38259.fb2
Od trzech kwadransów stałem na dziobie pirogi, przed ładunkiem, obserwując brzegi i odczuwając coś jakby początek niepokoju. Od kilku dni płynęliśmy w górę rzeki Sangha, szerokości około trzydziestu metrów, której wody o zachodzie słońca przybierały kolor ciemnej butelkowej zieleni. Przez pewien czas płynęliśmy przez nieprzyjemną strefę mokradeł, pełną meandrów i łach. Tutaj brzegi były już gładkie i za nimi rozciągała się żółta sucha sawanna, na której tu i ówdzie widać było drzewa. Zachodzące słońce oświetlało tę rozległą nizinę ognistymi blaskami.
– Tam, Paulo! Tam, na tym cypelku!
Z brzegu wchodził w wodę dziesięciometrowy przylądek. Można było dostrzec zakole otoczone gołą ziemią, stanowiące naturalną przystań dla naszych piróg. Paulo dostrzegł już to miejsce i przesunął ster. Trzy pirogi dopłynęły do brzegu i wyciągnęliśmy je do połowy.
Wszyscy przecierpieliśmy ostatnie trzy dni. Powszechne było pragnienie komfortu i odpoczynku, toteż każdy, zaciskając zęby, żwawo zabrał się do przygotowania obozu. Najpierw rozpalone zostały ogniska na kuchnię. Mała, która wraz ze stanowiskiem intendenta zyskała nowy autorytet, nieustannie pokrzykiwała na Tatave cienkim i donośnym głosem, zirytowana, że chłopak nie rusza się dostatecznie szybko. Pomstując bezustannie, oświetlona płomieniami ognisk, krzątała się nad kotłami. Tatave, który znosił jej rzeczy z pirogi, zataczał się pod ciężarem ładunku i widać było tylko jego nogi przebierające pod stosem paczek.
Małe Ludziki, nasi dwaj tropiciele, czyścili okolicę wielkiej sosny rosnącej niecałe dwadzieścia metrów od brzegu, szykując miejsce na obozowisko. Biegając jak krasnale na swoich krótkich nóżkach odciągali wielkie martwe gałęzie i hałasowali, by wypędzić z okolicy wszelkie żywe stworzenia.
Przez ten czas Montaignes, Paulo i ja bez słowa podzieliliśmy między siebie rozładunek. Siedzący w pirodze intelektualista podawał nam dziesiątki kufrów, worków i innych przedmiotów, które nosiliśmy pod wielkie drzewa. Odległość nie była duża, ale to chodzenie tam i z powrotem szybko zamieniło się w mękę. Byłem zlany potem i żarły mnie komary, brakowało mi sił. Ciągle natykałem się na Paula, zgiętego pod ciężarem, pocącego się i mamroczącego przekleństwa. Ostatnie trzy dni kosztowały nas sporo fizycznego wysiłku i zaczynaliśmy porządnie odczuwać zmęczenie.
Po zakończeniu przenoszenia rzeczy Paulo wezwał Małe Ludziki i posłał je na drzewo, by rozpięły wielką moskitierę. Dla Montaignes'a i dla mnie był to wyścig z zapadającą nocą. Trzeba było wokół obozu rozmieścić pięć reflektorów, pozawieszać girlandy żarówek, rozwinąć dziesiątki metrów kabla, wszystko to podłączyć i doprowadzić prąd z generatora, który został na pirodze. Silnik zapalił natychmiast, kolejno rozświetlając reflektory. Moskitiera błyszczała pośrodku tego kręgu światła jak wielki namiot z białego tiulu. Nasze sylwetki rzucały fantastyczne cienie. Nie będziemy musieli jeść po omacku…
Teraz ciepła i relaksująca kąpiel w rzece, dobry posiłek zjedzony w milczeniu, przerywany jedynie westchnieniami rozkoszy, butelka Chateau-Monbrisac, i wszyscy pośpieszyli do łóżek.
Dopiero nazajutrz rano. o świcie, odkryłem raj na ziemi, w którym znaleźliśmy gościnę. Proszę sobie wyobrazić nie kończącą się nizinę, nieco przypominającą gigantyczne pole pszenicy, lecz o nieco ciemniejszym odcieniu. Rzeka płynęła prosto, spokojna i zielona. Odległy horyzont ginął w drgającym z gorąca powietrzu.
Woda w naszej małej zatoczce była szczególnie spokojna. Długonogi biały ptak, który brodził w niej łowiąc ryby, na mój widok odleciał. Potężnymi uderzeniami skrzydeł sunął tuż nad wodą, by zniknąć w końcu gdzieś za rzeką.
Siedząc w kucki nad resztkami ogniska, na matach położonych bezpośrednio na ziemi, dwa Małe Ludziki szczebiotały w swoim dziwacznym narzeczu. Podobnie jak każdego ranka wstały przed wschodem słońca, by ruszyć na polowanie, i powróciły z wielkim szarym indykiem, z dużą raną postrzałową pod skrzydłem. Małe Ludziki to doskonali myśliwi. Bardzo celnie strzelają ze swojego garłacza do zwierzyny, którą wcześniej zręcznie wykryły i podeszły. Ruszają na polowanie tylko z dwoma nabojami i najczęściej jeden z nich przynoszą z powrotem.
Mała, która już od pewnego czasu w milczeniu krzątała się przy kuchni, przyniosła mi wielki kubek gorącej słodkiej kawy. Łapię jakiś fotel i sadowię się twarzą do słońca, zdecydowany niczego nie stracić z otaczającego mnie krajobrazu.
Trzy ostatnie dni stanowiły trzy ciężkie etapy. Od początku podróży płynęliśmy w górę rzeki Sangha, która wkrótce, po paru godzinach, zamieniła się w obszerne mokradła: ogromną przestrzeń, pokrytą trawiastymi wysepkami, które oddzielały meandry często okazujące się jedynie wąskimi strumyczkami, przerywanymi od czasu do czasu wielkimi i zdradliwymi błotnistymi kałużami, a ominięcie ich wymagało wiele wysiłku. Gdzieniegdzie posuwanie się naprzód utrudnione było przez nieprzebyte gąszcze krzewów o korzeniach głęboko wczepionych w błoto, a wilgotne powietrze przylepiało ubrania i włosy do skóry. W ciągu dnia, szczególnie w czasie pierwszych godzin popołudniowych, słońce zapamiętale usiłowało nas ugotować.
Sunęliśmy naprzód pokonując trasę krótkimi etapami, płynąc przez nie więcej niż godzinę lub dwie, po czym ruszaliśmy pieszo w głąb lądu; wracaliśmy po dwóch godzinach i zaczynaliśmy nową wycieczkę. Były to długie marsze w błocie, wyczerpujące i nawet niezbyt ciekawe.
Oczywiście trafialiśmy na ślady. Właściwie nie było tam nic innego: ślady o średnicy osiemdziesięciu centymetrów, Rozgniatane krzaki, szerokie korytarze wydeptane wśród krzewów. Ale zwierzę wyprzedzało nas z takim zapasem, że nie mogliśmy go dogonić. Najwyraźniej zdecydowanie postanowiło iść w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki, od której nigdy zbytnio się nie oddalało. Podobnie jak my widocznie nie miało ochoty, by wiecznie tkwić na tych mokradłach.
By podążać za nim i zmniejszyć odległość, zmuszeni byliśmy maksymalnie skrócić nocne postoje. Plastikowy worek, śpiwór ani czas, ani teren nie pozwalały na urządzanie obozowisk. Sen w tak niewygodnych warunkach nie przyniósł nam ani razu odpoczynku od chwili wyruszenia. Na nowo odkrywaliśmy tysiące drobnych niedogodności ekspedycji, przemoczone ubrania, zamoknięte zapałki, śmierdzące skarpetki i ataki komarów, mnóstwo szczegółów, o których nigdy nie pamięta się po powrocie do cywilizacji.
Od wczoraj weszliśmy na tereny bardziej suche i bardziej gościnne. W ciągu dnia dokonaliśmy trzech wypadów i znaleźliśmy ciepłe jeszcze odchody M'Bumby. Nabraliśmy więc przekonania, że był gdzieś w okolicy. Potwierdzały to Małe Ludziki. Zarówno dla niego, jak i dla nas była tu wreszcie okolica przyjemna po mokradłach, które wszystkim zalazły za skórę. Zwierzę z pewnością przez jakiś czas będzie odpoczywać w tych sawannach.
Całe szczęście, że Małe Ludziki były z nami! W terenie nic nie zastąpi pomocy tubylca. Pozwolić mu pracować, to najlepszy sposób na uniknięcie głupstw. Całkowicie w swoim żywiole, biegając tu i tam, Małe Ludziki, jak się wydawało, odnajdywały ślady M'Bumby na nosa – w każdym razie dużo lepiej, niż my potrafilibyśmy to zrobić – i pozwalały nam uniknąć wielu zbędnych wysiłków.
Żeby spotkać Małe Ludziki, trzeba było zatrzymać się w małej zatoczce na rzece Sangha, oddalonej o osiem godzin wodą od wioski Kuju, czyli na skraju dżungli, i czekać. Wkrótce nadchodziły. Uczyniliśmy tak więc i my.
Zgodnie z przewidywaniami, po niecałej godzinie oczekiwania, powiadomieni świetnie działającą sygnalizacją, pojawiły się przed nami wychodząc z dżungli. Było ich około czterdziestu, bardzo niscy, o krótkich nogach i czarnej jak węgiel skórze, kobiety i mężczyźni razem, a gołe dzieciaki biegały dookoła. Przyglądały się nam szczebiocąc, nie robiąc kroku dalej, i dawały nam jakieś znaki.
Widywaliśmy ich już parę razy podczas wcześniejszych ekspedycji. Podejrzewam, że ich plemię składało się właśnie z tej czterdziestki. Ludzie Kuju mieli na nich określenie nie do wymówienia, które w ich narzeczu znaczyło Mały Ludzik. Taką też nazwę dla nich przyjęliśmy. Według Montaignes'a byli zupełnie inni niż Pigmeje.
Paulo uważał, że dowcipne jest zwracanie się do nich per wielkoludzie: "Cześć, wielkoludzie! O! wielkoludzie, ty też przyszedłeś!", ściskając wszystkim dłonie, co ich rozśmieszało i jeszcze wzmagało ich szczebiot.
Mieli twarze bardzo prymitywne, kanciaste: mocno spłaszczony nos, kwadratową i wystającą szczękę, duże ciemnoczerwone usta, włosy krótkie i kręcone. Ciemne, błyszczące i ruchliwe oczy położone były głęboko za wysuniętymi kośćmi policzkowymi i pod ogromnymi łukami brwiowymi.
Mieli na sobie tylko stare szorty albo kawałki materiału w charakterze przepasek. Kobiety były jeszcze mniejsze niż mężczyźni, za to obdarzone nieproporcjonalnie wielkimi zadkami. Nosiły też dłuższe włosy, choć twarze ich były jednakowo tępe. Ich płaskie piersi zwisały nad brzuchem. Stopy miały takie same jak mężczyźni, szerokie, szorstkie, z niesamowicie wielkim dużym palcem. Niektóre zalotnie obnosiły się z kolorową przepaską, ale większość nie miała niczego.
Mężczyźni uzbrojeni byli w dzidy, krótkie oszczepy z twardego drewna, zakończone prymitywnymi metalowymi ostrzami. Tylko jeden, barczysty facet z nogami jeszcze krótszymi niż u reszty, nosił strzelbę. Był to kaliber 12, najeżony kawałkami żelastwa, stara pukawka o kolbie noszącej ślady licznych i trudnych przejść; zapewne pozostałość jakiejś odległej kolonialnej historii.
Do niego też się zwróciliśmy, mówiąc łamanym francuskim do Małej, która tłumaczyła na Kuju, prosząc o dwóch ludzi na czas polowania. Natychmiast zaproponował własne usługi i wskazał też, swego syna, czarnego, krótkonogiego faceta, który równie dobrze mógłby być jego bratem bliźniakiem. Chcieli zapłaty w nabojach stanowiących dla nich cenny towar. Cena taka odpowiadała nam i oba Małe Ludziki natychmiast objęły swoje funkcje.
Dobrze przespana noc postawiła mnie na nogi. Cieszyła mnie bliskość M'Bumby i perspektywa nadchodzącego dnia spędzonego na tropieniu, emocjach i walce, by go zabić. Wiedzieliśmy, że jest tuż-tuż, że łazi tu i ówdzie po sawannie. Na jego terenach rzuciliśmy kotwicę.
Siedziałem sobie w fotelu drzemiąc na słońcu. Myślałem o myślistwie, które jest szlachetną sztuką, i nie dawałem wiele za życie M'Bumby.
– Uprzedzam cię, że będę odpoczywał!
Tymi słowami Paulo powitał mnie po swoim przebudzeniu, i w ten sposób zostało postanowione, że dzień będzie świąteczny i że nie ma nic innego do roboty, jak tylko korzystać z raju.
Powierzyliśmy więc nasze brudne rzeczy Małej, która wszystko razem zamoczyła w rzece; umyliśmy się i ogoliliśmy w zatoczce, odpowiednio do naszego obrazu wielkich myśliwych na postoju, poczym przeszliśmy się po obozowisku w charakterze nowych właścicieli i ustaliliśmy, co należy w nim zrobić, gdybyśmy mieli tu pozostać; pograliśmy w kule na skraju sawanny do chwili, gdy słońce zaczęło zbyt mocno przypiekać, po czym schroniliśmy się w cieniu drzewa, wśród naszych rzeczy, przyglądając się rzece; zjedliśmy obfity posiłek i wypiliśmy butelkę Monbrisac, która trzymana od rana w rzece dotarła na stół schłodzona jak się patrzy… po czym nie pozostało już nic do roboty i zaczęliśmy się nudzić.
Groziło nam, że Montaignes pogrąży się w lekturze. Paulo odbył małą poobiednią drzemkę, a po przebudzeniu ogłosił, że będziemy grali w karty,
Rozpoczęła się długa i senna partia, w trakcie której nie uważałem, zainteresowany wydarzeniami rozgrywającymi się za plecami Paula. Dokładniej, ponad jego ramieniem. Tuż obok jego głowy widziałem Małą, która prała naszą bieliznę, stojąc nago w rzece. Na przemian zanurzała materiał i tarła go, schylając się i prostując w regularnym, powolnym i spokojnym rytmie, zgodnym z monotonnym ruchem wody. Kiedy pochylała się, zanurzając ramiona w wodzie, przegięte plecy podkreślały jej krągłe pośladki, a końce piersi muskały powierz- chnię rzeki, co składało się na pozycję tyleż zabawną co podniecającą. Jak magnes przyciągało to mój wzrok i nie mogłem oderwać oczu od powolnych ruchów tych piersi: krągłych, spiczastych, o idealnie kobiecych kształtach, które dumnie prężyły się w słońcu.
– Grasz, czy nie? O czym ty myślisz? Czekamy na ciebie!
Paulo irytował się i słusznie zarzucał mi, że nie myślę o grze. Pierwszy raz zdarzyło się, żeby Mała przyciągnęła mój wzrok, przynajmniej w takim sensie. Była dla mnie dzieckiem i tak ją traktowałem, a tu nagle odkrywałem w niej kobiece wdzięki i powaby, których dotąd nie spostrzegłem.
Byłem oczarowany. Jest taki krótki okres, kiedy wiek dojrzewania osiąga w przyrodzie szczyt piękna i kobiecości, otwierając dopiero okres uwodzicielski. Wdzięki są już dojrzałe, ale nigdy jeszcze nikt ich nie dotknął. Są do wzięcia. Mała osiągnęła właśnie ten stan kwitnienia.
Wyczuła, że ją obserwuję, i z obojętną miną śledziła, mnie teraz kątem oka. Jej ruchy stały się bardziej zamaszyste. Dodawała coś do nich, było ledwo wyczuwalne, lecz zauważyłem to.
– Małej się tak przyglądasz? Co ci jest? Nie podoba ci się, jak pierze? A może ma jakieś atuty? Nie? Dobra, a ty masz jakieś atuty? No to wyłóż je, marzycielu!
Posłałem Małej uśmiech, machnąłem do niej przyjaźnie i usiłowałem zająć się grą. Aby przepędzić z pamięci jej obraz, starałem się przekonać samego siebie, że mój podziw miał charakter czysto estetyczny, tak jak spojrzenie malarza. Ale nie mogłem nic poradzić, że gdzieś w głębi duszy jakiś głos krzyczał, że jestem zwykłą świnią.
Paulo po raz ostatni smarował swój ukochany Weatherby 478, w zachwycie wsłuchując się w szczęk doskonale naoliwionego kurka. Montaignes, nie w pełni jeszcze rozbudzony, ziewając słuchał jego kazania na temat najlepszych sposobów zabijania.
– Jest już nasz – mówił Paulo ryglując zamek. – Jest w tej okolicy. Dziś po południu wytropimy, gdzie się ukrywa, a wtedy…
– Dziś po południu… – powątpiewał Montaignes, rozbawiony jego przechwałkami, nieomylnym znakiem dobrego nastroju Starego. – Czy nie przeceniasz trochę…
– Nic podobnego! Zrozumiesz, jak staniesz się prawdziwym myśliwym. Powiesz sobie: "Stary Paulo nigdy nie rzucał słów na wiatr". Jak ci mówię, że go załatwimy, to go załatwimy!
Ostatni kubek kawy. Paulo nie przechwalał się. Wszystkie atuty myśliwego były w naszych rękach. Zwierzę łaziło po okolicy, do której mogliśmy dotrzeć przed końcem dnia. M'Bumba, podobnie jak każdy inny słoń na jego miejscu, nie miał szans na przeżycie.
Wyruszyliśmy o świcie, w momencie kiedy budzi się przyroda. Najpierw był długi spokojny marsz przez sawannę, jakby na rozgrzewkę, by dotrzeć do ostatniego śladu, jaki znaleźliśmy, i podjąć sprawę tam, gdzie ją zostawiliśmy.
Sawanna budziła się. W głębi wysokich traw roiło się od zwierząt i różnych hałasów. Stadka ciemnych ptaków, setkami siedzących nieruchomo na wielkich samotnych drzewach, przyglądały się naszemu pochodowi.
Trzy kilometry od obozu M'Bumba rozgniewał się na termitierę, taki wielki czerwony kopiec zbudowany przez miliony owadów. Rozwalił ją w pył. Pośrodku tego, co z niej zostało, widniało szerokie nacięcie o zaokrąglonych brzegach, które uradowało Paula.
– Kieł! Zdajesz sobie sprawę, jaki jest.wielki? Wyobrażasz sobie jego wagę?
Dookoła w promieniu piętnastu metrów ziemia została wściekle rozorana wielkimi uderzeniami jego ogromnych nóg. Ślady zagłębiały się niekiedy na piętnaście centymetrów w grunt. Wyobraźcie sobie tę głębokość przy osiemdziesięciocentymetrowej średnicy śladu!
Nad tym miejscem, podobnie jak wszędzie tam, gdzie M'Bumba dał upust atakowi wściekłości, unosiło się coś nieprzyjemnego. Było tu zbyt wiele szkód. Wynikało stąd zbyt wiele zaciekłości, zbyt wiele furii. Wydawało się, że zwierzę czuje się dobrze tylko wśród zgliszcz.
– To barbarzyńca – powiedział Montaignes.
Początkowo zadanie było łatwe. Ślady przejścia słonia przez sawannę czytać można było jak otwartą książkę. Tu jakiś ślad stopy, tam wyrwany krzak. Było oczywiste, że szedł po prostej, stopniowo zbliżając się do rzeki Sangha. Dotarł do brzegu jakieś pięć kilometrów od termitiery. Znaleźliśmy się w tym miejscu wczesnym przedpołudniem i zaczęliśmy iść tuż przy rzece.
Wkrótce brzeg zrobił się wyższy. Przeprawiliśmy się przez liczne małe dopływy, łączące się z głównym nurtem. Roślinność stawała się gęstsza i bardziej zielona. Około południa, kiedy słońce stało w zenicie, wchodziliśmy do dżungli, tutaj dosyć rzadkiej, złożonej z pokręconych, lecz niezbyt wysokich drzew, z obfitym poszyciem luźno rosnących krzewów, które nie hamowały wprawdzie marszu, lecz mocno ograniczały widoczność.
Zmieniliśmy taktykę. Małe Ludziki poszły przodem w las, jako zwiadowcy, podczas gdy my podążaliśmy za nimi, niekiedy w zasięgu wzroku, lecz najczęściej o jakieś osiemset metrów w tyle. W regularnych odstępach czasu czekały na nas, po czym, kiedy my odpoczywaliśmy, ruszały dalej.
Słoń to zwierzę o nadzwyczaj wyostrzonych zmysłach. Ma doskonały węch, świetnie słyszy i wyczuwa intruza natychmiast. Paulo i ja nie byliśmy w dżungli nowicjuszami. Przeżyłem wiele przygód w takim środowisku. W Azji Południowo-Wschodniej, w Ameryce Łacińskiej, w Amazonii… Paulo miał jeszcze dwa razy większe doświadczenie. A jednak nie było mowy, by równać się z Małymi Ludzikami, znajdującymi się w nieustannym ruchu, biegającymi to tu, to tam, kucającymi wśród roślin, odchylającymi liście, obserwującymi niewidoczne znaki na drzewach i nasłuchującymi z przekrzywioną głową, jak ptaki. Zdarzało się nawet, że wąchały z piersią wysuniętą do przodu i szeroko rozdętymi nozdrzami. Biegały na swoich krótkich elastycznych nóżkach nigdy nie okazując najmniejszej oznaki zmęczenia, a przede wszystkim robiły sto razy mniej hałasu niż my.
W tej dżungli, gdzie słoń w niektórych miejscach mógłby stać o dziesięć metrów od nas, ukryty w gęstwie krzaków, a my nawet nie podejrzewalibyśmy jego obecności, oni jedni mieli jakiekolwiek szansę, by wykryć go nie wzbudzając jego podejrzeń.
My szliśmy ostrożnie, bez słowa, z karabinami przy biodrach, wśród ciszy przeszywanej krzykami ptaków, które w ciągu tych długich godzin działały nam na nerwy. Późnym popołudniem natknęliśmy się na strumień o kryształowo czystej wodzie, płynący korytem szerokości około pięciu metrów. Wypływał z potężnego masywu roślinności, zielonych gęstych krzewów tworzących sklepienie niczym wejście do. tunelu.
Oba Małe Ludziki były niespokojne. Wskazywały na to wejście zdecydowanie potrząsając głowami i dreptały w miejscu. Tędy przechodził M'Bumba. Ruszyły przodem w tunelu jako zwiadowcy.
Montaignes był zlany potem i ciężko dyszał. Karabin wyraźnie mu ciążył. Zaciął się brzegiem jakiegoś liścia, rana była płytka, ale ciągnęła się od łokcia po nadgarstek, i trzeba by ją opatrzyć. Paulo czekał nieruchomo, z włosami zlepionymi na skroniach i dłońmi mocno zaciśniętymi na swoim 478, czujny i zawzięty.
– Długo im to zajmuje – mruknął.
Małe Ludziki nie pojawiły się. Odczekaliśmy dziesięć minut, po czym zadecydowałem:
– Idziemy. Musiały coś znaleźć.
Wkroczyliśmy pod sklepienie, gdzie panował wilgotny upał jak. w saunie. Słychać było niewidoczny strumień wody Po paru metrach w ciemności roślinność przerzedzała się, dając dostęp paru promieniom światła. Po obu stronach strumienia piętrzyły się ściany gęstej, parującej zieleni. Małe Ludziki były sto metrów dalej, siedząc w kucki przed ogromną kupą gówna koloru khaki – dziełem M'Bumby! Podnieceni patrzyli, jak nadchodzimy.
Paulo podniósł kawałek drewna i powoli pogrążył go w znalezisku, błyszczącym i miękkim. Było zupełnie świeże. M'Buniba narobił tu nie dalej jak przed kwadransem.
Paulo mocniej ścisnął karabin i bacznie obserwował roślinny mur. Uczyniłem podobnie, czujny i napięty. Był tu. Czułem go. Mój wzrok badał każdy liść, każdą szczelinę między gałęziami. Był zupełnie blisko. Gdzieś koło nas. Moje uszy łowiły wszystkie dźwięki: plusk wody, niewyraźne odgłosy ptaków w oddali. Starałem się usłyszeć jakiś szelest czy hałas.
M'Bumba nagle zatrąbił tuż obok nas. Było to trąbienie dzikie, donośne jak syrena okrętowa, tak bliskie, że wszyscy się wzdrygnęli. Złożyłem się do strzału. Montaignes i Paulo, z szeroko rozstawionymi nogami, uczynili to samo. Małe Ludziki zniknęły w mgnieniu oka.
Trąbienie jeszcze potężniejsze, połączone z trzaskiem łamanych gałęzi, sprawiło mi ból w uszach. Całą moją energię skierowałem na wypatrywanie nad celownikiem miejsca w ścianie roślinności przede mną, w którym pojawić się miała bestia wielka niczym dom. Zadrżała ziemia. Miało się wrażenie, że wali się las. Trąbienie przybliżało się błyskawicznie, jak gwizd pośpiesznie nadjeżdżającego pociągu. Ściana gałęzi zatrzęsła się pod straszliwym uderzeniem i powróciła na swoje miejsce, po czym hałas zaczął się oddalać.
Zawrócił w ostatniej chwili!
Przez parę sekund stałem jak wryty, z karabinem przy policzku, a serce waliło mi w piersi jak młotem. Co też mogło zmusić słonia do zatrzymania szarży w ostatnim momencie?
– Znowu idzie! – wykrzyknął przestraszony Montaignes.
Głuchy tętent i trzask łamanych drzew przybliżały się. Odwróciliśmy się jednocześnie. Tym razem nadchodził z drugiej strony. Ponownie ziemia zadrżała. Ogłuszające trąbienie zwiasmiące atak ustało w odległości kilku metrów od nas. Zatrzymał się dokładnie na granicy ściany drzew, po czym zaczął głośno oddalać się w dżunglę, ponownie pozostawiając nas ośmieszonych, z bronią wycelowaną w pustkę.
Tego pierwszego dnia M'Bumba poprzestał na tym. Przeszukaliśmy okolicę i z osłabionym morale, zrezygnowaliśmy. Tak bardzo chcieliśmy podejść go niezauważenie! M'Bumba wiedział, dokąd idziemy i czego chcemy, a może nawet kim jesteśmy! Ostrzegł nas o tym, choć nawet nie udało się nam go dostrzec! Zniechęceni, smutni i ubłoceni ruszyliśmy w stronę obozu, wracając z rękoma tak pustymi, jak to tylko możliwe.
Polowanie wznowiliśmy nazajutrz. Znów byliśmy w dżungli. Tropiciele u stalili, że M'Bumba znajduje się nad rzeką i znów rozpoczęliśmy długi marsz brzegiem Sanghi. Przez cały dzień taplaliśmy się w błocie i było dobrze, jeśli nie sięgało nam ono do kolan.
Zaatakował wczesnym popołudniem, kiedy zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, łamiąc wszystko na swojej drodze i podobnie jak poprzedniego dnia pozostając w ukryciu. Przekonani, że tym razem nie damy się oszukać, rzuciliśmy się w pościg. Zwodził nas po błocie przez cały dzień nie pojawiając się. Natknęliśmy się jedynie na rodzinę krokodyli, które wylegiwały się na brzegu i pozwoliły nam przejść. Patrzyły na nas nieruchomo z rozdziawionymi paszczami.
Ponieważ zapadał już wieczór, a my zapuściliśmy się za daleko wzdłuż rzeki i teren stawał się trudny, dałem sygnał do odwrotu; ponownie z pustymi rękami.
Trzeci dzień doprowadził nas do rozpaczy. M'Bumba znowu zaciągnął nas nad Sanghę, w błoto i coraz bardziej gęsty i wilgotny las. Nie pokazał się, tak jak i poprzednio, ale tym razem zabawiał się, głośno zdradzając miejsce swojego pobytu. Bez przerwy wokół nas słychać było jakieś ruchy, szelesty i trzaski gałęzi. Dobiegał do nas jego oddech i odgłosy trawienia.
Niezliczoną ilość razy mieliśmy pewność, że nie dzieli nas od niego więcej niż kilkadziesiąt metrów. Ale zdawał się znikać, kiedy tylko się do niego zbliżaliśmy.
Długie marsze, najczęściej w błocie, wycieńczały nas. Za każdym razem wracaliśmy bardziej brudni i bardziej zniechęceni. Montaignes tracił siły. Padł ofiarą mrówek suku, maleńkich, czerwonych i jadowitych. Jego skóra nabrała nagle czerwonej barwy, a twarz puchła w oczach. Nie tracąc ani chwili Paulo i ja wrzuciliśmy go do rzeki, ściągnęliśmy z niego majtki i uwolniliśmy go od tych świństw, które atakują okolicę łonową. Opuchlizna szybko zeszła, ale wiedzieliśmy, że pozostały mu bolesne rany w bardzo czułym miejscu, a nasze marsze nie sprzyjały ich zagojeniu.
Czwartego dnia natrafiliśmy na polankę, którą M'Bumba bez wyraźnej przyczyny zdewastował poprzedniej nocy. Wiele drzew zostało złamanych u podstaw albo zgiętych tak, jakby się na nich umyślnie kładł. Małe Ludziki śmiały się oglądając pobojowisko. Na migi wytłumaczyły nam, że słoń musiał być pijany. Obżarł się zielonych dzikich mang, które wprawiły go w szał. Ogarnięty paranoją zniszczył polankę, wyobrażając sobie, że walczy z wrogami. Tam, gdzie były połamane drzewa, musiał się po prostu wyłożyć, tracąc równowagę jak pijak.
Zapewne z powodu potężnego kaca tego dnia już się nie pokazał.
Piątego dnia, kiedy znów byliśmy w pogotowiu, z wycelowanymi karabinami, a M'Bumba biegał tu i tam, nie wiadomo gdzie, wokół nas, Paulo nagle wystąpił do przodu i zaczął wrzeszczeć.
– Pokaż się wreszcie! Kurwa mać, no, pokaż się! Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi?
Zapominając o wszelkiej ostrożności Stary postępował dalej do przodu. Gdyby M'Bumba nagle się na niego rzucił, nic by nie mógł zrobić.
– Przecież wiem, że tu jesteś! Wiem! Dlaczego nie przyjdziesz się bić? Tchórz! Skurwiel! Pedał! Kurdupel!
Rozkraczony, z twarzą zwróconą ku dżungli, z wybałuszonymi oczami Paulo załamywał się. Podbiegłem, by go podtrzymać, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Mam cię w dupie, ty chujowy M'Bumbo! W dupieeee!
– Dobra, Paulo, już. Już dobrze.
– Jak to dobrze? Nie widzisz, że ten skurwysyn sobie z nas robi jaja? Nie widzisz tego? W takim razie nie wiem, co ty w ogóle widzisz!
– Już dobrze, Paulo.
– Wodzi nas za nos i łazimy jak idioci. Jaja sobie z nas robi! Chcę zabić tego skurwiela!
Stary potrzebował dłuższego czasu, by odzyskać zimną krew. Postanowiłem przerwać polowanie na dzisiaj i ogłosiłem, że nazajutrz będzie dzień odpoczynku. Wszyscy powinni się odprężyć. Niech ten drań zniszczy cały las, jeśli ma na to ochotę! Jak zapewniłem moich towarzyszy, co się odwlecze, to nie uciecze.
Poprosiłem tropicieli, byśmy wracali inną drogą, uważając, że dość już nataplaliśmy się w błocie. Ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki. Paulo wlókł się z tyłu, z karabinem przewieszonym przez ramię i grymasem głębokiego zniechęcenia na twarzy; Montaignes cieszył się z zapowiedzianego odpoczynku. Tylko Małe Ludziki, wierne swoim zwyczajom, biegały dookoła nie okazując zmęczenia.
Na początku natknęliśmy się na ogromną chmarę mrówek: Obok drzewa widniał kipiący życiem co najmniej trzymetrowej wysokości kopiec utworzony z miliardów owadów: były to mrówki fannian, wielkie, czarne, długości około centymetra i uzbrojone w dwa wielkie haki, których nic nie mogło odczepić. Ta plaga zżerała absolutnie wszystko, i mrówki potrafiły wyrywać człowiekowi kawałki ciała, pozostawiając źle gojące się rany.
Obeszliśmy przeszkodę w bezpiecznej odległości. Małe Ludziki pobiegły do przodu i szczebiotały w przyśpieszonym tempie. Natykały się na nowe stosy mrówek, zajęte w całej okolicy nadżeraniem podstaw drzew. Hałas ich działalności rozchodził się po lesie, było to jakby stałe trzeszczenie, głuchy szelest wszystkiego, co przesuwały, przerywany od czasu do czasu suchymi odgłosami. Małe Ludziki machały do nas, by podejść bliżej. Kiedy dołączyliśmy do nich, nagle znaleźliśmy się pod gołym niebem.
– Boże drogi, ale rów! – wykrzyknął Paulo.
Znajdowaliśmy się za kolumną mrówek fannian. Główne ich siły pozostawiły za sobą rów szeroki na jakieś piętnaście metrów, bruzdę wyrzeźbioną w prostej linii przez dżunglę i w której obrębie nie zostało praktycznie nic. Tu i tam widać było, w postaci wielkich drgających kopców, dziesiątki milionów spóźnialskich, które, podobnie jak mrówki spotkane wcześniej, zżerały resztki.
Małe Ludziki pożyczyły ode mnie manierkę i kucając obok takiego kopczyka mrówek cierpliwie ją napełniły, łapiąc owady jeden po drugim. Wydawały się uradowane zdobyczą. Starszy uważnie niósł manierkę pod pachą, jak jakiś drogocenny przedmiot. Zastanawiałem się, do czego też mogło to im być potrzebne, i myślałem wówczas, że będą je jedli.
Ze swej strony Montaignes znalazł w bruździe śmierci długi kręgosłup, z nienaruszonymi wszystkimi żebrami, węża boa, który trawił akurat na drodze najeźdźców. Zamierzał dołączyć znalezisko do swojej kolekcji.
Nikt nie chciał zbyt długo przebywać w tym strasznym miejscu i szybko ruszyliśmy dalej w kierunku obozu. W dżungli prawdziwą plagą nie są ani drapieżniki, ani węże. Najtrudniejsze do zniesienia są takie właśnie świństwa, których wszędzie pełno.
Są tu furru, niemal mikroskopijne komary, które wcisną się wszędzie, nawet przez moskitierę czy ubranie, i które atakują chmarami; są fannian, tworzące, jak już wspominałem, potworne kolumny, których nic nie powstrzyma; są chique, miłe stworzonka składające jaja pod skórą, na ogół w palcach u nóg, tak aby ich larwy miały czym się odżywiać natychmiast po wylęgu. Każdego wieczoru badaliśmy stopy, pilnie bacząc, by nie pozwolić im się zagnieździć, bo powodują zakażenie krwi. Dodajcie do tego robaki zielone, kwadratowe, złociste, latające, pełzające. Wszystkie one kłują, gryzą albo wstrzykują jad… Tak, w dżungli wrogiem numer jeden jest niewątpliwie owad.
Po tej serii upokorzeń nasze morale było niskie. Wpadliśmy kolejno we wszystkie pułapki, jakie słoń na nas zastawił, i marnowaliśmy energię. Trzeba było przyznać, że po pierwszych rundach zwierzę zyskało nad ludźmi znaczną przewagę. Istniało też ryzyko, że umęczony zespół straci zapał. Żeby wrócił do formy, potrzeba było czegoś bardziej treściwego niż zwykłe poranne leniuchowanie. Dobre danko z czerwonego mięsa: oto co mogło przywrócić siły myśliwym! Paulo wspominał o tym wielokrotnie, mamrocąc, że potrzebuje mięcha. Ponieważ fizycznie byłem w najlepszej formie, w przypływie niewytłumaczalnej fali dobrej woli sam wyznaczyłem się na ochotnika, by poświęcić dzień odpoczynku i wyruszyć na polowanie na steki.
Na asystenta wybrałem naturalnie Tatave, bo był już najwyższy czas, by opuścił obozowisko. Wyglądało na to, że nasze zdenerwowanie udzieliło się szeregowcom. Już wczesnym rankiem Tatave dostał potężny opieprz od rozwścieczonej Małej. Jej złość trwała tak długo, że w końcu wstałem, by ją uspokoić. Publicznie oskarżony o zżeranie zapasów ekspedycji Tatave trzymał się z dala od Małej już od samego rana. Nieco przed dziesiątą popełnił błąd, odpychając nogą Bebe, który podszedł, by go podrażnić.
Uderzenie nie było zbyt mocne, ale natychmiast dowiedziała się o nim cała rzeka. Oburzony mały piesek zaczął skamleć cienkim głosikiem, ile sił w małym gardełku. Z najeżoną sierścią, na szeroko rozstawionych łapach niczym lew, wyszczekiwał swoją dezaprobatę przed Tatave, który nie śmiał się już poruszyć.
Mała nadbiegła brzegiem rzeki niczym furia i rzuciła się z krzykiem na Tatave, z wyciągniętymi do przodu rękami, z wyraźnym zamiarem zatopienia paznokci w jego oczach. Podbiegłem i udało mi się ją chwycić wpół. Wyrywała się ze wszystkich sił i wyśliznęła się z moich ramion niczym cienka liana.
– Przestań, Mała! Przestań! Nic mu nie zrobił! Nic nie jest twojemu Bebe. Aj! Przestań wreszcie!
Potrzebowałem co najmniej dziesięciu minut, by ją uspokoić. Montaignes'owi zajęło co najmniej dwadzieścia minut, by ją pocieszyć. Jako że atmosfera pozostawała napięta, uznałem za dobre posunięcie zabrać Tatave ze sobą.
Trzeba było iść daleko. Tygodniowa już obecność ludzi w okolicy spowodowała, że uciekła cała zwierzyna. Powoli rzeka zniknęła za nami. Rozciągała się nieskończona, imponująca sawanna i żałowałem zarazem swojej abnegacji i swojego fotela. Dwustrzałowy Winchester, cięższy niż zwykle używana broń, ciążył mi na ramieniu.
Tatave dreptał przede mną, tocząc swój wielki brzuch. Ubrany w niebieskie szorty, których ostatniego guzika nie był w stanie zapiąć, przymocował sobie do pasa wielką maczetę i wlókł za sobą duży jutowy worek, w którym zamierzał przynieść do obozu steki.
Czuł się niewątpliwie dużo swobodniej na łonie przyrody, której – jak powoli się o tym przekonywałem – znał wszystkie tajemnice. Odkrył już, ostrożnie odchylając wyższe od niego trawy, liczne gniazda z ciemnymi jajami oraz rodzinę małych niebieskich i grzebieniastych indyków, której darowaliśmy życie. Dzięki niemu przez pół godziny mogłem obserwować zabawy stadka czarnych małp, hasających wokół małego zagajnika. Przez długie minuty podkradał się, całkowicie niewidoczny, do grupy potamoszerów, rodzaju szarych dzikich świń, pochrząkujących i trącających się ryjami koło jakichś kolczastych krzewów.
Pomimo swego nonszalanckiego wyglądu i nieodłącznego uśmiechu na twarzy Tatave potrafił całkowicie wtopić się w sawannę. Wydawało się, że – dzięki nie wiadomo jakim umiejętnościom – przemieszczał się bezgłośnie, instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, zależnie od kierunku wiatru.
Obserwowałem już taką swobodę ruchów u tubylców, ale Tatave miał coś więcej. Jego tropienie nie niosło w sobie żadnej agresywności. Nie tropił zwierząt, by je zabijać. Śledził je z prostego zamiłowania do patrzenia na nie, długo, nieruchomo, ogarnięty tajemnymi myślami, z wytrzeszczonymi ogromnymi okrągłymi oczami. Miał w sobie coś z poety.
Trafił na zwierzęce odchody i ślady racic, i wskazał na północ.
– Bawół? – spytałem. – Stek?
Rozśmieszyło go to i energicznie potrząsnął głową.
– Tak! Tak! Stek!
On też zobaczył je pierwszy, kiedy słońce stało najwyżej, a sawanna zamieniała się we wnętrze pieca. Nagle uwiesił się u mego ramienia, zmuszając mnie, bym się pochylił.
– Stek! – oznajmił.
Początkowo widziałem jedynie znaną mi równinę pokrytą żółtymi trawami, niekiedy sięgającymi głowy człowieka. Następnie dostrzegłem, jakieś sto metrów przed nami, łby kilku bawołów, nieco ciemniejsze niż trawa i praktycznie nieruchome. Ale gratka! Było tam co najmniej pięćdziesiąt sztuk, pogrążonych w sjeście. Wiatr, sprzymierzony z nami, odpędzał nasz zapach w stronę przeciwną.
Posuwaliśmy się do przodu podejmując nadzwyczajne środki ostrożności. Kilka kroków, po czym całe minuty nieruchomego oczekiwania. Wystarczyło, by zmienił się kierunek wiatru, i całe stado pogalopowałoby dalej.
Wreszcie osiągnąłem odpowiednią odległość – mniej niż pięćdziesiąt metrów od bawołów. Tam, gdzie skubały trawę, roślinność była niższa; dochodziła im najwyżej do kolan. My byliśmy ukryci na skraju wysokich traw.
Powoli przygotowałem Winchester. Nie podnosząc się, ostrożnie opuściłem lufę i wycelowałem w odległy punkt, gdzieś poza stadem. Potem skoncentrowałem się przed szybką akcją, rozkoszując się napięciem. Teraz!
Nie trwało to dłużej niż cztery czy pięć sekund. Strzeliłem nad stadem, w kierunku wzgórz, daleko za nim. Winchester wbił mi się w ramię, ucho miałem zatkane co najmniej na godzinę. Huk wystrzału spowodował, że bawoły podniosły głowy, spięte, nieruchome, węsząc powietrze, na ułamek sekundy.
Następnie wystrzał rozniósł się po sawannie, odbił od wzgórz i echo powróciło do stada, któremu wydało się, że grzmot dobiega od tytu. Pięćdziesiąt ciemnych zwierząt o szerokich rogach jednym ruchem wyprostowało się, odwróciło i rzuciło do ucieczki.
Wstałem przykładając karabin do ramienia. Ziemia zadudniła. W pełnym galopie stado szarżowało wprost na mnie. Na linii celownika zobaczyłem czoło jednego z nich. Strzeliłem. Dostał w środek głowy i runął do przodu w tumanie kurzu.
Wówczas stado rozdzieliło się na dwie części, a każda z nich ominęła nas z jednej strony wśród tętentu kopyt, podrzucając do góry kępki ziemi i traw. Hałas oddalał się i po chwili zapadła martwa cisza.
Upolowałem bardzo ciemnego, prawie czarnego byczka o grubych, zagiętych rogach, które schodziły w dół po obu stronach głowy, a następnie podchodziły do góry, zakończone ostrymi szpicami. Czoło strzaskane było na kawałki, z pyska wystawał czerwony, pulsujący język.
Tatave, unosząc do góry kciuk, długo gratulował mi strzału, po czym bez zbędnych ceregieli zabrał się do ćwiartowania zwierzęcia, by uprzedzić nadejście intruzów: drapieżników lub padlinożerców. Najpierw rozciął na całej długości skórę na brzuchu i zagłębił ręce. Wygarnął śmierdzący kłąb trzewi na piasek. Później wielkimi pociągnięciami maczety zaczął wykrawać nieregularne kwadraty fioletowego, lepkiego mięsa, z rękami umazanymi zakrzepłą krwią aż po łokcie, depcząc po wnętrznościach i nie zwracając na to uwagi. Kiedy jego jutowy worek, ociekający krwią, wypełniony był co najmniej dwudziestoma kilogramami mięsa, odwrócił się do mnie i oznajmił z tym swoim szerokim uśmiechem:
– Stek!
Wróciliśmy do obozu, pozostawiając na miejscu resztki ofiary.
Wlokłem się z tylu, utykając na lewą nogę. Każdemu krokowi towarzyszył przeszywający ból, przebiegający w górę aż po udo. Aby nie być ciężarem, krzyknąłem do pozostałych:
– Nie czekajcie na mnie! Idźcie przodem, ja dojdę! Oddalili się stopniowo i szybko zniknęli mi z oczu w tym gęstym, wilgotnym lesie. Stan mojej lewej stopy zawdzięczałem chique. Są to małe, miedzianoczerwone owady, żyjące w ziemi i atakujące stopy. Wpijają się w ciało dziesiątkami, jak kleszcze, i składają pod skórą setki jajeczek. W ten sposób ich larwy, mikroskopijne robaczki, mają zapewnione wyżywienie od chwili przyjścia na świat.
Sympatyczne te istoty szybko się rozmnażają. Stopa, którą zwykle atakują od spodu, u nasady palców, pokrywa się otwartymi ranami rojącymi się od pasożytów i błyskawicznie się rozszerzającymi. Ponadto roznoszą gorączkę i zakażenie krwi, nie licząc wszelkich infekcji, które w dżungli zagrażają każdej otwartej ranie.
Nie mogłem już wytrzymać. Po raz pierwszy od wyruszenia z obozu, poprzedniego dnia rano, przyznałem sobie prawo do odpoczynku i uznałem, że ból był silniejszy ode mnie.
Siadłem na martwym pniu drzewa. Bez tchu. Rozwiązałem sznurowadło mojego wysokiego buta, oblepionego błotem, i ostrożnie ściągnąłem go, choć najlżejsze dotknięcie ran powodowało, że musiałem zaciskać zęby.
Pod stopą miałem dwie dziury. Pierwsza, okrągła, wielkości monety, u nasady grubego palca, nie była zbyt bolesna. Po prostu widać było żywe mięso. Druga, dłuższa, ciągnąca się wzdłuż nasady palców przez całą szerokość stopy, pokryta była białawą warstwą ropy, napęczniałą, grubą na centymetr.
– Kurwa! Robi się zakażenie!
Nożem odciąłem rękaw koszuli i zrobiłem z niego tampon, którym nacisnąłem na kieszeń ropy. Wypływający płyn był obrzydliwy, białożółty, i wydzielał zgniłą woń. Na szczęście jeden z Małych Ludzików za pomocą zaostrzonego bambusa zeskrobał wszystkie jajeczka. Byłem więc pewny, że nie będzie więcej robaków. Niemniej rany były fioletowe, z sinymi brzegami, i wyglądało to niepokojąco. Kiedy udało mi się, na ile to było możliwe, wycisnąć całą ropę, daleko odrzuciłem szmatę.
Z zadowoleniem wyciągnąłem nogę. Po opróżnieniu ogniska infekcji kuku nie było już takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Kiedy nic nie dotykało moich ran, prawie ich nie czułem.
Panował ciężki, przesycony wilgocią upał, który przylepiał mi koszulę do ciała. Po twarzy bezustannie ściekał pot. Brak światła, zatrzymywanego przez wysokie drzewa, sprawiał, że było jeszcze bardziej duszno.
Było gorąco jak w szklarni, toteż rozszalała się tu orgia roślinności, prawdziwe nawarstwienie palm, lian i ogromnych roślin nasyconych wodą. Ziemia była miękka jak gąbka, a w okolicy pełno małych strumyków, które wpadały do Sanghi, toteż naturalnie pojawiło się błoto.
Ekspedycja opuściła obozowisko wczesnym rankiem poprzedniego dnia. M'Bumba nigdy dotąd nie zaciągnął nas tak daleko. Przeszliśmy wzdłuż Sanghi ze dwadzieścia kilometrów. Odkąd M'Bumba wszedł do tego dziewiczego lasu, zakreślił wielki łuk. Początkowo szedł na północ, oddalając się od rzeki, później skręcił i pod koniec dnia kierował się prosto na zachód.
Znajdowaliśmy się już zbyt głęboko w lesie, by liczyć na powrót przed zapadnięciem nocy. Postanowiliśmy więc kontynuować polowanie. M'Bumba ponownie zmienił kierunek, zawracając ku rzece bez wyraźnej przyczyny, i musieliśmy spędzić noc w spartańskich warunkach, oblepieni wilgocią, po skromnej i zimnej kolacji.
Tego ranka zrozumieliśmy, że M'Bumba szedł teraz na wschód, równolegle do Sanghi, w kierunku obozowiska, z którego "wyruszyliśmy.
– Kpi sobie z nas – westchnął Paulo. – A my łazimy jak idioci! Ale przysięgam, że on zmęczy się wcześniej niż ja!
Z typowym dla mnie oślim uporem wyruszyłem na to polowanie mimo powszechnej dezaprobaty. Moi dwaj towarzysze uważali, że – biorąc pod uwagę stan mojej stopy – lepiej bym zrobił siedząc spokojnie i czekając, aż rany się zabliźnią. Montaignes, który uważnie przyglądał się każdemu ruchowi Małego Ludzika podczas operacji, był bardzo zafrasowany, i choć nic nie powiedział, zdenerwowałem go swoim uporem, by z nimi pójść.
– Masz sześćdziesiąt procent szans na zakażenie krwi. Poczekaj, aż to się zasklepi. Zwariowałeś!
Być może… Niewykluczone, że się to źle skończy i że umrę, ale problem polegał na czym innym. Nie byliśmy już na tym etapie rozważań. M'Bumba zbyt długo wodził nas za nos. Zbyt długo sobie z nas kpił. Jego wyzwanie nie mogło się przedłużać.
Moim obowiązkiem wobec siebie samego było zabić skurwysyna. Jeśli chciał mnie sprowokować, to mu się udało. Zgodziłem się, by to polowanie zamieniło się w walkę, i zamierzałem posłużyć się wszystkimi moimi możliwościami. Teraz była to już sprawa osobista między mną a nim. Magia czy nie magia, zdecydowany byłem dostać go za wszelką cenę i mieć przyjemność, by osobiście zastrzelić tego starego sukinsyna.
W takim stanie ducha nie mogłem pozostać w obozie. Całe dnie spędzaliśmy w pobliżu M'Bumby. Każda godzina mogła przynieść decydujące starcie i do wściekłości doprowadzała mnie myśl o tym, że mógłbym je przegapić.
Już od pierwszej chwili zrozumiałem, że popełniam błąd i że za to zapłacę. Moje rany, które znalazły nieco ukojenia podczas nocy, otworzyły się na nowo praktycznie natychmiast, powodując, że każdy krok wymagał dużej siły woli. Ostatnia noc spędzona w dżungli i marne dwie godziny snu nie poprawiły sytuacji. A teraz jeszcze to wszystko zaczynało gnić!
Podskakując na jednej nodze znalazłem sobie rozwidlony kij i przyciąłem go tak, by służył mi za kulę. Przywiązałem but do pasa i podjąłem na nowo marsz, powtarzając sobie, że teraz nie trzeba się Skarżyć, lecz iść. Iść! Iść! Podskakiwałem, pomagając sobie piętą, ze stopą w powietrzu, ociekając potem pod wpływem dodatkowego wysiłku, jaki w to wkładałem. Iść, dalej!
Odgłos strzału, daleko przede mną, sprawił, że stanąłem jak wryty. Potężny huk kalibru 478. To Paulo.
Więc już! Dostali go! Och! Skurwysyny! Ustrzelili go.
Rozległ się drugi strzał. Tym razem to 375! Montaignes! Dlaczego strzelano drugi raz? Co nawaliło? Zapominając o cierpieniu zacząłem biec i po paru metrach odrzuciłem kulę.
Nie chodziło o M'Bumbę. Ci dwaj kretyni strzelali w powietrze z radości. Bez tchu, przebiegłszy całą odległość, przy czym po twarzy chłostały mnie gałęzie i musiałem przeskakiwać parę strumyków z bosą stopą, rozczarowany patrzyłem na ich znalezisko.
Na polance leżały dwa szkielety słoni. Ich wielkie białe kości były nienaruszone, ułożone tak jak w momencie ich śmierci. Leżały jak dwa pomniki, jeden naprzeciw drugiego, niemal głowa w głowę, pośrodku grubego kobierca ciemnej i chaotycznej roślinności. Słońce, przeświecające przez szpary w koronach drzew, posyłało na polankę żółte, ciepłe promienie. Wielkie budzące respekt kości, w tej ograniczonej przestrzeni, wyglądały jakby spoczywały w krypcie. – Forsa! – ryczał Paulo biegnąc w moim kierunku. – Forsy jak lodu!
Rzucił się na mnie i objął jak gracz futbolowy po strzeleniu bramki.
– Elias! Wyobrażasz sobie? Uściskaj mnie! Nie chcesz mnie pocałować? To wielka wygrana! Los na loterii! Wystarczy się schylić. To Najświętsza Panienka położyła je nam na drodze! Elias! Ej! Elias, do cholery, powiedz coś! Nie sprawia ci to przyjemności czy co? No uśmiechnij się, do cholery!
Montaignes, który przyglądał się szkieletom dwa razy większym od niego, posłał mi uszczęśliwiony uśmiech.
– Nie brakuje ani jednej kostki – oznajmił mi jak jakąś wielką nowinę. – Widziałeś te kły?
– No pewnie, że widział te kły! – ryknął Pauło prosto w moje ucho. – Elias! Do kurwy nędzy, nie pocałujesz mnie?
Opętany myślą, że M'Bumba nadal był na wolności, z dużym opóźnieniem zdałem sobie sprawę z tego prezentu. To były szkielety dorosłych słoni. Starych nawet, sądząc po imponującej wielkości kłów. Za przykładem Paula szybko przeliczyłem je na gotówkę i mnie również ogarnęła radość. Było tu parę tysięcy dolarów. Cokolwiek by się teraz wydarzyło, rezultaty wyprawy nie mogły być złe. Już teraz przyniosła nam więcej, niż wynosiły jej koszty. Kość słoniowa, która spadała nam prosto z nieba, załatwiała nasze sprawy finansowe na dłuższy czas.
Paulo długo jeszcze ryczał swoje podziękowania pod adresem Ducha Świętego, z rozłożonymi ramionami, zaciskając w dłoni kalkulator, stojąc pośrodku polanki. Moja radość trwała krótko. Ostatecznie rozwaliłem sobie stopę podczas biegu i teraz bolało mnie już bez przerwy, nawet bez dotykania ran.
Siedząc z wyciągniętą nogą z najwyższym trudem przekonałem tego egoistę, Paula, by zostawił kość słoniową na miejscu i że wrócimy ją piłować i przenosić następnego dnia, po odpoczynku. Myśl o pozostawieniu tutaj pieniędzy była mu wstrętna, ale – widząc mój stan – w końcu się zgodził.
Zaczął wówczas gorączkowo biegać wokół polanki, z, maczetą w ręku, potężnymi ciosami waląc w pnie drzew.
– Paulo! Dosyć już tego, wystarczy! I tak tropiciele jutro znajdą drogę…
– Nie, proszę pana! – wrzeszczał, mokry od potu. – Ktoś musi porobić znaki! Nie zostawia się za sobą skarbu nie robiąc na drodze znaków, proszę pana!
Wreszcie, kiedy opatrzył już wielkimi białymi nacięciami praktycznie wszystkie okoliczne drzewa, pan Paulo raczył schować swoje narzędzie i podać mi ramię, żeby mnie podtrzymać. Rzucił jeszcze ostatnie rozczulone spojrzenie na szkielety i ruszyliśmy, trzymając się pod ręce i utykając, w długą drogę, która dzieliła nas jeszcze od obozu.
Mała wybiegła nam na spotkanie, za nią Bebe i okrągła sylwetka Tatave. Niepokoili się naszą długą nieobecnością – nie było nas już od dwóch dni – a teraz jeszcze przerazili się widząc, że idę podtrzymywany przez Paula i Montaignes'a. Mała pomyślała zapewne, że jestem ranny i, jak się wydaje, ulżyło jej, kiedy zobaczyła, że chodziło jedynie o chique, które nadal pastwiły się nade mną. Zaraz też pobiegła grzać wodę, by zrobić mi kąpiel nóg.
Błogosławieństwem była chwila, kiedy zanurzyłem swoje giczoły w misce gorącej i pachnącej wody, którą przygotowała dla mnie pod moskitierą. Montaignes doradził mi, bym tak siedział, aż woda wystygnie, po czym z poważną miną obejrzał moją stopę. Obmacywał kciukiem moje rany, oglądał je szczegółowo znad okularów, robiąc przy tym precyzyjne, profesjonalne ruchy i wydając ciche, pełne dezaprobaty cmoknięcia. Westchnął, poprawił na nosie okulary i posłał mi lekarski uśmiech, żeby mnie uspokoić.
– Dam ci antybiotykową zasypkę. Zresztą, niczego innego nie mam. A nawet tego nie mam wiele.
– Dobra, zasyp mi.
– Tylko że… Słuchaj, Elias. Nie krzycz, posłuchaj. W twoim stanie, jeśli nadal będziesz chodził, czeka cię ogólna infekcja. Posłuchaj mnie. Chcę tylko, żeby to do ciebie dotarło: jeżeli teraz ci się nie zabliźnią, czeka cię zakażenie krwi. Zrozum mnie dobrze: to musi nastąpić.
Popatrzyłem na niego, przyjrzałem się swojej stopie w miednicy. Znów spojrzałem na Montaignes'a, z jego poważną miną za okularami, i wybełkotałem:
– Chyba nie mówisz poważnie, Montaignes?
– Bardzo poważnie, stary.
– Więc co mam zrobić, doktorze?
– Trzy do czterech dni bez ruchu, drogi pacjencie. Nic ci nie pomoże. Kategoryczny zakaz polowań.
O! Kurwa! Miałem wszystkiego dość. Już od dziesięiu dni upierdolony taplałem się w błocie, w wodzie, w piekle tej zasranej dżungli; latałem za tym słoniem jak dziki, w każdy kolejny boży dzień; przykładałem się do tego, jak potrafiłem, i wiadomo było, że w końcu go dorwiemy.
M'Bumba męczył się. Wkrótce zacznie popełniać błędy, a wtedy go dorwiemy. Była to kwestia dni. Odwaliłem całą brudną robotę w tym cholernym polowaniu, a teraz miało mnie ominąć najlepsze. To świństwo.
Diagnoza doktora Montaignes'a była dla mnie jak walnięcie po łbie. Bardziej przygnębiony niż dziecko pozbawione deseru, zamknąłem się w sobie i przez dłuższy czas pogrążyłem się w milczeniu.
Zapadał wieczór, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Paulo i Montaignes wesoło rozmawiali z Małymi Ludzikami. Stary, wymyty, ogolony, przebrany, z mokrymi jeszcze włosami, częstował anyzówką i perorował, lekko już podchmielony.
– No, wielkoludzie, takie rzeczy tylko Paulo potrafi znajdywać. Ja mam nie tylko szczęście, ja mam nosa.
Tropiciele szczebiotali wesoło i wyglądało na to, że anyzówka im smakuje. Mała i Tatave energicznie krzątali się w kuchni. Kiedy Mała dowiedziała się o naszym znalezisku, klasnęła w dłonie i rzuciła się, by przygotowywać ucztę, przewidując oblewanie. Wszyscy szykowali się na wesołą zabawę.
Za nami, nad sawanną, słońce zafundowało sobie jaskrawo czerwony zachód, tworząc całą paletę ognistych kolorów, które pochłonęły moją uwagę. Przytłaczał mnie potężny blues, zapewne spotęgowany zmęczeniem.
Nie zabiję M'Bumby, powtarzałem sobie. Byłem tego pewien. Podczas mojej nieobecności Paulo odnajdzie go i nie da mu żadnych szans. Wpakuje mu między oczy tę kulę, którą on także tak bardzo pragnie wystrzelić. A przez ten czas ja będę tu siedział ze stopą w miednicy, gapiąc się na zachód słońca. Te idiotyczne mięsożerne larwy, to był znak. Los odsuwał mnie od dalszej rozgrywki. Już byłem wyrzucony z gry. Ostateczna faza polowania miała się odbyć beze mnie.
Wszystko we mnie aż wywracało się w obliczu takiej niesprawiedliwości. Moje popadniecie w niełaskę pozwalało mi zdać sobie sprawę, Jak dalece z upływem czasu M'Bumba stał się dla mnie ważny. Byłem pełen entuzjazmu dla tego polowania, które rozpoczęło się jak przyjemny weekend, a przerodziło się w pasjonującą i irytującą zabawę w chowanego. Byłem teraz przekonany, że M'Bumba miał sens. Stary, okaleczony słoń miał stać się ukoronowaniem naszego życia myśliwych, a w każdym razie jego epizodu, który rozpoczął się rok wcześniej. Po to został nam zesłany.
Nadchodzące dni miały być najważniejsze i przynieść największe emocje. Ja zawiodłem w kluczowym momencie. Zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę i wielkość stawki sprawiała, że jeszcze boleśniej odczuwałem przymusową rezygnację. Przeklinałem los, Afrykę i tę bandę rozpasanych egoistów, którzy, podczas gdy ja walczyłem z rozpaczą, myśleli tylko o tym jak pić, obżerać się i przechwalać.
Monumentalna góra białego, smakowitego ryżu, przedzielona w połowie zagłębieniem, w którym dymił sos z mięsem i owocami, trzy rzeczne ryby, tłuste i długie, pieczone w całości, z rozciętymi brzuchami pokrytymi małymi, kwaśnymi ziarenkami, które Mała znajdowała w lesie, liczne leśne indyki obsypane tajemniczymi ziołami i naturalnie morze Chateau-Monbrisac 1976; potrzeba było całej tej kolacji, śmiechów moich towarzyszy i kilku szklanek wina, bym zdołał otrząsnąć się nieco ze smutku.
Tatave, przyklejony do brzegu stołu, nad którym błyszczały jego wielkie okrągłe oczy, opychał się bez opamiętania wszystkim, co pojawiło się w zasięgu jego rąk. Paulo dużo pił, jeszcze więcej krzyczał i opowiadał nie kończące się kawały, których zakończenia pod wpływem wina nie pamiętał. Montaignes śmiał się mimo wszystko. Jemu też było wesoło i zaśmiewał się z byle czego.
Małe Ludziki dostały swoją część uczty i pożarły ją siedząc w kucki na ziemi, naprzeciwko siebie. Po posiłku ojciec wyciągnął długą drewnianą rurkę i wielkie zawiniątko trawki. W jeden z otworów wciskał jej imponujące ilości. Jego syn zapalał i pociągał, wciągając w płuca cały dym. Wszyscy czekali, że w pewnej chwili dym zacznie mu lecieć uszami.
Błyskawicznie obaj pogrążyli się w stan głębokiego oszołomienia. Ich małe oczka stały się mikroskopijne, dwa małe czarne groszki w krwistoczerwonej otoczce. Szczebiotali nadal na jedną nutę, "puiii… puiii… puiiii…", i zaśmiewali się waląc po udach i kołysząc w miejscu.
Montaignes usiadł koło nich, jakby bez powodu, i zaczął im prawić uprzejmości. Śmiali się i poczęstowali go trawką, podając mu wielki shilom. W ten sposób, zamiast cygar do kawy, wypaliliśmy sporo gorzkiej i wonnej trawki, dobrze wysuszonej, oczyszczonej i bardzo mocnej. Szybko poczułem się całkowicie odprężony i wreszcie stałem się bardziej towarzyski.
Paulo majaczył, naćpany Montaignes, ze wzrokiem utkwionym w suficie i jedną półkulą mózgową pogrążoną w marzeniach, posługiwał się drugą, by odpowiadać "tak", "na pewno" i "aha?", co sprawiało wrażenie, że uczestniczy w rozmowie…
– Ty, jako naukowiec, powiesz mi, że to żaden dowód… Znaleźliśmy dwa trupy. Nie jednego: dwa! Dwa dorosłe, i w dodatku stare…!
– Na pewno…
– To znaczy, że były to stare słonie, które poszły umierać. I że umarły w drodze. W drodze na cmentarzysko słoni!
Zapewne popełniłem tę niezręczność, ze się uśmiechnąłem, bo Paulo natychmiast odwrócił się do mnie z oskarżycielsko wyciągniętym palcem wskazującym.
– Tak, proszę pana! Wiem, co mówię! No w końcu do jasnej cholery! Przecież te stare skurwiele gdzieś muszą umierać! Nigdy nie znajduje się trupów! A tu aż dwa! Dwa, może to nie jest statystyka?
Siedzące w swoim kącie Małe Ludziki zaczęły podśpiewywać. Czarny, jak tylko siedzi i nie ma nic do roboty, zaczyna śpiewać. Syn powoli uderzał w kawałek drewna. Bez końca wyśpiewywali prostą melodyjkę na dwa głosy, o wysokiej i miękkiej zarazem tonacji; choć dobiegała z odległości zaledwie dwóch metrów, wydawało się, że płynie z daleka, z pogrążonego w ciemnościach lasu.
Mentaignes skorzystał z nieuwagi Paula, by zamknąć oczy i zastygnąć z uśmiechem szczęścia na ustach. Stary udowadniał mi matematycznie, że się myliłem, coraz to dolewając sobie potężną dawkę wina. Tatave zasnął kamiennym snem na jakiejś skrzynce, z pośladkami w górze i głową na ziemi. Bebe, ogarnięty wilczym apetytem, dobierał się kolejno do wszystkich resztek.
Po sprzątaniu Mała przyszła wziąć udział w naszym wieczorku. Wślizgnęła się pod moskitierę, odświętnie ubrana, pełna wdzięku i dziecięcej radości. Siedząc koło mnie przyglądała mi się, z głową wzruszająco złożoną w kielichu obu dłoni, z nieznacznym uśmiechem i wyrazem szczęścia w wielkich czarnych oczach, wpatrzonych w moje.
Usiłowałem uciec, patrzeć gdzie indziej, zażenowany bezwstydną szczerością jej spojrzenia. Ale za każdym razem musiałem do niej powracać. Miała na sobie nową turkusową spódnicę i szeroką plastikową bransoletę w odpowiednim kolorze. Zaczesała włosy do tyłu tak, że tworzyły grzywę jak u lwa. Pożyczyła sobie jedną z moich dżinsowych koszul, o wiele na nią za dużą, i podwinęła wysoko rękawy. Głęboki dekolt, tuż przede mną, ukazujący nasadę jej pięknych jasnych piersi, doprowadzał mnie do szaleństwa. Tyle razy widywałem ją nagą albo z piersiami na wierzchu. Po raz pierwszy czułem, że jej pragnę, że mnie pociąga.
Elias – myślałem sobie. – Co ty wyprawiasz? Jesteś chory? Chorujesz na to, że jest piękna – odpowiadałem sobie.
Tego wieczoru Mała weszła w moje życie. Nie mogłem zasnąć. Noc była gorąca, wypełniona odgłosami owadów i wilgocią. Ciemności panowały całkowite, bez księżyca, było czarno i ciężko.
Paulo chrapał jak mechaniczna piła.
Pociłem się pod swoją moskitierą, wiercąc się i przewracając z boku na bok na wąskim łóżku, które boleściwie trzeszczało pod moim ciężarem. Daleko odrzuciłem koc i nie byłem nawet w stanie leżeć bez ruchu, zbyt zdenerwowany, wstrząsany zadziwiająco silnymi emocjami za każdym razem, kiedy o niej pomyślałem, i o tej chwili, kiedy na mnie patrzyła. Jej delikatna twarz, szeroki uśmiech, doskonała linia dłoni, na których opierała podbródek… a zwłaszcza tyle uczucia w tych głębokich, czarnych oczach… Wspomnienie to nie dawało mi spokoju. Stale je przywoływałem, nie potrafiąc już w końcu zobaczyć w myślach dokładnych rysów jej twarzy, raczej coś zamazanego, bezkształtnego, co doprowadzało mnie do rozpaczy.
Przez krótkie, ulotne chwile moje myśli błądziły w okolicy jej legowiska, pod małą moskitierą, kilka metrów od naszej, tuż obok mnie. Zapewne jej także było gorąco. I pewnie też odsunęła koc…
– Śnisz na jawie – mówiłem sobie. – Robisz sobie złudzenia. To z powodu braku kobiet. Śpij. Odpręż się i zaśnij. Myśl o czym innym. Czy były to tylko złudzenia? Nie! Jej spojrzenie było zbyt wymowne. A poza tym przypominałem sobie, z nieustającą przyjemnością, wszystkie te drobne względy, które od początku mi okazywała i które dotąd ledwo zauważałem. Ależ tak! W jej spojrzeniu było tyle ufności, poczucia wspólnoty, tyle uśmiechu… Nie mogło być mowy o pomyłce. Zapewne wypiła trochę wina, które wyzwoliło jej uczucia, ale musiały one istnieć już wcześniej.
A ta urocza pantomima w rzece tego dnia, kiedy prała bieliznę…
W każdym razie na pewno nie myliłem się co do moich własnych uczuć. Fakt, że dotąd Mała była dla mnie tylko małą podopieczną, jakby małą sympatyczną siostrzyczką. Co więcej, zawsze uważałem ją za małą dziewczynkę, nie zwracając nawet uwagi na jej kształty. Teraz jednak odczuwałem wobec niej męskie pożądanie i niepohamowane pragnienie, by przycisnąć ją do siebie.
Walczyłem ze sprzecznymi marzeniami i refleksjami, plątałem się coraz bardziej i nie mogłem zasnąć.
Pierwszym obrazem, jaki zapragnąłem ujrzeć po przebudzeniu, był jej obraz właśnie. Odczułem jakby skurcz w sercu, połączony z falą szczęścia, kiedy ją zobaczyłem, tak szczupłą i ładną. Tego ranka miała na sobie krótkie sportowe czerwone szorty i bawełnianą koszulkę z obszernym dekoltem, odsłaniającym delikatne ramiona. Jej radosny uśmiech, małe białe ząbki, wielkie oczy, wszystko to było jak olśnienie.
– Dzień dobry. Dobrze spałeś, Elias?
Podała mi kubek gorącej kawy. Oczekiwałem, czegoś więcej niż takiego banalnego porannego powitania, ale sam nie bardzo wiedziałem czego. Cóż innego mogła powiedzieć? Było mi głupio, że mój zapał został ostudzony, a ja, przywołany na ziemię, wsadziłem nos w kubek.
Myśliwi wypłynęli o świcie. Ruszyli w górę Sanghi aż na wysokość słoniowej krypty. Stamtąd mieli dojść na miejsce, by odpiłować kły. Nie można się było ich spodziewać przed wieczorem.
Obozowisko pogrążone było w przyjemnym cieple afrykańskiego poranka. Specyficzną, napiętą ciszę wielkich przestrzeni przerywały od czasu do czasu krzyki ptaków. Rzeka, szeroka- i rozlana, płynęła powoli, wzmagając jeszcze ogólne wrażenie spokoju. Obawiałem się, że uschnę z nudów, odsunięty od działania, ale w końcu nie było mi tak źle
Kuchnia składała się z rzędu czterech ognisk rozpalonych nad wykopanym w ziemi rowem, który pozwalał manipulować nad nimi bez pochylania się. Każde ognisko otoczone było kręgiem białych kamieni. Obok wznosił się stos czarnego drewna, rezultat krwawicy Tatave. W tyle, pod plandeką rozpiętą niczym dach namiotu, trzymaliśmy najbardziej nietrwałe zapasy. Reszta rozmieszczona była w kufrach na ziemi dookoła ognisk: była tu imponująca ilość miednic, garnków i lśniących czystością naczyń, niczym na bazarowym stoisku.
Tatave odpowiedzialny był za otwieranie puszek. Spokojny, siedząc w kucki, jeszcze grubszy niż kiedy wyruszaliśmy, nastawił sobie muzykę z poobijanego radiomagnetofonu: "You give me fever…" Shirley Bassey, na złej prędkości. Tego ranka zdałem sobie sprawę, że co najmniej jedną trzecią zawartości każdej nowo otwartej puszki przeznaczał na osobiste i natychmiastowe spożycie.
Parę kroków dalej stały pirogi, do połowy schowane wśród żółtych traw. Na brzegu schły w słońcu rozłożone na ziemi kolorowe części bielizny i ubrania. Za kuchnią widać było moskitierę Małej i kącik, jaki urządziła sobie wspólnie z Tatave. Na jego umeblowanie składały się jedna lampa i składany fotel, które nam podwędzili.
O dziesięć metrów stąd wznosiła się parasolowa sosna, pod którą zawiesiliśmy naszą wielką białą moskitierę, otoczoną trzema stosami równo ułożonych kufrów.
Nagle pojawiła się Mała z zeszytem w ręku. Po drodze przyłożyła nim Tatave, karcąc go z surową miną.
– Ty pracować, jasne?
Tatave roześmiał się. Pogodzili się już.
Przyszła i usiadła koło mnie. Znów nie wiedziałem, jak się zachować, co robić, co myśleć, i usiłowałem uśmiechać się. Otworzyła zeszyt na kolanach i zaczęła przewracać kartki, niekiedy rzucając krótkie spojrzenia na obrazki. Montaignes zredagował dla niej ten elementarny leksykon podstaw francuskiego, jak sam mawiał, używając do tego celu szkolnego zeszytu. Był tam alfabet, wypisany kolorowymi flamastrami, cała masa doskonale narysowanych przedmiotów, z wypisanymi nazwami po francusku, wielkimi literami, oraz puste miejsca, by mogła sama poćwiczyć ich pisownię.
Znalazła wreszcie właściwą stronę i z błyszczącymi oczyma wyciągnęła do mnie zeszyt. Pokazała mi obrazek, którego szukała: mały facecik i mała kobietka w ślubnych strojach, trzymający się za ręce. Było tam napisane "MĄŻ".
– Mąż – powiedziała. – Ty, Elias, mąż.
Powiedziała to ze spokojem, jak oczywisty fakt. Serce zabiło mi szybciej. Rozklejałem się, poddając jej urokowi wobec takiej niewinności. Pod wzorem napisała wielkimi niepewnymi pociągnięciami, wszystkie trzy litery, "MĄŻ", jakby chcąc uprawomocnić sprawę że swej strony.
Moja rana goiła się. Jej brzegi były czyste i zabliźniały się. Nadal jednak nie mogłem postawić stopy na ziemi i wlokłem się z trudem, podskakując na jednej nodze albo podpierając się piętą, choć, jak mogłem, unikałem chodzenia.
Mimo to poszedłem z całą trójką: Małą, Tatave i Bebe, żółtym pieskiem, na brzeg nieco dalej w górę rzeki, gdzie łowili te swoje tłuste szare ryby. Była to praca mozolna i milcząca. Chodzili zanurzeni w wodzie do ramion, trzymając między sobą sieć obciążoną kamieniami, które wlokły się po mulistym dnie.
Tego dnia szybko przestali, by rozpocząć zabawę, gonitwy i by pryskać na siebie wodą jak dzieciaki, którymi przecież byli. Bebe, rozumiejąc, że połów skończony, trzema susami znalazł się w wodzie, by przyłączyć się do uciech. Siedząc w cieniu przyglądałem się ich figlom.
Przyszła do mnie nieco później, zostawiając tamtą dwójkę w wodzie. Usiadła obok mnie. Jej koszulka kleiła się do ciała; we włosach miała pełno kropelek wody.
Szukałem, co mógłbym powiedzieć.
Czy rzeczywiście należało coś mówić? Pozwoliłem, by zapanowała między nami cisza. Mała niemal odwrócona była do mnie plecami, z oczami utkwionymi gdzieś w powierzchnię wody, milcząca i nieruchoma. Co ja powinienem zrobić?
Wyciągnąłem rękę. Być może gest mój był trochę niepewny. Powoli położyłem dłoń na jej ramieniu, by odwrócić ją ku sobie. Posłusznie pozwoliła się przyciągnąć. Miałem przed sobą jej błyszczące czarne oczy, zdziwione, nieco przestraszone, i przytuliłem ją do siebie, pochylając się, by dotknąć jej warg.
W ostatniej chwili odwróciła twarz i wtuliła głowę pod moje ramię, w przypływie nieśmiałości. Rozczuliło mnie to. Łagodnie pogładziłem jej włosy, po czym, unosząc je, złożyłem delikatny pocałunek na jej karku. Odpowiedziała mi gorącą pieszczotą i poczułem na szyi jej małe ząbki. Próbowałem łagodnie podnieść jej głowę, ale za każdym razem zwijała się w kłębek kuląc ramiona. Dopiero po długotrwałych pieszczotach powoli uniosła twarz i spojrzała na mnie.
Była bardzo poważna. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i wysunęła usta ku moim. W chwili gdy wargi nasze miały się zetknąć, wybuchnęła śmiechem i odrzuciła głowę do tyłu. Z twarzą ukrytą w dłoniach zanosiła się od długiego, niepohamowanego i trochę wymuszonego śmiechu.
Paulo i Montaignes wrócili z kością słoniową późno w nocy: cztery piękne sztuki, każda niemal dwumetrowej długości. Niestety! Podczas powrotu popsuł się silnik pirogi. Nie było już sprzęgła, wszędzie sterczały zniszczone koła zębate. Wyglądało na to, że szkoda jest nieodwracalna, co pozbawiało nas jednej pirogi na drogę powrotną.
Głośno wyraziłem swoją radość z powodu kości słoniowej, a także rozpacz w sprawie silnika, bardzo głośno poskarżyłem się na swoją stopę, jeszcze głośniej wyraziłem żal w związku z tymi wszystkimi pięknymi dniami polowań, których byłem pozbawiony, i zachwycony pobiegłem położyć się spać, mając przed sobą obietnicę spędzenia kolejnego dnia z Małą.
Rano pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była jej twarz.
Przyglądałem się jej z daleka albo, kiedy była blisko mnie, obserwowałem każdy jej szczegół nigdy się tym nie nudząc. Myślałem tylko o niej. Tylko jednej rzeczy pragnąłem, mieć ją blisko siebie.
Całe dnie spędzałem w kuchni albo nad rzeką, kiedy prała. Gdy miała czas, wyruszaliśmy na spacery, trzymając się za ręce. Tatave podążał za nami, a Bebe plątał się między nogami. Długo też kąpaliśmy się i bawili w rzece, a wtedy ocierała o mnie swoje drobne ciałko i wymykała się ze śmiechem, prześlizgując się między moimi ramionami. Przez cały dzień wymienialiśmy spojrzenia i uśmiechy. Nie sposób opisać, jak dobrze to na mnie działało.
Podczas naszych tete-a-tete była niewiarygodnie piękna. Jeszcze piękniejsza, zdawało się, niż na początku naszego romansu, bo właśnie tego słowa należy tu użyć.
Nieustannie miałem ochotę dotknąć jej niesamowitej jasnej skóry, jak u Tahitanki, aksamitnej, budzącej pożądanie. Gładziłem wówczas jej twarz, delikatnie, i czasami składałem długi pocałunek na policzku. Jej grube włosy, gęste jak grzywa, subtelny wdzięk jej nadgarstków i dłoni, każdy jej widok, każda chwila z nią spędzona sprawiały, że czułem się szczęśliwy.
Była żywa i inteligentna. W swojej pracy zadziwiała mnie swoimi umiejętnościami, a jeszcze bardziej zmysłem organizacyjnym. Dla dziewczyny w tym wieku była to robota delikatna i trudna. Z obowiązków wywiązywała się wspaniale, nigdy nie było nawalanek.
Pilnie przestudiowała leksykon Montaignes'a i zadawała mu mnóstwo pytań. Nie mając pojęcia o gramatyce, nie potrafiła układać zdań w poprawnej francuszczyźnie, ale dysponowała bogatym słownictwem. Zadając jej pytania odkryłem, że doskonale umie się wypowiedzieć i wyrazić swoje myśli.
Miała podwójną osobowość: to właśnie mnie w niej fascynowało. Na jej białą część składały się jej jasna skóra, delikatność rysów i zaskakujący wdzięk ruchów. Poza tym była w niej tylko Afryka. Kiedy ucierała proso dla Małych Ludzików w wielkim drewnianym moździerzu, miała tak samo łukowato wygięte plecy i długie, regularne ruchy ramion, jak wszystkie afrykańskie kobiety ucierające proso. Była umięśniona, dobrze zbudowana i sucha, przyzwyczajona do trudnego życia. Podczas naszych zabaw miałem okazję zauważyć siłę Jej ramion i dwóch bicepsów wyrobionych przez pracę nad moździerzem.
Wieczorem, kiedy wszyscy już leżeli, szedłem do niej i siadaliśmy obok jej moskitiery, w jej małym salonie. Tam też, szeptem, najwięcej rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym, dla samej przyjemności bycia razem.
– Ty, odjechać?
– Tak. Pewnego dnia odjadę.
– Ty, odjechać, twoja dom?
– Nie, nie dom. No, właściwie tak. Ja mam wszędzie domy.
– Ty, domy dużo? Ty robić dom, ja w dom wszystko prać, robić czysto. Ty przychodzić, zadowolony.
Czasami opowiadała nie kończące się historie o swojej wiosce, pełnej braci i braci ojca, w której mężczyźni podkładali sobie wzajemnie świnie, a kobiety rzucały, jedna na drugą, uroki. Słuchałem nieuważnie, pochłonięty grą cieni na jej policzkach albo długim łukiem jej szyi, zahipnotyzowany jej ogromnymi czarnymi oczami, oddalonymi od moich o parę centymetrów. Potem szedłem spać z lekkim sercem, bardziej odprężony i szczęśliwy niż kiedykolwiek przedtem.
Jedyne chwile, które nie należały do mnie, to były jej noce i późne popołudnia. Chętnie bym uprawomocnił moje stosunki z Małą wobec moich dwóch towarzyszy, ale kiedy tylko Paulo i Montaignes pojawiali się w pobliżu, stawała się oficjalna, a nawet uciekała, jeśli się zbliżyłem. Spotykałem ją wówczas, co bardzo mnie smuciło, dopiero o wiele później, na naszych wieczornych pogaduszkach.
Naiwność naszych pierwszych pocałunków sprawiła, że Mała stała mi się jeszcze droższa. Pierwszy raz wydarzyło się to w lesie, kiedy za sprawą nagłego natchnienia wziąłem ją za ramiona, pochylając się, i przycisnąłem wargi do jej ust. Zastygła w bezruchu. Kiedy przedłużyłem swój pocałunek, odskoczyła w tył z dłonią przy ustach, jakby sobie ze mnie kpiła. Następnie, kiedy wyciągnąłem do niej ręce, podeszła. Pocałowałem ją znowu. Przyzwyczaiła się. Po kilku dalszych próbach zaczęła odpowiadać na moje pocałunki.
Zasmakowała w nich niesamowicie szybko. Tak bardzo, że wkrótce nie chciała już przestać. Traktowała to jak wszystko inne: jeszcze jedną prerogatywę żony wobec męża, Eliasa, i co chwila wczepiała się we mnie, by przycisnąć swoje usta do moich. W kuchni rzucała wszystko, by usiąść mi na kolanach i całować namiętnie. Podkradała się do mnie, kiedy opatrywałem sobie rękę, i wieszała się na mojej szyi całując rozchylonymi wargami. Przyciskała mnie do siebie, przytulała się do mnie i nieustannie przysuwała swoją twarz do mojej.
Potem nastąpiło głaskanie, nieśmiałe pieszczoty i przymilanie się. Często gładziła mnie dłonią po moich krótkich włosach, które ją zadziwiały. Patrzyła wtedy na mnie poważnie i wzdychała:
– Ja, bardzo lubić. Bardzo!
Jakoś tak smutno. A potem nachylała się, by mnie pocałować.
Któregoś popołudnia zobaczyłem Tatave, jak przestępował z nogi na nogę pośrodku obozowiska, z głową wzniesioną ku niebu i wargami zwiniętymi w kurzy kuper, naśladując nas. Posyłał w przestrzeń wielkie, donośne pocałunki i śmiał się bezczelnie.
Paulo i Montaignes powrócili któregoś wieczoru ze szczególnie trudnego wypadu. M'Bumba wyprowadził ich w jakiś oddalony zakątek bagien, po czym – jak zwykle – zniknął, pozostawiając ich w błocie.
Paulo miał włosy zlepione na skroniach i karku jakąś brązową mazią, która zabrudziła także koszulę. Jego buty zamieniły się w dwie bryły gliny. Montaignes wyglądał odrażająco od stóp do głowy, miał błoto nawet na okularach i był bardzo zmęczony. Próbowałem powiedzieć coś, by podnieść ich na duchu.
– Cześć, chłopaki! Jak leci? – rzuciłem wesołym tonem.
Na nic innego nie wpadłem. Nagle poczułem się bardzo głupio: ja taki czysty i wypoczęty, rozwalony na leżaku. Zdjęli z siebie wszystko i bez słowa poszli się kąpać, nawet na mnie nie spojrzawszy.
Później Paulo zbliżył się, z nie wróżącym niczego dobrego uśmiechem na ustach:
– I co, proszę pani, mam nadzieję że to kuku na stopie już nie sprawia takich cierpień? Smaruje pani to przynajmniej maścią…?
Znów poczułem się głupio. Moja stopa była już całkowicie wyleczona. Owszem, trochę kulałem, ale głównie, żeby ich zmylić.
– Ten kutas! – krzyknął Paulo w stronę, Montaignes'a, leżącego na łóżku – ten kutas myśli, że jesteśmy tylko głupimi myśliwymi! Wydaje mu się, że niczego nie widzimy. Jesteśmy ślepi, prawda?
– Paulo…
– Myśli, że go nie widzimy, ten nasz marzyciel! Jak smali cholewki! Co? Jak kręci się wokół Małej! Co? I jak sobie ją obmacuje przez cały dzień? Masz, zastanawiam się, czyja teraz się nie rozchoruję…
– Ale, Paulo, posłuchaj…
– Tak! Zastanawiam się, czy nie poprosić o urlop. Nie jestem leniuchem, ale…
– Paulo!
Zostało to powiedziane niby od niechcenia i z uśmiechem, ale zostało, co oznaczało, że moi towarzysze nie pochwalali mojego zachowania. Mieli zresztą rację. Od paru dni pozostawiałem im całą robotę, bez żadnego wiarygodnego usprawiedliwienia.
Udawałem, że jeszcze trochę boli, że mogłoby się źle goić, utykałem, kiedy tylko ktoś na mnie patrzył… Ale wagary się skończyły. Paulo i Montaignes coraz gorzej znosili te podchody we dwóch, podczas gdy dowódca wyprawy fundował sobie słodkie życie.
– Przecież jestem już zdrowy. Jeszcze jeden dzień, żeby uniknąć zbędnego ryzyka, i idę z wami, chłopaki!
Sprytnie wynegocjowałem dodatkowe dwadzieścia cztery godziny, przysięgając, że pojutrze będę uczestniczył w polowaniu. Nie chodziło mi o leniuchowanie, ale miałem bardzo dokładne plany co do jutrzejszego rozkładu dnia; plany, w których realizacji nic mi nie mogło przeszkodzić, nawet jakiś przeklęty słoń. Zapadłem w sen opracowując ostatnie szczegóły swojego projektu.
Obudziłem się bardzo zdenerwowany. Miało się to stać dzisiaj. Wypiłem kawę, rzucając radosne spojrzenia na zgrabny mały tyłeczek mojej narzeczonej. Napinał on cudowną czerwoną spódniczkę i sprawiał, że miałem ochotę gryźć.
Dzisiaj będzie moja. Postanowiłem to. Długo myślałem nad tym i analizowałem swoje uczucia. Były szlachetne i czyste. Od tej pory wybierałem ją sobie na towarzyszkę i musiałem ją posiąść. Wszystko było w porządku…
Nie zwlekając przystąpiłem do pierwszej części mojego planu: pozbyć się elementów niewygodnych.
– Tatave! Taaaaataaaave!
Nadbiegł, z wiecznie rozradowaną miną, i rechocąc posłał mi z oddali wielkiego buziaka.
– Chodź tutaj. Coś ci wytłumaczę…
Kucnąłem przy nim, położyłem mu rękę na ramieniu i słodkim głosem wyjaśniłem:
– Mała i ja wybieramy się do lasu. Będziemy szukać…eee…grzybów! Ty zostaniesz tutaj, bo trzeba pilnować obozu. To wielka odpowiedzialność i tylko ty możesz wykonać tę pracę. Musisz wszędzie patrzyć, na wszystko, cały czas. Zrozumiałeś?
– Nie.
Uśmiechnął się, patrząc na mnie wzrokiem pełnym radości i wspaniałej afrykańskiej niewinności, i czekał.
– No dobrze… Hm! No więc tak: my, odejść, ja i Mała. Szukać grzyby. Ty, wielka odpowiedzialność. Ty pilnować obóz, kiedy ja tu nie być. OK? Ty, wielka odpowiedzialność OK? Ty, patrzeć wszędzie, cały czas. Ty, rozumieć?
– Nie.
Gdyby mógł uśmiechnąć się szerzej, zrobiłby to. Jego wzrok wbity we mnie był pusty, pełen nieograniczonego zadziwienia. Co jest? Puszczał do mnie murzyńskie oko? Do cholery! Jak można być takim bałwanem? Czy tylko ja jeden na świecie posądzałem go o krztę inteligencji?
– Posłuchaj, mały – wrzasnąłem. – Ty zostać. Ja, do lasu! Grzyby, mniam mniam! Elias i Mała odeszli. Ty, wielki wódz, pilnować, pilnować! Rozumiesz?
Mała pojawiła się nagle za jego plecami i złapała go za ucho, wykręcając je.
– My odeszli! Ty, rozumieć.
Iskierka inteligencji znów rozbłysła w oczach Tatave jednocześnie z grymasem bólu na jego twarzy. Podniósł do góry kciuk.
– OK! OK! Rozumieć. Elias i Mała do lasu, żeby, hi! hi!, szukać grzyby, hi! hi!
Uderzyłem otwartą dłonią w głowę tego kretyna, który najwyraźniej nie był taki głupi, i szybko przygotowałem koszyk z wałówką: coca-cola, herbatniki, czekolada… Byłem gotów.
Albo prawie. Błyskawicznie tasakiem pokroiłem dobry kilogram mięsa na małe kostki, zawinąłem w papier i wsunąłem do koszyka: druga część planu.
Następnie, z sercem bijącym jak u sztubaka, poszedłem zaprosić moją przyszłą i ruszyliśmy we dwoje, prosto do rzeki.
Sangha nie była głęboka, nie licząc paru dziur, które łatwo było wypatrzyć uważając na kolor dna. Woda sięgała mi do piersi, a najczęściej do bioder. Naprzeciwko obozu, w środkowym nurcie, rzeka rozwidlała się opływając długie, puste i trawiaste wysepki o piaszczystych brzegach. Poprzedniej nocy wybrałem sobie miejsce. Te długie spokojne wyspy, jak okiem sięgnąć, zapewniały całkowitą izolację, doskonałą intymność i wspaniałe otoczenie.
Mała niosła koszyk na głowie, a Bebe, któremu znudziło się już płynąć za nami, pozwalał się jej nieść na rękach. Dobiliśmy do cypla jednej z wysp. W pobliżu małej piaszczystej plaży woda była całkowicie przeźroczysta, nie głębsza niż dwadzieścia centymetrów i lśniąca od słońca.
Mała położyła się jak długa na piasku, zmęczona przeprawą przez wodę, ze spódnicą przylepioną do ciała i kropelkami wody na włosach. Wyglądała jak nimfa wodna, i na chwilę widok ten odjął mi mowę.
No, dalej! Najpierw część druga. Pozbyłem się już Tatave. Teraz trzeba było unieszkodliwić Bebe. Jego nie można było zostawić w obozowisku. Zawsze i wszędzie towarzyszył swojej pani. Pozbawić go przytomności i związać byłoby niedelikatnością wobec mojej połowicy. Poza tym lubiłem go. Po prostu miałem mu za złe, że zawsze, systematycznie, przerywał nasze pieszczoty i wciskał swój pyszczek między nasze wargi. Sposób, w jaki zwykł wówczas lizać twarz swojej pani pojękując przy tym, bardzo działał mi na nerwy.
– Bebe! Bebe! Tutaj, Bebe! Zobacz, co dla ciebie mam!
Wyciągnąłem zawiniątko z mięsem. Bebe natychmiast podbiegł i wcisnął w nie swój spiczasty pysk, wariacko wymachując kawałkiem żółtej szmaty, która służyła mu za ogon.
– Masz, mój Bebe! To dla ciebie! Dla kogo to będzie? Ależ dla Bebe!
Jeden po drugim wciskałem mu do pyska kawałki mięsa. Ochoczo zatapiał w nich zęby, siedząc wygodnie, z oczami przysłoniętymi mgiełką wdzięczności.
– Och! Bebe! – próbowała interweniować Mała. – Za dużo jeść! Elias! Za dużo! Za dużo!
Ruchem dłoni nakazałem jej milczenie i nakarmiłem Bebe aż do ostatniego kawałka mięsa. Jego mały brzuszek był rozdęty i okrągły jak piłeczka. Zrobił parę kroków po plaży, zdziwiony tym nieoczekiwanym ciężarem. Następnie przeciągnął się i potężnie ziewnął. Byłem w siódmym niebie. Niepewnie podszedł do dużej kępy żółtych traw, wcisnął się w nią, położył łeb i zasnął. Nareszcie! Nareszcie byłem z nią sam na sam!
Zdjąłem jej spódniczkę. Nie zrobiła nic, stojąc nieruchomo, i przyglądając mi się z wyrazem ogromnego zdziwienia w oczach. Wziąłem ją na ręce, przytuloną do mnie jak dziecko, z głową złożoną na moim ramieniu, i pochodziłem tak z nią trochę.
– Pójdziemy się wykąpać – zaproponowałem łagodnie.
Bawiliśmy się do utraty tchu, pływając i biegając w wodzie, goniąc się wzajemnie. Atakowaliśmy się wielkimi bryzgami wody. Moje dłonie zamykały się niekiedy na którejś z jej krągłości. Jej dłonie chwytały i dotykały mojego ciała, mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
Potem, nagle uspokojeni, długo staliśmy objęci w chłodnej wodzie, bez ruchu, bez powodu, w ogólnej ciszy. Wsłuchiwałem się w jej oddech. Przyciskałem do piersi jej mokre ciało. Czułem się niewiarygodnie szczęśliwy. W końcu zaniosłem ją na plażę i położyłem na piasku.
Długo patrzyłem na jej sterczące piersi, wymierzone prosto w słońce, na jej płaski brzuch, jej długie nogi, jeszcze drżące po naszych gonitwach, i na piękny czarny trójkąt miękkiej i młodej sierści między jej udami.
Nachyliłem się nad nią i wyciągnąłem ręce. Dłonie zamknęły się na jej piersiach, a potem rozpocząłem eksplorację; moje palce przesuwały się po wszystkich zakątkach jej ciała i często zatrzymywały się na dłużej. Pod wpływem moich pieszczot wiła się i prężyła jak małe zwierzątko. Zanurkowałem i przycisnąłem usta do jej skóry, wydzielającej mocny pieprzny zapach, po czym ponownie ruszyłem na rozpoznanie jej ciała.
Była gotowa, wilgotna, z wygiętymi plecami. Jej oczy, które zamknęła, kiedy zaczęły ją pieścić moje dłonie, otworzyły się teraz, jakby przysłonięte mgłą. Z jej gardła wydobywało się niskie, głuche mruczenie.
Pożądanie sprawiało mi ból.
Poczekałem jeszcze, pieszcząc i liżąc ciało, które mi oddawała. Jej oddech stał się szybszy. Jęknęła cicho, a mnie ogarnęła fala szczęścia. Położyłem ręce na jej udach i…
Ryk nieludzkiej wściekłości spadł na nas jak grom: M'Bumba atakował! Pędził na nas. Był dwa metry od nas!
Skoczyliśmy na równe nogi. W stanie dziwnego uniesienia, pod wpływem strachu i nagłości sytuacji, rozglądałem się na wszystkie strony, a przyrodzenie krępowało mi swobodę ruchów, i starałem się dojrzeć, gdzie on był.
Ale pozostawał niewidoczny. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Ryk nie ustawał i wydawało się, że dobiega z bliska.
Nagle zapadła cisza.
– Gdzie jest ten skurwysyn?! Gdzie?!
Dobrze już znany łoskot łamanych gałęzi i drzew, tratowanych na jego drodze, potworna przybliżająca się szarża, wszystko to zmroziło mi krew w żyłach. Hałas dobiegał z przeciwnego brzegu. Boże! Dochodził z obozowiska!
Potwór pojawił się, roztrącając ostatnie drzewa. Niczym wielka, ciemna katedra, najeżona z prawej strony spiczastym łukiem jedynego kła, na ogromnych nogach, przypominających zgniatacze, które wprawiały ziemię w drżenie i wznosiły tumany kurzu za każdym dotknięciem gruntu.
Nagle stanął, gigantyczny, pośrodku naszego sprzętu. Moskitiery, kuchnia, z której unosiły się smużki dymu, skrzynie, całe nasze siedlisko wydawało się śmieszne w porównaniu z tą masą. Coś poruszyło się, o dwa kroki od nóg potwora. Ciemna i okrągła sylwetka, która potoczyła się w kierunku rzeki.
– Kurwa, nie! Tatave!
Stojąca przy mnie Mała wrzasnęła. Teraz wielka masa przed nami przestępowała wściekle z nogi na nogę. Tatave biegł ze wszystkich sił w kierunku wody, tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego małe niezdarne nóżki. Forteca poruszyła się i w mgnieniu oka była już nad nim. Zobaczyłem, jak ogromna trąba wznosi się wysoko w niebo, trzymając naszego małego kuchcika, po czym gwałtownie spada w dół z wielką siłą ciskając jego ciało na ziemię. Następnie podniosła je i cztery czy pięć razy jeszcze rozmiażdżyła je o ziemię.
Wściekłe pomruki, sapnięcia i porykiwania słonia, przepełnione nienawiścią i żądzą niszczenia, wyznaczały rytm tej sceny i napawały nas grozą. W końcu ujrzałem, jak chwyta Tatave za nogi. Zamachnął się z furią, po czym cisnął bezwładne zwłoki, które wyleciały w powietrze na niesamowitą wysokość. Z rozłożonymi rękami i nogami, obracając się powoli wokół własnej osi, przeleciały nad obozowiskiem i roztrzaskały się o drzewo.
Odruch szaleństwa kazał mi rzucić się naprzód. Zacząłem biec przez wodę, a potem z wściekłością płynąć w kierunku drugiego brzegu. Mała wrzeszczała, wzywając mnie do powrotu.
Musiałem tam iść.
Zabić! Zaszokowany śmiercią Tatave i potworną sceną jego masakrowania, wzburzony tym huraganem dzikich pomruków, tym rykiem, jakiego nigdy nie słyszałem u żadnego zwierzęcia, przez parę sekund ogarnęła mnie niezłomna pewność. Trzeba było zniszczyć to coś. Ta potworna czarna skała, ożywiona nienawiścią, nie mogła pozostać na tym świecie. Była zbyt potężna, zbyt zawzięta, zbyt okrutna. Coś takiego nie mogło istnieć. To musiało umrzeć.
Ze wszystkich sił brnąłem w jego kierunku, chwilami przechodząc w crawl, który przybliżał mnie do brzegu.
M'Bumba, nadal rycząc i sapiąc, chodził po całym obozie. Widziałem, jak kolejno wszystko znika. Nie było już moskitier, pozrywanych uderzeniami trąby; kuchnia rozniesiona w drobny mak; w powietrzu przelatywały części ekwipunku; żelazne kufry, uniesione trąbą, spadały na ziemię i pękały z hukiem. Zwierzę całym ciężarem, z hałasem przypominającym wystrzał armatni, przewalało się po wszystkim, co znalazło na swej drodze. Wydawało się, że jest wszędzie. Szybkość jego ruchów graniczyła z cudem.
Byłem już dziesięć metrów od brzegu, gotów do ostatniego i samobójczego sprintu w kierunku zwierzęcia. Nagle ujrzałem je przed sobą, ogromne, wypełniające całe moje pole widzenia, niesłychanie potężne i szerokie.
Przeraziłby nawet samego diabła. Całe bohaterstwo i szaleństwo opuściło mnie momentalnie, stanąłem jak wryty i nawet postąpiłem kilka kroków do tyłu, przerażony swoją nagością i znikomością.
Patrzył na mnie, z głową przechyloną na bok, a ogromne ponadrywane uszy wachlowały jego gigantyczną głowę.
Byłem zbyt blisko brzegu. Zaraz się na mnie rzuci. Po co ja to zrobiłem? Był gigantyczny, a przede wszystkim zadziwiająco szeroki. Jego pierś wyglądała jak ściana czarnego, spękanego ciała. Jego głowa, nieregularnych kształtów skała, miała odcień szary, nieco jaśniejszy. Jedyny kieł wycelowany był we mnie. Resztka lewego zaledwie wystawała ze szczęki, a miejsce, w którym został ułamany, wyglądało na ostre niczym szabla.
Na jego szyi i kle wisiały kawałki lian i gałęzi. Cztery kolumny jego nóg oraz brzuch pokrywała gruba warstwa błota, ciemna i popękana, tworząca jakby skorupę pokrytą łuskami. Wyglądał jak brontozaur albo inne świństwo w tym rodzaju! Potwór z zamierzchłych czasów, wielki i silny jak mamut!
Widział mnie, byłem tego pewien. Sapnął, zawachlował uszami niczym dwoma wielkimi żaglami i ciężko rzucił się do przodu. Na mnie! Zatrzymał się z przednimi nogami w wodzie, niecałe dziesięć metrów naprzeciw mnie. Stałem jak skamieniały, nie poruszyłem się nawet o włos.
Pokiwał z furią głową, odwrócił się do mnie plecami, po czym nagle wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ponownie runął na mnie jak nawałnica. Zatrzymał się dokładnie na granicy wody i zaczął ją deptać, powodując gigantyczne bryzgi. Warczał jak wielkie drapieżniki. Kilkakrotnie ponowił te udawane szarże, za każdym razem powodując skurcze w moim żołądku. Wreszcie zatrzymał się, sapiąc jak smok, z ogromnymi przednimi nogami w wodzie; popatrzył na mnie chwilę, po czym odszedł i stracił zainteresowanie dla mojej nieruchomej postaci.
Przeszedł przez obozowisko i za pomocą trąby podniósł ciało Tatave, które obojętnie odrzucił na bok. Wydał ostatni krótki gniewny ryk i pobiegł w kierunku lasu.
Nie mogłem się powstrzymać, by nie liczyć na jakiś cud. Moje nadzieje okazały się płonne, kiedy tylko zbliżyłem się do ciała. Tatave nie żył. Żaden okruch życia nie mógł przetrwać w tej bezkształtnej masie.
Nadbiegła Mała i nie zdążyłem jej zatrzymać. Zobaczyła to, co zostało z jej przyjaciela, zgięła się wpół, spazmy ogarnęły jej żołądek, i zaczęła wymiotować blada jak trup, po czym wyjąc pobiegła wprost przed siebie, głucha na moje wezwania.
Był to straszny cios. Zarówno dla mnie, jak i dla Małej, dla Paula i Montaignes'a, kiedy wrócili. Krótka relacja wydarzeń, jaką im przedstawiłem, pozostawiła ich otępiałych, nieruchomych i milczących.
Kiedy zapadł wieczór, siedzieliśmy bez słowa przygnębieni, wśród pozostałości po obozowisku. Nikt nie miał odwagi zabrać się za cokolwiek. Przerażająca śmierć naszego małego towarzysza ciążyła nad nami i uniemożliwiała podjęcie jakiejkolwiek działalności.
Od czasu powrotu Paulo i Montaignes nie ruszyli się z miejsca i siedzieli pogrążeni w ponurych myślach, nadal ubrani w swoje ubłocone stroje myśliwskie. Zapaliłem kilka pochodni, które skwierczały donośnie w panującej ciszy i rzucały tańczące cienie na zasępione twarze moich towarzyszy. Bebe rozciągnął się na całą swoją długość, z głową na ziemi, i od czasu do czasu pojękiwał.
Wyciągnąłem rękę do Małej, żeby przytulić ją i pocieszyć, ale zaraz się wymknęła. Poszła do pirogi i wyciągnęła z niej swój bęben. Oddaliła się od nas i wkrótce zaczęła wybijać, gdzieś nad rzeką, regularny powolny rytm, który bez przerwy się powtarzał:
Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam!
Źle się czułem. Przed zapadnięciem nocy zebrałem to, co zostało z Tatave, i wiele mnie to kosztowało. W takich chwilach można sobie zdać sprawę, że istota ludzka składa się jedynie z mięsa, i że kiedy ogranicza się wyłącznie do tej wewnętrznej tkanki, wygląda odrażająco. Prześladowały mnie wspomnienia tych kawałków oraz czerwonych plam na prześcieradle, w które je zawinąłem; nieustannie stawały mi przed oczami i nie mogłem się ich pozbyć.
Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam… brzmiał tam-tam Małej nad rzeką.
Jedno było pewne. Nikt o tym nie wspomniał, ale byłem pewien, że Paulo i Montaignes podzielali moje odczucie. Pozostawało tylko jedno wyjście. Teraz albo M'Bumba, albo my. W każdym z nas głęboko tkwiło postanowienie, by zabić go za wszelką cenę. Musiał zapłacić.
Paulo otrząsnął się z odrętwienia, by upić się do nieprzytomności. Długimi pociągnięciami, dążąc do utraty przytomności, wypił prosto z butelki świeżo odkorkowaną szkocką. Montaignes poszedł w jego ślady, ale nie wytrzymał długo i zasnął na krześle. Osamotniony Paulo pił dalej i tej nocy wlał w siebie więcej alkoholu niż kiedykolwiek przedtem w mojej obecności.
Małe Ludziki paliły przez cały wieczór. Rozpoczęły nucenie półgłosem ponurej pieśni, zapewne żałobnej. Były to dźwięki gardłowe, przygnębiające, nic przyjemnego. Uciekłem od tej beznadziejnej atmosfery. Tam, nad rzeką. Mała nadal waliła. Szedłem wzdłuż brzegu, gubiąc się nieco w całkowitej ciemności bezksiężycowej nocy, wiedziony odgłosem tam-tamu.
Odnalazłem ją dobre sto metrów od obozu, a raczej od jego resztek. Dźwięki kierowane były nad wodę. Za bęben służył jej cienki i wy- drążony pień drzewa, leżący na dwóch podpórkach. Siedząc na piętach machała dwoma ciężkimi kijami z regularnością automatu, jej oczy były szeroko otwarte i pozbawione wyrazu. Na mój widok uśmiechnęła się lekko i niepewnie. Położyłem się obok niej.
Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam!
Machinalnie zacząłem wybijać ten sam rytm dłonią na trawie. Po chwili zauważyła to i zaczęliśmy się bawić, waląc jednocześnie; ja w ziemię, a ona w bęben. Potem przerwała i wyjaśniła mi ze smutnym uśmiechem:
– To, bęben, znaczyć "Przyjść, przyjść". W wioska, słyszeć. Wiedzieć zła rzecz, tu niedobrze. Oni przyjść. Oni zabrać Tatave. Ja musieć walić bęben. Tatave umarły, tutaj niedobrze. Umarły dobrze, tylko wioska. Oni przyjść i zabrać on.
Ponownie ujęła kije i, podczas gdy ja leżałem koło niej, waliła tak przez całą noc.