38259.fb2 Gor?czka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Gor?czka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Część trzecia

Wydawało mu się, że nas zatrzymał.

Utrata jednego z naszych i zniszczenie prawie całego dobytku powinno dać nam do myślenia. Zresztą po ostatnim ataku zniknął z okolicy. Według naszej zgodnej opinii, jako że zawsze podążał w kierunku północno-zachodnim, nie było żadnego powodu, by teraz zmienił kierunek. Wydawało się, że ma wytyczony jakiś cel i zapewne kontynuował swoją drogę sądząc, że przeciwnicy zrezygnują z pogoni. Inteligentny był ten skurwiel!

Jego kierunek, na północny zachód, wiódł prosto nad jezioro Tebe, słynne Jezioro Dinozaurów Montaignes'a, poprzez połacie gęstej dżungli, pełnej nieznanych gatunków i praktycznie niezbadanej.

Po dyskusji postanowiliśmy iść dalej. Trzeba było pomścić śmierć Tatave. Kiedy zabijają ci faceta, trzeba natychmiast zlikwidować winnego. W takich przypadkach nie ma co pozostawiać bogom rozkoszy zemsty. Gdybyśmy teraz mieli się cofnąć, do faktorii, żeby zorganizować nową ekspedycję, nie powrócilibyśmy już nigdy na trop M'Bumby. Paulo i ja wiedzieliśmy o tym z doświadczenia. Po powrocie do normalnego życia dramaty wydają się mniej pilne i realne.

Nie, żadnego cofania się! Trzeba iść naprzód! Ekwipunek został zniszczony? Obędziemy się bez wygód. Paulo i ja tak bardzo lubiliśmy komfort właśnie dlatego, że potrafiliśmy się bez niego obejść i byliśmy gotowi do ponownego objęcia służby. Dżungla była gęsta? Zagłębimy się w nią i będziemy z niej żyć. Zdarzało się to już wcześniej, w innych, podobnych miejscach i w innych okolicznościach. Przeżycie w lesie było sprawą wyłącznie organizacyjną, z którą potrafiliśmy się uporać. Poza tym mieliśmy jeszcze broń, żeby polować. Jeśli chodzi o Montaignes, opanowanego myślą o Jeziorze Dinozaurów, to był z nami na sto procent. Mała, ze swej strony, była twarda i lepiej czuła się na łonie przyrody niż którykolwiek z nas. Była w stanie wytrzymać kilka tygodni w warunkach prymitywnego obozowiska.

***

Kłopoty pojawiły się ze strony tropicieli, następnego dnia po tragedii, kiedy to w ogólnej atmosferze obelg i przygnębienia stanęli przed nami poważni, wypychając Małą do przodu.

– No, fajnie – mruknął Paulo. – Będą teraz zawracać dupę! Mała, z twarzą o wyostrzonych zmęczeniem rysach, wyrzuciła z siebie bezbarwnym głosem:

– Małe Ludziki odejść. Oni chcieć naboje.

– A nie mówiłem? Eee… Mała, powiedz im… Daję o trzy pudełka naboi więcej. On tak nie odejść!

Mała przetłumaczyła. Mocno stojący na swoich kaczkowatych nogach, z ugiętymi kolanami, zdecydowani, obaj faceci wysłuchali jej. Ich małe czarne oczka, bez wyrazu, patrzyły na nas, twarze były zamknięte, szczęki zaciśnięte. Syn głośno oddychał, rozszerzając i zaciskając nozdrza. Nie, potrząsnęli głowami. Ojciec zaszczebiotał jak rozzłoszczony koliber. Mała, zdenerwowana, wzruszyła ramionami.

– On nie chcieć! Ja mówić! On mówić odejść. Chcieć naboje. Ja mówić…

– No więc powiedz mu jeszcze raz! Masz, dorzuć pięć pudełek i nie mówmy już o tym.

Mała mozolnie przetłumaczyła, mieszanką szczebiotu i Kuju. Obaj tropiciele zacięli się, z pochylonymi wełniastymi głowami, którymi zgodnym ruchem potrząsali przecząco.

– Do jasnej cholery! To przecież się we łbie nie mieści!

Paulo walnął się po udach, głęboko odetchnął, po czym przywołał całą swoją znajomość tubylczej psychologii, nabytą przez lata spędzone wśród miejscowych, by spokojnie kontynuować targi.

– Powiedz mu, malutka. Ja, wielki wódz Paulo, gotowy dać prezent: dziesięć pudełek naboi! Dziesięć! I karabin!

Nieźle podbił! Paulo rzucał na szalę wszystko, i miał rację. Nie mieliśmy już czasu, żeby bawić się w szczegóły. Musieliśmy ruszyć za M'Bumbą i zorganizować się, by przeżyć w dżungli. Obecność tych dwóch osłów o ptasim języku była niezbędna. Karabin to wyjątkowa okazja dla dzikusa zagubionego w tej zapadłej okolicy. Trafia się raz na sto lat, sądząc po stanie jego kalibru 12. Mieliśmy w faktorii kilka takich starych egzemplarzy.

Obaj potrząsnęli głowami. Nie ma mowy. Montaignes klasnął językiem i wzdychając założył ręce. Trzeba przyznać, że zaczynali już grać na nerwach. Zmęczona Mała wyglądała, jakby była u progu załamania.

– Ja mówić! Ja mówić! – powtarzała. – On nie chcieć, M^Bumba, on mówić! M'Bumba!

– Tak, słyszałem – odpowiedział Paulo, drapiąc się w głowę. – M'Bumba, przekleństwo, i te rzeczy… Rozumiem. Powiedz mu, że rozumiem… Powiedz mu… Powiedz mu, co chcesz, no już! Powiedzmy dwa karabiny.

Stary musiał jeszcze dołożyć karabiny, potem latarki, potem zaczął dygotać, z zaciśniętymi pięściami, wrzeszcząc:

– Daję ci wszystko! Wszystko! Mała, powiedz mu, że cały ekwipunek jest ich, jeśli z nami pójdą!

Wszystko, to nie było wiele. Po katastrofie zostaliśmy z dwoma nadającymi się do użytku kawałkami moskitiery, dwiema czy trzema śmiesznymi miednicami, paroma latarkami. Po prostu z niczym. Została nam tylko jedna łódź. Pech chciał, że poprzedniego dnia wyciągnąłem na ląd pirogę z żywnością i drugą; tę, gdzie Paulo zepsuł silnik. Odwróciłem je, żeby przejrzeć dna i w razie potrzeby pozatykać ewentualne szczeliny. Teraz obie pirogi były w kawałkach. Do niczego. Był to najcięższy cios, jaki można było nam zadać.

Monfaignes'owi udało się uratować parę tomików poezji i, co dla nas ważniejsze, mapy i kompasy. Poza tym w ciągu czterech minut i paru sekund M'Bumba zniszczył łóżka, fotele, reflektory, starł z powierzchni ziemi generator, porozwalał kufry i ich zawartość, porozsypywał i zamienił w papkę całą żywność, z wyjątkiem worków soli i jednej paczki kawy, zmiażdżył łopaty, garnki, wszystko, co gdzieś leżało, w tym także skrzynkę Chateau-Monbrisac 1976.

Nadchodziły ciężkie czasy. Przed nami, na brzegu rzeki, niczym stos śmieci, leżały wszystkie zapasy z naszego składu, cały nasz podstawowy dobytek.

– Wszystko dostaniesz! Pójdziesz wreszcie, ty kurewski czarnuchu!?

– OK, Paulo! Starczy, trzeba pomyśleć. Poczekaj!

Położyłem mu rękę na ramieniu, uprzedzając nadchodzący atak szału i strzelanie do skurwieli. Odciągnąłem go do tyłu. Małe Ludziki zapiszczały. Przerażona Mała patrzyła na nas.

– Oni, źli! Chcieć naboje!

– Taki wał! – ryknął po chamsku Paulo. – Gówno! Gówno im dam! Płacimy po zabiciu zwierzęcia. O ile wiem, jeszcze niczego nie zabiliśmy! Mogą sobie te swoje naboje…

– OK, Paulo. Spokojnie. Sam się tym zajmę.

***

Po chwili podszedł do nas syn, cały roztrzęsiony, i ruszył prosto na Paula. Powstrzymałem go natychmiast tysiącem uspokajających gestów i miłych poklepywać po plecach.

– Chodź, Mała. Muszę z nim pogadać. Posadziłem go nieco dalej i długo tłumaczyłem, patrząc prosto w oczy, spokojnym i pełnym wyższości tonem:

– M'Bumba, nic. My, siła przeciw M'Bumba. My, duchy przeciwne M'Bumba. Ty idziesz z nami, bo jesteś wielki myśliwy… itd.

Potrząsnął łbem, powiedział, że M'Bumba odejść, wrócić, nic nie można zrobić, i zaczął się denerwować. Pokazałem mu swoje dłonie i cienką białą blizną pośrodku.

– Ja, M'Bumba. On i on, też M'Bumba. Z nami M'Bumba nic nie zrobić.

Zamyślił się, co było dobrym znakiem. Pozwoliłem mu namyślić się do woli, po czym roztoczyłem przed nim perspektywę bogactwa.

– Kiedy M'Bumba zabity, pięć karabinów, dwadzieścia pudełek naboi, po powrocie do Powszechnej Faktorii Handlowej. Wszystko. Popatrzył spode łba na Małą i coś zaszczebiotał.

– On mówić, ty dać pirogę z silnikiem.

Sprawa była wygrana, żądza zysku zwyciężyła przekleństwo.

– OK! Piroga z silnikiem twoja.

Poszedł do ojca. Wypalili swoją fajkę, pomajaczyli, naradzili się i w końcu zawarliśmy umowę.

Opuściliśmy to miejsce jeszcze tego samego wieczoru. Mała zajęła się Tatave. Jego zwłoki zostały umieszczone na palach, wysoko, żeby uniknąć napaści padlinożernych zwierząt, i blisko brzegu, by ludzie Kuju dostrzegli je, kiedy przyjdą na wezwanie tam-tamu.

Pozbieraliśmy nasze śmieci i załadowaliśmy resztki, które nam zostały, na jedyną pirogę zdatną do użytku. W zasadzie, nie licząc paru drobiazgów, mieliśmy już tylko broń i amunicję. M'Bumba ominął skrzynię z zapalnikami. Naprawdę musiał nad nim czuwać diabeł! Wystarczyłoby, żeby postawił na niej nogę, a wybuch oderwałby mu ją i w ten sposób nasze kłopoty by się skończyły.

Dynamit, potężny zapas amunicji, trzy karabiny: mogliśmy ruszyć w głąb dżungli.

Wyprawa nadal podążała w górę Sanghi. M'Bumba zniknął, ale nie przejmowaliśmy się tym. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze. Posuwaliśmy się naprzód małymi etapami, przerywanymi krótkimi wypadami w głąb lądu, kiedy pozwalała na to roślinność.

Piroga płynęła powoli, skąpana w dziwnym zielonym świetle. W ciągu tych dni, nie zdając sobie z tego sprawy, powoli wniknęliśmy w niesamowity świat otaczający nas teraz już ze wszystkich stron.

Koryto rzeki zwęziło się. Nierealne światło, które na nas padało, przenikało przez gigantyczne sklepienie roślinności, przypominające nawę przedziwnej katedry. Drzewa o długich, cienkich pniach rozrastały się nagle trzydzieści metrów nad ziemią, tam gdzie znajdowały światło, i rozpościerały niezliczone gałęzie, pogmatwane, obrośnięte zwałami jasnych paproci i roślinnych pasożytów, tworząc zieloną barokową architekturę usianą dziwacznymi, poskręcanymi węzłami.

Pod tą kopułą roiło się od mangowców, drzew chlebowych o ogromnych pomarańczowych owocach i całego mnóstwa odmian palm w pełnym rozkwicie, poprzeplatanych lianami, obsypanych majestatycznymi kwiatami, białymi i nierzeczywistymi, które zakwitały jedynie rano, i wielkimi owocami o intensywnych kolorach.

Na obu brzegach tworzyło to nieprzebytą ścianę, która aż drżała od wewnętrznego życia. Poniżej, u stóp drzew, rozciągała się warstwa gigantycznych tłustych roślin o podłużnych lub okrągłych liściach, najeżonych kolcami lub gładkich i nabrzmiałych wodą, tak jakby na każdym metrze kwadratowym tej okolicy zebrane były wszystkie możliwe odmiany flory.

Od czasu do czasu ogromny, gładki i goły pień wyjątkowo wielkiego okazu przebijał przez sklepienie i rozkwitał jeszcze wyżej, na siedemdziesięciu metrach, poza zasięgiem wzroku.

Pod wielką kopułą zalaną szmaragdowym światłem krzyki ptaków zyskiwały dziwne brzmienie. Były ich tysiące, ukryte za gęstą plątaniną wielkich drzew. Słychać było skrzeczenie, popiskiwanie, melodyjne zmienne gwizdy, tworzące razem obłędną muzykę, dużo głośniejszą niż zwykle.

Niekiedy wszystko milkło i na parę sekund zapadała intensywna cisza.

Każdy nasz wypad dawał nam sposobność odkrycia jakiegoś cudu. Raz szliśmy długo w nierzeczywistym lesie wielkich drzew o ognistych kwiatach, lśniących w promieniach słońca wpadających przez dziury w sklepieniu. Długie, czarne i pokręcone gałęzie wiły się w nieskończoność, tworząc, jak okiem sięgnąć, gigantyczną siatkę upstrzoną pękami płonących kwiatów.

– Nigdy jeszcze nie widziałem tylu naraz. Kurwa, ale to piękne!

– Delonix regia – wyjaśnił Montaignes. – Kwiaty dopiero co rozkwitły. Jest koniec pory suchej, czas wielkiego kwitnienia… Piękne, prawda?

Nagle znaleźliśmy się wśród delikatnoróżowych orchidei z fioletową otoczką, wielkich niczym dwie razem złożone dłonie, i poprzyczepianych do pni i gałęzi drzew. Innym razem, wśród monumentalnych pni gigantycznych drzew, trafiliśmy na rozległe pole drzew coli, obsypanych ogromnymi owocami w kolorze ostrej czerwieni, niemal fosforyzującymi, o dziwnych kolczastych kształtach. Skorzystaliśmy z okazji, by zrobić sobie zapas ich nasion, wielkich jak orzechy, które działają pobudzająco w nie mniejszym stopniu niż kawa.

Był koniec lata i las osiągnął szczyt rozkwitu. Przepływaliśmy przez chmury ciężkich upajających woni, które nagle zanikały. Kwiaty pojawiały się nawet na wodzie, z korzeniami pod powierzchnią, wśród skupisk palm i liliowych nenufarów, które piroga delikatnie roztrącała na boki.

Przez wiele godzin płynęliśmy klucząc pomiędzy majestatycznymi zasłonami z lian, tworzącymi nawet fałdy, niczym kurtyna w teatrze, i spadającymi z niebotycznych wysokości.

– Te liany to epifity – wyjaśnił Montaignes. – Są zawieszone na gałęziach tam wyżej, ale nie odżywiają się nimi. Starają się utworzyć jak największą powierzchnię, żeby wychwytywać z powietrza drobiny, którymi się żywią. Niezłe, co?

Liany były wszędzie, tworząc pręgi na tle zieleni. W niektórych miejscach przechodziły z jednego brzegu na drugi, gęsto poprzeplatane, tworząc jakby most, z którego zwisały paprocie i oślizgłe mchy.

***

Przepłynęliśmy w pobliżu stada mandryli, małp o potężnych torsach i kolorowych mordach. Siedząc sobie na brzegu patrzyły na nas zachowując całkowity spokój. Samce miały niesamowite jaskrawoczerwone pyski, podłużne, obramowane turkusowymi policzkami. Sierść ich była czarna, z jedwabistym rudym kołnierzykiem i zabawną małą bródką.

– Kolory służą im do rozpoznawania się między sobą – wyjaśnił Montaignes. – Ale dziwi mnie ich liczba.

Było ich około pięciuset, zgromadzonych bez wyraźnej przyczyny na brzegu, jedne siedziały na zadach, inne biegały na czterech łapach, niektóre machały do nas przyjaźnie.

– Nie można powiedzieć, żeby były bojaźliwe – zauważył Paulo. – Zabawne, jak spokojne są tutaj zwierzęta, nie?

Przychodziły jeść nam z ręki. Mieliśmy rzadką okazję długo przyglądać się całym stadom małych leśnych antylop, które zeszły nad rzekę do wodopoju. Rzecz zadziwiająca, nie uciekły na nasz widok i łagodnie patrzyły na nas wielkimi inteligentnymi oczami. Były to ładne małe zwierzątka, w większości rude, o wydłużonej sylwetce – podobnie jak antylopy sawanny – lecz o dużo krótszych nogach, zwłaszcza przednich. Niektóre na szczycie głowy miały parę niewielkich rogów.

– To cudowne – powiedział Montaignes. – One zupełnie się nie boją.

Wytrzeszczał oczy za swoimi okularami, starając się widzieć je wszystkie jednocześnie i recytując z zachwytem:

– Cephalopa zebra, ta mała w prążki. Cephalopa russica, najczęściej spotykana… Cudowne!

Wkrótce zaczęły latać wokół nas ptaki o turkoczących skrzydłach, którymi machały równie szybko jak owady. Maleńkie, śmigłe, pierzaste kulki, w najjaskrawszych kolorach, i tak ufne, że wydawały się gotowe usiąść nam na dłoni, gdybyśmy ją wyciągnęli. Stada tysięcy skrzeczących papug, widocznych pośród zieleni, gęsto siedzące w koronach drzew, niebieskie i jaskrawoczerwone. Mangi zielone, złociste jak skarabeusze albo cynobrowe, albo niebieskie. Paleta najpiękniejszych kolorów.

Podczas któregoś z wypadów zobaczyliśmy nawet rodzinę pięciu wielkich turaków, ptaków wielkości koguta, o niewiarygodnie niebieskim upierzeniu i mocnym, żółtym i błyszczącym dziobie, z głową zdobną w piękny czub z czarnego jak smoła puchu.

– Nigdy się ich nie spotyka – cieszył się Montaignes. – Żyją na najwyższych drzewach, tam, w górnej warstwie lasu. Są bardzo nieufne, uciekają na górę przy najmniejszym alarmie. Ale mamy szczęście! Nie zdajecie sobie sprawy…

Pochłonięty tymi zjawiskami jak ze snu, które podniecały zarówno jego estetyczną wrażliwość, jak i ciekawość przyrodnika, Montaignes wkrótce jako pierwszy rozpogodził się.

Był całkowicie odprężony, najczęściej siedział na samym dziobie pirogi, zwrócony do przodu, z nogami nonszalancko spuszczonymi po bokach, rozglądając się lub półgłosem czytając wiersze Baudelaire'a, które, jak mówił, odpowiadały specyficznej atmosferze, jaka tu panowała.

– "Ład, przepych, zmysłów nasycenie". Dokładnie tak! Wszyscy byliśmy zauroczeni. Paulo uspokoił się, a Mała odzyskała swój śliczny uśmiech. Nawet obaj tropiciele zapomnieli o kłótni i znów zachowywali się jak poprzednio. Oni też siedzieli na przedzie pirogi, koło Montaignes'a, paląc swój bambus i śmiejąc się cicho.

Pamięć o tragedii zacierała się. Powolna i spokojna podróż w górę rzeki, przyjemna temperatura, kilka wycieczek gęsiego przez leśne ostępy wielkiej dżungli, miłe pozdrowienia tubylców, rajska atmosfera panująca wokół, wszystko to sprzyjało zasklepieniu zadawnionych ran. Żartowaliśmy. Wybuchały salwy śmiechu. Wieczorem w dobrych humorach instalowaliśmy nasze dwie skromne moskitiery i materace. Brak wygód nie dawał się nam we znaki. Wszyscy sypialiśmy doskonale.

***

Już od siedmiu, a może ośmiu dni płynęliśmy w tej czarodziejskiej krainie. Piroga powoli przesuwała się po nenufarach. Siedzący przy sterze Paulo nagle wyprostował się, mrużąc oczy. Natychmiast spojrzałem do przodu.

Co jest? Widzisz coś?

– Wioska!

Popatrzyłem w kierunku, który mi wskazał, i zobaczyłem okrągłe cienie jakieś dwieście metrów od nas, na skraju lasu, blisko brzegu.

Wioska! Małe Ludziki zaczęły szczebiotać. Montaignes podniósł nos znad swoich wierszy i o mały włos nie wpadł do wody odwracając się. Krzyknął:

– Nareszcie! Spotkamy jakichś ludzi!

– Mam nadzieję, że mają palmowe wino! – wykrzyknął Paulo. – Potrzebuję się porządnie napić! i skierował pirogę w tamtą stronę.

Nagle, kiedy się zbliżaliśmy, "coś" kazało mi podnieść głowę. Pewność, że coś było nie tak. Odruchowo mocniej zacisnąłem dłonie na karabinie.

– Ej, Elias, co jest?

– Nie wiem. Dziwna jakaś ta wioska. Nikogo nie ma. Paulo zwolnił obroty silnika.

– Masz rację… Może odeszli.

– Ale dokąd?

– No, nie wiem!

Piroga powoli przybliżała się. Uspokoiłem się. Ptaki nadal wrzeszczały równie głośno. Nic ich nie spłoszyło. W przyrodzie panował spokój, żadnej oznaki niebezpieczeństwa. Płynęliśmy wzdłuż wioski, odkrywając ją stopniowo.

Siedzący pod najbliższą chatą szkielet ludzki zdawał się patrzeć w zielone sklepienie nad nami, z rękoma spoczywającymi po bokach.

Małe Ludziki zaczęły popiskiwać. Mała zasłoniła sobie oczy i przytuliła Bebe do siebie. Następne dwa szkielety leżały obok pierwszego. Potem grupa trzech innych, potem jeszcze dalsze, grzecznie skupione po kilka, wśród okrągłych, rozpadających się chat. Ani żywego ducha!

Paulo dobił do brzegu, wciskając pirogę w przybrzeżne gałęzie.

– No to wódkę mamy z głowy, chyba że jakaś stara butelka… Pójdziemy się przywitać z tymi panami?

Było ich pięćdziesiąt trzy, rozrzuconych wśród około dwudziestu zabudowań, niektóre leżały wewnątrz. Chaty były stare i przegniłe.

Były to półkule, na kształt igloo z gałęzi. Dachy z palmowych liści zgniły i wystawały z nich fragmenty drewnianych rusztowań. Nie znaleźliśmy żadnego śladu materiałów czy ubrań.

Po pierwszych oględzinach o mieszkańcach można było powiedzieć, że byli niskiego wzrostu, z wydatnymi twarzami o wystających łukach brwiowych. Mniej więcej połowa szkieletów należała do dzieci w różnym wieku. Od jakiego czasu wioska ta była martwa, ukryta w zielonej poświacie, podczas gdy świat kręcił się dalej?

Paulo pogrążył się w handlowej analizie trzech rzeźbionych totemów, wysokich na półtora metra, z których każdy zwieńczony był głową w koronie, z odwróconym uśmiechem w kształcie daszka, i które wbite były w ziemię przed jedną chatą.

Montaignes, zafascynowany, chodził po całej wiosce i ostrożnie wsuwał głowę do każdej chaty.

Bebe, mały żółty piesek, węszył wszędzie, wyglądał, jakby znalazł naraz dziesięć trufli i nie dowierzał własnym oczom.

Coś mnie. dręczyło. Przyjrzałem się wielu szkieletom, ale nie zauważyłem ani jednej złamanej kości, jedynego śladu, jaki mógłby pozostać po zadanej ranie. Każdy z nich był nienaruszony. Nie wydawało się również, by stoczono tu jakąś walkę. Nie było żadnej broni ani strzały, ani dzidy wbitej w ziemię, ani w ogóle niczego takiego. Więcej: wszyscy ci ludzie leżeli na plecach, zarówno dorośli, jak i dzieci.

– Nie są rozmowni, co?

Paulo podszedł do mnie, powiódł spojrzeniem dookoła i podsumował moje myśli:

– Od czego umarli wszyscy ci obywatele, że tak sobie leżą? Ustrzelili ich z karabinu z lunetą?

– Nie ma śladów.

– Ej! Naukowiec! – krzyknął Paulo. – Chodź no tu. Powiedz, co ty o tym myślisz?

Montaignes podszedł do nas, trzymając w dłoniach trzy małe miseczki z palonej gliny, i z poważną miną zadeklamował:

Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna

W ten letni, tak piękny poranek:

U zakrętu leżała plugawa padlina

Na ścieżce żwirem usianej…

– To Baudelaire…

– Na co umarli?

– Trudno powiedzieć… Zbyt mało danych… Widziałbym tylko powszechne zatrucie albo epidemię. Jakąś porażającą chorobę… W każdym razie było te dawno. Popatrzcie.

Pokazał nam, w swoich małych miseczkach, brązową spleśniałą papkę.

– To szminki, farby do twarzy, kolorowe… Widzicie sami: zupełnie straciły barwę. To wymagało czasu!

W tym momencie przebiegł koło nas Bebe, biegnąc ile sił w krótkich nóżkach, trzymając w zębach ogromną goleń.

– Bebe, wracaj! Trochę szacunku! Oddaj mi to!

Rzuciliśmy się w pościg. Kość, trzy razy większa od niego, zakłócała mu utrzymanie równowagi, ale nie przeszkadzało mu to szybko biec i błyskawicznie prześlizgiwać się pomiędzy szkieletami, na które my staraliśmy się uważać.

– Wracaj, Bebe!

– To niepoważne, Bebe, proszę temu panu oddać jego kość!

– Bebe – próbował Montaignes uprzejmie – ta goleń potrzebna jest właścicielowi, badaniom etnologicznym i historii ludzkości. Byłoby w dobrym tonie, gdybyś położył ją na miejsce!

– Przestaniesz wreszcie, do kurwy nędzy!? Jesteśmy w końcu na cmentarzu! Bebe, ty cholero, chodź tu, bo jak cię złapię…

W końcu złapaliśmy go i Montaignes wpasował kość, na ile się dało, prawowitemu właścicielowi. Kiedy tylko odeszliśmy kawałek, Bebe chwycił coś, co zapewne musiało kiedyś być obojczykiem, ale daliśmy już spokój.

Małe Ludziki poruszały się niespokojnie i wykrzykiwały jakieś niezrozumiałe rzeczy z pirogi, której za nic nie chciały opuścić.

– No dobra, to nie będziemy już dłużej przeszkadzać – rzekł Paulo. – I dziękujemy pięknie!

– Poczekajcie!

Montaignes wyciągnął z kieszeni gruby plik papierów.

– Muszę zaznaczyć to miejsce!

Głosy Małych Ludzików przeszły na wyższy ton, dźwięczało w nich Przerażenie. Montaignes rysował szkic wioski.

– Dosyć tego. Nie możemy tu zostać. Bebe! Do nogi, Bebe, odpływamy!

I znów piroga płynie powoli w górę rzeki, wzdłuż brzegów porośniętych wielkimi drzewami o gładkich pniach. Siedząc tuż nad lustrem wody zatracaliśmy poczucie czasu. Już od dziesięciu dni posuwaliśmy się tak w głąb tego dziwnego świata. A wszystkim nam wydawało się, że jesteśmy tu dopiero od wczoraj.

Nic specjalnego się nie wydarzyło, ale odkąd zanurzyliśmy się w tej wybujałej roślinności, czas stał się dla nas sprawą drugorzędną. Montaignes recytował wiersze i zapadał w głębokie zamyślenie, ze wzrokiem zagubionym w rozszalałej zieleni. Paulo podśpiewywał, trzymając ster. Mała przyozdabiała włosy majestatycznymi czerwonymi kwiatami. Tropiciele szczebiotali przez cały dzień. Dotarliśmy do samego serca lasu, ze wszystkich stron otoczeni nieprzeniknionym, dziewiczym gąszczem.

Ale Montaignes na swoich mapach, biorąc pod uwagę szybkość, obliczył naszą drogę i za pomocą sekstansu potwierdził wyniki. Jego pewność siebie była niezachwiana. Dopływaliśmy w pobliże jeziora Tebe, tego słynnego Jeziora Dinozaurów, które oddalone było już tylko o parę dni żeglugi.

M'Bumba nie dał już o sobie znać, ale w ogólnej nienaturalnej euforii każdy z nas był głęboko przekonany, że odnajdziemy go na brzegach jeziora. Podobnie jak sprawa czasu oraz możliwe konsekwencje tak głębokiego zapuszczenia się w dziewiczą dżunglę nie stanowiły dla nas żadnego problemu.

Krajobraz zmienił się. Wśród wybujałej roślinności Sangha płynęła teraz pod gołym niebem. Na jej brzegach, po obu stronach, wznosiły się kłębowiska namorzynów, tworząc z poskręcanych i gnijących konarów nieprzebyte zasieki i łukowate zatoczki. Wielkie poziome pnie, grube niczym dęby, wznosiły się łagodnie, rzucając na wodę pasma cienia o znośnej temperaturze.

Pni ogromnych drzew czepiały się liany, mchy i niewiarygodne gęstwy pasożytujących paproci.

Płynęliśmy w pobliżu brzegu, starając się maksymalnie unikać słońca, które ostro prażyło na powierzchni rzeki, tworząc jednobarwny obraz. Rozróżnić w nim można było mnóstwo chlorofilowych ocieni: błotnistą zieleń wody nurtu rzeki; brunatną zieleń tłustych roślin wodnych i palm w nabrzeżnej gęstwinie; gwałtowne erupcje listowia namorzynów, przypominającego ogromny bluszcz, od samej nnwierzchni wody aż po wysokość dziesięciu metrów; bladą zieleń opadających paproci i niemal fosforyzującą zieleń niektórych mchów o długich wąsach; a wszystko to uwieńczone, tam wysoko, rozproszoną zielenią czubków wielkich drzew.

Czarna piroga, metalicznoniebieska beczka z benzyną i plamy naszych ubrań odcinały się, jakby zupełnie nie na miejscu albo co najmniej obce, od całej tej zieloności.

Brzegi ożywiały teraz stada ptaków brodzących o długich nogach, o upierzeniu we wszystkich możliwych kolorach, które łowiły setkami wokół zatoczek. Nie bały się zupełnie, tak że pewnego ranka, z wyłączonym silnikiem, dryfowaliśmy pośrodku stada czubatych żurawi nie przeszkadzając im w najmniejszym stopniu, mając możliwość obserwowania ich jak na specjalnie przygotowanym przedstawieniu: były to wielkie ptaki o długich, spiczastych dziobach, pięknym popielato-niebieskim upierzeniu, długich czarnych nogach dumnie wzniesionej szyi i głowie zwieńczonej czubem z błyszczących piór, lśniących w promieniach słońca.

Pomimo wszystko nasze zbliżanie się powodowało masowe odloty całych stad większych ptaków, przypominających czaple, o niepokalanym, nierealnie białym upierzeniu. Leciały patem w zupełnej ciszy, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, zataczały na niebie obszerne kręgi i znikały.

Patrzyliśmy wszyscy z zapartym tchem, zaskoczeni, milczący, nasycając się pięknem tego widoku. Te przedstawienia tuż nad wodą, które przyroda jakby specjalnie dla nas szykowała, w dużej mierze przyczyniały się do utrzymywania nas w stanie jakby zawieszenia, nieco głupawej beztroski.

O zachodzie słońca ogarniało nas wilgotne i ciężkie gorąco, tak jakby las wydzielał ciepło zmagazynowane ze słonecznego żaru przez cały dzień. Wyraźnie zapamiętałem jeden z takich wieczorów, przepojony zapachem wielkich nocnych kwiatów, które dopiero co rozkwitły. Ptaki zamilkły. W spokojnej dżungli słychać było jedynie skrzek "latających psów", wielkich właśnie przebudzonych nietoperzy. Nad wodą, jak każdego wieczoru, unosił się rodzaj ciemnej mgły, jakby niewyraźna para wodna, która w miarę zapadania nocy szybko ciemniała.

Nagle pojawiło się nad wodą, wynurzając się z tej mgły, stado liliowych flamingów o długich szyjach, i zaczęło krążyć dookoła. Najmniejsze pozostawały wewnątrz kręgu, inne kolejno zajęły pozycje w większej odległości od środka. Nie wydawały najmniejszego dźwięku; ich długie czerwone nogi ciągnęły się z tyłu, niekiedy zawadzając o powierzchnię wody, a wielkie spiczaste skrzydła zdawały się poruszać w zwolnionym tempie. Długie szyje falowały miarowo. Głowy, zakończone wielkimi zakrzywionymi dziobami, pochylały się i podnosiły na przemian. Sprawiało to wrażenie, jakby czynna tu była jakaś cudowna karuzela, jakieś Merry go round z siedzeniami o niezwykłej postaci. Taniec ten trwał aż do całkowitego zapadnięcia zmroku, kiedy widać już było tylko jasne smugi, po czym, jakby otrzymawszy jakiś sygnał, ptaki przerwały krąg i zniknęły w ciemnościach.

Tylko raz napotkaliśmy rodzinę hipopotamów, cztery dorosłe i dwa małe tłuścioszki, wypoczywającą na brzegu. Jeden siedział w wodzie, parę metrów dalej, z grzbietem, na styku powietrza z wodą, lśniącym w słońcu.

– Rany boskie, ależ one są wielkie! – wykrzyknął Paulo.

Natychmiast oddalił pirogę, biorąc kurs na środek rzeki. Chwyciłem karabin, gotów na wszelką ewentualność, z zamiarem zastrzelenia pierwszego, który by się zbliżył. Na ogół uważałem, że są raczej sympatyczne, ale nigdy dotąd nie widziałem aż tak wielkich. Dobrze im się wiodło, były jedyne w okolicy. Na brzegu samiec, gigantyczna czarna bryła trzymetrowej szerokości, ziewał rozdziawiając ogromną różową paszczę i przyglądał się nam.

Nie poruszyły się. Temu, który siedział w wodzie i wyglądał jak prawdziwa góra mięsa, nie drgnęła nawet skóra na grzbiecie.

***

Po paru dniach zastanowiła nas stała obecność krokodyli.

– Nie wydaje ci się, że jest ich tutaj sporo?

– Owszem.

Widać je było praktycznie na każdym brzegu, leżały w każdej zatoczce i w każdej szparze w kłębowiskach namorzynów. Były też na pniach leżących na powierzchni wody, uczepione gnijącego drewna niczym strażnicy, z półotwartymi pyskami, nieruchome. Wygrzewały się na słońcu grupkami po pięć czy sześć, jeden bardziej tłusty od drugiego.

Były to ludojady, tak nazywano je w miejscowych narzeczach, i należały do największego spośród trzech czy czterech gatunków zamieszkujących rzekę. Wielkie samce osiągały sześć metrów długości. Były imponujące, prehistoryczne, ze wzdętymi brzuchami pośrodku ciała a grzbiety i ogony pokrywały im podwójne rzędy twardych wypustek niczym zęby piły. Ich półotwarte pyski, o nieregularnych kształtach, wydawały się uśmiechać sardonicznie, odsłaniając długie ostre zęby. Łuski były ciemnozielone i rzucały czarne odblaski. U niektórych, wysoko podnoszących głowę, widać było kawałek podbrzusza z jaskrawożółtymi łuskami.

Nie ruszały się bardziej niż pnie drzew. Czasami, kiedy zbliżaliśmy się, któryś z nich otrząsał się, uniesiony na grubych łapach, po czym nieprzyjemnym, falistym ruchem cicho zanurzał się w wodzie, przy czym na jej powierzchni pojawiały się zaledwie nieznaczne zmarszczki.

Zupełnie nie wydawały się agresywne. Oczywiście woleliśmy mieć karabiny pod ręką, ale nigdy żaden z ludojadów nie uczynił gwałtowniejszego ruchu. Przepływaliśmy zachowując należytą odległość. Pozwalały nam przepływać w swoim polu widzenia z martwym wzrokiem, nie reagując. Z czasem przyzwyczailiśmy się do nich, w miarę upływu godzin, pomimo niepokojącej liczby tych bestii. Jedynie przy forsowaniu niektórych zatoczek, wypełnionych krokodylami po obu stronach, rzeczywiście odczuwaliśmy niepokój i na pokładzie naszej kruchej łupiny panowała wówczas niemiła atmosfera.

Nie lubiłem tych stworzeń i powstrzymywałem się, by wziąć pudełko naboi i postrzelać sobie do nich. Krokodyle to debile, całkowicie pozbawione wszelkiej logiki i wszelkiej organizacji społecznej. Myślą tylko o żarciu, zabijaniu i wygrzewaniu się na słońcu. W swoim obżarstwie są tak głupie, że pożerają własne małe, jeśli nie ma niczego innego w okolicy, i regularnie zjadają się wzajemnie. Mają w sobie coś oślizłego, czego nienawidzę. Nawet ich dzieci są potworne.

Chwytają ofiarę na brzegu i wciągają ją na dno, do swego rodzaju jamy. Pozostawiają ścierwo pod wodą, żeby gniło, i od czasu do czasu zachodzą tam chapnąć jakiś kąsek. Nie służą do niczego, są bezapelacyjnie szkodliwe, krwiożercze, a ich metoda polowania, polegająca na leżeniu w ukryciu całymi godzinami, jest podstępna i zdradziecka. Naprawdę nie lubię ich.

Moją odrazę podzielali inni. Widziałem, jak Paulo przy sterze machinalnie gładzi zamek swojej 478, leżącej w poprzek kolan. Montaignes, siedzący na dziobie z Winchesterem w dłoniach, przyglądał się im z zawziętym wyrazem twarzy, najwyraźniej pragnąc, by któryś zdecydował się na atak. A Bebe, za każdym razem, kiedy przepływaliśmy wśród nich, wściekle szczekał stojąc przednimi łapami na burcie, wyrażając w ten sposób ludojadom swoją dezaprobatę wobec istnienia ich gatunku, a jego mały żółty ogonek sterczał przy tym pionowo.

***

Dostała nam się potężna ulewa, zbyt wczesna jak na tę porę roku i całkowicie niewytłumaczalna. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Parę minut po zniknięciu słońca i zapadnięciu w lesie nagłej ciszy spadł deszcz w postaci gęstych strumieni, które bębniły o powierzchnię rzeki powodując nieprzeniknioną mgłę. Ściany roślinności drżały, lśniąc w potokach wody. W ciągu paru chwil byliśmy przemoczeni, i wreszcie znaleźliśmy schronienie pod sklepieniem namorzynów, podczas gdy widzialność spadła do paru metrów.

Grupka małp kolobów, którym długi i gęsty biały ogon służy do utrzymania równowagi przy przeskakiwaniu z jednego drzewa na drugie, ukryta wśród listowia przyglądała się nam nieruchomo.

Deszcz ustał równie nagle, jak się pojawił. Korony wielkich drzew, oślepiająco błyszczące teraz w promieniach słońca, dosłownie ociekały wodą.

Montaignes rozpoczął długi wywód, na pół do siebie samego, na pół do mnie, poświęcony kształtom liści tych drzew. Jak zauważył, wszystkie były spiczaste i obowiązkowo skierowane ku dołowi, niezależnie od innych ich cech, czy były okrągłe, owalne, czy wydłużone. Dzięki temu woda mogła szybciej spływać z nich po deszczu, a w ten sposób blaszka, najważniejsza część liścia, szybciej wysychała.

– Właśnie poprzez blaszkę liść pochłania zarówno pożywienie z powietrza, jak i światło, które przyswaja drogą fotosyntezy…

Rozszerzył swoje wyjaśnienia o informacje dotyczące chemicznego składu liścia i kiedy na nowo podjęliśmy naszą żeglugę, pogubiłem się trochę w tym wszystkim.

***

Jakże terkotanie naszego starego silnika, choć niekiedy męczące, może jednak uspokajać, pomyślałem sobie parę godzin później, wsłuchując się w pracowite serie wystrzałów, które rozbrzmiewały coraz częściej. Silnik wytrzymał jeszcze jakiś czas, po czym, jak było do przewidzenia, zamilkł pomimo potężnych ciosów pięści Paula. Rozpędzona piroga skierowała się ku namorzynom.

Pomogłem Paulowi, z trudem łapiącemu równowagę, w wyciągnięciu silnika i złożeniu go na dnie pirogi. Zdjął pokrywę, siedząc w kucki, w towarzystwie Montaignes'a, który przyszedł mu z pomocą.

– Na pewno nic poważnego – mówił Paulo. – Nic takiego. Zaraz odpływamy.

– Podczas gdy gmerali wśród części, nagle zdałem sobie sprawę z naszej bezsilności. Nie mieliśmy doprawdy niczego, jeśli nie liczyć broni i silnika. Po raz pierwszy od czasu, kiedy zagłębiliśmy się w dżunglę, jasno ujrzałem kruchość naszej sytuacji; dotąd przysłaniało mi ją nie wiem jakie oczarowanie. Natychmiast poczułem się naprawdę nieswojo.

Paulo przywołał jednego z Małych Ludzików, żeby podmuchał w małą upapraną rurkę, którą nazywał "dopływem paliwa".

– To nic poważnego! Po prostu osad, jak w rurze od sracza! Mocno dmuchaj, wielkoludzie… Roboty na pięć minut. Zaraz odpływamy. Jesteśmy nie do zdarcia!

Nawet kiedy z powrotem założyli silnik na swoje miejsce i kiedy zapalili go od pierwszego pociągnięcia, mój niepokój nie rozwiał się całkowicie. Zaczynałem uważać, że w tym lesie dzieją się dziwne rzeczy…

***

Kilka godzin później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Silnik znowu dostał czkawki. Paulo gwałtownie wcisnął gaz. Maszyna zablokowała się, wydając nieprzyjemny, suchy odgłos, i zamilkła na dobre.

– Kurwa – powiedział zwięźle Paulo. – Kurwa! Kurwa! No dobra… Elias, przyjrzyj się, czy naprzeciwko nie ma krokodyli. Spróbujemy dobić do brzegu.

Przed nami był odsłonięty zakątek i Paulowi udało się, maksymalnie skręcając ster, na tyle ustawić dziób płynącej z prądem pirogi, by tam trafić. Nie mieliśmy nawet jednego wiosła!

Tropiciele szybko oczyścili niewielką przestrzeń potrzebną na noc i hałasując rozbiegli się po okolicy. Czynności związane z zakładaniem obozu mieliśmy dobrze opanowane i nasze obozowiska były bardzo porządne. O! oczywiście, nie były to już dawne luksusowe obozy, ale dawaliśmy sobie dobrze radę, maksymalnie wykorzystując to, co ofiarowała nam przyroda: wielkie gałęzie, wolne przestrzenie lub naturalne sklepienia roślinności. Powierzchownie wyrównywaliśmy teren i czyściliśmy go z liści i innych odpadków, gnijących na ziemi, w miarę możności dochodząc aż do gruntu; wówczas rozpinaliśmy dwie moskitiery, jakie nam pozostały, albo na palach, albo na niskich gałęziach, a u podstawy mocowaliśmy je starannie w małym rowku, który okalał obozowisko i w który wciskaliśmy dolny brzeg muślinu, przysypując go ziemią.

Mała natychmiast rozpalała jedno lub dwa ogniska na potrzeby kuchni. Menu było już gotowe. W pirodze obierała korzenie lub jarzyny, jakie rano znajdowała w lesie. Podobnie w ciągu dnia oprawiała zwierzynę, którą Małe Ludziki przynosiły ze swoich wycieczek. Na ogół był to indyk albo mała wodna cyweta, rodzaj wydry, której mięso smakowało podobnie jak królika. Jadaliśmy nieźle. Głównym mankamentem naszego położenia pozostawała wilgoć ma teracy i koców, nasiąkniętych wodą otaczającą nas wszędzie, a w szczególności stojącą zawsze na dnie pirogi, co sprawiało, że nigdy nie mogły całkowicie wyschnąć.

Po kolacji zawsze siedzieliśmy sobie godzinkę przy ognisku. Noce nad rzeką były chłodne i ciche. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, na ogół bez związku z naszą wyprawą. Paulo wspominał. Montaignes robił wykład o tym czy o tamtym. O M'Bumbie praktycznie nigdy nie było mowy. Postanowiliśmy trzymać się owego mitycznego spotkania nad Jeziorem Dinozaurów. Paulo już nie przeklinał go, jak zresztą i nikogo innego. Co do mnie, to nieco o nim zapomniałem.

***

Nasza beztroska miała swoje dobre strony. Grupa w dobrym nastroju stawiała czoło sytuacji, a z doświadczenia wiedziałem, że pomaga to w przezwyciężeniu wielu ewentualnych problemów. W czasie działań, to znaczy kiedy grupa jest osamotniona wobec wydarzeń trzeba za wszelką cenę unikać jakiejkolwiek wojny nerwów i ryzyka konfliktów. Gwałtowne reakcje i napady złego humoru, zwykle towarzyszące kłopotom, szybko niszczą spójność grupy i sprawiają, że staje się ona bardziej zagrożona. Najczęstszą przyczyną fiaska ekspedycji są niewłaściwe reakcje jej członków na pierwsze trudności, co pociąga za sobą dalszy łańcuch niepowodzeń.

Trzymaliśmy się. Paulo bardzo się uspokoił. Wystarczająco znałem jego profesjonalizm, by wiedzieć, że działał świadomie. Mała, jak się okazało nadzwyczaj przydatna, żelazną ręką prowadziła sprawy intendentury i co wieczór dawała nam dobrze zjeść, co miało pierwszorzędne znaczenie. Montaignes zaś był doskonały. Jak już to zauważyliśmy w trakcie polowań, za jego cherlawą sylwetką kryła się w istocie wyjątkowa odporność psychiczna, i to zarówno wobec sił przyrody, jak i przeciwności losu. Zawsze w pierwszej linii, gotów do pracy, spokojny i uśmiechnięty, dzieląc czas między poezję, namiętne studiowanie przyrody i działania dla ekspedycji, Montaignes stał się dobrym towarzyszem.

Już od paru dni chodził bez kurtki. Z gołym torsem, koszulą przewiązaną na szyi i czarną przepaską we włosach siedział po turecku przed ogniskiem, które oświetlało go od dołu; odprężony, czując się doskonale w tym otoczeniu przecież niezbyt normalnym dla ludzi wykształconych. Z niezmąconym spokojem, pośrodku gęstej dżungli, na brzegu rzeki z pirogą o niesprawnym silniku wyciągnął plik kartek, elektryczną latarkę i zabrał się do pisania! Przysunąłem się do niego.

– Co tam piszesz na tych papierach, tak późno?

– E, to nic specjalnego. Dziennik podróży.

– Aha. Zapisujesz, co zrobiłeś?

– No…

Przetarł oczy i przeciągnął się. Rozżarzone węgle rzucały pomarańczowe plamy na szkła jego okularów.

– Widzisz, Elias, zdaję sobie sprawę, że przeżywamy wyjątkowe chwile. Nie chcę tego zapomnieć. Bo…

Forma świata stawała się nierzeczywista

Jak szkic, co przestał nęcić

Na płótnie zapomnianym i który artysta

Kończy już tylko z pamięci…

– Baudelaire?

– Mmmm…

Ponownie pogrążył się w swoich papierach. W zamyśleniu popatrzyłem na niego przez chwilę, pochylonego, z okularami powoli zsuwającymi się z nosa, wsłuchując się w nerwowy, nieustający szmer, jaki wydawało jego pióro przesuwające się po papierze. Lubiłem tego faceta.

***

– Bebe!… Bebe!…

Głos Małej dobiegał do mnie z bardzo daleka. Z owego świata poza snem, gdzie było mi tak dobrze. Mała też tam była. Biegała z ogromnym kwiatem we włosach i z tymi wielkimi, rozkochąnymi oczami, którymi patrzyła na mnie czasami.

Mała! Wielka tęsknota w moim półśnie. Od czasu wypadku Tatave nie zbliżyła się już do mnie. Zapewne czuła się winna, bez powodu, że była ze mną, kiedy zaatakował M'Bumba.

– Bebe!…, Bebe!…

Nie licząc kilku uśmiechów w ostatnich dniach, kiedy nasze spojrzenia spotykały się niespodziewanie, nasz flirt zatrzymał się owej tragicznej chwili na plaży naszej miłości.

– Elias! Ty obudź, proszę! Elias!

Skoczyłem na równe nogi, całkowicie rozbudzony. Po drugiej stronie moskitiery Mała przestępowała z nogi na nogę i zagryzała wargi.

– Wejdź! Co się stało?

– Bebe nie ma! Ja wołać Bebe! Bebe! On nie przychodzić!

Bebe najwyraźniej nam uciekł. Jego mała pani była pełna niepokoju, a ja poczułem radosne kłucie w sercu, bo do mnie zwróciła się o pomoc.

– Nie bój się. Jest niedaleko. Zaraz się tym zajmę.

Wstałem i przede wszystkim wypiłem kawę. Byłem, jak się okazało, ostatni. Paulo i Montaignes, od dawna na nogach, rozprawiali się z silnikiem. Z gołymi torsami, umazani smarem po łokcie, niemal wszystkie części porozkładali na brezencie rozciągniętym na ziemi, nad wodą. Paulo, z podwiniętymi nogawkami panterki, jakby wybierał się na krewetki, pomachał do mnie wesoło.

– Rozebraliśmy to świństwo! Dokumentnie!

Montaignes, na kolanach, skupiony, sortował małe części swoimi długimi palcami.

– Co pan o tym myśli, doktorze? – spytałem.

– Nooo… Powiedzmy… Mam wrażenie, że wszystko jest w porządku ale obrzydliwe, pozatykane, zasyfione… Porządnie to przemyć benzyną i chyba wystarczy… Mam nadzieję… Niech pan wpadnie go odebrać w połowie tygodnia! – dodał z lekkim uśmiechem.

Paulo zrzędził sam do siebie, co było oznaką dobrego humoru.

– To przez te świństwa, które pływają w benzynie! W Afryce zawsze tak było. Każdy silnik zapaskudzą. Durnie, nie umieją czyścić zbiorników!

Mała postępowała za mną krok w krok, w milczeniu, ze smutkiem i uporem w poszerzonych oczach.

– No już, ślicznotko, pójdziemy poszukać Bebe…

Jeśli na coś nie miałem ochoty, to właśnie na zagłębianie się w dżunglę, kiedy oto nadarzyła się okazja, by spędzić trochę czasu na lądzie, w łagodnej temperaturze nad rzeką. Ale nie mogłem nic poradzić na te oczy. Włożyłem swoje mokre buty, z westchnieniem zapiąłem pas z przytroczoną maczelą. Winchester na ramię i ruszyliśmy pierwszą przesieką. Cholerny Bebe!

Kiedy tylko wkroczyliśmy pod sklepienie wielkich drzew, powietrze. stało się gęste i gorące, pełne woni gnicia i rozkładu. Roślinność szalała, jak zawsze, wybuchając wielkimi kulami listowia i pękami szerokich palm, w powszechnym bałaganie sięgającym trzydziestu metrów wysokości, a całość stanowiła nieprzebytą przeszkodę, niekiedy poprzecinaną strefami całkowitego mroku, czerniejącego na tle i tak ciemnego otoczenia.

Byłem ostrożny i postanowiłem systematycznie penetrować okolicę. Przejście pięciuset metrów, powrót po śladach do obozu i kolejne pięćset metrów w innym kierunku. Dżungla, bardzo gęsta, była niezbyt bezpieczna i bardzo męcząca, zmuszając nas do wyrąbywania maczetą przejścia, stałego prześlizgiwania się, podskakiwania i kluczenia. Tak czy inaczej, Bebe nie mógł zawędrować zbyt daleko.

– Bebe! Bebe!

Wykrzykiwała to we wszystkich tonacjach. Był tam gniew, smutek, miłość, a także wiązanki przekleństw i obietnic w Kuju. Żeby nie zostawać w tyle i żeby nieco złagodzić jej niepokój, wziąłem się za to i ja:

– Bebe! – wrzeszczałem w dal. – Malutki! Malutki! Malutki! Mała biegła przede mną bez zmęczenia, boso, z niesłychaną zręcznością. Zatrzymywała się nagle, nasłuchując, wypatrując dookoła swoimi wielkimi oczami. Z upływem czasu coraz bardziej ogarniało ją zwątpienie. Stawała wtedy i pogrążała się w ponurych myślach, zagryzając wargę, co sprawiało, że robiła bardzo ładną minkę.

Nie wiedziałem już, jak jej wytłumaczyć, że nie powinna się niepokoić.

***

Wczesnym przedpołudniem, już chyba podczas dziesiątego wypadu, o jakieś dwieście metrów od obozu Mała nagle odskoczyła do tyłu, wydając cichy okrzyk. Na wysokości człowieka poruszał się wśród listowia zielony boa. Gigantyczny. Głowa jak u cielaka…

Nie dając mu czasu na cokolwiek ciąłem maczetą i niemal odrąbałem mu łeb. Był to właściwie odruch, sprowokowany okrzykiem Małej. Węże boa nie są zbyt niebezpieczne ze względu na swoją powolność. Uderzyłem go tak szybko także z powodu jego rozmiarów, które zrobiły na mnie wrażenie. Z ciekawości rozciągnęliśmy go na ziemi. Mierzył ponad sześć kroków i był jednym z największych, jakie kiedykolwiek widziałem, z jasnozielonymi łuskami, o płaskiej i kwadratowej głowie.

***

Do południa nadal nie wpadliśmy na ślad tego małego diabła. Mała była coraz bardziej zrozpaczona, a ja zasmucony, że widzę ją w takim stanie, mówiłem jej kolejno wszystkie głupoty, jakie mówi się w takich okolicznościach.

– Poszedł się przejść… Niedaleko… Wróci… Nie trzeba się niepokoić… Ja znajdę…

Wróciliśmy do obozu, gdzie oczekiwała nas dobra wiadomość: silnik został zmontowany. Mechanicy, bardzo dumni, twierdzili, że już zapalił. Szorowali dłonie i ręce w rzece, najwyraźniej bardzo zadowoleni z wykonanej roboty.

– Jak nowy! – krzyknął do mnie Paulo. – Luksus, nie?

– Ekspedycja idzie dalej – dodał Montaignes poważnie. – Dzielna i nieustraszona w głębokiej dżungli. Czy myśliwym uda się odnaleźć Jezioro Dinozaurów?

– Wyruszamy zaraz, do cholery! – wrzasnął Paulo. – Elias, znalazłeś psa?

Opowiedziałem swoją historię. Paulo zaczął przemierzać brzeg wielkimi krokami, zdradzającymi niezadowolenie.

– Teraz ten pies. Dopiero co skończyliśmy silnik… Same kłopoty. Trzeba coś zrobić, do cholery! Gdzie się podział ten Bebe? Kto go widział? Do ciężkiej kurwy, zróbcie coś!

Mała w panice wywracała oczami. Paulo stanął przed nią i straszliwym gestem uniósł rękę.

– Jak złapię tego twojego kundla, to go…

Fala przerażenia, jaka pojawiła się w oczach dziewczyny, zmusiła Starego do zamilknięcia. Ukląkł przy niej, położył jej ręce na ramionach i bardzo łagodnie, ojcowskim tonem, zaczął jej opowiadać wszystkie możliwe głupstwa.

– Przecież ja żartuję, malutka… Ja… Denerwuję się, ale żartuję! Ta twoja kuleczka nie może być daleko. Elias ci ją odnajdzie, nie?

Potem kazał mi szybko coś zjeść i pomóc Małej w odnalezieniu Bebe.

– I żadnych miłosnych eskapad, jasne? – dodał.

***

To nie jest normalne, myślałem sobie idąc ponownie do dżungli. Pierwszy raz się zdarzało, żeby tak długo pozostawał daleko od żarcia. Mała widziała go po raz ostatni poprzedniego wieczora, tuż przed zaśnięciem. Czyżby zapędził się zbyt daleko? Mógł tam natknąć się na dzikiego kota albo coś innego. A może na krokodyla z rzeki?

Nie mogłem w to uwierzyć. Bebe to nie to samo co jakiś miejski kundelek. Dobrze znał niebezpieczeństwa dżungli, to był stary spryciarz. Mały afrykański piesek nie żyje długo, jeśli nie ma pewnych zalet, nawet jeśli jego panią jest taka śliczna księżniczka. Więc gdzie był ten dureń? Opóźniał tylko wszystkich.

– Bebe… Bebe, do jasnej cholery…

Tym razem postanowiłem działać metodą kolistą, oddalając się od obozu po okręgu o coraz większej średnicy, zamierzając zajść tak daleko, jak tylko się da.

Popołudnie było wyczerpujące, pod wielkim sklepieniem upał osiągnął najwyższy stopień. Płoszyliśmy ptaki najróżniejszych kolorów i wielkości, a także małpiatki galago, jakby wystraszone wiewiórki o małych, różowych noskach, z przyssawkami na łapkach, dzięki którym czepiały się gałęzi. Ale Bebe ani śladu. Po pięciu godzinach poszukiwań usiadłem, wyczerpany i całkowicie zrezygnowany, ociekając potem.

– Mała… – westchnąłem.

– Nie! Szukać! Bebe, niedaleko! On może boli! Ty iść… Elias…

– Mała, przeszukaliśmy całą okolicę!

Cóż mogłem jej powiedzieć? Wiedziałem, jak bardzo kochała swojego małego towarzysza, i było mi niesamowicie przykro na myśl o zaprzestaniu poszukiwań. Ale przecież co jeszcze mogłem zrobić? Przeszukaliśmy wszystko. Nawet gdyby był martwy, znaleźlibyśmy go. Zastanawiałem się, jak by tu ją najłagodniej przekonać nie raniąc jej, kiedy ogarnęło mnie potworne podejrzenie…

W momencie, kiedy o tym pomyślałem, twarz Małej wykrzywiła się. Rozdzierający grymas, a z jej oczu popłynęły dwie wielkie łzy.

– Boa? – szepnęła cicho, jakby wypowiadając jakiś tragiczny pewnik. – Boa zjeść Bebe?

***

Potrzebowaliśmy dwóch godzin na odnalezienie ciała węża. Mała biegła, jej małe stopy waliły w ziemię, za każdym krokiem jęczała cicho, przerażona niczym matka, przeżywając dziecięce piekło, na które przykro było patrzeć. Słońce powoli zachodziło, i była już prawie noc, kiedy wreszcie odnaleźliśmy boa.

Rana oddzielająca głowę od reszty ciała poważnie się poszerzyła, atakowana przez liczne i rojne stado małych nekrofagów, czarnych włochatych owadów, które za pomocą trąbki wstrzykują w mięso wydzielinę, przyśpieszającą gnicie. Dziś rano, kiedy go zaskoczyliśmy, boa poruszał się. Zapewne więc nie był w trakcie trawienia. Teraz odwróciłem ciało i nie widziałem żadnego wzdęcia, zwykle znamionującego obecność ofiary. Ale to zwierzę było takie wielkie!

Dla świętego spokoju rozciąłem maczetą cały brzuch, poczynając od ogona w górę. Z wnętrza wydobywać się zaczął smród padliny. Klęcząc nad ścierwem i operując maczetą jak tasakiem czułem, jak fetor wypełnia mi nozdrza i ze wszystkich sił powstrzymywałem kurcze żołądka.

Pojawiła się mała kula żółtej sierści.

Co za kurewstwo! Ciąłem i rwałem oburącz, żeby poszerzyć nacięcie, aż żółty kształt, uwolniony,, stoczył się na ziemię, całkowicie pokryty jakimś lepkim świństwem, które sklejało sierść. Był jakiś wydłużony, jak zając.

Był to Bebe, ociekający jakąś cieczą, wszystkie kości miał połamane, zmiażdżone i porozciągane przez potężny przewód pokarmowy węża.

Mała wydała dźwięk podobny do czkawki, przykładając dłonie do ust. Zatrzęsła się w miejscu, jakby nie wiedząc, co robić, po czym ruszyła biegiem przed siebie, na oślep.

– Mała! Poczekaj! – krzyknąłem.

Zmknęła już wśród roślinności. Było całkowicie ciemno.

– Mała, kochanie! Wracaj! Uważaj!

Byłem sam wśród ciszy i ciemności.

– Masz, skurwielu! – warknąłem, waląc wściekle węża maczetą. – Ty wielka świnio!

Kto mu dał prawo, żeby porwać się na tak urocze, zabawne i bezbronne stworzenie jak Bebe?

Szybko wykopałem w ziemi otwór głębokości jakichś pięćdziesięciu centymetrów, pomagając sobie maczetą i obiema rękami. Trup węża, otwarty na całej długości, śmierdział na potęgę. Ten żarłok miał w żołądku jeszcze dwa inne węże i jakiegoś małego gryzonia, wszystkie trzy w stanie daleko posuniętego rozkładu. Ostrożnie, dwoma palcami, przyciągnąłem lepką kulę, która kiedyś była Bebe, i strąciłem ją do dziury. Nakryłem ją kawałkiem drewna i, żeby chociaż nie dobrały się do niej padlinożerne zwierzęta, przysypałem ziemią i wszystko mocno ubiłem.

W obozie Mała schroniła się pod moskitierą, okryła kocem, skulona w rogu materaca, i wypłakiwała swój wielki, ogromny smutek.

– Biedactwo! – lamentował Paulo. – Naprawdę kochała tego włóczęgę! O rany!… Trzeba, powiedzieć, że naprawdę nie mamy szczęścia!

Zakrzątnął się w kuchni i czerpiąc z zapasów przygotował jakiś niejadalny guiasz. W obliczu tego dziecięcego nieszczęścia postanowiliśmy, że zostaniemy jeszcze jedną noc. Kiedy kolacja była gotowa, wśliznąłem się pod moskitierę.

– Mała! – zawołałem łagodnie. – Chodź jeść.

Siadłem przy niej, ciągle szepcząc jej różne głupstwa i zachęcając, by przyszła coś zjeść. Łkała, wstrząsana spazmami płaczu pod swoim kocem.

– Mała? To ja, Elias. Nie płacz już. No już… już…

Ściągnąłem z niej koc. Przytuliła się do mnie, szukając oparcia, i wcisnęła twarz w zagłębienie mojego ramienia.

– No już… już… Już dobrze… Uspokój się…

Czułem jej łzy spływające mi po szyi. Dziewczyna drżała i dygotała w moich ramionach tak gwałtownie, jak tylko potrafiło to jej drobne ciało. Pozwoliłem jej się wypłakać. Byłem wzruszony i przygnębiony. Potem poczułem coś lepkiego na dłoni, gładząc jej rękę. Od razu zorientowałem się, co to za ciecz.

– Mała, ty krwawisz! Pokaż rękę!

Rzeczywiście była to krew. Na siłę wyciągnąłem ją spod koca, nie wywołując żadnej reakcji. Otępiała pod wpływem wielkiej żałości. Uniosłem ją i wyniosłem na zewnątrz, krzycząc:

– Chłopaki! Dajcie lampę! Ona jest ranna!

Była to długa i cienka rana, głęboka jak po cięciu nożem, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć, po przekątnej ręki. Krew obficie płynęła w dół przedramienia, zabarwiając spódniczkę na czerwono. Mała była półprzytomna, nieruchoma, z pustym wzrokiem. Zagotowaliśmy wodę. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko przyłożyć gorące kompresy. Trzymałem ją za rękę. Montaignes obu kciukami ściskał brzegi rany.

Nagle pojawił się koło nas stary Mały Ludzik i podszedł do Montaignes'a, by obejrzeć ranę, nie przestając szczebiotać i uśmiechać się. Następnie mocno potrząsnął głową i zrobił ruch, jakby chciał zabrać Małą ze sobą.

– Ty, leczyć? – spytałem, wskazując ranę.

Za pomocą kciuka i palca wskazującego zrobił tajemniczy ruch, jakby ściskał ranę na całej długości.

– Szyć? – spytał Montaignes robiąc odpowiedni ruch.

Nie, kiwnął Mały Ludzik i przyciągnął Małą do siebie, cały czas potrząsając głową. Pozwoliliśmy mu działać. Albo to, albo gorąca woda.

Mały Ludzik usadowił Małą w swoim kącie. Jego syn i on obmacali ranę szczebiocząc, raczej na wesoło. Mała, z półprzymkniętymi oczami, nie reagowała. Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem manierkę. Była to moja manierka, ta, którą stary Mały Ludzik pożyczył ode mnie, żeby nazbierać mrówek fannian, tych niszczących wszystko na swej drodze.

Mały Ludzik usiadł po turecku, z manierką na udzie. Ostrożnie odkręcił wieczko i potrząsnął, zaglądając do środka. Na zewnątrz pojawiła się wielka czarna mrówka, którą Mały Ludzik złapał z cichym okrzykiem, po czym zakręcił manierkę.

Młodszy trzymał rękę Małej i ściskał brzegi rany tak, żeby powstały dwa małe wzgórki. Ojciec, z nachyloną głową, świszcząc jednostajnie, przytknął do rany mrówkę. Trzymał owada za odwłok, tuż za wielkimi dwoma czarnymi szczypcami, z których każdy miał niemal centymetr długości.

– Rozumiem – szepnął Montaignes. – Szczypce fannian ustawione są ukośnie jeden względem drugiego i kiedy się stykają, zachodzą za siebie. Po zaciśnięciu nie można już ich rozłączyć.

Stary przysuwał mrówkę bardzo powoli, aż znalazła się dokładnie nad raną. Czarne szczypce zacisnęły się. Skóra przez chwilę opierała się, ale wkrótce została przebita. Mały Ludzik zaszczebiotał radośnie. Krótkimi pociągnięciami szarpał mrówkę, naciągając skórę, żeby udowodnić nam, że szew trzyma. Po czym mocnym ruchem oderwał odwłok mrówki, pozostawiając tylko twardą, błyszczącą głowę, wielką niczym łebek gwoździa, i oba szczypce wbite głęboko w skórę.

– Fantastyczne – szepnął Montaignes.

Po zakończeniu operacji, którą powtórzono trzydzieści cztery razy, Mała miała na ręku nieco nieregularne zgrubienie, przez które przebiegała czerwona linia rany. Wyglądało to dosyć partacko, ale przecież nic więcej i tak nie mogliśmy zrobić, a Mały Ludzik gestami obiecywał jakieś maści na następny dzień.

Mała zobojętniała na wszystko. Na rękach zaniosłem ją do łóżka i długo przy niej czuwałem. Leżąc tuż przy mnie, z głową opartą na moim ramieniu, patrzyła szeroko otwartymi oczami. Zasnęła późno, koło trzeciej nad ranem. Ułożyłem ją wygodnie i sam zapadłem w sen.

Niedługo później los dotknął Montaignes'a. Choć stało się to w sposób, który mógł wydawać się śmieszny, i choć fizycznie nie doznał uszczerbku, wyrządziło mu to, poważną krzywdę i nawet przez jakiś czas odbiło się na jego nastroju, zwykle przecież tak równym.

Podczas swoich patroli wzdłuż rzeki tropiciele znaleźli ślady wymiocin słonia, które liczyły już kilka dni. Posuwaliśmy się więc naprzód w przyśpieszonym tempie, mnożąc wypady w głąb dżungli, poszukując nowych śladów zwierzęcia, które najwyraźniej kręciło się po okolicy.

M'Bumba? Nie, nie przypuszczaliśmy. Coś nam szeptało, że nie. Było jeszcze zbyt wcześnie. Ale w każdym razie jakaś para kłów, którą chętnie zrewindykujemy od właściciela. Szliśmy gęsiego, jak zwykle. Las był tak gęsty, że ciemne sklepienie znajdowało się niecałe dwadzieścia metrów nad nami. Na ziemi jak zawsze kłębowisko roślin, łodyg i zielonych kuł, i wyczerpujące przeciskanie się wśród lian, które trzeba było ciąć maczetami lub obchodzić na setki metrów.

Montaignes, nieco z tyłu, mówił sam do siebie w marszu, pochłonięty myślami, głosem lekko zdyszanym: Baudelaire, potem całe katalogi łacińskich nazw, bo rozpoznawał wszystkie rośliny pojawiające mu się przed oczami, jakby bawiąc się sam ze sobą.

– Eee… Poczekajcie, eee… Cyclamenia talimis! Wygrałem! Brawo!

– No, zamknij się wreszcie! – warczał od czasu do czasu Paulo. – Tu jest polowanie, do cholery!

– A to… Streptocarpus caudescens… I… Och! Tigra! – wykrzyknął.

– Ciszej! O rany! Mały, zaczynasz mi…

– Tigra! Tam! Ojej! Poczekajcie! Wszyscy stać!

I zanim zdążyliśmy zareagować, Montaignes podbiegł do pnia jakiegoś drzewa, położył karabin i zaczął się wspinać.

– Mały, polujemy… – powiedział Paulo smutnym tonem.

– Tylko chwilkę – obiecał Montaignes zdejmując buty. – Idźcie przodem. Dogonię was. Muszę mieć tę tigrę. Ten czerwony kwiat, tam, przy pierwszych gałęziach…

Pośrodku grupy koronkowych paproci jasno lśniła krwistoczerwona plama. Przyglądając się jej uważnie dostrzegłem jej kształty, długie płatki, wyglądające jak jedwabiste języki wycięte z kardynalskiego płaszcza. Montaignes wspinał się jak małpa, pomagając sobie rękami i nogami, wczepiając palce stóp w najmniejsze nierówności, rzadkie na tym gładkim pniu. W połowie wysokości musiał przecisnąć się pod kłębowiskiem lian, spadających z wysoko położonych gałęzi, po czym zniknął. Zasłona lian poruszyła się pięć metrów wyżej i pojawił się znowu, rozradowany, z głową i ramionami pokrytymi gałęziami i liśćmi. Był na właściwej wysokości, dziewięciu czy dziesięciu metrów. Pozostawało tylko przedostać się do tigry, wśród listowia, jakieś pięć metrów od pnia.

– I hop!

Rzucił się odważnie do przodu, oburącz trzymając się liści, przeczołgał się pionowo i znalazł oparcie dla stóp. Następnie zaczął posuwać się powoli, przyklejony do zielonej ściany, za plecami mając tylko powietrze.

Od złego i zdradliwych chroniąc mnie, eech… zasadzek,

Krok mój ku drodze, eech… Piękna kierują cierpliwie…

Baudelaire! Zwariował ten Montaignes…

Moimi są sługami i czuję ich władzę, eech…

Całym sobą posłuszny tej pochodni żywej… eech… Mam ją!

Odwrócił się ku nam, trzymając się jedną ręką i wznosząc triumfalnie piękny czerwony kwiat.

– Tigra! Szalona rzadkość! Widzieliście taką wspinaczkę?

Wsadził sobie kwiat w zęby i zawisł na rękach, machając nogami w powietrzu i wydając małpie okrzyki.

– Heek! Heek! Ja bać się wielki myśliwy! Heek!

– Przestań. Zwariowałeś, czy jak?

Montaignes zręcznie wskoczył na gałąź i zaczął skakać, z rękami zwisającymi wzdłuż ciała, dziesięć metrów nad ziemią.

– Czita! Czita! Heek! Heek!

Przed nim zwisał pęk lian. Chwycił jedną z nich. Zrozumiałem jego zamysł, a on wydał okrzyk Tarzana, nadal trzymając kwiat w zębach.

– Ooooojioooojiooooj!…

Szarpnął lianę, która wytrzymała.

– Montaignes!

Rzucił się w dół. Gdzieś w górze liana puściła z suchym trzaskiem i zaczęła spadać w dół.

– Ooooojioooojioooo!… – Pluf!

I Montaignes wylądował na ziemi jednym uderzeniem, siedząc na tyłku pośrodku wielkiego krzaka o mięsistych liściach. Jego okulary poleciały gdzieś daleko. Pozostał nieruchomo, z oczami przymrużonymi i nie wyrażającymi niczego, i z pięknym kwiatem zmiażdżonym pomiędzy zaciśniętymi zębami.

Paulo powstrzymał wybuch śmiechu, z kącikami warg odchylonymi do tyłu i radosnymi iskierkami w oczach, podczas gdy Montaignes'owi pomagałem wstać i otrzepać się z pyłu. Powstrzymał się jeszcze, wydając jedynie ciche wesołe okrzyki, kiedy Montaignes, głuchy na moje nagabywania, z obłędem w oczach zaczął szperać dookoła wśród łodyg i liści, mamrocząc:

– Moje okulary… Kurwa, moje okulary…

Stary omal nie wybuchnął śmiechem, ale akurat na czas zrobił zasmuconą minę, kiedy Montaignes wyciągnął spomiędzy listowia jakiś kawałek drutu z jednym szkłem.

– Kurwa, moje okulary… Stłukłem szkło!

Jak potrafił, tak naprostował to, co zostało z oprawki, ponaginał ramiona, powyciągał resztki szkła i wsadził sobie rezultat tych operacji na nos. Leżało to krzywo, a po prawej stronie, tam gdzie pękło szkło, sterczał kawałek drutu, niczym mała antenka. Kiedy się odwrócił, Paulo nie mógł już wytrzymać. Było to dla niego za wiele, jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech, a brzuch zaczął drgać.

– Ech, Mały, ha! ha! ha! Mam nadzieję, ha! ha! ha!… że nic sobie, ha! ha! ha! nie zrobiłeś, co? ha! ha! ha!

I Paulo wybuchnął, z szeroko otwartymi ustami, pełną piersią, na rozstawionych nogach, rozglądając się dookoła. Był to długi śmiech, grzmiący niczym burza, który nie pozwalał mu nawet na nabranie tchu. Po jakimś czasie przyłożył rękę do serca i osunął się na ziemię, a po twarzy ściekały mu łzy.

– Hi! hi! hi!… Mały… nic złego!… Hi! hi! hi!

Montaignes, podrapany, zakrwawiony, widzący tylko na jedno oko, nie docenił dowcipu. Posępnie wodził wzrokiem. Małe Ludziki także zaczęły się śmiać. Potrzebował pomocy. Usiłowałem uspokoić Paula i pocieszyć Monlaignes'a. Choć nie można powiedzieć, żeby się naprawdę boczył, przez cały wieczór pozostał jednak jakiś dziwny i milczący, pomimo nagabywań Paula:

– No, Mały, przecież to dla śmiechu… Dobrze chociaż widzisz? Hi! hi!

Nic nie powiedział, zajął się "swoim" okularem, zajrzał do Małej, żeby obejrzeć jej ranę, oznajmił, że goi się dobrze, i poszedł spać.

***

W ciągu następnych dni Montaignes sporządził sobie za pomocą paska materiału khaki, wyciętego z jakiejś torby, przepaskę z wyciętym otworem, w którym udało mu się nieźle zamocować swoje okularowe szkło. Wzmocniona tekturą opaska tworzyła z boku kąt prosty. W ten sposób, z jednym okiem ukrytym, Montaignes wyglądał, jakby nosił jakiś celownik. W regularnych odstępach czasu zdejmował przepaskę i przekładał szkło na drugie oko. Jedno odpoczywało, podczas gdy drugie patrzyło za oba. Było to dosyć estetyczne, w stylu "dżunglowym", ale bardzo mu przeszkadzało. Mnożyły się przed nim trudności, a w dodatku Paulo nie mógł się powstrzymać, by go nie prowokować, co nie polepszało sprawy.

Stary wyczuł, że Montaignes denerwował się, co bechtało jego ukrytą złośliwość, pozostałą po okresie dzieciństwa spędzonego na ulicy i długotrwałym zwyczaju pastwienia się nad tymi, którzy się stawiają. Od tej pory różne ciężkawe "Widzisz?" i "Rzuć okiem!" rozbrzmiewały przez okrągły dzień. Paulo nie robił tego ze złej woli ale, nieświadomie, urażał Montaignes'a, który nie był przyzwyczajony do całkowitego braku litości. Zamykał się więc w sobie, przeżuwał to w milczeniu i było mu źle.

Kiedy się jest w grupie, przeżywającej zwłaszcza trudności, zamknąć się w sobie oznacza skazać się na rozmyślania, na irytację wszystkim i niczym, wreszcie na rozgoryczenie. Montaignes znalazł się na tej równi pochyłej. I oczywiście los pastwił się nad nim. Jemu przypisane były wszystkie gałęzie, kałuże, mrówki, wszystkie przeszkody. Naprawdę pech!

Powoli zespół ogarniało napięcie. Docinki Paula stawały się coraz bardziej złośliwe, a i ja sam ochrzaniłem obu tropicieli, właściwie nie wiem dlaczego. Tak się rzeczy miały, kiedy, po paru dniach bezustannego łażenia i biwaków coraz prymitywniejszych ze względu na złe samopoczucie Małej, odnaleźliśmy ślady słonia. Były to odchody sprzed paru godzin. Na ich widok od razu zrozumieliśmy, że nie był to M'Bumba, były stanowczo za małe.

Dalej posuwaliśmy się w milczeniu. W tym kłębowisku roślinności słoń mógł znajdować się pięć metrów od nas i pozostawać niewidocznym. W dżungli zdarzało się, że niektórzy myśliwi natykali się na nogę słonia, wychodząc zza krzaka. Tropiciele biegli bezgłośnie i węszyli w powietrzu, kręcąc głowami na wszystkie strony, bardzo podnieceni.

***

Nagle usłyszeliśmy go. Szelest liści, potężny oddech i oto wyszliśmy wprost na niego w miejscu, gdzie roślinność była nieco rzadsza. Znajdował się o dwadzieścia metrów dalej i stał do nas tyłem, ogromny, ciemnoszary.

Natychmiast rozeszliśmy się, tworząc pięciometrowe odstępy, z karabinami gotowymi do strzału. Dostrzegł nas. Odwrócił się, z wyraźnymi oznakami wściekłości. Ujrzeliśmy częściowo jego głowę, szerokie uszy, wysoko podniesione kły. Widziałem go z trzech czwartych, kiedy strzeliłem w skroń. 478 Paula wypalił jednocześnie. Upłynęły dwie sekundy w ciszy zanim zdecydował się Montaignes.

Słoń padł na kolana, aż ziemia jęknęła, zakołysał się i runął na bok, pokonany.

– Dobraaaa! – ryknął Paulo.

Rozległ się potężny bulgot i ciało słonia wypróżniło się, rozprzestrzeniając silny gorzki zapach zalatujący zgnilizną.

– Uch! Nażarł się mango, świnia! – wrzasnął Paulo. – Dlatego tak śmierdzi.

Była to piękna samica. Ogromna głowa, lekko przekrzywiona, spoczywała na podwiniętej trąbie. Padając zwaliła kilka drzew i spod jej ciała sterczały dookoła gałęzie. W ten sposób do kieszeni wpadały nam dwa ładne kły. Miały prawie po dwa metry długości.

Tropiciele chwycili swoje brzeszczoty od pił do metalu i nie zwlekając zabrali się do roboty, piłując kość o pięć centymetrów od skóry, podczas gdy Paulo, na swoim kalkulatorku, obliczał już zyski. Rezultat przywrócił mu dobry humor.

– Prosto w skroń, popatrz! Nie? Dokładnie! To jest strzał, co?! W głowie ofiary widniały dwie wielkie krwawiące dziury. Po moim strzale i Paula.

– Widziałeś, Mały? To jest robota! Żadnych cierpień, prosto w dziesiątkę!

Kula Montaignes'a, nieźle jak na początkującego, trafiła w trąbę, niemal u nasady, gdzie wyrwała potężny kawał mięsa. Paulo wskazał na tę brzydką ranę cmokając karcąco.

– Ale to, Mały, to… Tak się nie robi… Trzeba zrobić postępy, co?

– Tak, właśnie! – odparł wściekły Montaignes.

– Może potrzebowałbyś innej broni? Może potrzebowałbyś karabinu z okularem? Co?

– Dobra już! Daj spokój, Paulo! Zejdź trochę ze mnie!

***

W tej właśnie chwili pojawiło się słoniątko. Wysokie mniej więcej na metr, z cienką jasnoszarą trąbą i dwojgiem wielkich, zaniepokojonych oczu, po prostu wielki jednotonowy dzidziuś, bojaźliwy i bezradny. Podeszło niepewnie, jakby nieco bokiem, niezdarnie.

Trąbą dotknęło ciała słonicy, po czym naparło na nie czołem, całym ciężarem, jakby chciał ją podnieść.

Boże drogi! Zabiliśmy matkę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że ten tutaj jest w pobliżu? Opuściła mnie cała radość. Montaignes, ze swoją przepaską na czole, mrugał oczami blady i przerażony.

– No, to się spisaliśmy! – podsumował Paulo.

Próbowaliśmy je nastraszyć, żeby odeszło, klaskaliśmy w dłonie i biegaliśmy przed nim głośno tupiąc.

– Huuu! Huuu! Dalej! Huuu!

Paulo załadował broń i wystrzelił w powietrze. Huk sprawił, że tropiciele zaczęli się śmiać, pochyleni nad swoją robotą, a słoniątko odskoczyło na kilka metrów. Ale nie zdecydowało się odejść. Podeszło znowu, patrząc swoimi wielkimi smutnymi oczami, które tylko wzmagały nasze wyrzuty sumienia, i znów zaczęło popychać czołem ciało swojej mamy. Przesuwało też swoją trąbę, porośniętą długimi jedwabistymi włosami, po skórze słonicy i w końcu zaczęło przeszkadzać tropicielom w pracy. Młodszy z Małych Ludzików, zdenerwowany ruchem trąby, zaszczebiotał coś gniewnie, po czym nagle chwycił maczetę leżącą u jego stóp i wbił ją w szyję słoniątka.

Maczeta uwięzła, dość głęboko wbita w ciało, a spod niej wypływała strużka krwi. Mały Ludzik szczebiotał wściekle i gwałtownie machał rękami, żeby odpędzić małego, który kręcił się w kółko, już całkowicie przerażony.

Zrobiłem to, co wydawało się logiczne. Załadowałem broń i podszedłem do małego, długo celowałem, czekając, aż się uspokoi, i wystrzeliłem, kiedy pojawił się na muszce. Padł na ciało swojej matki.

Mały Ludzik podszedł, by wyciągnąć swoją maczetę, uniósł ją wysoko w górę i z błyszczącymi oczyma zaczął się śmiać, odsłaniając dziąsła, dzikim i nieprzyjemnym śmiechem.

Montaignes'owi nagle coś zaskoczyło i wybuchnął.

– Wyście wszyscy powariowali! Zupełnie powariowali!

Zaczęło się. Teraz musiał nastąpić dalszy ciąg. Odreagowanie wielu dni urazy. Ryczał, czerwony, niepohamowany, nie panując nad sobą, z opaską przekrzywioną na czole i dłońmi zaciśniętymi do białości na karabinie. Jego krzyki przechodziły w falset i chwilami tracił głos. Upajał się własnymi słowami, zapamiętując się we własnej wściekłości. Musiało mu być bardzo źle.

Byliśmy wariatami. Byliśmy świniami. Nie mieliśmy prawa do czegokolwiek na tym świecie. Nie mieliśmy żadnych usprawiedliwień. Wyruszyliśmy na spotkanie śmierci. Wszyscy o tym wiedzieli. Wiedzieliśmy o tym i nie powiedzieliśmy mu. Zrobiliśmy to umyślnie. Byliśmy oddaleni od wszystkiego, zbyt oddaleni. Trzeba powstrzymać te szaleństwa i poświęcić wszystkie siły na poszukiwanie szansy odnalezienia prawdziwego świata. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których by nie powiedział, gdyby nie był wściekły.

Wzruszyłem ramionami i zarepetowałem karabin, żeby coś zrobić, podczas gdy on zdzierał gardło. Pozwalałem mu się wyładować… Za chwilę opamięta się i zrozumie, że nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko zastrzelić tego małego. Nie byłem winien temu nerwowemu załamaniu. Ale Paulo zdenerwował się i rozwrzeszczał jeszcze głośniej:

– Zamkniesz wreszcie mordę czy nie?!

I postąpił dwa kroki w kierunku Montaignes'a, który nadal ryczał, tracąc dech.

– Zamknij tę swoją jadaczkę albo ja ci ją zamknę!

– Ej, Paulo, spokojnie! – zawołałem.

Natychmiast odwrócił się ku mnie i wrzasnął:

– Ty też chcesz mi wleźć na głowę? Tak? Chcesz zacząć?!

Tracił panowanie nad sobą. Robiło się gorąco. Miał minę rozjuszoną i zupełnie nie do żartów. Wściekły, rozdygotany, gotów na wszystko, a wiedziałem, na co tego starego wariata stać. Patrzył na mnie nieruchomo, jakbym go obraził. Odwrócił się i ruszył w kierunku Montaignes'a, którego wrzaski zaczynały przycichać.

– Ty mały dupku, zamknij się, bo nie ręczę za siebie! Cicho, mówię ci! Rozkazuję ci zamknąć dziób!

Na te słowa Montaignes zamilkł nagle i jego twarz jakby się wydłużyła, stając się jeszcze chudszą; przymrużył oczy i przybrał jakiś paskudny, zły wyraz twarzy, którego nigdy u niego nie widziałem. Odruchowo odciągnął kurek Winchestera. Klak! Ciąg dalszy był już logicznym następstwem, łatwym do przewidzenia. Stanął pewniej w rozkroku i opuścił lufę na wysokość człowieka.

Postarzał się przy tym o dziesięć lat, a w policzkach zrobiły mu się dwie głębokie bruzdy.

– Tak? Taki jesteś?… – zasyczał Paulo. – Ty gnido – powiedział powoli.

Cały zesztywniał, lekko pochylony do przodu, gotów do działania.

Ryknąłem:

– Odbiło wam!? Stać!

I wymierzyłem w ich kierunku, gotów strzelać w nogi pierwszego kretyna, który się poruszy.

Przez kilka minut mogło się zdarzyć wszystko. Co za szaleństwo! Naprawdę wszyscy powariowaliśmy! Musiałbym pilnować się Paula, gdyby zabił Montaignes'a. Upływały sekundy, cala wieczność. I w końcu Montaignes rozluźnił się pierwszy…

***

Powrót do obozu był długi, trudny i upłynął w milczeniu przez ten ciemny las, gdzie ciągle się o coś potykaliśmy. Obaj tropiciele wzięli jeden kieł i pędzili przodem, regularnie zgodnym ruchem przerzucając go od czasu do czasu z jednego ramienia na drugie.

Ja wziąłem drugi na kark, niczym nosidła, odrzucając czyjąkolwiek pomoc. Zataczałem się pod ciężarem i starałem się iść szybko, zwalczając ogarniającą mnie złość na wszystko.

Nikt nie zmienił nastroju. Paulo najwyraźniej przeżuwał chęć mordu, Montaignes całkowicie zamknął się w sobie, pogrążony w myślach, bardzo daleki.

Kolacja była ponura, nikt nie miał ochoty na konwersację. Potem mokre materace, zupełnie czarna noc, chłodne podmuchy, cisza przerywana pomrukiwaniem i ciskaniem się z boku na bok w poszukiwaniu wygodnej pozycji, której nie było…

Nie było mowy o spaniu. Przemoczone pokrycie materaca było nadzwyczaj nieprzyjemne w dotyku. Pomimo całego wysiłku, jaki kosztował mnie powrót, nie mogłem pogrążyć się we śnie. Moje mięśnie, nareszcie rozkoszujące się odpoczynkiem, niczego innego nie pragnęły, ale głowa nie chciała się uspokoić. Myślałem, a myśli te nie były przyjemne.

Czułem zapach powietrza, przesiąkniętego wyziewami mokrych butów i ubrań. Widziałem plecy Paula, o parę centymetrów ode mnie. Stary spał, leżąc na boku, zwinięty w kłębek, z brudnym kocem okrywającym nogi, w samym podkoszulku, z workiem podłożonym pod głowę jako poduszką, i to na macie rozłożonej bezpośrednio na ziemi. Udało nam się uratować tylko trzy materace. Zgniły Paulo warknął, że woli matę i że nie jest panienką. Dżungla to jego żywioł. Nie było nas jeszcze na świecie, kiedy już ją przemierzał ze swoimi leśnymi towarzyszami w latach 1938-39. Nie, do cholery, nie był mu potrzebny materac!

Paulo! Stary! Kurwa! Żeby tak spać jak żebrak, w jego wieku. Brakowało jeszcze tylko napoczętej litrowej butelki czerwonego wina u wezgłowia i złudzenie byłoby całkowite. Co się z nami porobiło?

W myślach obrzuciłem M'Bumbę stekiem wyzwisk. To jego napad na obóz spowodował to wszystko. Nasze postanowienie, by iść dalej, nasz nadmiar optymizmu, wynikający z pragnienia pomszczenia Tatave, całą tę wyprawę w górę rzeki i ten powolny upadek, którego nienormalność coraz bardziej odczuwałem. Wszystko zaczęło się właśnie wtedy. W dniu, w którym ten zasrany, niedojebany skurwiel dał dowód inteligencji i spowodował, że wszystko zaczęło iść źle.

Trwało to już teraz pięć tygodni. W jaki sposób wszystko mogło się zepsuć w tak krótkim czasie? Boże! Pamiętałem, całe wieki temu, wesoły wymarsz na safari, grupę kumpli ogarniętych pragnieniem życia i zabawy, zadowolonych, że czeka ich trochę przyjemności. Pirogi, komfort, kieliszki Bordeaux, a potem nagonka na to przeklęte stworzenie. Po prostu – życie!

Ale to teraz, to już nie było życie. Byliśmy na brzegu, ułożeni na gnijących barłogach, wokół przygasającego ogniska. Jedna piroga z niemal pustą beczką benzyny i trzema parami kłów, na ziemi jeszcze parę innych przedmiotów; byliśmy kloszardami tej rzeki.

Chociaż przy mnie też nie stała butelka, nie powinienem mieć żadnych złudzeń: wyglądałem dokładnie tak samo jak Stary. Mówił mi o tym już sam mój zapach. Co za upadek! Jak można było dopuścić do znoszenia takich codziennych cierpień, frustracji i napięć? I co miały znaczyć te pyskówki, które wszystko zaostrzyły? Bo przecież było już parę chwil, kiedy mieliśmy ochotę do siebie strzelać. Byliśmy trójką przyjaciół, którzy bardzo się lubili i tak dalej, i temu podobne… I oto stawaliśmy jeden przeciw drugiemu. To nielogiczne.

Jedynym wytłumaczeniem było, że wszyscy znajdowaliśmy się w stanie straszliwego podenerwowania. Pogrążyliśmy się w szaleństwo, nie zdając sobie z tego sprawy, i dopóki do tego nie dojdzie, nadal będziemy wariować.

Tego wieczoru wątpliwości, które ogarniały mnie chwilami w ciągu ostatnich dni, zaczynały jasno się rysować. Był tu jakiś obłęd i wydawało mi się, że wszystko jest na najlepszej drodze do koszmaru, był jakiś ogólny brak logiki w naszym położeniu, którego dobrze nie rozumiałem, ale byłem pewien, że będzie dla nas fatalny. Dostawaliśmy kopniaka za kopniakiem. Taki był oczywisty rezultat najbardziej elementarnej analizy wydarzeń. Bebe, Montaignes, Mała, boa… Zabiliśmy słonia i od razu rzecz przemieniła się w krwawą jatkę. Strzelaliśmy do siebie. Wszystko się rozpadało. Nie potrafiliśmy przeciwstawić się biegowi wypadków.

Od czasu śmierci małego kuchcika nie mieliśmy już żadnej kontroli nad tym, co się działo. Płynęliśmy z prądem. Każda próba dobicia do brzegu zamieniała się w tragedię. Każda próba reakcji z naszej strony obracała się przeciwko nam.

Dlaczego byliśmy tutaj? Czy polowaliśmy na M'Bumbę? Ale dlaczego postanowiliśmy dotrzeć do Jeziora Dinozaurów?

Dlaczego byliśmy przekonani, że M'Bumba szedł w tym kierunku? Jaki mieliśmy dowód, że spośród tych tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli wybierze właśnie tamto miejsce? I dlaczego nadal, pomimo wszystkich tych moich wątpliwości, byłem o tym głęboko przekonany?

Nie, nie i nie! To nie tak! Karty były sfałszowane. To nie było normalne. Zmierzaliśmy prosto do katastrofy. Trzeba zresztą być ślepym, tak jak my, żeby nie widzieć, że katastrofa już się zaczęła. Znaleźliśmy się w pułapce, która wyglądała groźnie.

Umrzeć to nie problem. Paulo i ja byliśmy zawodowcami w tej dziedzinie, wielokrotnie skazywani na śmierć, raz zostaliśmy uratowani na kwadrans przed egzekucją. Walki, bitwy, zmagania, ginący ludzie – byliśmy gotowi na to wszystko. Można powiedzieć, że na tym polegała nasza praca. Ale na razie tonęliśmy, a nie walczyliśmy. Sytuacja wymykała się spod naszej kontroli. Trzeba patrzeć na rzeczywistość trzeźwo. Zagubiliśmy się.

Nie wiedziałem nawet, jak natrafić na grunt pod nogami, bo nie pojmowałem, co spowodowało, że go utraciliśmy. Wszystko było jak za mgłą: złośliwa seria przypadków, niezauważalne pogarszanie się sytuacji za każdym nowym zdarzeniem. Trochę tak jak czasami przy stole ruletki, kiedy się czuje, że dobre liczby nie wychodzą, bo los postanowił, że dziś się przegrywa i że nic nie wyjdzie.

Bez naszej wiedzy wszystko się wzajemnie powiązało. Ten ciąg wypadków osłabiał nas stopniowo, choć nie potrafił zmusić do opuszczenia rąk. W rezultacie przeszliśmy przez serię możliwych do zniesienia kłopotów, które pozbawiły nas w znacznym stopniu koniecznych do przeżycia zapasów i pogrążyły w gównie po uszy.

Wstałem i przeciągnęłem się z głębokim westchnieniem. Co za historia! Czyżbym majaczył? Gdzie to było przedtem? Być może brakowało nam po prostu szczęścia. Jak się tego dowiedzieć? Wszystko było zafałszowane.

Wiatr znad rzeki poruszał moskitierą na wprost mojej twarzy i pieścił mi plecy zimnym powiewem. Urządziliśmy biwak na gołym brzegu, w miejscu obszernym niczym plaża, nieco zakrzywionym, gdzie rosło kilka drzew. Ściana lasu oddalona była o jakieś sześćdziesiąt metrów.

Dwie moskitiery i jedna plandeka zastępowały nam dom na piaszczysto-trawiastej plaży. A wokół, w nieskończoność, tylko duszący las…

– Trzeba się stąd zmywać – szepnąłem.

Kiedy tylko sformułowałem tę myśl, stała się ona oczywista. Było to takie proste. Wydawało się, że szczęki pułapki zaciskają się. Wystarczyło uciekać, biegnąc w przeciwną stronę. Przejść tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Wyjść z dżungli, przedostać się do Konga, do Powszechnej Faktorii Handlowej. Albo nawet jeszcze dalej, bo naprawdę już miałem dość tego zadupia. Co stało na przeszkodzie, by zawrócić, poza naszym głupim i irracjonalnym uporem? Oczywiście, było jeszcze pragnienie zemsty za Tatave. Ale przed nami nie było przeciwnika! Nikt nie wiedział, gdzie go szukać! Nie tchórzyliśmy, tylko na zimno stwierdzaliśmy, że sytuacja była bez wyjścia, że prowadziła do śmierci w imię niczego, i postanowiliśmy z tym skończyć.

***

Tak! Tak! Oczywiście! Wrócimy z naszymi sześcioma kłami, które, dodajmy przy okazji, z nawiązką opłacą poniesione koszty.

Przepajały mnie radość i ulga, jak gdybym pozbył się ogromnego ciężaru. Znalazłem wyjście. Było oczywiste, jasne, dziecinnie proste.

Maty, wilgoć, straszliwa cisza dżungli, wszystko to nagle stało się tymczasowe i przestało tak dokuczać. Odwrót oznaczał przywrócenie całej sytuacji do jej normalnych wymiarów. Wypad wyrośniętych harcerzy w pogoni za przewrotnym słoniem, który trochę za bardzo dał im się we znaki. Przy okazji załatwiliśmy sobie kilkadziesiąt kilogramów kości słoniowej.

Najtrudniej będzie przekonać mojego upartego jak muł kumpla. Paulo nigdy nie zadał sobie trudu, by sprawdzić albo zrozumieć, czy świat, w którym działał, był szalony, nielogiczny, niebezpieczny czy jakikolwiek inny. Dla niego takie kwestie nie istniały. Szedł do przodu i rozwiązywał każdy napotykany problem, kolejno, nigdy nie zadając sobie pytań na temat jego wagi, kształtu czy rozmiarów. Jego jedynym dążeniem zawsze było: iść dalej do przodu, ciągle dalej. Kiedy przyjdę mu powiedzieć: "Dajmy spokój, spieprzamy stąd!", spojrzy na mnie dziko i powie, że skoro się łamię, to mogę sobie wziąć pirogę i zostawić go tu polującego samotnie i żebym wreszcie przestał mu zawracać głowę. Jeszcze dobrze, jeżeli pod wpływem niesmacznego śniadania nie zacznie strzelać, by przyśpieszyć mój odjazd.

Chciał dostać M'Bumbę po prostu dlatego, że wyruszył na jego poszukiwanie. Poza tym, byłem tego pewien, marzył o swoim cmentarzysku, mówił o nim coraz częściej. Według niego, jeżeli gdziekolwiek istniało, to musiało to być w tym gnijącym i tajemniczym lesie. Kiedy Paulo wbił coś sobie do głowy, zawsze było trudno go od tego odwieść. Ale kiedy zawładnęło nim marzenie, to już potrzebny był prawdziwy wyczyn. Musiałem przygotować całkowicie pewne, dyplomatyczne argumenty. Do jutra rana.

***

Montaignes stanie po stronie Paula, to jasne. Odkąd mocnym głosem oznajmił, że idzie z nami, po śmierci małego kuchcika ta gra zawładnęła nim całkowicie. Głęboko przeżywał wszystkie wydarzenia tej ekspedycji. Jeszcze mniej niż my zdawał sobie sprawę z aberracji, bo brakowało mu doświadczenia. Ponadto najwyraźniej podobało mu się życie w dżungli.

Wśród intelektualistów w okularach częsty jest taki mały kompleks Tarzana. Montaignes był zachwycony, że tak dobrze i skutecznie daje sobie radę w tym środowisku. Praktycznie stosował tu swoją inteligencję i był zadowolony widząc, że to działa, jak gdyby pierwszy raz zdarzyło mu się jej użyć do czegoś innego niż myślenie.

Przeżywał tu wielkie chwile i z pewnością bardzo chciał, by potrwało to dłużej, a chociaż był takim filozofem, nie miał wiele więcej rozsądku od nas. W czasie dyskusji będzie poważnym przeciwnikiem.

Ale byłem pewien, że ich przekonam. Tak czy inaczej było to konieczne. Poza tym miałem już gotowy plan: pozwolę na kontynuowanie ekspedycji jeszcze przez kilka dni, aż dotrzemy do Jeziora Dinozaurów. Kiedy Montaignes zobaczy to swoje cholerne jezioro, będzie bardziej skłonny do powrotu. Taki był nasz cel od dawna i mogło to tworzyć złudzenie, że osiągnęliśmy jakiś rezultat. Spowodować to musi pewną ulgę, jakby rozprężenie, które wykorzystam, by zarządzić odwrót. Spryt i dyplomacja, oto hasło chwili.

***

Uspokojony opracowanym planem i myślą, że wkrótce wszystko się zakończy, wyśliznąłem się spod moskitiery i usiadłem na ziemi koło ogniska. Nalałem do menażki wody z bidonu, plastikowego obrzydliwego pojemnika, którego smakiem przesiąkała woda, i umocowałem ją nad ogniskiem do zagotowania.

Nie mieliśmy już nawet kawy. Od pewnego czasu nasze gorące napoje robione były na wywarze z jakichś gałązek i ziaren, które dały nam Małe Ludziki. Smakowało trochę herbatą, trochę pieprzem i jeszcze jakimiś nie określonymi rzeczami. Może byłoby to i smaczne z cukrem, ale nie mieliśmy już nawet cukru…

***

Wracać, oczywiście! Rozwiązanie było tak proste, że ogarnął mnie cichy śmiech i zaśmiewałem się pochylony nad swoim naparem. Ale byliśmy głupi! Przecież powrót to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich! Dla tych dwóch wariatów, dla mnie, dla Małej.

Nie chciałem więcej, żeby moja księżniczka narażona była na te wszystkie niebezpieczeństwa. Uważałem, że jak na dziecko i tak już przeżyła zbyt wiele. Nieźle wyszła ze swojej ostatniej przygody i jej ręka goiła się jak należy, ale jeśli ktoś ucierpiał w tej całej historii, to z pewnością ona.

Poza tym był jeszcze nasz związek. Jeszcze jedna nienormalna rzecz. Podobnie jak poprzednio, nie mogłem zaprzeczyć, że mnie pociągała i że w myślach żywiłem dla niej ogromną, zadziwiającą czułość. Może był to kolejny urok, jeszcze jeden rezultat napięcia, jakie towarzyszyło nam w czasie tego polowania? Musiałem przekonać się co do tego po powrocie, w bardziej normalnych warunkach.

***

No to już. Decyzja zapadła. Wracamy. I odwrót zacznie się natychmiast po wschodzie słońca. Nie było już mowy o dotarciu nad jezioro ani o kilku dodatkowych dniach. Trzeba działać szybko: jutro rano sprawdzę zapas benzyny, zwołam wszystkich i ruszymy.

Ja dowodziłem tą ekspedycją, do mnie więc należała decyzja, czy mieliśmy kontynuować, czy zawrócić. Nigdy nie sformułowana głośno umowa między Paulem a mną stanowiła, że zawsze dowodziłem w zakresie "wypadów" i "działań zbrojnych" i że podporządkowałem się jemu w sprawach handlowych i w razie kłopotów. Paulo zawsze uznawał ten podział, toteż uzna go i tym razem.

Zresztą, jeżeli tamci dwaj by się stawiali, gotów byłem w sposób chytry i dyplomatyczny dać im w głowę i załadować na dno pirogi. Jazda! W tył zwrot! Cała naprzód!

Myśl ta uspokajała mnie w sposób niewiarygodny. Mało brakowało, a byłbym wszystkich obudził, żeby oznajmić im dobrą nowinę i zachęcić do natychmiastowego załadowania pirogi. "Ach, Elias, nie ma co, kiedy myślisz, to coś z tego jest! I pomyśleć, że są tacy, co uważali cię za ciemnego chama!"

***

Żeby to uczcić, zrobiłem sobie coś w rodzaju papierosa. Oczywiście nie mieliśmy już tytoniu, więc tym razem znowu tropiciele dali nam jakąś dziwną mieszankę, z daleka przypominającą tytoń do cygar, z pachnącymi ziarenkami, które wydzielały obrzydliwy, słodkawy dym. Przez dłuższą chwilę pociłem się, usiłując umieścić wystarczającą ilość tej substancji w środku kartki wyrwanej z kalendarzyka, najcieńszego papieru, jakim dysponowałem. Starałem się, denerwowałem, siedząc samotnie przed ogniskiem zużyłem całe litry śliny, zanim wreszcie udało mi się uzyskać coś białego o nieregularnych kształtach, ale całkiem nadającego się do palenia.

– Aaach!…

Wyciągnąłem z ogniska małą gałązkę, zapaliłem od niej swojego peta i odrzuciłem ją do ognia. Strzelił wyższy nieco płomień, oświetlając na chwilę okolicę. Wówczas nagle ujrzałem lśniący pysk ogromnego krokodyla, o dwa metry ode mnie! Był to ludojad o bardzo ciemnych łuskach, z długimi stożkowatymi zębami, groźnie rozmieszczonymi wzdłuż całej szczęki. Jego wilgotne oczy błyszczały w świetle ognia.

Głowę zwrócił ku mnie. Wsparte na przednich łapach znieruchomiałe ogromne ciało ginęło w ciemnościach i wśród traw.

Moja ręka wsunęła się pod moskitierę i chwyciła karabin, leżący koło resztek materaca. Wycelowałem w potwora, wrzasnąłem i wystrzeliłem.

Mój krzyk i odgłos wystrzału spowodowały natychmiastowe zamieszanie. Pojawił się przede mną Paulo, w podkoszulku, z karabinem w dłoniach:

– Elias! Elias! Gdzie? Gdzie?

Montaignes wygrzebał się spod moskitiery, również z karabinem, bezskutecznie usiłując jedną ręką założyć swoją opaskę:

– Co się stało?! Paulo! Elias!

Krokodyl padł jak kloc, pysk rozlecial się na kawałki.

– To nic! To nic! Spokój! – wrzasnąłem. – Zabiłem krokodyla! Już dobrze! Spokój!

Montaignes wygrzebał się wreszcie i zapalił swoją wielką latarkę, jedną z ostatnich, które jeszcze działały, jako że – jak łatwo się domyślić – brakowało nam także baterii. Krąg białego światła otoczył ohydnego trupa ludojada. Czoło było w kawałkach, nie zostały nawet oczy. Jego wielkie cielsko koloru khaki, dające czarne odblaski, wypustki na grzbiecie, w kształcie wielkich zębów piły, schodzące aż po czubek długiego, grubego ogona, wszystko to było obrzydliwe. Łapy, żałośnie oklapłe, szerokie i potężne, zakończone były mocnymi pazurami.

– Świństwo! – warknął Paulo. – Nie powiesz mi, że to nie jest ohydne! Te paskudztwa są dobre tylko na torebki.

Nagle Mała zaczęła wrzeszczeć. Montaignes natychmiast skierował latarkę w jej kierunku. Światło odszukało ją, wydobyło z mroku najpierw moskitierę, potem Małą, z wyciągniętą ręką, a dalej, o niecałe dwadzieścia metrów, wydłużone kształty dwóch krokodyli.

– Popatrz na te ścierwa! – warknął Paulo zdenerwowany.

Oba ludojady czołgały się po brzegu, bardzo powoli, przesuwając to jedną łapę, to drugą i obracając przy każdym kroku szerokim ruchem wielkie półotwarte pyski to na prawo, to na lewo.

– Czego one chcą? – spytał mnie Montaignes, kierując na nie światło latarki. – Dlaczego podchodzą tak blisko obozu? Czy takie są ich zwyczaje?

– Nie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Paulo z hałasem grzebał wśród sprzętu, mamrocząc przekleństwa pod adresem gadów.

– Ej, Mały – zawołał – mógłbyś mi poświecić?… Dziękuję. Paulo wyciągał dynamit. Wziął jedną laskę, po czym otworzył pudełko z zapalnikami.

– Hę! Hę! Hę! – rechotał – Skurwiele! Ja im pokażę!

Wyciągnął zapalnik, starannie wcisnął lont do środka małego walca, wsadził sobie zapalnik do ust i zagryzł parę razy, żeby lont nie wypadł. Robił to wszystko z wyraźną rozkoszą. Następnie rozpakował laskę dynamitu z jednej strony, uważnie, wysuwając język. Delikatnie zrobił mały otwór w środku, wsunął weń zapalnik i z powrotem naciągnął papier, strojąc przy tym miny pensjonarki.

– Przyszliśmy wystawić dupy na powietrze, co?! – ryknął co sił w płucach. – Ja wam je ogrzeję!

Podbiegł do nas, w kalesonach i podkoszulku, przyciskając dynamit do serca.

– Oświetl mi je, Mały! Żebym widział, gdzie są!

Montaignes skierował swoją latarkę na zwierzęta. Gady przeszły dwa metry w naszą stronę. W snopie światła ich oczy błyszczały jak małe pomarańczowe reflektorki.

– Kryjcie się! – ryknął Paulo.

Zapalił lont od płonącej szczapy. Rozległo się skwierczenie. Cofnęliśmy się i przykucnęliśmy. Paulo, z wysoko uniesionym podbródkiem, z palącym się lontem na wysokości oczu, cieszył się niczym stary kawalarz.

– Witajcie, krokodyle! – wrzeszczał. – Dziś czternastego lipca! Dobrze je oświetlaj, Mały! Niech obywatele widzą, jak wylatują w powietrze!

Rzucił laskę, ruchem zawodowca, tuż przed krokodyle, w kręgu światła, i w sekundę potem wszystko wybuchło. Eksplozja koloru krwi. Wokół przelatywały kawały mięsa. Dopadł nas podmuch, gorący i piaszczysty, ogłuszając mnie. Paulo koło mnie śmiał się dziko, chociaż go nie słyszałem. Ogarnął nas gryzący, upajający zapach dynamitu.

Potrzebowałem kilku minut, by odzyskać słuch. Wstrząśnięty Montaignes potrząsał głową i śmiał się.

– Ale potęga! Niezły pokaz siły, mój drogi!

– Dziękuję, dziękuję – odpowiadał rozanielony Paulo-Skromniś. – Nie będą już przyłazić i budzić mnie po nocy. Nawet już spać spokojnie nie można. Kurewska dżungla!

Nastawiliśmy sobie wody na herbatkę "Mały Ludzik", opowiadając jakieś głupstwa. Cały incydent posłużył wzajemnemu pogodzeniu się, ale nagle zaintrygowały nas głuche odgłosy i szelesty, rozlegające się dookoła.

Montaignes zapalił latarkę. Hałas dobiegał od strony brzegu. Około trzydziestu krokodyli, długich, ogromnych, wijących się, powoli zmierzało w naszym kierunku, krok za krokiem. Po lewej zobaczyliśmy inne cienie poruszające się na brzegu. Montaignes odwrócił się. Nie było wątpliwości, tam też coś się kłębiło…

– Spływamy stąd – rozkazałem. – Zabierajcie żarcie i amunicję. Szybko!

Mała przytuliła się do mnie, przerażona. Powietrze przepełnione było coraz wyraźniejszymi szelestami. Niektóre krokodyle widać już było mimo ciemności.

– Zabierzcie wszystkie latarki!

– Mam dynamit.

– Jazda!

I jak najszybciej ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki i tego, co z niej wyłaziło. Mała biegła z ręką wczepioną w moją koszulę. Wokół nas trawa aż ruszała się. Nie mogłem zrozumieć. Ile ich było? Sto? Więcej?

Dotarliśmy do podnóża drzewa odpowiedniej grubości, o gałęziach w miarę dostępnych, jakieś pięć czy sześć metrów nad ziemią.

– No, Mała, właź!

Jedną ręką podniosłem ją, trzymając pod pośladkami, i popchnąłem w górę. Chwyciła się pnia i w dwóch ruchach dotarła do gałęzi. Montaignes zaplątał się, usiłując nałożyć przepaskę.

– No, prędzej! Ruszaj się!

Chwycił się pnia i szybko wspiął do góry. Miałem wrażenie, że za plecami poruszała się już cała plaża: odgłosy czołgania się, szuranie po piasku…

– Właź, Paulo, szybko!

– Ty właź!

– Nie wygłupiaj się, właź!

Popchnąłem go i chwyciłem drzewo zaraz po nim. Kiedy dotarł na górę, siadł okrakiem na gałęzi, zwinniejszy ode mnie, i wyciągnął do mnie rękę, żeby mi pomóc. Usiadłem koło Małej. Montaignes i Paulo siedzieli na dwóch innych gałęziach. Zerknąłem w dół.

Był już najwyższy czas. Pierwsze krokodyle były oddalone o około trzech metrów. Montaignes skierował światło w kierunku brzegu i wówczas, uczepieni naszych gałęzi, zdaliśmy sobie w pełni sprawę z koszmaru.

Cała plaża aż kipiała od tych potworów. Pokrywały ją szczelnie, na ogromnej przestrzeni. Wszystkie posuwały się naprzód tym dziwacznym krokiem, powolnym i pewnym. Przy naszym drzewie było ich pełno. Ocierały się o pień. Słychać było kłapnięcia paszczy i oślizłe tarcia.

Wkrótce u naszych stóp było ich z pięćdziesiąt. Mała, wciśnięta pomiędzy mnie i drzewo, drżała bezustannie.

– To niemożliwe – mamrotał Paulo. – To niemożliwe…

Krokodyle potężnymi ciosami zaczęły walić ogonami w drzewo, ciosami, które wprawiały pień w drżenie i przerażały Małą. Podobnie jak pozostali miałem nieprzepartą ochotę, by strzelać w tę masę, ale choć niezwykle potężne, nasze karabiny strzelały pojedynczymi pociskami. Jedna kula na zwierzę; ledwo starczyłoby nam amunicji, by oczyścić brzeg. Nie miało to sensu. Potrzebny byłby tu ciężki karabin maszynowy.

Nasi napastnicy uspokoili się i zaczęli się powoli wycofywać, widocznie rozumiejąc, że byliśmy dla nich zbyt wysoko. W białym snopie światła latarki patrzyliśmy, jak rozwalają nasze obozowisko. Moskitiery leciały w strzępy, materace były rozrywane na kawałki. Cała ciżba kłębiła się w miejscu, gdzie zastrzeliłem pierwszego. Aż dobiegały do nas odgłosy kłapania szczękami podczas uczty. Od chwili, kiedy się to wszystko zaczęło, instynktownie zmusiłem się do zachowania całkowicie zimnej krwi, ale teraz czułem, że słabnę.

Co się tu znowu działo? Skąd przyszły te wszystkie potwory? Jak to się stało, że zebrały się do ataku na nas? Co za koszmar był znowu naszym udziałem?

***

– To niemożliwe… To niemożliwe… Jutro zmywamy się z tego zasranego kraju. Co? Powiedz, Elias? Spływamy, dżungla oszalała.

Wstawał księżyc, pełny i biały, rzucając siną poświatę na ludojady. Po lewej, dosyć daleko, rozległy się wrzaski, przenikliwe i przerażone.

– To jeden z Małych Ludzików – powiedział Paulo. – Poszukaj go, Montaignes.

Snop światła zaczął myszkować, dopadł większego skupiska krokodyli, ogromnego ruchomego stosu wielkich, zielonych, błyszczących ciał.

– O kurwa, wpadł! – jęknął Paulo.

Krokodyle napierały, naciskając na cienki pień młodego drzewa, który uginał się pod ciężarem. Zaczepiony rękami i nogami, z głową uniesioną ku niebu, jeden z Małych Ludzików wył. Krokodyle były niecałe dwa metry poniżej i drzewo, stopniowo, wydając mrożące krew w żyłach trzaski, pochylało się coraz bardziej.

Trach! Przegięło się o dobrych dziesięć centymetrów. Mały Ludzik podciągnął się i rozpaczliwie zamachał swoimi małymi nóżkami, z całej siły opasując pień. W niewiarygodnym wysiłku jeden z potworów, spośród dziesiątek kotłujących się, sprężył się i skoczył do góry, wysuwając pysk pionowo. Szczęki zacisnęły się parę milimetrów od małych stóp naszego tropiciela. Otworzyliśmy ogień.

Nadal wyjąc jak zarzynane zwierzę Mały Ludzik w końcu oplótł nogi wokół cieniutkiego pnia. Dlaczego nieszczęsny wybrał właśnie to żałosne drzewko? Był to potworny błąd. Ludojady kłębiły się u jego stóp, włażąc na siebie wzajemnie tymi okropnymi, wężowymi i pozornie nieczułymi na wszystko ruchami. Ich wielkie cielska ześlizgiwały się jedne z drugich i opadały na ziemię. Rozglądały się wtedy dokoła, z otwartą paszczą i, nadal powoli, ponownie ruszały naprzód. W krótkim czasie były ich już trzy albo cztery warstwy, niczym kłąb gigantycznych i nastroszonych łuskami węży, oślizłych, z okropnymi szczękami i wydających przerażające pomruki.

Z trudem utrzymywaliśmy równowagę, a odrzut karabinów niemal zrzucał nas na ziemię. Zamki były już gorące, oczy piekły od prochu, a ramię zaczynało mnie boleć od stale ponawianych uderzeń. W szybkim tempie wystrzeliliśmy każdy po około dziesięciu naboi. Mimo mocy naszych karabinów, za każdym razem padał tylko jeden krokodyl.

Drzewo tworzyło teraz już niemal kąt prosty. Mały Ludzik, którego plecy wisiały tuż nad przepaścią, powoli popadał w obłęd. Z gardła wydobywały mu się paniczne wrzaski, jego umysł ogarniało szaleństwo.

Paszcze najwyżej położonych ludojadów znajdowały się mniej niż metr od jego pośladków. Krokodyli było teraz co najmniej ze sto, zgromadzonych wokół jego drzewa, a od strony brzegu nadciągały następne, powolne, pewne siebie, ciche. Niektóre zaczęły walić w cienki pień drzewa ogonami, prostując się nagle niczym sprężyny. Pień zatańczył od lewej do prawej, drgając gwałtownie. Łup! Łup! Znowu trochę się wygiął. Przestałem strzelać. Sprawa była beznadziejna i marnowaliśmy cenne naboje.

Mały Ludzik umilkł. Znajdował się już na dnie koszmaru. Jeden z jaszczurów wygiął się, raptownie wyprostował i skoczył, wyrzucając paszczę niczym strzałę ku górze. Chybił o milimetry, kłapnął szczęką, opadł z cichym plaśnięciem na swoich pobratymców, po czym – nieruchomy – zsunął się po spiętrzonych grzbietach i znalazł się na ziemi, okrakiem na dwóch innych nowo przybyłych. Ponownie podjął próbę wspinaczki. Inny z kolei wyskoczył i nie osiągnąwszy celu opadł. Ale teraz była to już kwestia sekund. Mały Ludzik nie mógł im się wymknąć.

– Załatwimy go? – zaproponował Paulo. – Elias, poślij mu kulę, proszę cię.

– Za późno.

Szczęki jednego z potworów, długiego na sześć lub siedem metrów, zacisnęły się na miednicy Małego Ludzika. Tym razem dał się słyszeć trzask nie zębów, lecz kości, w potwornym odgłosie pękającego cukierka. Mała ludzka lalka rozłożyła ręce, usiłując wydać ostatni pisk, który już do nas nie dotarł, i powoli, jak w zwolnionym tempie, nieodwracalnie, opadła w sam środek masy gadów.

W gromadzie krokodyli natychmiast zawrzało. U stóp małego drzewa aż kipiało od gwałtownych ruchów. Pojawiły się żółte brzuchy, jaśniejące w snopie światła, odsunięte od uczty mocnym uderzeniem ogona. Wysuwały się szczęki, z krwawymi strzępami sterczącymi w kącikach. Spóźnialscy wyskakiwali do góry, żeby znaleźć się na wierzchu.

Mała pojękiwała, na żałosną i jednostajną nutę, bardzo cicho. Ja sam czułem w ustach jakiś paskudny smak, naprawdę gorzki.

– Zgaś to, Mały! Wiemy, że go jedzą! Nie ma po co oglądać, jak to przebiega. I tak się w końcu dowiemy, no nie? – usiłował zażartować Paulo, ale do nikogo to nie trafiło. – Lepiej poświeć mi tutaj, ja im wyperswaduję smak czarnego mięsa!

Montaignes skierował latarkę na niego. Siedząc okrakiem na gałęzi Paulo przygotowywał laski dynamitu. Miał ich pełno, w bluzie i w wielkich kieszeniach spodni od panterki, które w pośpiechu założył. Mamrocząc przekleństwa szykował zapalniki i mruczał coraz głośniej w miarę, jak narastała w nim złość.

– Mały biedny facet, który nic od nikogo nie chciał. Spokojnie robił swoje. Pożarty przez te skurwiele! Te kreatury! Te potwory! Zajebane glisty! Pierdolone kurewstwa! Ścierwa parszywe!

Zdecydowanymi ruchami wsuwał zapalniki w laski i gotowy dynamit chował po kieszeniach. Kiedy wyciągnął mały kawałek świeczki, który zapalił i przymocował do gałęzi, jednym susem poderwał się i wyprostował, stając obunóż na gałęzi.

– Dlaczego zjedliście mojego kumpla, ścierwa?

Montaignes skierował światło na tamtą kupę morderców, którzy zaczynali się już rozchodzić. Paulo wyciągnął rękę, zapalając laskę od świeczki, po czym powoli uniósł ją, a lont skwierczał mu w ręku.

– Smaczny był mój kumpel, skurwiele? Montaignes i ja skurczyliśmy się maksymalnie jak najbliżej pnia. Objąłem Małą wpół. Zaraz wszystko będzie latać.

– SMAKOWAŁO WAM CHOCIAŻ?!

Pięćdziesiąt krokodyli wyleciało w powietrze jednocześnie, wśród huku, który pozbawił nas słuchu, a wokół nastąpiła prawdziwa ulewa postrzępionych kawałków jaszczurzego mięsa, pochodzących z ciał rozerwanych, rozprutych, posiekanych jednym ogólnym, krótkim i brutalnym uderzeniem.

W kręgu światła widać już było tylko kupę czerwonego i nadpalonego mięsa o obrzydliwych barwach, spowitego w białawe dymy. W dłoni Paula skwierczał już lont następnej laski. Montaignes przesunął latarkę. Stado potworów wycofywało się z miejsca uczty, ich oczy błyszczały w jaskrawym świetle. Dynamit wylądował pośrodku tej grupy.

Wszystko wybuchło; pyski, łapy i kawałki wirowały tuż nad ziemią, lecąc z wielką szybkością. Paulo cisnął trzeci ładunek. Jeden z potworów, wyrzucony do góry siłą eksplozji, przegięty do tyłu, zdawał się przez chwilę nieruchomo wisieć w powietrzu, a z brzucha wypadały mu wnętrzności, czarne i czerwone w świetle latarki.

Paulo zużywał całą swoją amunicję. Chwilami, kiedy na krótko odzyskiwałem słuch w jednym uchu, słyszałem jak ryczał:

– PRZEKLĘTE!… WSZYSTKIE PRZEKLĘTE!

Resztki kęp trawy i garście piachu smagały nam twarze, umazane czymś lepkim i krwią. Montaignes, trzymając latarkę w wyciągniętej na ile się da ręce, dosłownie przykleił się do pnia, szukając osłony, drugą ręką zatykając prawe ucho, podczas gdy do lewego usiłował przycisnąć ramię.

Osłaniałem Małą plecami, z trudem utrzymując równowagę na gałęzi i także starając się chować za pniem drzewa. Paulo przez chwilę pozostawał nieruchomy, rękami zatykając uszy po wyrzuceniu każdej laski; przykucnął na skurczonych kolanach niczym kruk na drzewie, nie troszcząc się o jakąkolwiek osłonę ani o to, czym zostanie obryzgany. Podskakiwał do góry, kiedy rozbrzmiewał huk eksplozji, podnosił ręce z dzikim wzrokiem i ociekając krwią wykrzykiwał przekleństwa, całym jestestwem rozkoszując się kataklizmem.

– PRZEKLĘĘĘĘTEEEEE!

***

Zużył dwanaście lasek, wszystko, czym dysponował, powodując niemal ciągłą eksplozję trwającą kilka minut. Potem zapanowała cisza.

Nasze drzewo wznosiło się pośrodku obszernego pobojowiska. Montaignes był biały jak ściana. Paulo przeszedł tym razem samego siebie. Moje uszy, które przez jakiś czas przepełniał przykry świst, zaczynały stopniowo odzyskiwać dawne właściwości.

Paulo, siedząc na gałęzi z opuszczonymi nogami, zdyszany, śmiał się jak po wielkim wysiłku.

– Gdybyś chciał… studiować wnętrzności krokodyli, doktorze… Możesz zaczynać… Przygotowałem ci… sekcję…

Paznokcie Małej wpiły się w moje ręce. Nasłuchiwała, z oczami rozszerzonymi paniką, po czym wyszeptała:

– Posłuchaj… Och, posłuchaj!

Przez chwilę jeszcze czułem w uszach watę, po czym usłyszałem. Daleko i wszędzie dookoła, od strony brzegu i po bokach, szelesty i szuranie. Już pierwsze powoli wchodziły na teren pobojowiska, gdzie te, które przeżyły, pożerały resztki. Zwabione odgłosami masakry i tonami świeżego mięsa, napływały setkami. Paulo zrezygnowany, spuścił głowę. Poszedł już cały dynamit, a zresztą i tak nigdy by go nie starczyło.

– Mam je w dupie – powtarzał pod nosem. – Mam je w dupie…

Zimne i martwe światło pełni księżyca na nowo ogarnęło okolicę. I zaczęła się prawdziwa noc, długa, przepełniona przerażeniem i odrazą wobec tego, co działo się niżej. Zimny wiatr przenikał nas do kości, drętwieliśmy na naszych gałęziach, a każdy ruch wymagał wytężonej uwagi.

U naszych stóp ludojady kłębiły się setkami, zajęte swoją obrzydliwą ucztą. Montaignes zgasił latarkę, która zaczynała już słabnąć. Zresztą nie chcieliśmy nic widzieć. I tak słyszeliśmy żucie, płynne odgłosy miażdżonego mięsa i trzask łamanych kości, dobiegające ze środka orgii… Dochodził nas wstrętny odór błota i mięsa, który wkrótce stał się nie do zniesienia. Oddychaliśmy ustami. Paulo po prostu zatkał sobie nos.

Gałąź boleśnie wbiła mi się w ciało. Ramię, którym otaczałem drzemiącą, otępiałą Małą, miałem sztywne i obolałe. Biedaczka, ciągle jeszcze otrzymywała ciosy. Musiałem być stuknięty, że ją tu przyprowadziłem!

Montaignes zdjął opaskę i starał się czymś zająć.

– Chcesz pospać? Może cię trzymać? – zaproponowałem.

– Nie. Kiedy tylko zamykam oczy, lepiej słyszę i chce mi się rzygać. Co będzie dalej?

– O świcie! – wtrącił Paulo. – To się skończy o świcie. Będą chciały poleżeć na słońcu. Znajdziemy sposób, by dostać się do pirogi i zwiać stąd.

– Tak – potwierdził Montaignes. – Odejdziemy nie patrząc na boki.

– Która może być godzina?

– Nie wiem. Trzecia? W każdym razie środek nocy, do świtu jeszcze daleko. O rany, ale mnie boli dupa!

Minuty płynęły jedna za drugą, każda bardziej uciążliwa dla mięśni i nerwów. Roznosiła mnie chęć ruszenia się, biegania, skakania, rzucenia się na te potwory, wyrąbania sobie drogi maczetą, może w połowie drogi zostałbym złapany i zjedzony żywcem, ale móc się wreszcie ruszyć! Samo niebezpieczeństwo nie zatrzymałoby mnie. Ale mroziła mnie myśl o jatce tam, na dole, i o żarłocznym mlaskaniu tych skurwieli. Skończyć wśród nich? Nad tym trzeba było się zastanowić. Mogłem przynajmniej wytrzymać do świtu. Wówczas, jeśli sprawy się nie ułożą, coś wymyślę, żeby dotrzeć do pirogi.

Starałem się skupić na możliwych trasach ucieczki i na koniecznych fortelach, zapewniających wszystkim maksimum bezpieczeństwa, i zastanawiałem się też, na wypadek prawdziwej katastrofy, jak z tego wydostać się samemu. Zajmowało to mój umysł i pozwalało lepiej znosić bieg wydarzeń.

Widziałem, jak Paulo, w mroku, obserwuje pole walki, ocenia odległości i intensywnie myśli: robił to samo co ja.

***

Wreszcie niebo rozjaśniło się. Nadchodził nowy dzień, niosąc ze sobą nadzieję. Ku naszej nieopisanej uldze bardzo szybko wydało się, że horda krokodyli wycofuje się. Zdaliśmy sobie sprawę, że większość potworów kieruje się ku rzece. Były tłuste, ogromne, długie niczym pnie drzew, minimum pięcio -, a najczęściej siedmiometrowe.

– Odchodzą, co? Odchodzą? Powiedz mi, że odchodzą!

– Tak. Nie ma wątpliwości. Wracają do rzeki.

Pobojowisko zostało oczyszczone. Jeśli nie liczyć dołów w ziemi i tysięcy śladów pełzania, praktycznie nie pozostało nic po masakrze i po uczcie. Tam, na brzegu, zaczynały się tłoczyć. Najpierw jeden wśliznął się do rzeki, potem drugi. Teraz wycofywały się już ze wszystkich stron.

Ogarnęła mnie ogromna ulga. Skurwysyny! Ale nam dały!

– Och! Zobacz! Mały Ludzik!

Montaignes wskazywał palcem oddaloną o jakieś sto metrów od nas małą ludzką postać, u stóp drzewa, z którego właśnie zeszła. Łażące nie opodal jakieś dziesięć krokodyli, o dwadzieścia metrów dalej, nie zwracały na nią najmniejszej uwagi. Mały Ludzik długo rozglądał się wokoło, po czym puścił się biegiem w kierunku rzeki.

– Co on wyrabia? – warknął Paulo. – Tutaj! Ej, wielkoludzie! Chodź do nas!

Mały Ludzik biegł co sił w malutkich nóżkach, z torsem wygiętym do tyłu. Nagle skręcił, by ominąć miejsce, gdzie zebrały się krokodyle, i zniknął nieco dalej nad brzegiem rzeki.

– Chce je zajść od tyłu czy co, idiota jeden? To był syn! Tak kretyńsko zachowuje się tylko syn. To ojciec zginął tej nocy… Patrz, jest!

Mały Ludzik nagle stanął na brzegu, koło pirogi.

– Jasna cholera, co on wyrabia?

Rzucił się do przodu, w wodzie po kolana, trzymając cumę pirogi w ręku, po czym wdrapał się do lodzi. W dwóch susach znalazł się przy silniku, podczas gdy piroga ruszyła z prądem. Wśród masy krokodyli przeszedł jakby dreszcz nowej energii. Całe ich dziesiątki stojące na brzegu nagle weszły do wody powolnymi wężowymi ruchami. Nie sposób było już zliczyć ich podłużne kształty tuż pod powierzchnią wody.

– Płyną do niego! – wykrzyknął Montaignes. – Dureń!

Mały Ludzik wyprostował się na rufie pirogi; stojąc okrakiem nad silnikiem i utrzymując równowagę na burcie. Obszernym ruchem pociągnął sznurek rozrusznika, nie udało mu się, rozejrzał się wokoło i ponownie założył sznurek.

Nadpływały w jego kierunku ze wszystkich stron, bez pośpiechu. Jeden dotarł do pirogi i zachybotał nią uderzeniem ogona. Rozbujała się niebezpiecznie. Mały Ludzik odważnie utrzymał równowagę nad silnikiem i wysiłkiem całego ciała szarpnął za sznurek. Silnik zakrztusił się, po czym zawarczał.

– Złodziej! – ryknął Paulo.

Mały Ludzik przez chwilę walczył z rączką gazu, po czym dał całą naprzód.

– Nasze kły, do cholery! Piroga!

Piroga jak strzała przemknęła piętnaście metrów i gwałtownie uderzyła w potężną ciemną i żółtą masę ludojada, który wyskoczył z wody prosto przed nią. Zakręciła się w miejscu. Gigantyczny ogon wydobył się z wody i wywrócił ją. Silnik zadławił się i umilkł.

Mały Ludzik pojawił się na szczycie kadłuba, uczepiony oburącz. Dookoła zabulgotało, po czym najpierw tył, a potem przód pirogi uniosły się. Biedak rozpaczliwie usiłował drapać się w górę, ślizgając się po mokrym drewnie. Ale drewno pękło. Wówczas wrzeszcząc runął w tył i pochwyciły go potwory.