38259.fb2 Gor?czka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Gor?czka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Część czwarta

Potem jak we śnie, milcząc, z niewidzącym wzrokiem, przeszukaliśmy brzeg opuszczony przez potwory. Nikt nie był w stanie wykrztusić słowa. Bladzi, w spiekocie wczesnego ranka, długo błądziliśmy po tym, co kiedyś było naszym obozowiskiem, chodząc tam i z powrotem bez celu i pełni niepokoju.

Nad dżunglą znów panował dzień i spokój, co przywracało właściwe wymiary naszym wspomnieniom. Tu, na tym spokojnym i bezludnym brzegu, przeżyliśmy kataklizm, potworną masakrę dwóch ludzi, rozpasanie tysięcy krokodyli ogarniętych szaleństwem.

Bo były szalone! Że zaatakuje kogoś krokodyl, któremu zakłócono spokój w jego zatoczce, to rzecz normalna, na którą musi być przygotowany myśliwy w dżungli. Od biedy można sobie wyobrazić nagłą agresję ze strony dziesięciu jaszczurów, czymś podnieconych.

Ale setek? Dwóch czy trzech tysięcy?

To nonsensowne, niemożliwe. Było nie do przyjęcia, żeby taki koszmar mógł zaistnieć. Zmasowany atak krokodyli nie był zarejestrowany, nie istniał w rubryce "ryzyko" przyrody. A przecież pamiętaliśmy dobrze.

Rany boskie! To cała przyroda oszalała! Wszystko mówiło mi to już od dawna. Ten las nie był zwyczajnym lasem. Co miały oznaczać te długie okresy ciszy, zbyt ciężkie i jakby martwe, które niekiedy trwały po parę godzin? Co miały oznaczać te histeryczne skrzeczenia ptaków, tysięcy ptaków, których nie widzieliśmy, a które ogłuszały nas całymi dniami? Co miały oznaczać te zbyt piękne kwiaty? Te nierzeczywiste klejnoty botaniki, które Montaignes określał jako nadzwyczaj rzadkie i których całe pola znajdowaliśmy pod wielkim sklepieniem?. A te posplatane formacje roślinne, upstrzone czarnymi dziurami, zbyt przepastnymi, zbyt wyszukanymi? Wszystkie te zwierzęta, które zbliżały się do nas, pozwalały się zabijać z łagodnością, zadziwiającą dla Małych Ludzików, albo które przekształcały się w niewyobrażalne potworności po zapadnięciu nocy…

***

Nie otaczała nas przyroda. Były tu drzewa, kwiaty i żywe istoty, jak w lesie, ale było to coś innego. Chyba że majaczyłem! Ale co człowiek ma myśleć, kiedy jest zagubiony wśród tysięcy kilometrów kwadratowych czegoś, czego nie rozumie? Co nie istnieje?

Czegoś, co zabijało nas jednego po drugim. W końcu nie przyśniły mi się te wszystkie krokodyle, nie? I wąż boa, i to wszystko, co nas spotkało! Ostatnia koszmarna noc pozostawiła po sobie nowy niepokój. Bóg jeden wiedział, jakie jeszcze okropności mogły się wydarzyć, jakie jeszcze niebezpieczeństwa mogły na nas czyhać!

Nie chodziło tu o strach przed śmiercią. Paulo i ja pogodziliśmy się już z takimi myślami. Chodziło o lęk przed umieraniem tak daleko, w tej dziurze, od zębów lub pazurów stworzenia, o kórym nic nie wiedzieliśmy. Istoty nieznanej, obdarzonej mocą, której nie znaliśmy, której nie potrafiliśmy zwalczać i która po załatwieniu nas pozostanie bezkarna.

Krokiem lunatyków, bez słowa i nawet na siebie nie patrząc, pozbieraliśmy skarby, jakie nam zostały. Oprócz karabinów mieliśmy garnek i pięć maczet. Były to jedyne rzeczy, których potwory nie pożarły. Moskitiera, plandeka, materace, maty… te żarłoki wszystko porozrywały i pochłonęły. Reszta dynamitu została porozrywana i w trzech czwartych połknięta. Po nabojach pozostały tylko łuski.

W kieszeniach zostało nam ich jedenaście… Było to żałosne. Piroga w dwóch kawałkach popłynęła z prądem. Parę rzeczy, które w niej się znajdowały, kły i silnik leżały teraz gdzieś pod wodą. Rzeka była głęboka, a żadne skarby nie skłoniłyby mnie tego dnia do nurkowania pod okiem nieruchomych krokodyli, które dostrzec można było na całej długości przeciwległego brzegu.

***

Milczący i przybici szybko oddalaliśmy się od rzeki. Trzeba było na nowo pogrążyć się w dżunglę. Nie porozumiewając się między sobą ruszyliśmy w kierunku Jeziora Dinozaurów.

Tylko nieokreślone wspomnienia, a właściwie ich strzępy, pozostały mi po marszu, który nastąpił i trwał nieprzerwanie, jak mi się wydaje, przez wiele dni.

Szliśmy gęsiego. O ile pamiętam, przez większość czasu szedłem pierwszy. Przeżywałem okresy potwornego zmęczenia w nogach, z nieprzepartą chęcią zatrzymania się, ale zmuszałem się, by podążać dalej. Jeszcze do tego drzewa, tam. Do tamtego kaktusa… Przez resztę czasu zapewne nie myślałem o niczym albo byłem daleko, nieobecny.

Był też deszcz, bez końca, denerwujący, spadający zimnymi szerokimi strugami spod zielonego sklepienia. Ubrania lepiły się do skóry. Włosy ociekały wodą. Gąbczasta ziemia była śliska i każdy krok wymagał ciężkiego wysiłku. I były przebudzenia w roślinnych norach, i skurcz niepokoju w żołądku, kiedy okazywało się, że nadal pada.

Deszcz rozpoczął się parę godzin po naszym wymarszu. Było bardzo gorąco, temperatura rosła szybko i stawała się trudna do zniesienia, człowiek zamieniał się w fontannę. Z niskich zarośli aż parowało. Unosiły się ciężkie zapachy. Nastała cisza, tak całkowita, jak było to możliwe jedynie w tym lesie, po czym w górze, na sklepieniu, rozbrzmiewać zaczął potężny stukot.

Zrobiło się chłodniej. Po niecałej godzinie pojawiły się w dachu pierwsze przecieki. Następnie woda zaczęła spływać po roślinach kapiąc z tych spiczastych liści, które opisywał Montaignes, i tak już pozostało.

Strumienie wody, gęste zasłony małych strumyków lały się na nas bez ustanku. Wśród tego potopu nie było najmniejszego podmuchu wiatru. Woda spadała pionowo, niewyczerpana i uparta, wciskając się w od dawna już nasyconą ziemię. Powstawały potoki i kałuże. Człapaliśmy w błocie, posuwając się metr po metrze, każda noga ważyła tony, ale szliśmy naprzód. Zdarzały się upadki. Człowiek padał całym ciałem, wstawał i szedł dalej.

Dżungla oszalała. Była pełna wody, przesycona życiem ze wszystkich stron. Strzelały w górę kaktusy o kolcach ostrych jak brzytwy, nadęte, nieprzebyte. Liany kołysały się, wiły, poruszane strumieniami, które spadały na nie spod sklepienia. Kwitły ogromne kwiaty, purpurowe, białe, ciemnoniebieskie, błyszczące i ciężkie. Mchy na drzewach zamieniały się w gigantyczne fontanny: wszystko rosło w oczach!

Nie miało to sensu. Byliśmy brudni, ubłoceni, z rozszerzonymi oczami, wychudzeni, strzępy ubrań kleiły się nam do skóry, bladej i wymacerowanej przez wodę, którą cali ociekaliśmy. Maszerujące bez celu duchy, które kładły się spać nawet o tym nie pamiętając ze zmęczenia i które ruszały dalej nie otrząsnąwszy się jeszcze całkowicie ze snu.

Gdzie byliśmy? Gdzieś w pierwotnej dżungli, zmierzając ku jakiemuś jezioru. Kim byliśmy? To niewłaściwe pytanie. Co posiadaliśmy? Nic, oprócz przynależności do świata żywych. Chociaż… Dlaczego szliśmy? Skazani, bez możliwości odwrotu. Nie było już pirogi, nie było już niczego. Nie było powrotu do cywilizacji i do życia. Praktycznie byliśmy martwi. I nie było to już specjalnie ważne. Od dawna nie mieliśmy już z czym się żegnać. Tylko ten wieczny deszcz, ten las, w którym wszystko mogło się pojawić i czego nikt z nas, zamknięty w sobie, nie chciał zobaczyć.

Szliśmy prowadzeni instynktem, nakazującym nam zatrzymywać się, i pewnością, że jeśli siądziemy na ziemi, las wkrótce nas unieruchomi, połknie i strawi. Być może pokryje nas, powoli, lecz nieuchronnie, swoją roślinnością, a nekrofogi skorzystają z tego, by szybko nas zmieść z powierzchni ziemi.

Czy aż tak bardzo pragnęliśmy takiego życia? Czemu nie lepiej zdechnąć od razu, na którymś z tych legowisk ze wspaniałych kwiatów, lśniących kroplami wody, które niekiedy ukazywał nam las?

***

Nie przypominam sobie momentu dotarcia do jeziora. Wiem, że w pewnej chwili, zapewne w samą porę dla nas, pojawiło się przed nami. Obszerna szara powierzchnia, zakryta gęstą zasłoną bębniącego o wodę deszczu. Jezioro porastały ze wszystkich stron olbrzymie trzciny, grube i długie jak bambusy, których wiechy uginały się pod atakami ulewy. O jakieś dwa tysiące metrów dalej, na przeciwległym brzegu, ledwo można było dojrzeć ciemną, nieregularną masę dżungli.

Zatrzymaliśmy się, przemoczeni i nie zważając na deszcz, na skraju zielonego sklepienia, nad brzegiem wody, wśród nieruchomych drzew.

Moje pierwsze dokładne wspomnienie to jakby przejaśnienie, które nastąpiło któregoś ranka. Tamci nie poruszali się, leżąc w różnych pozycjach na ziemi. Wstałem i chwyciłem maczetę. Stałem twarzą do Jeziora, robiąc głębokie wdechy, i stwierdziłem, że deszcz ustaje.

Wśród niebieskoszarych chmur pojawił się jaśniejszy obszar. Białe, smutne światło w ciągu paru sekund odkryło przede mną całą powierzchnię jeziora, nieliczne pływające na nim rośliny i skraj lasu, ze wszystkich stron tworzący ogromny krąg. Później chmury zakryły prześwit i wszystko przybrało szarą, nieokreśloną barwę deszczu.

Odszedłem od pozostałych. Przyszła mi do głowy pewna myśl, jakiś głos mówił mi, że byłem żywy, że trzeba żyć i walczyć o to!

***

– Żywy! Żywy! – powtarzałem sobie idąc. Potem zacząłem krzyczeć:

– Żywy! Żyyywyyyyy!

Parę razy ciąłem maczetą drzewa i pęki lian, robiąc dużo hałasu, by przekonać las, a także samego siebie, że byłem na nogach i gotów na wszystko, do cholery!

Nagłe osłabienie powstrzymało mnie od dajszych pokazów. Byłem na nogach, ale osłabiony. Przede wszystkim trzeba rozsądnie oszczędzać siły. Miałem przed sobą ciężką pracę.

***

Szedłem wzdłuż brzegu i jednocześnie skrajem lasu. W większości brzeg porośnięty był gęstwą trzcin, wysokich na dziesięć metrów i zasłaniających widok. Dalej był las, oddzielony od jeziora korytarzem szerokim na dwadzieścia metrów, bardzo wilgotnym, w którym rosły karłowate palmy w kształcie kapusty. Szukałem jakiegoś luźniejszego miejsca, gdzie dżungla nie stałaby naprzeciwko jeziora zielonym murem. Wypatrywałem strefy pośredniej, między lasem a wodą, suchej, którą łatwo będzie oczyścić, żeby wybudować dom.

To było pierwsze zadanie. Nic nie da się zrobić, dopóki najpierw nie znajdę suchego miejsca. Potrzebowaliśmy schronienia, niosącego odpoczynek i dającego możliwość ukrycia się. Taki był warunek przetrwania człowieka w tym środowisku. Bez tego będę tylko zwierzęciem o niewielkich naturalnych możliwościach obrony, błąkającym się, stale zmęczonym i już wkrótce bez środków do życia.

Wszystko było kwestią energii. Surowcem będą trzciny znad jeziora. Można było z nich zrobić wszystko: podłogę, meble, wygodne łóżka, ściany… Byłem też pewien, że dziewiczy las stwarzał niezliczone możliwości, jeśli tylko dysponuje się siłą i inteligencją.

Inteligencja była w tym środowisku moim jedynym atutem. Ja jeden z istot żywych w promieniu tysięcy kilometrów kwadratowych dookoła obdarzony byłem zdolnością wyobraźni. Zamierzałem wykorzystać ten dar maksymalnie.

***

Po paru godzinach marszu odkryłem to, czego szukałem: przestrzeń usianą oddalonymi od siebie drzewami, pokrytą gęstym kobiercem niskiej roślinności, która jednak nie oprze się intensywnej pracy.

Długo przemierzałem to miejsce. Między skrajem lasu a gołym pasem nad jeziorem było jakieś sześćdziesiąt metrów. Wkrótce znalazłem to, o co mi chodziło. Był to rodzaj polany, mniej więcej okrągłej, na której rosły jedynie dwa wielkie sereczniki, oddzielonej od wody rzędem drzew i ograniczonej dżunglą z drugiej strony; grunt, teraz zmiękczony przez deszcze, wydawał się solidny, i powinien szybko wyschnąć, gdyby przypadkiem przestało padać…

Wspiąłem się na jeden z sereczników, żeby lepiej obejrzeć polanę. Nadawała się doskonale. Oczywiście, było wiele do zrobienia, ale niczego lepszego nie można już było znaleźć. Oparłem się plecami o pień, siedząc okrakiem na gałęzi, żeby w spokoju odpocząć po marszu, i zacząłem wyobrażać sobie dom, który zbuduję na swojej nowej posiadłości.

Pozostaniemy tu na dłużej. Bóg jeden wiedział, kiedy uda nam się wrócić! Zapewne wiedział też, kiedy ktoś przez pomyłkę zabłąka się w okolicy, ale mnie na ten temat nic nie było wiadomo. Trzeba było zająć całą powierzchnię, która mi się trafiła. Stanowiła zbyt doskonałe miejsce, by tego nie wykorzystać albo wykorzystać tylko jej część. Byliśmy w nieprzyjaznym środowisku. Las już nam to udowodnił. No i był jeszcze ten słoń, ciągle nieobecny, ale na którego postanowiliśmy tutaj czekać. Po to tutaj byłem. Potrzebowałem więc obszaru ogrodzonego, tak by żaden atak z zewnątrz nie mógł zagrozić naszemu życiu.

Wokół niezbędne były umocnienia. Widziałem już tę palisadę! Bardzo wysoką, na jakieś cztery metry. Będzie przebiegać między drzewami, które posłużą za wsporniki. Ogrodzenie, od drzewa do drzewa, utworzy jakby nieregularne koło. Poza tym będzie chronione fosą, wykopaną na całym obwodzie, nie licząc innych pomysłów obronnych, które przyjdą mi do głowy. Czyli, powiedzmy… czterysta metrów palisady osłoni wewnętrzną przestrzeń o średnicy około sześćdziesięciu metrów.

Mały fort, fort pionierów, oto co musiałem wybudować. Było to jedyne rozwiązanie, żeby przeżyć. Dopóki nie będzie stał, dopóty nikt z nas nie będzie w pełni bezpieczny.

***

Najpierw zrobiłem próbę z trzciną. Większość stanowiły ogromne zielone rury, o pniach grubych niczym młode drzewa, przeciętych co pewien czas grubymi zdrewniałymi pierścieniami. Miały od ośmiu do dziesięciu metrów wysokości. Kora lekko ustąpiła pod ciosami maczety. Pięcioma uderzeniami zwaliłem taką jedną, wybraną spośród najgrubszych, prostym i czystym nacięciem.

Była pusta w środku, z niewielką zawartością białej, nieco kruchej substancji, z pewnością jadalnej. Mocnymi kopnięciami waliłem w pień. Bambus zatańczył, bardzo giętki, wydając melodyjne puste odgłosy, ale ani jedno włókno nie puściło. Moje marzenie było więc wykonalne.

Pociąłem wówczas drewno na kawałki, robiąc słupy i dzidę z najwyższej części, która była najcieńsza. Zapewne szpic jej wymagał jeszcze utwardzenia w ogniu, ale byłem przekonany, że nabywszy nieco wprawy – będę w stanie wyrabiać całkiem niezłe oszczepy. Potem pociąłem bambus na pałeczki, wzdłuż włókna. Można było z tego robić prymitywne łopaty, rynny, miski itd. Zostawiłem pociętą trzcinę na ziemi i wróciłem na polanę.

Trzeba było karczować. Rosło tu dwieście albo trzysta krzaków, małe palmy, jakieś kolczaste krzewy i inne kaktusy, które należało zlikwidować. Chciałem, żeby został tylko puszysty trawiasty dywan, a i to nie na całej powierzchni. Zrobiłem, co mogłem natychmiast, nie ścinając pni. Inaczej zawsze zostałyby jakieś małe pieńki, które przeszkadzałyby nam i o które potykalibyśmy się, kiedy życie w forcie już się unormuje.

Klęcząc kopałem w ziemi, dookoła pnia, mocnymi uderzeniami głęboko wbijając maczetę. Kiedy rozryłem już ziemię dookoła, wstawałem, chwytałem za krzak jak tylko to było możliwe i ze wszystkich sił ciągnąłem, by wyrwać go z korzeniami.

– Eeej!

Świństwa opierały się. Ciepły pot ściekał ze mnie w strugach deszczu, ale kiedy tylko wyrwałem jeden, rzucałem się na kolana przy następnym. Ta robota sprawiała mi prawdziwą radość. Za każdym razem, kiedy korzenie pękały i w końcu całe drzewko wychodziło z ziemi, odczuwałem gdzieś w środku niezwykłą radość. Nie miałem zupełnie ochoty przestać.

W ten sposób, nie szczędząc sił, oczyściłem co najmniej jedną trzecią całego terenu. Pod koniec dnia, kiedy zaczynało już się ściemniać, stanąłem przed swoim dziełem na szeroko rozstawionych nogach, z pięściami na biodrach, zadowolony. To dopiero jedna trzecia wstępnej roboty, ale byłem bez tchu, drżałem ze zmęczenia, byłem podrapany, pokaleczony przez kolce, z pęcherzami na dłoniach, które. teraz, kiedy przerwałem pracę, boleśnie piekły, ale nie przeszkadzało mi to delektować się własną radością.

Ruszałem się, mogłem jeszcze, byłem w stanie stawić czoło wszystkim: krokodylom, olbrzymim słoniom, wszelkim świństwom, które dżungla mogła wymyślić. Tutaj było terytorium ludzi i lepiej trzymać się od niego z daleka.

Potem ruszyłem na brzeg jeziora z myślą o znalezieniu jedzenia przed zapadnięciem nocy. Musiałem coś zabić. Z łatwością znalazłem kilka wodopojów, pełnych śladów i odcisków racic. Jak się zdawało, wiele zwierząt przychodziło tu się napić: nie będzie problemu ze zwierzyną, przynajmniej na początku.

Wkrótce znalazłem się nos w nos z małą świnią rzeczną, niezwykłego czarnego koloru. Rodzaj karłowatego dzika o długim ryju. Podszedłem powoli. Zauważyła mnie, ale najwyraźniej nie spłoszyłem jej. Gdy podchodziłem, przyglądała mi się okrągłym, zaciekawionym okiem, tak łagodnym, że powoli odłożyłem karabin.

Mogłem załatwić ją maczetą i zaoszczędzić pocisku. Postępowałem do przodu stopniowo, skulony, ściskając maczetę w dłoni tuż nad ziemią. Bez żadnego objawu strachu, jak zwierzę, które nigdy nie zetknęło się z człowiekiem, pozwoliła mi zbliżyć się na wyciągnięcie ręki, stojąc bez ruchu, tylko lekki dreszcz chwilami wstrząsał jej skórą.

Uniosłem rękę zamaszystym ruchem. Maczetą rozcięła świni pół gardła. Zwierzę rzuciło się do ucieczki, nie panując już nad ruchami. Rzuciłem się na nią, moje dłonie zacisnęły się na szorstkiej sierści jej grzbietu. Podciąłem jej nogę i wrzeszcząc przewróciłem ją. Zwierzę chrząkało z przerażenia, wydając wysokie, cienkie dźwięki. Z arterii na szyi tryskały długie czerwone strugi. Zamierzyłem się, ponownie ciąłem maczetą i tym razem ostatecznie poderżnąłem gardło.

***

Kiedy odnalazłem swoich towarzyszy, potrząsnąłem nimi, żeby rozpalili ogień. Razem z Małą, bez słowa, oprawiliśmy świnię, po czym upiekliśmy ją, a skórę rozwiesiliśmy do suszenia, przewidując możliwość jakiegoś zastosowania jej w przyszłości.

Po raz pierwszy od dawna mieliśmy gorący posiłek, co wywołało doznania, o których już zapomnieliśmy. Od tamtej nocy z krokodylami nie przypominałem sobie, żebym cokolwiek jadł ani też żadnego zbiorowego posiłku. Od tamtego czasu nie rozmawialiśmy też ze sobą. Byliśmy razem, a jednocześnie każdy był sam, pochłonięty własnymi myślami, trzymając się w grupie wyłącznie instynktownie, ze względu na wrogość otoczenia, nie utrzymując z pozostałymi prawdziwego kontaktu.

Ile czasu mógł trwać ten marsz w szoku? Przyglądając się teraz moim towarzyszom, wyzwolony dzięki całodziennemu wysiłkowi i kojony myślą o tym, który mnie czekał nazajutrz, mogłem ogarnąć bezmiar ich upadku. Byli chudzi i wygłodniali. Pożerali swoje porcje mięsa niczym zdziczałe gryzonie, rozszarpując je zębami, bez słowa, i wydając pomruki zadowolenia.

Kiedy się nasycili, bardzo szybko ułożyli się, skuleni, na ziemi, w tym samym miejscu, gdzie jedli.

– Dziękuję, Elias – powiedział Paulo głupawo, ze starczym uśmiechem. – Było bardzo dobre.

I otępiali pogrążyli się w drzemce.

Moja samotność skończyła się dopiero na trzeci dzień.

Wykarczowałem już wszystkie krzewy i rzuciłem je na kupę, na uboczu. Byłem nad brzegiem jeziora, ścinając bambusy i układając je w równy stos, ocierałem pot z czoła i trzymałem nogę na moich trzcinach – było tam dobrych pięćdziesiąt pni – przeklinając deszcz, kiedy zauważyłem przed sobą sylwetkę Paliła…

– Policja! – powiedział. – Ma pan zezwolenie na wyrąb lasu?

Oczy miał podkrążone, policzki blade i zapadnięte. Jego wielkie oczy jeszcze bardziej niż zwykle wychodziły z orbit. Długie ubłocone włosy, zlepione deszczem, początki szarej i twardej brody… Dwie głębokie bruzdy wycieńczenia ściągały wargi ku dołowi.

Podciągnął szmatę, służącą mu za spodnie, i podrapał się po brodzie.

– Jeżeli pan architekt łaskaw – powiedział powoli – może mógłby wyjaśnić mi swój plan. Bo prawda, gdyby się okazało, że też mógłbym uczestniczyć… Jeżeli nie przeszkadzam.

Stary Paulo! Był znowu ze mną. Wycieńczony, wynędzniały, u kresu sił być może w jeszcze większym stopniu niż pozostali, ale na nogach i gotów do działania! Ogarnęła mnie radość i roześmiałem się mimo woli.

– Dobra, zrozumiałem – zdenerwował się od razu. Wysoko podniósł rękę. – Nabijaj się ze mnie! Głośno! Dasz sobie radę beze mnie, proszę! Dalej, ścinaj drzewa! Sam sobie znajdę robotę!

– Ależ, Paulo…

– Kutas! Egoista! Świnia! Pójdę zdychać trochę dalej, żeby panu architektowi nie przeszkadzał smród! Budowniczy! Kretyn!

W oczach miał taką iskierkę zdradzającą, że żartuje, nie za bardzo, ale jednak, więc pozwoliłem mu dokończyć skecz.

– Drwal… Pracownik fizyczny… Tarzan od siedmiu boleści!

Śmiałem się. Dobrze mi było ze świadomością, że jest przy mnie. Dawało mi to pociechę, przyjemne i optymistyczne uczucie, które przynosiło mi niesamowitą, ulgę. Czekające nas ogromne trudności, praca do wykonania, trudna sytuacja: wszystko to betka, skoro Stary był tu i się śmiał!

Kazałem mu usiąść i podzieliliśmy się zimnym mięsem, które ze sobą zabrałem, popijając kwartą wody z jeziora. Na razie nie było niczego lepszego. Potem wytłumaczyłem mu.

– Fort? – zapytał. – Czyli prawie zamek warowny? Tutaj?

– Tak. Tutaj.

– OK! Jestem z tobą. Mały. Poza tym…

Położył mi na piersi palec wskazujący ruchem starego nauczyciela.

– Zapamiętaj sobie. Mały, że moje doświadczenie ci się przyda. Wybudowałem coś takiego w latach pięćdziesiątych w Gujanie. A poza tym, masz: zbudowałem jeszcze jeden, niedaleko stąd, w Togo, w sześćdziesiątym drugim, z wojskiem… Jestem z tobą, Mały. Wytłumacz mi, co zamierzasz zrobić…

***

I rozpoczęliśmy budowę, ogromną, w samym sercu dżungli.

Mała i Montaignes dołączyli do nas tego samego dnia, i roboty trwały miesiąc, dokładnie: trzydzieści trzy dni.

Nie zwlekając rozpoczęliśmy z Paulem budowę tymczasowego schronu, wystarczająco wygodnego, by każdy miał sucho i mógł odpocząć. Podłogę wykonaliśmy z bambusów położonych na ziemi i podtrzymywanych po bokach kołkami z tego samego tworzywa wbitymi w ziemię. Całość wciśnięta była pomiędzy dwa sereczniki, co pozwalało wykorzystać te ostatnie jako słupy trzymające dach. Tego wieczoru noc zaskoczyła nas, kiedy pod kierunkiem Małej pletliśmy liście palmowe, ale nikt nie przerwał pracy. Nie chcieliśmy spać inaczej, jak pod własnym dachem. Zrobiliśmy szkielet stropu, również z bambusa, rozpięty pomiędzy pniami obu drzew za pomocą lian i podtrzymywany cienkimi słupkami stojącymi dookoła naszej podłogi. Mieliśmy więc kraty zamiast ścian. I opadający na dwie strony dach.

Dwie czy trzy godziny pracy po ciemku i schron był gotowy. Mała przyrządziła nam posiłek, który zjedliśmy już "wewnątrz". Każdy pogrążony był jeszcze we własnych myślach, ale wiedziałem, że uczyniliśmy ważny krok naprzód. W ciągu paru godzin grupa wzniosła schronienie: czworobok zapewniający tylko względne bezpieczeństwo, lecz będący naszą własnością. Trochę wysiłku i kładąc się spać odczuwaliśmy rozkosz, kiedy nie spadały już na nas krople wody. Stąd, z tej chatki, wszystko było możliwe. Ciąg dalszy i następne wyniki nie zaprzeczyły tym przewidywaniom. Wprost przeciwnie.

***

Tytanicznym przedsięwzięciem było wzniesienie palisady. Zaczęło się od straszliwej pracy, jaką było wykopanie na całym czterystumetrowym obwodzie wąskiego rowu, głębokiego na trochę mniej niż metr, w który wsadzone miały być bambusy tworzące palisadę.

Jedynymi narzędziami, jakimi dysponowaliśmy, były łopaty, które wycięliśmy z bambusa wykorzystując jego zaokrąglony kształt, służące do kopania i wyrzucania ziemi. Praca rozpoczęta w błocie i deszczu była wyczerpująca. Nasze bambusowe łopaty nie były najlepsze, nawet jeśli najpierw "spulchniło się" ziemię maczetą. Nie szczędziliśmy wysiłków, które przyniosły jednak mierne rezultaty. Łopaty szybko się zużywały, a rękojeści kaleczyły dłonie. Ponadto, kiedy osiągnęło się już pewną głębokość, trzeba było pracować z wyciągniętą ręką, z ramieniem na pół zagłębionym w ziemi, na kolanach, w bardzo niewygodnej pozycji. Tylko bardzo drobna Mała, która pracowała jak wszyscy, potrafiła wśliznąć się do rowu i kopać, pochylona, między stopami, co było już nieco wygodniejsze.

Nie zezwalałem na żaden odpoczynek i nikt się nie skarżył, ale był to dosyć uciążliwy chrzest. Posuwaliśmy się do przodu dziesięć metrów dziennie i wszyscy byli wykończeni. W takim tempie musiało to potrwać ze czterdzieści dni. Zwróciłem się więc do Montaignes'a i poprosiłem, by zastanowił się, co moglibyśmy zrobić, żeby uniknąć kopania na całym perymetrze.

– Hmmm… Coś w rodzaju rowu przerywanego, tak?

– No tak, ale bez uszczerbku dla wytrzymałości. Na przykład maksymalnie wykorzystując drzewa jako podpory…

– Może mam pomysł… – powiedział zainteresowany nowym problemem.

I wspólnie opracowaliśmy ostateczną strukturę ogrodzenia. Zaproponował rozmieszczenie od wewnątrz ukośnych słupów, podtrzymujących palisadę…

– Jakby takie podpory, wbite w ziemię i napierające na palisadę. W ten sposób rzeczywiście moglibyśmy uniknąć części kopania. Przyszedł mi wtedy dodatkowy pomysł:

– A te podpory nie mogłyby wystawać na zewnątrz?

– Hmm… Tak, a po co?

– Żeby miały zaostrzone końce!

Montaignes wyznaczył, w których miejscach należy kopać. Postanowienie o zredukowaniu prac do ludzkich wymiarów ucieszyło wszystkich. W trakcie ostatnich dni kopania rowów mieliśmy nawet jeden dzień bez deszczu, z niskim pułapem szarych chmur. A nazajutrz, kiedy się obudziliśmy, po raz pierwszy od dawna świeciło słońce. Kilka godzin później, podczas pracy, zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę powróciło, zdecydowane wszystko wysuszyć i rozgrzać! Nasze plecy nabierały czerwonego koloru.

***

Później zajęliśmy się ścinaniem bambusów. Była to praca przyjemniejsza i dużo łatwiejsza. Obliczyłem, że wielką roślinę ściąć można czterema uderzeniami maczety. Dokładnie opracowałem uderzenia i byłem bardzo dumny ze swojej szybkości. Ciach! Ciach! Ciach! Rąbałem bez przerwy i wycinałem całe lasy. Następnie bambusy przenosiliśmy do fortu, bo tak już nazywaliśmy to miejsce.

Po ukończeniu rowu, jako że wstępny montaż palisady nie wymagał udziału wszystkich, wyznaczyłem Montaignes'owi i Małej nowe zadanie.

– Potrzebujemy mebli. Łóżek, różnych rzeczy, żeby było wygodnie. Zorganizujcie jakąś funkcjonalną kuchnię. Wysilcie wyobraźnię i zróbcie wszystko, co wam się uda.

Podczas budowy schronu przekonałem się, że Mała doskonale znała się na lianach i wiązaniach. Co do Montaignes'a, trudno sprawić mu większą przyjemność niż prosząc go, żeby coś wymyślił.

Paulo i ja wybieraliśmy trzciny najgrubsze, takie o dwudziestopięciocentymetrowych średnicach, i wbijaliśmy je w rowy cementując podstawę za pomocą ziemi, wody i drewnianych kołków, w odległości centymetra jedne od drugich, tak by było miejsce na liany, które wszystko miały wzmocnić. Na razie nie zajmowaliśmy się zaostrzonymi na końcach podporami, o których rozmawiałem z Montaignes'em. Po prostu w odpowiednich miejscach pozostawialiśmy nieco większą przestrzeń między palami.

I tak pracowaliśmy dzień po dniu. Powoli krąg zamykał się od strony lasu, zasłaniając już połowę krajobrazu. Codziennie solidnie stawialiśmy jakieś trzydzieści pali na odcinku dwudziestu metrów.

Ze swej strony Mała i Montaignes cięli bambus we wszystkich kierunkach. Powstawały pałąki, żerdzie, kołki tajemniczo powiązane między sobą, dookoła schronu było ich pełno. Najpierw zbudowali nam łóżka, proste, ale bardzo wygodne. Cztery nogi, prosto ucięte z grubych kawałków bambusa. Wewnątrz kwadrat tworzący ramę, na której rozpięta była gęsta siatka z lian. Ponadto w budowie był schron przeznaczony na kuchnię.

W ten sposób wkrótce okazało się, że z naszego brzegu wycięliśmy wszystkie bambusy, a rosnące wokół drzewa wypierały z okolicy inne rośliny, toteż teraz po następne trzciny trzeba już było chodzić dosyć daleko. W pobliżu miejsca, gdzie najpierw przybyliśmy niczym zagubione zwierzęta, rosło ich mnóstwo. Stwarzało to okazję do pieszych wycieczek, ale powrót był trudniejszy, jako że trzeba było przenosić gigantyczne trzciny długości ośmiu do dziesięciu metrów i to w ilościach przemysłowych.

Pewnego ranka wybraliśmy się tam wszyscy. Przez większość dnia cięliśmy, ile się dało. Po południu wrzuciliśmy do wody ze trzydzieści pni, powiązaliśmy je razem i tak powstała tratwa, dzięki której można było przetransportować całą resztę. Najpierw trzeba było przenieść ładunek na tę chwiejną i długą platformę. Następnie, idąc na zmianę wzdłuż brzegu w wodzie, przeciągnęliśmy wszystko w pobliże fortu. Wycięcie kolejnych bambusów i transport pni za pomocą naszej nowej barki zajęły nam dwa dni. Ponownie zapanował dobry nastrój. Chlapaliśmy się trochę w wodzie, żartowaliśmy, a dnie spędzone z dala od placu budowy zamieniały się w rodzaj pikniku: były to pierwsze chwile relaksu, na który pozwalaliśmy sobie od dawna, nie licząc okresów ścinki i transportu.

Nieustanna praca weszła nam w krew. Nikt nie musiał się przełamywać, żeby wychodzić rano. Zabieraliśmy się do roboty jak najwcześniej. Praca pozwalała nie myśleć. Las, niebezpieczeństwa, nieznana przyszłość, niepewna sytuacja, o wszystkim można było zapomnieć na placu budowy pod wpływem skupienia i fizycznego zmęczenia. Pracować oznaczało dążyć do jakiegoś celu; był to dla nas jedyny sposób, by przeżyć, by czuć się nadal uczestnikami gry pomimo naszego osamotnienia i, być może, całkowitej przegranej.

***

Staliśmy się nadzwyczaj efektywni, milczący i wytrwali. Zmiany przejmowaliśmy bez słowa, regularnie. Zawsze dwoje pracowało, podczas gdy trzecie z karabinem w garści odpoczywało obserwując jednocześnie okolicę. Broń oczywiście nigdy nie była daleko. Zaliczało się do niej teraz wiele przedmiotów własnej produkcji. Nawet podczas budowy, kiedy byliśmy jeszcze odsłonięci, nic nie miało prawa nas zaskoczyć.

Wewnątrz perymetru dobiegały końca ostatnie prace. Kuchnia była już czynna. Stanowiła ją przyjemna altana, z plecionych palmowych liści wspartych na bambusowym szkielecie osłaniająca dwa paleniska. Kilka pieńków różnej wysokości służyło za stoły i moździerze. Dysponowaliśmy całą baterią naczyń wyrzeźbionych w bambusie, o najbardziej niewiarygodnych kształtach, oraz całą kolekcją brązowych tykw, lakierowanych, całkowicie szczelnych i twardych niczym drewno, wykonanych z łupin ogromnego i niejadalnego owocu, rosnącego nie opodal.

By gromadzić wodę z opadów. Mała rozmieściła rząd takich tykw po drugiej stronie kuchni. Słodka woda była cenionym luksusem. Woda z jeziora, choć nie sprawiała żadnych problemów, miała nieprzyjemny błotnisty smak.

No i w całej kuchni, pozawieszane pod dachem albo ułożone w piramidki, pojawiły się kolorowe owoce i warzywa nazbierane przez. Małą. Była to jeszcze jedna oznaka życia, podobnie jak unoszące się dookoła zapachy pieczeni z dziczyzny i potraw duszonych w naszym jedynym garnku.

Mała w kuchni prześcigała samą siebie, czerpiąc z tego nowe przyjemości. Montaignes odkrył w sobie niezwykły talent do polowań z ukrycia i sam jeden zapełniał nam spiżarnię wypuszczając się codziennie na dwie-trzy godziny.

Na moją prośbę posiłki były obfite. Oznaczało to całe kilogramy owoców, które Mała musiała nazbierać. Gotowała pełne garnki ignamów, ciężkich i pysznych, bogatych w skrobię warzyw, które zjadaliśmy podlane litrami mięsnego sosu. W krótkim czasie zamieniliśmy się w atletów. Dużo jedzenia i ciągłe ćwiczenia fizyczne, najlepsza recepta. Paulo, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, to znaczy od kiedy przez pięćdziesiąt dni oblegany był na szczycie laotańskiego wzgórza przez neokomunistycznych wojowników, stracił swój mały brzuszek. Swoje "jajko kolonialne" albo "odcisk od kontuaru", jak zwykł mawiać. Sylwetka Montaignes'a zmieniała się, twardniała. Smukłe i wyraźne mięśnie zarysowywały się na jego ciele. Coraz częściej obywał się bez swojej przepaski z okularem. Mała była niesamowicie piękna.

Ja sam odzyskiwałem pełnię sił. Były nieliczne okresy w moim życiu, w różnych okolicznościach, kiedy osiągałem szczyt swoich fizycznych możliwości. Jestem mocno zbudowany, raczej krępy i nabity w wyniku uprawiania boksu, a intensywne ćwiczenie mięśni oraz wytrzymałości i energii, czyli formy, może doprowadzić do tego, że staję się bardzo potężną maszyną o niszczycielskich wręcz możliwościach, które zadziwiają mnie samego. Właśnie osiągałem to stadium.

Wybudowaliśmy dwie chaty, oddalone od siebie o dwadzieścia metrów, nadal w wypróbowanym systemie bambusa i plecionych palmowych liści. W jednej mieszkali Montaignes i Paulo. Drugą zajmowałem wspólnie z Małą, zgodnie z nowym układem w naszym życiu. Ponadto postawiliśmy mały hangar i złożyliśmy w nim drewno, licząc na składowanie tam również innych bogactw. Jego budowa zajęła nam zaledwie dwie godziny. W oddali, obok palisady, zamknięty kwadrat z palmowych liści osłaniał toaletę w postaci dziury o rekordowej głębokości, nad którą Montaignes ustawił wspaniały bambusowy tron o starannie opracowanym kształcie. Całość była składana i nadawała się do szybkiego przeniesienia, na wypadek gdyby, nasz pobyt miał się rzeczywiście przedłużyć.

***

Pewnego dnia palisada została ukończona.

Kosztowało nas to wiele dni prac budowlanych, kiedy pokryci błotem aż po czubek głowy ubijaliśmy i utwardzaliśmy podstawę każdego pala. Tysiąc osiemset bambusów, wszystkie dokładnie wycięte, jakby opiłowane, o zaostrzonych końcach, wystawało z ziemi na cztery metry w górę. Przez całe czterysta metrów, z pętlą zadzierzgniętą na każdym palu, przebiegało osiem rzędów lian, poziomo, w odstępach pięćdziesięciocentymetrowych. Na wysokości jakichś trzech metrów drzewa łączyły poziome deski, przywiązywane do pni ogromnymi węzłami z lian w kształcie krzyża. Ponadto, powbijane w ziemię w nieregularnych odstępach, bambusowe żerdzie o różnej długości wznosiły się ukośnie i przechodziły na drugą stronę palisady.

Docenić to można było dopiero z drugiej strony ogrodzenia. Pośrodku rozpoczynającej się w bałaganie dżungli wznosił się nagle ten patężny mur grubych czterometrowych słupów, wzmocniony grubymi węzłami lian i najeżony dziesiątkami ogromnych szpiców, sterczących na różnych wysokościach, zgrupowanych po dwa lub trzy bądź wystających samotnie, z częstotliwością mniej więcej jednego na dwa metry kwadratowe. Przypominało to gigantyczną bransoletę najeżoną gwoździami. Prymitywne, proste, solidne i agresywne. Podobało mi się szalenie. Był to mur obozu barbarzyńców.

Najlepsze referencje, by przeżyć w tej okolicy. Kiedy patrzyłem na nasze dzieło, ogarniała mnie duma. Cokolwiek by się teraz stało, byliśmy gotowi. Żaden gad nie przejdzie przez tę barierę. Drapieżnik również. Słoń prawdopodobnie byłby w stanie ją zniszczyć, ale nie od razu. Jeśli się za to weźmie, będziemy mieli czas, by się przygotować.

Kto oprócz nas potrafiłby wznieść w środku dżungli ten pomnik z drewna i lian? Kto oprócz nas potrafiłby sobie pozwolić, na granicy przeżycia, myśleć na wielką skalę i realizować zamierzenia?

My to zrobiliśmy. Takie rzeczy nie przytrafiają się każdemu i przyglądając się tej robocie zaliczyłem ją do największych osiągnięć mego życia; fort znad Jeziora Dinozaurów!

W ciągu dwudniowych polowań zabiliśmy dwieście dwadzieścia trzy jadowite węże różnych gatunków. Metoda była prosta. Montaignes zdjął z jakiegoś drzewa gniazdo szarych piskląt, dosyć dużych, zapewne szykujących się do wylotu. Przywiązywaliśmy je za nogi do drzewa i czekaliśmy w ukryciu. Sprawdzało się to za każdym razem. Węże zwabione piskami i hałasem, jakie robiły pisklęta, nadciągały jeden po drugim.

Zabijaliśmy je lancą, co pozwalało na zachowanie bezpiecznej odległości około dwóch i pół metra, a jeśli wbiło się ją za daleko, zawsze jeszcze pozostawało szybkie i ostrożne cięcie maczetą. W większości były to mamby, małe książęce mamby koloru czarnego z żółtym brzuchem, często trudne do trafienia bambusową dzidą, inne, zielone, dłuższe i grubsze, były łatwiejszymi ofiarami. Ich liczba była zadziwiająca. Rzucały się na nasze biedne ptaszki ze wszystkich stron, Już wielokrotnie czyściłem nasz fort, ale widząc ich obfitość obiecałem sobie zrobić to raz jeszcze.

Montaignes systematycznie zbierał jad do bambusowych tub. Otrzymał w ten sposób prawie pól litra substancji, którą rozcieńczył wodą. Tak przyrządzonym zielonym płynem posmarowaliśmy każdy obronny szpic wystający z palisady. Według encyklopedycznych wiadomości Montaignes'a jad mamby powoduje postępujący paraliż u ofiary, co następnie pozwala wężom na połknięcie ugryzionego zwierzęcia. Zostało nam trochę tej trucizny i Montaignes ukrył ją, pieczołowicie zatykając bambusową tubę za pomocą lepiku, który odkrył w korze niektórych drzew.

Za wspólnym porozumieniem wszystkich narodził się rytuał, który łączył nas z resztą świata. Przez trzy dni pośrodku fortu wypalał się martwy pień drzewa zwanego "spadkobiercą" – Heriteria hutiiitis, stwierdził nasz specjalista – którego zewnętrzna drewniana powłoka, nadzwyczajnej twardości, po obróbce nazywa się nangion.

Mała odpowiedzialna była za podtrzymywanie ognia, regularnie polewając zewnętrzną powierzchnię i usuwając zwęglone resztki ze ścianki wewnętrznej, co zmuszało go do coraz głębszego wżerania się w drewno. W ten sposób otrzymaliśmy pusty w środku walec nangionu, o długości około dwu metrów, który po ustawieniu na dwóch bambusowych stojakach powiązanych lianami stał się całkiem przyzwoitym tam-tamem.

Przez ten czas Mała i Montaignes sporządzili cztery pary pałek, wyrzeźbionych w czarnym i twardym drewnie, które także wypalali ogniem. Sprzęt ten dawał dźwięki nieco suche, bez melodyjnego pogłosu, były one jednak zróżnicowane – głębsze pośrodku i wyższe na krańcach – i niosły się daleko. Niczego więcej nie chcieliśmy.

Każdego wieczoru stawaliśmy wszyscy w rzędzie przed pniem, z pałkami w dłoniach, i waliliśmy przez godzinę.

– Pałam! Pałam! Pałam! Bam! Bam! Pałam! Pałam! Pałam!

Według układu, którego nauczyła nas Mała: Chodź! Chodź! Złe odejść! Chodź!

Nie wierzyliśmy w to zbytnio. Było jednak konieczne, by raz dziennie zwrócić się ku temu światu, który opuściliśmy. Dodatkowy sposób, żebyśmy nie stali się leśnymi zwierzętami. Każdy wkładał w to całe serce, początkowo wsłuchując się w rytm, a potem stopniowo dając się ponieść.

Pomału zdałem sobie sprawę, że ta godzina wołania do świata, zmuszając nas do skoncentrowania się na rytmie, dawała wspaniałą okazję do przemyśleń. Wybijając machinalnie rytm rozmyślałem o wielu problemach, które dotyczyły naszej grupy, albo pogrążałem się w bardziej osobistych planach. Początkowo ćwiczenie to przebiegało wśród oporów i wymuszonych uśmiechów, lecz stopniowo, po dziesięciu dniach, dla każdego z nas przekształciło się w przyjemność. Toteż wieczorem stawaliśmy przed pniem, z pałkami w rękach i śmiertelnie poważni.

Pierwszym wielkim sukcesem w naszym nowym życiu było osiągnięcie celu, który sobie postawiłem: wszystko zakończyć przed nadejściem kolejnej pełni księżyca. Nie było to puste wyzwanie. Przemyślałem sobie niesłychany ciąg kłopotów, które kolejno zwalały się na nas i sprawiły, że w końcu znaleźliśmy się tutaj. Wyciągnąłem z tego wniosek, że najważniejsze wydarzenia, atak M'Bumby i inwazja krokodyli ludojadów, miały miejsce podczas pełni księżyca. Na tej podstawie logiczne było sądzić, że dwukrotnie byliśmy ofiarami wpływu, jaki wywiera księżyc na dziką przyrodę.

Księżyc wywołuje szaleńcze pożądanie, przekształca ludzi w krwiożercze bestie i opętuje wariatów i mieszkańców ogrodów zoologicznych na całym świecie. Tutaj jego wpływ mógł przybierać jeszcze bardziej nieoczekiwane formy za przyczyną roślinności, oparów czy innych rzeczy. Stany nerwowego napięcia, okresy braku poczucia rzeczywistości, wszystko to zostało nam narzucone. Przeżyliśmy nadzwyczajne wydarzenia i wszystko pamiętaliśmy później jakby zdeformowane i przekształcone jakimś zewnętrznym urokiem. Niezwykłość otoczenia, delirium roślinności i jej niespotykane rozmiary dopełniły reszty i nasze umysły dały się ponieść.

Z tego wszystkiego wyciągałem wniosek, że należało się wystrzegać pełni księżyca i że tej szczególnej nocy, jeżeli ropuchy, żmije i pająki postanowią sprzymierzyć się przeciwko hipopotamom, to niech im będzie na zdrowie… Ale trzeba, by mała ludzka kolonia, pod osłoną palisady i ścianek swoich domków, pozostała poza całą sprawą.

I wygraliśmy. Oficjalne otwarcie fortu nastąpiło trzydzieści trzy dni po rozpoczęciu pracy zbiorowej, czyli na jedną noc przed pełnią.

Cokolwiek by się miało wydarzyć, mieliśmy osłonę.

Teraz z uwagą śledziłem wpływ księżyca na otoczenie. Nic w lesie się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć owego zwykłego kłębienia się życia dookoła przez całą noc.

Pełnia wywarła jednak wpływ na nasze życie, wewnątrz fortu: główną bohaterką wydarzenia była Mała.

Przyszła kochać się ze mną na samym początku prac, w dniu kiedy byliśmy daleko od placu budowy i ścinaliśmy trzciny nad jeziorem. Podeszła do mnie, kiedy pracowałem na uboczu, wśród wysokich kęp grubych bambusów, tkwiąc w wodzie po kostki. Stanęła przede mną ze skrzyżowanymi nogami, wiercąc się trochę w miejscu, a jej wielkie czarne oczy spoglądały na mnie z dołu. Można by pomyśleć, że właśnie za coś ją skarciłem. Zdziwiony wbiłem maczetę w ziemię.

– Co, Mała?

Bambusy, wśród których pracowałem, otaczały nas ze wszystkich stron, odsłonięci byliśmy tylko od strony jeziora. Po drugiej stronie roślinnej kurtyny Paulo podśpiewywał sprośne piosenki i regularnie walił maczetą.

Mała zdjęła spódniczkę i pozwoliła jej opaść do wody. Chcąc nie chcąc wystawiony zostałem gwałtownie na prowokujący obraz jej piersi o sterczących ciemnych sutkach, jej długich, bardzo długich i prostych ud, delikatnego zwężenia jej talii i malutkiego, czarnego i pokręconego trójkącika pod brzuchem.

Trzymała ręce na biodrach, oddychając ciężko, z piersiami wysuniętymi w moją stronę, i patrzyła na mnie jakby od dołu, naburmuszona, niemal wściekła. W tym jej przedstawieniu nie było śladu pozy czy prób erotycznego uwodzicielstwa. Było to bardzo dziwne. Przyszła do mnie w odosobnione miejsce, jawnie proponowała mi swoje ciało, bez żadnego zażenowania czy wstydliwości, jakie przejawiała wcześniej, ale nie dając również zbyt wiele. Pozwalała na siebie patrzeć tak długo, jak to było konieczne, nic więcej.

Brodząc zbliżyła się, rozsunęła moje ręce, patrząc nadal twardym wzrokiem, i pogładziła mnie po piersi szorstko silną dłonią, która nie zatrzymywała się niepotrzebnie. Potem gwałtownymi ruchami zabrała się za moje spodnie, sycząc przez zęby niecierpliwie, i przystąpiła do kolejnych pieszczot, także pozbawionych czułości. Uczepiła się mojej szyi, wspięła się na mnie, zdecydowanym ruchem oparła plecy o pnie bambusów. Oczy miała zamknięte.

Następnie maksymalnie rozwarła uda i nadziała się na mnie. Z jej gardła wydobył się chrapliwy charkot, kiedy w nią wchodziłem, po czym charkot zamienił się w pomruk, coraz szybszy, w miarę jak przyśpieszał ruch jej bioder.

W ciągu paru sekund jej miednica zaczęła podskakiwać nadzwyczaj szybko, ruchem całkowicie mechanicznym, jakby jej tyłek wyregulowany był na dwie pozycje: górną i dolną. Było to tak szybkie, że aż sprawiało ból. Dopełniając miary rozorała mi szyję paznokciami, wbijając mi je w ciało z niesłychaną siłą. Ciskała się tam i z powrotem z nieoczekiwaną ruchliwością. Nagle zatrzymała się w miejscu, uniosła się, gwałtownie rozwarła uda do granic wytrzymałości mięśni i z impetem opuściła się w dół.

– Rhhh!

W tym momencie spuściłem się, nie odczuwając jednak żadnej przyjemności. Pozostało mi wrażenie, że zostałem okradziony. Coś wyłudzono ode mnie.

W jej piersi trwał jeszcze krzyk. Okropnie bolała mnie szyja. Czułem, jak po plecach spływa mi strużka krwi. Otworzyła oczy i natychmiast zeszła ze mnie. Umyła się w wodzie jeziora, przykucnięta, nieobecna duchem. Potem założyła spódniczkę i przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa. Wyrzut i złość, jakie wyczytałem z jej pociemniałych oczu i zmarszczonych brwi, odebrały mi mowę. Zupełnie nie wiedziałem, co czynić.

Może moglibyśmy się pocałować albo zrobić coś miłego? Postąpiłem krok w jej kierunku. Natychmiast odwróciła się plecami i energicznym krokiem odeszła, przejawiając całkowitą obojętność.

***

Od tego momentu zabraliśmy się za budowę chaty dla nas dwojga i zaczęliśmy razem spać. Ale nie oznaczało to, że tworzyliśmy parę. Przynajmniej nie w tym sensie, jak ja to rozumiem.

Mała nigdy się do mnie nie zbliżała. Podczas dnia była obojętna, by nie powiedzieć zimna, a czasem wręcz agresywna. Wieczorem kładła się nie zwracając na mnie uwagi. Jej postawy nie potrafiłem zrozumieć i sprawiało mi to przykrość.

Dwukrotnie jeszcze przyszła wyłudzić ode mnie przyjemność, w ten sam brutalny, szybki i nieczuły sposób. Te dwa kolejne stosunki niczego w jej zachowaniu wobec mnie nie zmieniły. Nie to mnie smuciło, że nie chciała mi się oddać czy jej seksualna obojętność. Nadal pociągała mnie fizycznie i brakowało mi jej dotyku, ale szanowałem jej wybór. Natomiast zbijała mnie z tropu jej zamknięta, zimna postawa i wydawało mi się, że wyczuwam w niej wyrzut…

Przypominałem sobie cudowne chwile spędzone z nią sam na sam podczas naszych nocnych pogawędek, miłosne spojrzenia, które wymienialiśmy jak dwoje uczniaków. Urok prysł i już nigdy nie przysługiwały mi jej czarujące uśmiechy ani jej rozpalone pocałunki.

Myślałem nad tym, kiedy pozwalała mi na to robota, starając się znaleźć dla jej zachowania logiczne wytłumaczenie, ale nie potrafiłem znaleźć zadowalającej odpowiedzi.

Po co szukała u mnie cielesnej rozkoszy, skoro już mnie nie kochała? Czyżby jej ciało odkryło w sobie teraz nowe potrzeby? Była młodą dziewczyną w pełni rozkwitu. W ciągu ostatnich tygodni bardzo się zmieniła. Jej piersi rozwinęły się. Jej chód stał się dojrzalszy, lżejszy, lecz bardziej energiczny, jakby pewniejszy siebie. Jej biodra, nie myliłem się raczej co do tego, rozrosły się od czasu, kiedy wyruszyliśmy. Subtelne przemiany cielesne, delikatne przekształcenie jej sylwetki sprawiły, że przekroczyła pewien próg. Z ładnej dziewczyny stała się ładną młodą kobietą. Zapewne gwałtowne wydarzenia i tragedie ostatnich tygodni przyśpieszyły proces, który już trwał i który bez tego trwałby jeszcze miesiąc czy dwa dłużej. Widywałem już facetów, którzy po paru miesiącach przygód starzeli się o dziesięć lat. Było więc logiczne, że kobiety też się od tego starzeją.

Czy nurtowały ją nowe pragnienia? I jako prawdziwa mała Afrykanka uważała pewnie, że fakt odbywania ze mną stosunków nie musiał wcale pociągać za sobą sympatii. Jeśli tak było, smuciło mnie to bardzo. Nie było nic przyjemnego w odgrywaniu roli buhaja dla higieny małej perełki, którą uwielbiałem.

Dopuszczałem też inną możliwość. Być może Mała reagowała na tajemny instynkt wobec naszej trudnej sytuacji. Wykorzystywała swój charakter samicy, by przyłączyć się do najpotężniejszego samca w grupie, czyli do mnie, i w ten sposób korzystać z ochrony oraz uprzywilejowanej pozycji.

Zresztą natychmiast po naszym pierwszym stosunku Mała nabrała w forcie nowego autorytetu. Tego samego wieczoru, po posiłku, stanęła przed nami z założonymi rękami, prosta i zdecydowana.

– Ja myć. Zawsze, zawsze myć – oświadczyła.

Paulo, który właśnie dłubał w zębie kawałkiem kości z pożartego na kolację ptaka, skarcił ją wzrokiem. Nabrał w płuca powietrza, by ryknąć, lecz Mała, przebiegła istota, odwróciła się od niego.

– Ty, Montaignes – powiedziała oskarżycielsko. – Ty, dobra kuchnia. Dlaczego ty nie przyłożyć łapy?

Przyłożyć łapy było, naturalnie, wyrażeniem, którego nauczył ją Paulo.

– Ty, Montaignes, przyłożyć łapy myć. Przyłożyć łapy kuchnia.

Montaignes, poczciwa dusza, zgodził się na rolę pomocnika kucharki, żartując głośno z nowej roli swojej szefowej. Trzeba dodać, że miał co robić. Przed tym incydentem Mała biegała i pracowała niewiarygodną ilość godzin dziennie, dzieląc czas między wyrób mebli, prace budowlane, warty, które jej również nie omijały, oraz prowadzenie gospodarstwa. Pora była, by na nowo przemyśleć jej rozkład zajęć.

Odtąd już dzień w dzień zabierała głos podczas wieczornych narad i dyskusji. Chodziła po forcie dumna niczym królowa. Wkrótce Montaignes i Paulo stali się ostrożni wydając jej polecenia. Instynktownie dodawało się "gdybyś mogła", "mógłbym cię prosić"… Paulo nieco przedobrzał i kłaniał się jej nisko. Śmiał się przy tym, ale Mała naprawdę przyjęła rolę żony wodza.

Nic z tego nie rozumiałem. Czy Mała, mój mały klejnocik znad brzegu rzeki, kochała mnie naprawdę? Czy miała mi coś do zarzucenia? Czy minione wydarzenia zszokowały ją bardziej, niż przypuszczałem? A może po prostu byłem urażony afrykańskim zachowaniem, którego nie potrafiłem zrozumieć? Nie znałem odpowiedzi i na ogół dość szybko odsuwałem od siebie te pytania.

Miałem na głowie ważniejsze rzeczy. Na placu budowy prace postępowały. W niedalekiej perspektywie miałem przed sobą zagrożenie pełnią księżyca. Kłopoty mnożyły się. Wieczorem kładłem się wykończony, umysłowo i fizycznie, i w gruncie rzeczy było mi na rękę, że panienka miała humory. Sam będąc w niedobrym nastroju pozostawiałem ją naburmuszoną, nie czyniąc żadnego wysiłku. Czy to moja wina, że Afrykanki nigdy nie można zrozumieć?

Zmieniła się, kiedy nastała pełnia księżyca.

Najpierw ostatni raz obszedłem fort, taki mały obchód przed snem, kopniakami sprawdzając wytrzymałość podpór i w myślach rzucając wyzwania nocy i dżungli. Potem wśliznąłem się do mojej chaty i natychmiast zauważyłem, że coś się zmieniło.

Mała uśmiechała się patrząc, jak wchodzę. Była naga na bambusowym łożu. Nie dość, że naga: leżała na boku, z wyprężonymi piersiami, eksponując w świetle księżyca cudowne zaokrąglenie swych bioder. Przypatrywała mi się łagodnie, a w oczach miała czuły błysk, którego dawno już u niej nie widziałem.

Ułożyłem się na łóżku zmęczony, nie mając ochoty zwracać na nią uwagi. Poruszyła się, przysunęła do mnie i objęła mnie wpół. Jej dłoń delikatnie przesunęła się po mojej piersi, potem po brzuchu, wzbudzając pierwszy dreszcz. Otrząsnąłem się. Zaśmiała się cicho, po czym uklękła przede mną, z dłońmi na moich ramionach. Oparła swoje czoło o moje, a w oczach miała pełno niedomówień. Popchnęła mnie głową, jakby mnie zaczepiając.

O ile dobrze ją zrozumiałem, chciała się pogodzić.

Osunęła się na łóżko i zaśmiała się, patrząc na mnie. Pięknymi dłońmi zaczęła pieścić swoje piersi.

– Elias? Mąż Elias?

– Tak – odpowiedziałem z powątpiewaniem.

Wybuchnęła śmiechem przykładając obie dłonie do twarzy, jakbym powiedział jakieś głupstwo. Potem objęła mnie, po drodze potarła piersiami o moją twarz i zanurkowała w dół. Rozpięła mi spodnie i zaczęła się mną bawić. Z jej gardła wydobywały się ciche pomruki zadowolenia. Jej długie białe ciało, rozciągnięte w świetle księżyca, falowało w odległości paru centymetrów od moich dłoni.

Chwyciłem ją za biodra i piersi. Jęknęła radośnie i wygięła się. Przycisnęła moje dłonie do skóry, abym pieścił mocniej; zmusiła mnie do ciaśniejszego objęcia i przesuwała się powoli, tak by podsuwać mi kolejno wszystkie części swojego ciała. Opadłem na nią, w ciepło jej skóry. Jej usta i małe ząbki nie próżnowały, gryząc mnie lekko w szyję.

Rozwarła się miłośnie i przyjęła mnie wewnątrz z długim westchnieniem. Bardzo szybko zaczęła się domagać więcej.

Chciała więcej. I mocniej. Przekazywała mi tę ogromną żądzę, która ją wypełniała, nakłaniała mnie, bym ją kochał jeszcze gwałtowniej. Wykręcałem ją, rozdzierałem, orałem. W naszej małej chatce miłość przerodziła się w burzę, na łożu i dookoła niego.

Kiedy rzuciła mnie, pozbawionego sił, w poprzek łóżka, pozostałem na brzuchu i pragnąłem już tylko pięknych snów. Ona wstała śmiejąc się. Jak przez mgłę widziałem, jak zapala kawałek dukume, kory, której dym działa jak afrodyzjak. Gestami i uroczą mimiką dała mi do zrozumienia, że dzięki dukume moje przyrodzenie ponownie stanie się twarde i silne. I zaczęła się pieścić między udami.

– Potem, ty przyjść. Tutaj, jeszcze dobrze. Hi! Hi! Bardzo dobrze! Uniosła palec w kierunku płonącego dukume, które zamocowała pod sufitem.

– Światło, dobrze! Lepiej widzieć! Ty widzieć ja? I przeciągnęła się na łóżku, z rozłożonymi udami, przegięta, z dłońmi na piersiach.

– Hi! Hi! Ty widzieć ja? No już! Ty przyjść!

Wsunęła moją dłoń między swoje uda i zaczęła mnie pieścić, długo, niezwykle łagodnie. Prowadziłem ją, pokazując, jak to robić jeszcze lepiej. Natychmiast zabrała się do dzieła. Potem zażądała mnie znowu, i wziąłem ją ponownie. Kiedy leżałem wycieńczony, przysunęła się do mnie na nowe pieszczoty, jeszcze łagodniejsze i gorętsze, i jeszcze kilkakrotnie pogrążyłem się w jej rozkoszach. Wrzeszczała od paru godzin bez opamiętania, na granicy wytrzymałości gardła. Bałem się, że ją złamię, ale jej drobne silne ciałko wytrzymywało, wczepiało się we mnie i domagało się jeszcze.

Sen zmorzył nas razem, o wiele później, ciasno przytulonych do siebie.

***

Każdego ranka chodziłem "na kawę" do Paula i Montaignes'a, o jakieś dwadzieścia metrów od mojej chaty. Kiedy przychodziłem do nich. Stary zawsze był już na nogach; wstawał przed wszystkimi.

Prażąc, za radą Montaignes'a, nasiona owoców cola, bogatszych w kofeinę niż orzeszki, jak powiedział mistrz, Paulo otrzymywał ziarna, które, po drobnym zmieleniu, dawały w połączeniu z gorącą wodą ciemny i gorzki napój, nieco przypominający niesłodzoną cykorię. Wspominając z westchnieniem, że poszedł do lasu, bo Niemcy wprowadzili kartki na kawę, nazwał ten napój erzac. Każdego ranka cierpliwie ucierał sobie nową porcję.

– Ej! Elias!

Miał przestraszone, szeroko otwarte oczy, spod szortów wystawały jego łukowate nogi, rezultat połączenia obciętych spodni i miesiąca ciężkich robót, włosy miał zmierzwione, a na twarzy resztki snu. Pił, trzymając w ręku bambusową łyżeczkę.

– Niepokoiłem się, Elias! Wszystko w porządku? Na pewno?

– No tak! O co chodzi?

– A jak się miewa pani Elias, dobrze? Biedna Mała! Jak ona cierpiała przez całą noc! Słyszałem, jak krzyczała, aż mi to sprawiało ból! Mam nadzieję, że nie naderwała sobie gardła? Drogi sąsiedzie! Cooo?

Natychmiast spojrzałem w inną stronę, zażenowany. Myśl o hałasie, jakiego narobiliśmy, wprawiła mnie w zakłopotanie. Z natury jestem dyskretny, i zwolennikiem prywatności spraw intymnych. Ponadto nie lubię przeszkadzać kolegom, zwłaszcza kolegom, którzy mają za sobą kilka tygodni samotności w dżungli, odgłosami moich miłosnych zmagań. Tego się nie robi.

– Ojeeeej, nie bój się, żartuję! Już nie jestem w wieku, kiedy człowiek przejmuje się podbojami innych… Chcesz erzacu?

Podał mi kubek tego świństwa z colą, do którego zresztą zaczynaliśmy się już przyzwyczajać.

– W tysiąc dziewięćset… – zaczął Paulo przecierając oczy – żebym się nie pomylił… w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym może. To już tyle lat! Byłem jeszcze w Marsylii. Byłem dzieciakiem. Pracowałem na nocną zmianę w burdelach, siedziałem w recepcji. No więc była taka jedna z dobrego domu, która przychodziła, żeby dać się przelecieć, aż przyjemnie było posłuchać. Ale miała głos! W recepcji tylko ją było słychać. Miała gadane! Tyle miała do powiedzenia, że aż klienci się skarżyli, że ich to dekoncentruje. Sławna była ta kobieta. Była żoną jubilera z ulicy de Rome. Wyższe sfery…

Popił łyk erzacu, skrzywił się i skierował wzrok ku lekko szarawemu niebu.

– No więc… Wyobraź sobie, Elias… Co najmniej dziesięć przekleństw i ordynarnych wyrazów poznałem właśnie od niej, od tej żony jubilera.

Na progu domu pojawił się Montaignes, z oczami zmrużonymi od niewyspania, cały uśmiechnięty.

– Cześć Elias. Dobrze spałeś? – spytał mnie, znacząco mrugając. – Widziałeś, co wczoraj znalazłem?

Zaciągnął mnie do chaty, żeby pokazać swoje ostatnie cudo. Tego ranka był to bukiet rachitycznych i poskręcanych kwiatów o małych żółtawych kulkach.

– Wspaniałe – powiedziałem. – No i co?

– No i powąchaj!

Roztarł jedną kulkę między palcami i w powietrzu rozszedł się niesamowity zapach: połączenie jaśminu, pieprzu i jakiejś woni łagodniejszej, jakby ambry.

– Ładnie pachnie. Co to jest?

– Nie mam pojęcia. W okolicy jest pełno gatunków, o których nigdy nie słyszałem. Będę musiał zająć się klasyfikacją…

***

Cholerny Montaignes! Nazbierał już nieprawdopodobny stos najróżniejszych przedmiotów. Ich chata, podobnie jak nasza, miała kształt małego domku, z drzwiami i trzema oknami, zbudowanego z liści palmowych i bambusów, długiego na dziesięć metrów i szerokiego na sześć.

Na połowie Montaignes'a walały się w nieładzie pęki wielobarwnych piór, poukładane kawałki kory, owady nadziane na kolce od krzewów. Nieprawdopodobne ilości łupin od orzechów zawierały próbki lepików, naturalnych barwników, wyciągów z roślin, jadów i jeszcze innych rzeczy; leżały tu przemieszane liście różnych drzew, kości, kompletna czaszka drapieżnego ptaka, sokół, nietoperze oraz metalowy grot strzały, którego odkrycie stanowiło dla Montaignes'a szczególnie wzruszające przeżycie.

Po drugiej stronie chaty połowa Paula tworzyła z tamtą duży kontrast. Było tam łóżko. Bambusowy stół. Na ścianie wisiała maczeta i to wszystko.

Wyszliśmy, po czym, jako że każdy był już trochę głodny, spokojnym krokiem skierowaliśmy się w stronę kuchni. Był to ładny budynek w kształcie litery L, zapewne najbardziej udana budowla w forcie. Pięć metrów z przeznaczeniem na utensylia, stół o grubych, solidnych nogach, skrzynie w charakterze szaf. Świetlica ta, miejsce posiłków i spotkań, mogła być według życzenia albo całkowicie zamknięta, albo całkowicie otwarta. Ścianki zbudowane były z bambusowych ram, na których rozpięliśmy plecionkę z grubych zielonych palmowych liści. Ścianki te były ruchome i dzięki przemyślnemu systemowi nacięć, autorstwa Paula, można było je zamontować. W "pokoju" narożnym, długości około trzech metrów, mieściły się paleniska i zapas drewna. Po drugiej stronie drzew, na przestrzeni, którą można by nazwać "zapleczem kuchennym", znajdowały się zapasy wody pitnej oraz przykryty matą dół na zużytą wodę.

Ociągaliśmy się, ogryzając resztki mięsa karłowatej antylopy, nieco twardego, lecz o wyrazistym smaku, popijając erzacem. Czuliśmy się. trochę nieswojo, nie bardzo wiedząc, co robić. Od ponad miesiąca wstawaliśmy o świcie, by rzucać się w wir pracy aż do późnej pory kolacji i pójścia spać. A teraz wszystko było zakończone. Nie mieliśmy już do wykonania żadnych szczególnych czynności i czuliśmy się jak bezrobotni.

Paulo rozglądał się dookoła, dumny, choć jakby niepewny siebie.

– No co… Piękne to, nie? Nie bardzo wiadomo, po co to zrobiliśmy, ale jest to piękne!

***

Montaignes uśmiechał się, spokojny, mrużąc oczy, by lepiej rozejrzeć się po okolicy. Od pewnego czasu nie nosił już swojej przepaski. Jego szkiełko od okularów zwisało mu z szyi, zawieszone na roślinnym włóknie. Od czasu do czasu, z miną starego generała, przystawiał je do oka, by sprawdzić jakiś drobiazg lub przyjrzeć się czemuś szczególnemu. Ale przez większość czasu nie posługiwał się nim wcale. Powiedział nawet, że "wzrok to zespół kodów łączących widzianą rzecz z mózgiem" i że wystarczyło mu, by "dobrze" widzieć, zmienić kody. Nieostra zielona palma: drzewo. Ząbkowana zielona masa: paprocie. Jakiś wielki kształt, który się pochyla i podnosi: Elias kopiący w ziemi maczetą. Okazuje się, że bardzo szybko można się w tym rozeznać.

Bierze się pod uwagę drobne wskazówki, zmiany światła… Jest inaczej… ale ciekawie.

Spośród nas wszystkich on i Mała przeszli najgłębsze przemiany. Montaignes był cherlawy, bo całą młodość strawił na studiowaniu, siedząc, bez ćwiczeń cielesnych. Fizycznie był nastolatkiem, kiedy do nas dołączył. Ekspedycja i siłowe prace nadały mu wygląd dorosłego. No, nie jakiegoś siłacza! Ale dobrze zbudowanego. Długie mięśnie, cienkie, ale solidne. Wyrosła mu broda, długa i delikatna, nadając ostrość jego rysom, a twarz okalały kręcone włosy, bardzo już długie.

Chodził z obnażonym torsem, w szortach z przerobionej panterki, z maczetą zawieszoną na plecach. Chodził boso i w milczeniu cierpiał podczas pracy. Teraz jego stopy okryły się zrogowaciałą warstwą, której pozazdrościć mu mogła nawet Mała.

Paulo i ja uparcie zachowywaliśmy nasze buty, które z czasem zamieniły się w sandały, poprzywiązywane coraz bardziej skomplikowanymi systemami sznurowadeł z lian.

***

– Chcecie się przejść? – zapytał Montaignes. – W okolicy jest wiele ciekawych rzeczy…

Poza godzinami swojej warty i prac w forcie od jakiegoś czasu Montaignes stał się niewidoczny. Najczęściej wychodził nikogo nie informując i powracał dopiero dużo później, zawsze z upolowaną zwierzyną i sporym zbiorem owoców. Po miesiącu doskonale poznał okolicę, czego nie można powiedzieć o nas. Przyjęliśmy jego propozycję. Każdy wziął trochę prowiantu i zdecydowaliśmy się wyjść poza fort.

– Nie bierzesz swojego karabinu. Mały? – zdziwił się Paulo.

– Nie, może być potrzebny Małej. Mam swoją broń, to mi wystarczy!

I pokazał nam długą bambusową rurkę, którą rzemieniem mocował na swoim ramieniu. Co najmniej metrowa dmuchawka, do której dorobił tuzin wspaniałych malutkich strzał w kształcie stożków, zakończonych ostrzem z kości.

– To ptasie żebra – wyjaśnił – zaostrzone maczetą. Parę godzin na każdą. Tylko niech żaden tego nie dotyka! Paulo gwałtownie cofnął rękę.

– Zatrute?

– Tak. Jadem, który został po wężach.

– I… to działa?

– Doskonale.

– A żarcie nie będzie przez to zatrute? – spytał Paulo.

– No nie, pacanie – odparł Montaignes naśladując marsylski akcent. – Już dawno byśmy odwalili kitę! Jemy to od dwóch tygodni!

Ze skór zwierzęcych zrobił sobie podłużny pojemniczek pełniący funkcję kołczana, który stale nosił przy biodrze.

– Następna konstrukcja – łuk! – obiecał. – Zrobię go z palmowej gałęzi. Ale nie mam jeszcze dobrego rozwiązania na cięciwę. Plecione włókno z liany… albo zwierzęce jelito…

***

Nawet jego chód się zmienił. Zdaliśmy sobie z tego sprawę już od pierwszych godzin. Pozostający w tyle Paulo pomstował.

– O kurwa, Montaignes! Pali się, czy co? To ma być maraton, czy niedzielny spacer budowniczych?

Faktycznie Montaignes drałował przodem, skórzany kołczan obijał mu się o tyłek, stawiał długie, elastyczne kroki odbijając się od ziemi gołymi stopami, stale zbaczając z drogi, dotykając jakiejś kory, unosząc do oka monokl, by przyjrzeć się jakiemuś drobiazgowi, i co chwila przywołując nas, by pokazać niesamowicie koronkowy liść paproci albo wyjaśnić pasjonującą historię wyschniętych odchodów leżących pod kępą traw.

– Jeśli to ma być maraton, to mi powiedz – rzęził Stary. – Ja startuję w kategorii "budowniczych", wracam od razu.

– Ależ nie! Chodź, pokażę ci pułapki!

I Montaignes zaciągnął nas na drugą stronę jeziora. Dzień był jasny, słońce zasłonięte cienką warstwą chmur dawało białe światło, powietrze było gorące i ciężkie. Na brzegu, pomiędzy masywami gigantycznych trzcin i skrajem lasu, zauważyłem to już wcześniej, znajdowały się liczne zbiorniki wodne, do których przychodziły różne zwierzęta. Pięć z nich Montaignes zamienił w pułapki. Zabronił nam się tam zbliżać, oprowadzając nas z daleka i komentując.

– Tutaj, pod korzeniami, są sidła. Jeszcze nic się nie złapało, ale nie tracę nadziei. A dalej są doły, widzicie je teraz?

Na początku swoich eksperymentów z pułapkami wybrał rozwiązanie najprostsze: dół najeżony zaostrzonymi i zatrutymi bambusami. Nic szczególnego. Wyczynem było dopiero niesamowite zamaskowanie otworu. Była to pokrywa z liści i gałązek przemieszanych z gnijącymi kawałkami poszycia, odpowiednio do okolicznego terenu. Rezultat: pokrywa, nadzwyczaj delikatna, gotowa runąć pod ciężarem każdego małego zwierzęcia, była całkowicie niewidoczna.

– Najtrudniejsze – wyjaśnił – jest zamaskowanie dołu elementami z danego środowiska, tak by nie zakłócić wyglądu otoczenia. Długo obserwowałem. Zwierzęta bezustannie wąchają ziemię. Trzeba przykryć dół tym, co leży w pobliżu. Inaczej zaraz wyczują, że coś jest nie w porządku. Poza tym nie wolno niczego uszkodzić, bo zaraz zauważą i pójdą pić gdzie indziej.

Jego ostatnie pułapki znajdowały się dokładnie naprzeciwko fortu, na przeciwległym brzegu jeziora, bardzo daleko od naszych pieleszy.

– Montaignes, to niemożliwe! Poznałeś już cały brzeg? Nie wiedziałem, że zapuszczasz się aż tak daleko!

– No, poznałem nie tylko jezioro. Znam też różne zakątki w dżungli…

Opuściliśmy spokojne brzegi i niewiarygodnie gładką taflę wody o tej samej barwie co niebo, by zagłębić się w dżunglę. Blisko jeziora las był przyjemniejszy i "lżejszy" od tego, który poznaliśmy wcześniej. Tu, jak gdzie indziej, królowały wielkie drzewa tworzące praktycznie ciągłe sklepienie. Różnica polegała na średniej warstwie, najbardziej urozmaiconej, od dwudziestu do trzydziestu metrów nad ziemią, która istniała wyłącznie w postaci gigantycznych paproci uczepionych kory oraz nieodłącznych lian. Natomiast nieodmiennie przestrzeń na ziemi pomiędzy ogromnymi pniami zajmowała dolna warstwa krzewów, również owocowych krzaków, wysokich na metr do metra pięćdziesięciu.

Po chwili Montaignes zaczął zachowywać się dużo ciszej i ostrożniej, machając do nas niecierpliwie z powodu hałasu, jaki powodowały nasze kroki.

– Ciszej! Ciszej! To bardzo ważne miejsce! Nie róbcie hałasu! Zaskoczony jego autorytatywnym tonem Paulo najwyraźniej musiał się pohamować, by nie wyrzucić z siebie długiej zwykle w takich wypadkach tyrady. Montaignes imponował nam. Poruszał się ze swobodą kogoś, kto zna okolicę na pamięć, wyprostowany i dumny, niczym pan na swoich włościach. Paulo i ja nagle poczuliśmy się jak debiutanci.

– Tam – szepnął Montaignes. – Widzicie tę polankę? Pośród niskiej roślinności roztaczał się szeroki, ogołocony krąg średnicy jakichś trzydziestu metrów, na którego obrzeżu rosło kilka gigantycznych pni gatunku stromboria, siedemdziesięciometrowych drzew, z opadającymi kaskadami lian. Nad tym wszystkim panował najgłębszy spokój. Ciszę mącił jedynie śpiew odległych ptaków.

– Patrzcie – szepnął ledwie dosłyszalnie Montaignes – tutaj jest moja najważniejsza "strefa mordu", chociaż zwierzęta zaczynają już się na niej poznawać.

– Tutaj polujesz?

– Nie. Tutaj są wyłącznie pułapki. Porobiłem je wszędzie. Paulo uśmiechnął się szeroko.

– Nie? – szepnął. – A gdzie je porobiłeś?

I Montaignes nam pokazał. Te nieco jaśniejsze plamy liści na ziemi: doły, głębokie na pięćdziesiąt centymetrów i najeżone ostrymi bambusami. Nieco prostsze od innych liany wśród wiązek spadających z drzew utrzymywały kloce drzewne, służące jako przeciwwagi. Do drugiego końca przywiązane były bambusowe kraty i kolce najeżone zatrutymi ostrzami. Ziemia usłana była lianami, które uruchamiały pułapki, kiedy jakieś zwierzę się w nie zaplątało.

– I działają?

– Nie wszystkie – przyznał skromnie twórca. – Liany nie pozwalają na dostatecznie szybki ruch. Nie są tak gładkie i jednolite jak sznury. Często znajduję uruchomione pułapki, kolce drzewne czy kraty, które spadły na ziemię, ale zwierzę zdążyło uciec. Dlatego wymyśliłem takie strefy. Jeżeli ustawi się pułapki co parę kroków na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, to jeśli trafi na zwierzaka bardziej tępego od innych, któraś pułapka musi zadziałać do końca i wtedy to się opłaci.

– Matko Boska! Montaignes! I dużo masz takich miejsc?

– W lesie cztery – odpowiedział spokojnie Montaignes. – Nie zaprowadzę was tam, bo są uruchomione. Przywiązuję pośrodku małego indyka albo innego żywego ptaka i drapieżniki zaraz się schodzą, przez cały dzień.

Ale najbardziej zadziwił mnie nieco dalej, kiedy wskazał nam wielki kolczasty krzew, pozornie nieprzystępny, pod który wśliznął się że zwinnością węża. Słyszeliśmy, jak usadawia się wewnątrz, po czym, bardzo powoli, zielony bambus dmuchawki, niemal niewidoczny, wysunął się z krzaka.

– Widzicie tę gałąź? – zapytał krzak.

O jakieś siedem albo osiem metrów dalej z ziemi wystawał kawałek złamanej, gnijącej gałęzi.

– Tam zakładam przynętę – mówił dalej kolczasty krzew. – A kiedy oprę sobie dmuchawkę na rozwidleniu gałązek, mam ją akurat na celowniku. Potamoszera albo antylopa przychodzi i piffit!… trafiam za każdym razem.

Wyszedł czołgając się na plecach, rozpromieniony.

– No… – dodał – prawie za każdym.

– I długo tak czekasz, wśród tych kolców?

– No, trzy albo cztery godziny, to zależy. Wszystko mi jedno. Przyjemnie jest posiedzieć bez ruchu. Po jakimś czasie ma się wrażenie, że już nigdy nie będzie się można ruszyć. Słyszy się wszystko dookoła, najmniejsze szelesty. Człowiek staje się drzewem, częścią składową lasu. Wtedy dopiero, nie wcześniej, przychodzą ofiary. Kiedy się jest statycznym, jak las… to bardzo dziwne… i pasjonujące!

Następnie Montaignes, coraz bardziej radosny, najwyraźniej szczęśliwy mogąc pochwalić się swoimi skarbami i tym, jak świetnie daje sobie radę, zaprowadził nas na zwiedzenie tego, co nazywał swoim "sadem". Był to spory obszar lasu, w którym, wśród poszycia, występowały niewiarygodne ilości najróżniejszych gatunków owoców. Były tu klasyczne mangowce, przypominające karłowate jabłonie, liczne (co najmniej dziesięć) odmiany bananowców rosnące w gęstych palmowych kępach oraz inne gatunki o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach…

– To niesamowite – zwierzał się Montaignes. – Nie znam nazw nawet trzeciej części tego, co tutaj rośnie. Po prostu fantastyczne bogactwo gatunków!

Były tam wielkie orzechy o żółtych łupinach, "lekko kwaskowe, lecz o miękkim miąższu". Były białe owoce w dziwaczne zielone plamki, najeżone wypustkami, "jadalne, lecz bez wyraźnego smaku, sycące i mdłe". Były jakieś długie rzeczy w kształcie awokado i koloru bakłażanów. Były też niewiarygodnie małe figi, jasnoniebieskie, niemal turkusowe.

– Pyszne, ale niestety jest ich niewiele. Każdy krzew rodzi jedną albo dwie i wygląda na to, że cykl dojrzewania jest długi. Spośród tych, które próbowałem, żadna, dotąd nie odrosła. A na przykład te wielkie żółte owoce wyrosły ponownie w niecałe trzy tygodnie.

– Jak to? Próbowałeś nie wiedząc, co to jest? – spytał nagle Paulo.

– No wiesz… potrzebny był królik doświadczalny, więc zostałem nim.

Roześmiał się szczerze.

– Jadłem jedną próbkę dziennie. I nie umarłem. To się nazywa mieć szczęście!

– Ty chyba zwariowałeś! – wrzasnął Paulo.

– Ależ nie, jestem ostrożny…

Zjadał połowę dżungli nie wiedząc, co bierze do ust, i twierdził, że jest ostrożny!

– Popatrz, na przykład tego nie ruszałem. Jestem pewien, że jest szkodliwe.

– Tak – potwierdziłem. – Wygląda podejrzanie. Był to czerwony, podłużny owoc, lśniący jakby go polakierowano, rosnący kiściami na czymś w rodzaju rododendronu.

– A nie widziałeś gdzieś przypadkiem kawy? – spytał Paulo.

– Nie, na razie nie. Przecież bym przyniósł. Są natomiast kakaowce, ale kawy nie ma.

– A tytoń? Widziałeś może tytoń?

– Nie… A szukałem, możesz mi wierzyć! – odparł śmiejąc się. – Ale cierpliwości. Nauka robi postępy! Jestem pewien, że znajdę jeszcze mnóstwo ciekawych rzeczy. Cierpliwości…

Spacer ten sprawił nam ogromną przyjemność. Od bardzo dawna, a ściślej od czasu naszej kłótni po zamordowaniu słoniątka, nie spotkaliśmy się we trójkę tylko po to, żeby być razem. Tamta, odległa już awantura nie pozostawiła śladów. Żaden z nas już o niej nie myślał.

Naszego nowego Montaignes'a aż miło było oglądać. Chłopak. rozwijał się! Ten pewny siebie i chłodny, zblazowany facet, przemierzający dżunglę niczym stary specjalista ze szkoły przetrwania, w niczym nie przypominał małego lunatycznego naukowca, który na swojej ciężkiej od kufrów pirodze wpłynął w nasze życie rok wcześniej.

Paulo przyglądał mu się z uśmiechem starej babci. Ja również czułem wzmożoną sympatią do tego młodego człowieka. Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie tego dnia definitywnie stał się członkiem naszej paczki. Oznaczało to, że stał się dla nas przyjacielem na dobre i złe, a dla reszty świata – awanturnikiem bez czci i wiary.

Ale wtedy, nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, resztę świata mało to obchodziło. Nas tak. Wydarzyła się rzecz nadzwyczajna, nigdy nie widziana, więcej niż niesłychana.

Paulo położył rękę na ramieniu Montaignes'a i powiedział mu:

– Nieźle sobie dajesz radę. Mały. Masz prawidłowe reakcje. To dobrze.

Komplement? Z ust Starego? Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby komuś gratulował. Sądząc po promiennym uśmiechu Montaignes'a, ten doskonale zdawał sobie sprawę z wartości tych słów: były najrzadsze z rzadkich.

Wróciliśmy od strony jeziora, spokojni i powolni niczym emeryci, kiedy dzień zaczynał już powoli ustępować. W dali, nad lasem, w białym i zamglonym świetle wieczoru wznosiły się ku niebu kłęby żółtego dymu.

– Mmm, spójrz, Mały. Wiesz, co to za dymy?

– Widywałem je już nieraz.

– Ja – powiedział Stary – widywałem je często, prawie co wieczór. Zastanawiam się, co to może być…

– Nie wiem – odparł Montaignes. – Gorące źródła… albo bagna. W każdym razie to dość daleko stąd.

Stary milczał chwilę w zamyśleniu, spoglądając na jezioro i dymy unoszące się nad horyzontem, za wielką masą lasu.

– Taaak! – otrząsnął się po dłuższej chwili. – Tak. No, według mnie, to takie dymy nie wróżą nic dobrego. Taaak. Takie żółte dymy nigdy nie przyniosły nic dobrego. Możecie mi wierzyć nie podobają mi się te świństwa!

Kiedy tylko weszliśmy do fortu, zapomniałem o moich towarzyszach. Dokładniej stało się to, kiedy ujrzałem pochylone nad kuchennym paleniskiem małe spiczaste piersi mojej kochanki.

Podszedłem, by miłośnie się przywitać. Ledwie na mnie spojrzała, i to spode łba, po czym odeszła w głąb świetlicy, zostawiając mnie samego, nieporadnego w moim zmieszaniu. Zalała mnie fala smutku. Już koniec! Już mnie nie kocha!

Przez cały wieczór byłem nieswój, niezdolny dzielić dobry nastrój Paula i Montaignes'a. Mała dużo rozmawiała z nimi, a niewiele ze mną. Wspominałem uściski poprzedniej nocy, czując zarazem kłucie w sercu i niepohamowane pragnienie, by zacząć na nowo. Toteż po kolacji, kiedy Mała podśpiewując poszła się umyć i potem wróciła, naga i pachnąca, i przeszła przed nami kierując na mnie swoje czarne spojrzenie, by sprawdzić, czy na pewno ją podziwiam, kiedy pobiegła w stronę naszej chaty kręcąc małą pupką, całkowicie poddałem się radości i opuściłem towarzystwo.

Czekała na mnie na łóżku. Rzuciłem się na nią. Wkrótce zacharczała z rozkoszy, po raz pierwszy tej nocy, chwyciła przedmiot swego pożądania i z oddaniem zaczęła mi udowadniać, że niczego nie zapomniała z lekcji nocy poprzedniej. Mój Boże, jakże uzdolnione były Jej małe dłonie!

Położyłem rękę na jej włosach i lekko, lecz zdecydowanie przycisnąłem jej głowę, ucząc ją nowych pieszczot, które, jak się wydawało, spodobały się jej. Później, kiedy uznała, że dosyć już mnie zabawiła, położyła się na plecach, szeroko otwarta.

– Ty wejść. Ty wejść szybko!

Był to raczej rozkaz niż błaganie. Po paru minutach zaczęła wrzeszczeć i już nie przestała. Była nienasycona, domagając się mnie, przytrzymując, rycząc głośniej, kiedy tylko wydawało się, że zwalniam. Oddawała się najpełniej, jak mogła, jej wielkie oczy lśniły radośnie i wyrażały samicze pożądanie, które doprowadzało mnie do szału.

Uczyła się wszystkiego. Prosiła o jeszcze, bardziej nawet wymagająca niż poprzedniej nocy. Ponownie, starając się jak mogłem, by ją zadowolić, dziwiłem się takiemu zapamiętaniu. Było tego za wiele. Ponownie, i wcześniej niż poprzedniej nocy, zapomniałem całkowicie o bożym świecie i przez kilka godzin oddałem się całkowicie przyjemnościom.

Wczesnym rankiem, kiedy już miało świtać, wspólnie odświeżyliśmy się przy zbiorniku wody, zaśmiewając się. Potem przez chwilę były pocałunki i pieszczoty, kiedy to przytulona poprosiła mnie, by ją nauczyć różnych świństw, które śmiejąc się powtarzała. Wkrótce, słysząc tak nieprzyzwoite wyrazy z tak pięknych ust, poczułem przypływ resztek energii. Chwyciłem ją za kostki u nóg, zaciągnąłem na bok i rozłożyłem, zdecydowany powtórzyć wszystko od początku. Ryknęła na całe gardło.

– Tak! Tak! Do środka jeszcze! I całą wiązankę słów, których dopiero ją nauczyłem.

***

Następny dzień był dla mnie trudny. Z samego rana wymknęła mi się i później już tylko z oddali posyłała, mi uśmiechy pozbawione jakiejkolwiek czułości.

Usiłowałem się zmusić do myślenia w kategoriach rozsądku, a nie jak europejski szczeniak. Mała była Afrykanką. Jej jasna skóra i kształty nie powinny tego faktu przesłaniać. Dla niej nie istniała miłość na co dzień, ukradkowe całuski i pieszczoty. Romantyzm to wynalazek białych, rzecz sztuczna, forma stosunków, którą wymyśliliśmy, bo nasza rasa lubi skomplikowane historie. Afrykanie, zwłaszcza ci z buszu, jak wszyscy ludzie, dla których przeżycie jest sprawą niepewną, zupełnie nie zawracają sobie głowy takimi rzeczami. Dla nich fakt, że ulżyło się sobie z istotą płci odmiennej, wcale nie oznacza, że trzeba chodzić trzymając się za ręce albo obcałowywać przez cały dzień. Jest co innego do roboty. Miłość to wynalazek próżniaków, mających pełne żołądki i dużo wolnego czasu.

Dostawała chcicy od pełni księżyca? Więc starała się temu zaradzić. Dla niej cały problem był właśnie taki prosty. Powinienem się cieszyć, że mnie właśnie przypadła ta robota, a nie zatruwać sobie życie cierpieniami nieszczęśliwego kochanka.

Lecz słuszne myśli i obiektywna analiza problemu nic tu nie zmieniały. Choć w duchu rozwijałem nowe rasowe teorie, nie myślałem o niej inaczej jak "moja malutka", "moja księżniczka" i używając innych równie śmiesznych zdrobniałych nazw, przy czym narastała we mnie choroba wielka jak nasze jezioro. I to jej zapamiętanie, też nienormalne, wprowadzało mnie w błąd. W nocy zachowywała się dokładnie jak biała kobieta, bardzo zakochana. Jej nocny głód i jej pragnienie przyjemności były tak wielkie, że nie potrafiłem zrozumieć, by mogła być tak obojętna i spokojna w ciągu dnia.

***

Wieczorem czekała na mnie, naga i pachnąca; uczepiła się mojej szyi i wyszeptała:

– Pierdolić mnie. Pierdolić mnie mocno. Ty, jeśli chcieć, wszystko połamać!

Tej nocy sama z siebie odwróciła się do mnie tyłem, na kolanach, i rozszerzyła pośladki rękami.

– Tu! – warknęła. – Walić mnie tu!

Ponownie prześcignęła mnie samego w pragnieniach, energii i apetycie: rzuciłem się na nią tak, jak tego. chciała, i zapomniałem o wszystkim.

***

Wraz ze zmianą fazy księżyca uspokoiła się. Nasze stosunki uległy pewnemu rozluźnieniu, choć zdarzało się nam kochać przez całą noc. Wieczorami zwracała teraz na mnie uwagę i sympatycznie, może z mniejszą pasją, poddawała swoje drobne ciało moim pragnieniom.

Dni upływały podobne jeden do drugiego. Nigdy już nie odnajdę małej dziewczynki z tamtego okresu, czułej i delikatnej. Przyroda i przeżycia zrobiły swoje.

***

Miesiąc później, kiedy nastała pełnia. Mała chodziła zdenerwowana przez cały dzień. Wieczorem niewiele brakowało, by zaprowadziła mnie do łóżka trzymając za rękę, a może nawet za co innego. Nastąpiły znowu trzy noce całkowitego zapamiętania i niepohamowanych wrzasków, najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Potem, po tych trzech nocach, uspokoiła się ponownie.

***

Życie wróciło do dawnego rytmu.

Liczba nacięć, które Montaignes codziennie wyrzynał na głównym słupie świetlicy, wskazywała, że upłynął siedemdziesiąty dzień, odkąd przybyliśmy nad Jezioro Dinozaurów.

Człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, strawić każdą tragedię i dowolną sytuację. Najczęściej zabija ludzi utrata nadziei, brak woli przetrwania wobec wydarzeń, które nagle wydają się zbyt ciężkie. My walczyliśmy, co zaowocowało objęciem tego zakątka w posiadanie, i teraz czuliśmy się tu zupełnie swobodnie.

Brak wygód już nam nie dokuczał. Erzac stał się porannym napojem całkiem do przyjęcia, zwłaszcza od kiedy Paulowi udało się dodać do niego kakao. Stary zbudował sobie także leżak i długie wieczorne godziny spędzał w nim na medytacjach, niczym emeryt. Montaignes natomiast coraz więcej czasu poświęcał przyrodzie. Wielokrotnie niepokoiliśmy się już o niego, kiedy wracał bardzo późno. Ja ożeniony byłem z piękną dziewczyną, całkowicie wyzwoloną, której pragnienia były ściśle określone w czasie. Życie płynęło dalej…

***

Teraz już każdy z nas miał swoją dmuchawkę i własny kołczan strzał. Spędzaliśmy na ćwiczeniach całe popołudnia, rywalizując ze sobą. W strzelaniu do celu Montaignes był nie kwestionowanym mistrzem dzięki cechującej go precyzji, a w polowaniach – dzięki swej wyjątkowej cierpliwości. Kiedy Paulo i ja siedzieliśmy nieruchomo w krzakach przez godzinę, mieliśmy ochotę zagwizdać na zwierzynę, żeby szybciej nadeszła. Po dwóch godzinach ogarniała nas nieodparta chęć spalenia dżungli, wycia i przebiegnięcia stu metrów, ile sił w nogach.

Ja byłem natomiast mistrzem w rzucie maczetą do tarczy i do żywych stworzeń. Paulo, wraz z Małą, najchętniej oddawał się łowieniu ryb. Dziewczyna znalazła w jeziorze duże szare ryby, nieruchawe, o zwolnionych reakcjach. Oboje spędzali po parę godzin z nogami w mule, trzymając w rękach bambusowe oszczepy, zawzięci, nieruchomi, gotowi do uderzenia. W dziewięciu przypadkach na dziesięć pudłowali, ale w końcu wystarczała jedna taka ryba, żeby zapewnić nam posiłek.

Montaignes, wyczerpawszy uciechy płynące z wynalezienia dmuchawki i napotykając problemy techniczne w konstruowaniu łuku, zrobił dla nas proce. Sprzęt ten składał się z długiego pasa, wyciętego ze skóry potamoszery, i zakończony był małym kwadratem utrzymującym pocisk.

Szybko osiągnęliśmy biegłość w sztuce kręcenia procą tak, by wypuścić jeden koniec dokładnie w takim momencie, żeby pocisk poleciał w kierunku celu. Znajdowaliśmy jednak bardzo mało kamieni, z wyjątkiem dna jeziora, jeśli pogrzebało się w mule.

Ulubioną bronią naszej małej kolonii, nie licząc karabinów, które stale utrzymywaliśmy w dobrym stanie i naładowane, pozostała dmuchawka, wraz z towarzyszącą zatrutą strzałą.

Świetlica powoli zapełniała się skórami węży oraz antylop, cybetek, wiewiórek oraz małpiatek potto, które śpią podwieszone u gałęzi.

Montaignes zajął się także uprawami po zewnętrznej stronie palisady. Zasadził tam wiele gatunków roślin, pochodzących z jego "sadu", i w ten sposób zamierzał wydatnie zmniejszyć częstotliwość długich wypadów po żywność. Niedługo wychodzić już trzeba będzie tylko po mango, ignamy i banany, które spożywaliśmy na skalę przemysłową.

Kiedy zastanawiałem się nad jakimś zajęciem, przyszła mi do głowy myśl o zbudowaniu łodzi. Nie miałem nic do roboty. Prace w obozie nie zajmowały dużo czasu. Piroga, albo coś w tym rodzaju, byłaby. dobrą inwestycją na przyszłość.

Zacząłem nad tym myśleć. Wspomnienie Małego Ludzika, w przerażeniu czepiającego się naszej wywróconej pirogi, i jednego uderzenia ogonem, które wystarczyło krokodylowi, by ją do tego stanu doprowadzić, zniechęciło mnie do tego typu łodzi. W drodze powrotnej nie było mowy o uniknięciu Sanghi i tego wszystkiego, przez co już przeszliśmy, a więc i ludojadów, i wszystkich pozostałych miłych specjalności miejscowych.

Potrzebowaliśmy czegoś stabilnego, co zapewniłoby zarazem wygodę i swobodę ruchów, umożliwiającą obronę.

Więc? Transatlantyk? Skromniej, drobnicowiec? Bambusową platformę?

Wezwałem Montaignes'a i przedstawiłem mu swój problem.

– Hmmm… – powiedział. – Bambusową platformę jest łatwo zrobić, ale nigdy nie uzyska się stabilności i od pierwszej chwili będziemy przemoczeni.

– O ile któregoś dnia się po prostu nie rozpadnie… Myśleliśmy, porównywaliśmy, wymienialiśmy, aż w końcu podjęliśmy decyzję – po olśnieniu Montaignes'a.

– Dwie pirogi! � wykrzyknął.

– Ciekawe. Więc mnożymy ryzyko przez dwa, tak?

– Nie Mam na myśli dwie pirogi połączone ze sobą, tak jak te łodzie polinezyjskie. Robią to, żeby mieć stabilność na falach.

Znałem ten system, bo kiedyś zajmowałem się w tamtych stronach handlem między wyspami, pływając właśnie w takiej pirodze z wysięgnikiem. Natychmiast podjąłem tę myśl.

Postanowiliśmy wyruszyć całą grupą na poszukiwanie odpowiedniego drzewa. Musiało być wysokie co najmniej na dwadzieścia metrów, a drewno twarde, ale jednocześnie nie za trudne do obróbki. Wełniak byłby tu idealny. W pobliżu rosło ich wiele, ale wszystkie stały mocno. Potrzebowalibyśmy dwóch miesięcy, by ściąć któryś z nich maczetą.

Wystarczyły natomiast trzy dni, by znaleźć pień chlebowca, który runął niedawno, a zatem jeszcze nie przegniły, długości dwudziestu sześciu metrów i obrośnięty co najmniej dziesięcioma metrami gałęzi. Zlikwidowanie ich zajęło nam dwa dni. W wyniku tej pracy otrzymaliśmy długi walec o średnicy mniej więcej jednego metra i jako tako regularny.

– Dobra – zadecydowałem. – Zabieramy go!

***

Była to jedna z tych tytanicznych prac, w których rozpoczynaniu nie mam sobie równych. Zadanie ogromne, które zajęło nam dalsze dni. Na początku, przez kilka godzin, usiłowaliśmy pień przetoczyć, wytężając wszystkie siły. Za każdym nadludzkim wysiłkiem zyskiwaliśmy dobrych dziesięć centymetrów, stękając, pocąc się i walcząc z okolicznymi drzewami. Wysłałem wówczas wszystkich do lasu, z zadaniem dostarczenia jak najwięcej prostych gałęzi, które moglibyśmy podłożyć pod pień.

Następnego dnia rozpoczęła się prawdziwa praca. Obwiązaliśmy pień lianami niczym baleron. Stanąłem na jednym końcu, mocno zaklinowałem dłonie pod spodem i EEEEH! Unosiłem go na krótkie chwile. Pozostali korzystali z tego, by szybko wsuwać pod drzewo swoje gałęzie. Odpoczywałem. Nabierałem powietrza i ponownie podnosiłem swoje dziecko. Po pewnym czasie stało się możliwe przetoczenie pnia na rozłożone już gałęzie, co utworzyło pod nim szczelinę, w którą dało się wsunąć następne.

Paulo i ja zaprzęgliśmy się do lian. Montaignes i Mała pracowali przy kołach. Kiedy ciągnęliśmy, pień przesuwał się dość łatwo, tocząc się po gałęziach. Tamtych dwoje biegało z tyłu, podnosząc uwolnione gałęzie, po czym lecieli do przodu, by je tam podłożyć.

Potrzeba było jedenaście godzin wysiłku, by dotrzeć do fortu. Następnego dnia, z bambusów i liści palmowych, zbudowaliśmy daszek, by pień był osłonięty. Ta nowa budowla ochrzczona została pompatycznym mianem,,hangaru na łodzie".

Wkrótce zdałem sobie sprawę, że maczeta nie jest idealnym narzędziem do pracy w twardym drewnie. Od biedy za każdym razem dawało się wystrugać jeden wiór, ale rzecz stawała się coraz trudniejsza w miarę zagłębiania się w drewno. Lekko szacując zanosiło się na rok pracy.

Ale cóż znaczył dla nas rok mniej czy więcej? Choćby najdłuższa i najcięższa, praca będzie postępować… Postanowiłem, że piroga i hangar na łodzie będą miejscem, gdzie każdy w wolnych chwilach będzie przychodził wyrobić swoją normę wiórów. Zbliżała się pora deszczowa. Wkrótce będą mniejsze możliwości polowań oraz innej działalności. Przez pięć miesięcy woda będzie się lać na nas jak z cebra i drążenie chlebowca stanie się wówczas cenną odmianą codzienności.

***

Któregoś ranka Paulo znieruchomiał nagle z otwartymi ustami, ze wzrokiem utkwionym w szczyt palisady od strony lasu.

– Mamy sąsiadów – powiedział. Odwróciłem się.

– Widziałeś kogoś?

Nie dostrzegłem niczego. Paulo potrząsnął głową z lekkim uśmiechem.

– Mówię ci, że widziałem. Mamy gościa i wierz mi, że to nie wymoczek!

Na szczycie palisady pojawiła się ogromna czarna głowa.

– Masz, znowu jest!

Potem wielkie czoło, szerokie i niskie, a za nim dwoje okrągłych i ciekawych oczu, okolonych kępkami czarnych błyszczących włosów i ogromny płaski nos, składający się z dwóch szeroko otwartych nozdrzy. Wreszcie wielka okrągła szczęka i ramiona zapaśnika, pokryte czarną sierścią.

– Goryl!

– Wygrałeś – odparł Paulo. – I to młody! Muszą być i inne. To bardzo miłe zwierzątka; pójdziemy zobaczyć? Kiedy szliśmy ku bramie, Montaignes zapytał nieco zaniepokojony:

– Słuchaj, Paulo, jesteś pewien, że można tak do nich pójść? Goryle są silne. Nie zaatakują nas?

– Ależ nie, mówię ci, że są cudowne! No, popatrz na Eliasa, miły jest, nie? A przecież jest potężnie zbudowany i wygląda groźnie. No, chodź, sam zobaczysz, przedstawię cię.

***

Goryli szpieg uciekł, kiedy tylko się poruszyliśmy. Całą rodzinę znaleźliśmy nieco dalej, rozproszoną po lesie. Górujący nad grupą, składającą się z jakichś dwudziestu osobników, ogromny samiec siedział na tyłku, miał mniej więcej dwa metry wzrostu, wielki jak pięć razy ja albo dziesięć razy jak Montaignes, i przyglądał się, jak podchodziliśmy.

– Uuu… – odezwał się Montaignes, jakby się sparzył.

– Spokój! – powiedział Paulo.

Kilkoro członków rodziny, najbliżej nas, wycofało się na nasz widok ciężkim i kołyszącym się krokiem, podpierając się długimi przednimi łapami.

– Zatrzymajmy się tu – rozkazał Paulo. – Nie należy im przeszkadzać.

Kucnęliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów od nich. Większość małp siedziała pośród roślinności, zbierając i czyszcząc młode pędy, które następnie połykała bez ceregieli. Kilka samic, noszących na plecach małe, powoli chodziło po terenie. Dwa małe samce o krótkiej sierści bawiły się spokojnie, popychając się wzajemnie.

Nasz młody kolega schował się w ogromnej kępie roślin o mięsistych liściach. Widać było tylko czubek jego wielkiej czarnej głowy i duże okrągłe oczy, nadal nas obserwujące.

Duży samiec nie spuszczał z nas oczu. Głowę miał wielką niczym kowadło, ozdobioną dwoma imponującej wielkości nozdrzami. Jego ramiona pokryte były gęstym futrem, o włosach dłuższych niż na reszcie ciała, czarnym i błyszczącym. Na bokach futro przerzedzało się, stopniowo przechodząc w szeroką srebrzystą plamę na plecach.

Prawdziwa góra twardego mięsa z czarną maską i oczami utkwionymi w naszych małych postaciach.

– Ten – wyjaśnił Paulo – to wódz. Szef. Wszystkie samice należą do niego.

– Nie wygląda zachęcająco ten koleś – wymknęło mi się.

– Ależ nie! Nie jest taki groźny, na jakiego wygląda. Te wielkoludy prawie nigdy się nie biją. Masz, popatrz!

Czarny olbrzym zrobił: "Huuumpf!", nieznacznie podskakując na siedzeniu. Natychmiast oba małe samce, które zaczynały dokazywać i hałasować, rozdzieliły się i każdy pobiegł w swoją stronę, by ukryć się w krzakach.

– Widziałeś, jaki autorytet? Nigdy żadnych problemów! I zauważ, że wódz to zawsze mędrzec. Żadnej niesprawiedliwości. Szacunek i tak dalej. Są cool, jak wy to mówicie. Wiesz, zastanawiam się, czy nie przywitać się z nim. Wygląda sympatycznie! – dodał, oddalając się.

– Paulo, nie wygłupiaj się!

– A grzeczność – odwrócił się Stary – i stosunki międzysąsiedzkie, słyszałeś o tym?

***

I stary wariat wkroczył pomiędzy goryle. Wódz zrobił: "Huuumpf!", które moim zdaniem nie wróżyło nic dobrego, i przyglądał mu się. Paulo szedł powoli, ostrożnie, krok za krokiem, i zmierzał prosto ku wodzowi. Szybko się uspokoiłem. Wyglądało, że zna się na rzeczy. Nigdy nie opowiadał o swoich przygodach z gorylami, ale widocznie miał już z nimi do czynienia i najwyraźniej wiedział, co robi.

Paulo zatrzymał się trzy metry od wielkiego samca, który wstał. Miał ponad dwa metry i przytłaczał krzywonogą postać Starego.

– Kurwa, co on wyrabia?

"Humpf! Humpf!" Goryl kiwał się w miejscu. Futro na jego ramionach unosiło się, przez co stawał się jeszcze potężniejszy i sprawiał jeszcze większe wrażenie. Cała rodzina przestała ogryzać pędy i z uwagą przyglądała się widowisku.

Wódz zrobił krok do przodu i zaczął chrząkać głośniej. "Grumf! Grumf!" Tupał nogami w ziemię, aż się zatrzęsło. Potem nagle jakby się rozzłościł i jął walić się w piersi mocnymi uderzeniami pięści: prawdziwy tam-tam, na którego odgłos wtuliliśmy głowy w ramiona.

Pod jego stopami ziemia kołysała się. Chrząknięcia zamieniły się w donośne, basowe okrzyki… Paulo! Zostanie rozerwany na strzępy.

Stary, stojąc nieruchomo w obliczu tej burzy, jakby w ogóle ignorował goryla. Nie drgnął nawet, kiedy cała ta wielka masa runęła na niego dwoma susami. Goryl zatrzymał się dokładnie przed nim. Głowa Paula sięgała mu do piersi. Przez chwilę myślałem, że to już koniec.

Wtedy wielki samiec nagle się uspokoił i stanął nieruchomo przed Paulem, który odczekał krótką chwilę, po czym powoli zaczął się schylać, by w końcu usiąść na ziemi. Wielki goryl popatrzył na niego przez chwilę, z rozstawionymi krótkimi i grubymi jak słupy nogami, po czym odwrócił się, kołysząc z boku na bok – "Humpf!" � i sam usiadł. Pozostałe goryle powróciły już do swoich czynności, tracąc

wszelkie zainteresowanie dla sprawy. Paulo posiedział chwilę, potem powoli wstał.

– I co… Bardzo mi miło, nie? Proszę do nas zaglądać – usłyszeliśmy, jak mówił.

Wrócił do nas rozpromieniony.

– Mówiłem wam, że są cool! Udają mocnych, Tarzanów, ale nie szukają zaczepki. Większość myśliwych strzela, kiedy goryl odstawia ten swój cyrk, po prostu ze strachu! A wystarczy, żeby bałwan przeczekał. To wstyd strzelać do tak miłych zwierząt!

Zrzędliwie powtórzył jeszcze parę razy "wstyd, wstyd", po czym zatrzymał się, z lekkim uśmiechem, jakby sobie coś przypomniał.

– Chociaż – dodał – jeśli chodzi o mnie, jak byłem młodszy, to trzeba przyznać… Nie zawsze byłem dla nich miły…

Później dość często odwiedzał nas wielki samiec o srebrzystych plecach i jego rodzina. Poruszali się, jak się wydawało, jakby po stałej trasie dookoła jeziora, zjadając wszystkie pędy, trawy, korę i owoce w jednym miejscu, po czym przenosili się dalej, a tam przez ten czas roślinność odrastała.

Kiedy wiedzieliśmy, że są w pobliżu, zostawialiśmy na zewnątrz fortu stosy owoców. Na ogół przychodził po nie ten młody, który pierwszy nas odwiedził. Podchodził do prezentu ostrożnie, na czworakach, długo rozglądał się dookoła, by sprawdzić, czy jesteśmy w pobliżu. Potem próbował jednego owocu, obierając go starannie ze skóry zębami. Wtedy zgarniał wszystko w ramiona i zanosił jedzenie do stada, zawsze gubiąc po drodze kilka sztuk.

Ostrzegły nas pierwsze ulewy, gwałtowne i szybkie, zalewające wszystko i powtarzające się bardzo regularnie, w odstępach mniej więcej dwugodzinnych, również w nocy.

Natychmiast wewnątrz fortu kazałem wykopać cztery kanały, odprowadzające wodę, która niebawem miała nas zalać.

Zgodnie z przewidywaniami po czterech dniach nawracających deszczów, rozpoczął się potop. Była to gęsta i nieprzerwana kurtyna wielkich kropli spadających pionowo, która nadawała wszystkiemu smutną, szarą barwę, poważnie ochładzała powietrze i nigdy nie ustawała.

W strefie równikowej pada przez większą część roku, i to w skali niewiarygodnej. Montaignes mówił mi o siedmiu tysiącach milimetrów wody rocznie na metr kwadratowy, czyli o warstwie grubości siedmiu metrów! Te niesamowite ilości wynikały z tego, że deszcz padał nieprzerwanie. Padało, padało i padało.

Już drugiego dnia stało się oczywiste, że Montaignes i ja byliśmy zbyt optymistycznie nastawieni. Kanały odwadniające szybko się wypełniały i woda wystąpiła z brzegów. Wkrótce fort stał się jednym wielkim bagnem z gnijącą trawą i niebawem pokrył się warstwą czerwonej i lepkiej mazi, która brudziła wszystko.

***

Prace zostały zawieszone. Nie sposób było cokolwiek robić pod tym potokiem wody, która bezustannie bębniła – dzień i noc. Początkowo delektowałem się tym wymuszonym odpoczynkiem, mającym dla mnie tę zaletę, że przez cały dzień pozostawałem sam na sam z Małą.

Lecz szybciej niż tego oczekiwałem, ogarnęła nas nuda. Szarzyzna i wilgoć nie pozwalały na prawdziwe odprężenie. Pomimo naszych starań do chaty dostawało się błoto. W palmowym dachu pojawiły się przecieki i nieliczne ubrania, które nam pozostały, przestały w ogóle wysychać.

Toteż pragnąc walczyć z ogarniającą nas bezczynnością i smutnym bezwładem i by odwrócić naszą uwagę od myśli o czekających nas pięciu miesiącach tego potopu, zarządziłem wielkie prace w stoczniowych warsztatach. Od tej pory większość czasu spędzaliśmy wokół pnia serecznika w hangarze, który rozbudowaliśmy, zamykając go całkowicie, o kilka kroków od bramy fortu. Montaignes zgromadził tu cały zapas dukume do produkcji pochodni i jego słodkawy zapach. wprawiał nas w lekką euforię. Prace trwały niekiedy do późnej nocy.

W robocie tej nie było nic męczącego ani naprawdę trudnego. Drążyliśmy pirogę własnym rytmem, wszyscy wiedzieli, że mają przed sobą wiele miesięcy, by doprowadzić ją do stanu używalności. Wieczorem nikomu nie chciało się spać, bo brakowało nam wysiłku fizycznego i długich wypadów poza fort. W hangarze na łodzie odbywało się więc coś w rodzaju nocnego czuwania, podczas którego trochę drążyliśmy, a wiele dyskutowaliśmy.

Jak można rzeczywiście pasjonować się pracą, która niemal nie posuwa się do przodu? Byliśmy całkowicie pozbawieni niezbędnych narzędzi. Montaignes znalazł wprawdzie, gdzieś nad jeziorem, wielki szary i twardy kamień, który umożliwiał ostrzenie maczet na tyle, by przynajmniej wydawało się nam, że wdzieramy się w głąb drewna. Jedna z nich była jednak już tak zużyta, że zmniejszyła się do rozmiarów małego kuchennego noża. Po dłuższych wysiłkach udało nam się nadać ostrzom dwóch innych maczet półokrągły kształt, dzięki któremu zrobiły się z nich całkiem skuteczne dłuta, za pomocą których, jeżeli napierało się z całej siły, można było ścinać z pnia długie wióry mniej więcej milimetrowej grubości. Niczego lepszego nie mieliśmy.

W ten sposób zdałem sobie sprawę zawartości metalu. Mieliśmy tylko tych sześć zniszczonych maczet jako narzędzia do wszystkiego. Metal tnie, wytrzymuje, łamie i załatwia każdy kawałek drewna. W naszej sytuacji, kiedy byliśmy go pozbawieni, doceniliśmy w pełni jego wagę. Bez niego materia staje się oporna. Gdyby nie maczety, w jaki sposób udałoby się nam zbudować nasze instalacje?

***

Mała siedziała z nami w hangarze na łodzie. Nie pracowała i tylko z daleka uczestniczyła w naszych dyskusjach. Przesiadywała w kącie, zawsze tym samym, i patrzyła na nas oczami, które wydawały mi się smutne. Mówiła mało, tylko wtedy, gdy ktoś się do niej zwracał i jak się wydawało nie próbowała przełamać tego osowienia, tak u niej niezwykłego.

Sądziłem, że deszcz ciąży jej bardziej niż nam. Być może uzmysławiał jej naszą izolację i odcięcie od świata. Nie zapomniałem, że była bardzo młoda, złakniona życia i zabaw, pragnęła uczestniczyć w życiu swojej wioski zamiast siedzieć tu, zamknięta, z trzema białymi pośrodku dziewiczej dżungli.

Natomiast dwaj pozostali byli w humorach więcej niż doskonałych. Każdy dzień obfitował w paroksyzmy kretyńskiego i nie kończącego się śmiechu, zarówno jednego, jak i drugiego. Wystarczyło jakieś jedno słowo podczas rozmowy, zwykle przechodzące w kalambur, tak prostacki, jak tylko się dało, i już…

Montaignes ogarnięty był euforią, z rozszerzonymi źrenicami, mówił coraz bardziej nieskładnie, na wielkim haju pod wpływem grzybków, które znalazł gdzieś w dżungli.

Paulo, ze swej strony, był pijany. Któregoś dnia zatrzymał się na widok czerwonych owoców o pomarańczowym miąższu, popękanych i lekko gnijących, które przyniósł do fortu Montaignes.

– Co to za świństwo? – spytał uprzejmie.

– Sam nie wiem. Jakiś owoc palmy, ale nigdy nie widziałem tak wielkich. Zabawne jest to, że sama palma jest malutka. Karłowaty gatunek o olbrzymich owocach.

Paulo powąchał z zachwytem na twarzy, po czym zapytał podejrzliwie:

– No więc w końcu są to owoce palmy czy nie?

– Tak.

– Nie są trujące?

– Nie. Na sto procent nie. Próbowałem. Zresztą są niesmaczne. Stary poklepał Montaignes'a po ramieniu z tajemniczym uśmiechem na ustach.

– Niech pan botanik łaskawie nie obmawia tych zgniłych owoców. Niech pan pomyśli, że jeśli panu nie smakowały, to być może dlatego, że nie potrafił pan ich przyrządzić, panie agronomie!

Jeszcze tego samego wieczoru Paulo nastawił owoce do fermentacji. Następnego dnia widziano go, jak pomiędzy kolejnymi ulewami nerwowo biegał z jednego końca fortu na drugi. Gromadził tajemnicze sprzęty: tykwy, długi odcinek bambusowej rury irygacyjnej, i śmiał się przy tym cicho, potrząsając znacząco głową w sposób, który moim zdaniem nie wróżył nic dobrego. Kiedy Stary cieszył się bez powodu, można było praktycznie być pewnym, że szykował się jakiś monumentalny idiotyzm.

– Paulo, co ty szykujesz? – próbowałem się dowiedzieć. Popatrzył na mnie przebiegłym wzrokiem chytrego kupca.

– Nie mogę ci powiedzieć, Mały. Może się mylę… Jutro najpóźniej – obiecał – będę miał odpowiedź. Gra?

Odchylił się do tyłu i zaczął wrzeszczeć:

– Zresztą, jeśli nie gra, panie ciekawski, możesz mi to powiedzieć!…

Zrezygnowałem.

***

Nazajutrz Paulo zniknął na cały dzień. Pojawił się dopiero podczas wieczornego posiłku, który spożywaliśmy w hangarze na łodzie, stającym się najgościnniejszym pomieszczeniem w forcie. Nagle wpadł jak furiat, zatrzymał się w miejscu, powstrzymał się, by nie upaść na nos, i złapał… równowagę. Popatrzył na mnie mętnym wzrokiem.

– Udało się! D… D… Do jasnego chuja! Mówię ci, ż… ż… że udało się! Masz, spróbuj!

Podał mi bambusową rurkę wypełnioną ciepłym jeszcze płynem, prosto z alembika, o zapachu dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu.

– Wi… wino palmowe!… Produkcji Paula! Moje własne! Spróbuj tylko! To dru… drugi rzut! Jest jeszcze lep… jeszcze lepszy niż pierwszy!

I od tej pory chodził pijany w sztok przez większość dnia, to znaczy po godzinie dziesiątej, kiedy to zwykle odkładał dłuto, zacierał ręce jak stary robotnik i oznajmiał:

– No, no! Już pora na kielicha! Ale tu szybko płynie czas! I bez mrugnięcia okiem wlewał w siebie potężne porcje swojej gorzkiej mikstury o smaku nafty, której sam zapach przyprawiłby normalny żołądek o skurcze. Opróżniał pojemnik, cmokał jak po koniaku i trzydzieści pięć sekund później zaczynał wariować i opowiadać kawały sprzed pół wieku, pokładając się ze śmiechu. Któregoś dnia, gdy zobaczyłem, jakie pochłania tego ilości, lekko zaniepokojony stanem jego przewodu pokarmowego odciągnąłem go na bok.

– Paulo…

– Wiem! Myślisz, że nie wiem, co chcesz mi powiedzieć?

– Paulo…

– No więc słuchaj: piję, bo nie ma nic innego do roboty, i będę pił tak długo, na jak długo starczy. Przeszkadza ci to?

– Nie. Chodzi o ciebie…

– O mnie… O mnie… Czego byś chciał? Żebym się narkotyzował, jak tamten wariat?

Bo według Paula Montaignes zwariował.

Młodzieniec przyszedł do mnie któregoś wieczoru z triumfującą miną.

– Elias! Elias! Popatrz! Znasz to?

Pokazywał mi ze dwadzieścia małych brązowych kulek.

– Tak, to grzyby.

Wzniósł oczy do nieba, uderzył się ręką w czoło, jakby ten tępy Elias naprawdę nie miał o niczym zielonego pojęcia. Wziął jeden z grzybów i dwoma paznokciami starannie zdarł ciemną błonę, którą podsunął mi pod nos.

– A to? A to? – spytał podniecony. – Co to jest, to?

– No…

– To, Elias, to psyllocybina. Magia kolorów, Elias… To druga strona rzeczywistości; "Opium powiększa to, co bezkresne, i wydłuża nieskończone", mawiał Baudelaire. Aaach, gdyby mógł poznać to tutaj!

Zauważyłem wówczas jego oczy o poszerzonych źrenicach, o prawie czarnej tęczówce, zauważyłem niezwykle, gorączkowe podniecenie na jego twarzy i lekkie drżenie, jakie wstrząsało całym jego ciałem.

– To te grzybki wprawiają cię w taki stan?

– Psyllo! Magie mushrooms! To grzyby halucynogenne, Elias! Na jego nalegania Paulo i ja poddaliśmy się doświadczeniu. Nastąpiło kilka godzin nie kontrolowanych przemyśleń, w trakcie których wszystko zdawało się logicznie układać, ale nigdy nie prowadziło do żadnego konkretnego rozwiązania. Chwilami następowały wzrokowe odkształcenia, wydawało się, że niektóre rzeczy rosną albo nawet oddychają. Po powrocie na ziemię, dobrych sześć godzin później, nasze zdania były podzielone.

Byłem za, ale niezbyt często. Nie lubiłbym stale chodzić na haju, jak to czynił Montaignes. Mały seansik delirium, halucynacji i zaśmiewania się do rozpuku nigdy nikomu nie zaszkodził. Ale tak przez cały dzień to musiało prowadzić do zdziwaczenia.

Paulo ze swej strony przeklinał wszelkie narkotyki oraz narkomanów i twierdził, że następnym budynkiem w forcie będzie więzienie, bo nie było mowy o tym, żeby pozwolić hipisom na życie z nami.

Każdego ranka Montaignes zażywał swoją porcję na śniadanie. Zrezygnowaliśmy z erzacu, odkąd znalazł w lesie kępę trzciny cukrowej. Zrobiona z niej papka, rozmoczona parę dni w wodzie, dawała zielony i gęsty koncentrat, który zmieszany z gorącą wodą był pyszny i przyjemnie rozgrzewał całe ciało. Jeśli dodać do tego szczyptę prażonego kakao, napój stawał się wręcz boski.

Montaignes natomiast miał swoją miseczkę miodu. Trzymał grzybki w cukrze tak długo, aż otrzymywał czarną pastę o konsystencji miodu. Choć cukier nie likwidował całkowicie ich ohydnego smaku, pozwalał jednak jakoś je przełknąć. Zjadał kilka łyżeczek preparatu i bardzo szybko następował odjazd.

Najpierw zaciskał dłonie na krawędzi stołu, jakby przeżywał wewnętrzny szok. Na jego twarzy pojawiał się szeroki, głupawy uśmiech, który, choć potem się zmniejszał, pozostawał na niej przez resztę dnia. Jego źrenice rozszerzały się błyskawicznie, i wkrótce miał to wariackie spojrzenie towarzyszące mu nieodłącznie.

W warsztacie sadowił się zawsze w tym samym miejscu, tam gdzie w przyszłości miał być dziób pirogi, i drążył jednostajnym, regularnym ruchem, po każdej grze słów tamtego pijaka wybuchając długim śmiechem, który wstrząsał nim bez końca.

Jednym słowem był na pełnym haju przez cały dzień. W porównaniu z nimi ja byłem wzorem trzeźwości. Ale ja miałem towarzyszkę, a oni nie. Na ich miejscu robiłbym to samo.

Dni płynęły powoli i nasze schronienie w forcie, które powodowało, że byliśmy jeszcze bardziej samotni niż zwykle, zaczynało nam ciążyć. Na szczęście deszcze zelżały trochę i codziennie mieliśmy kilka spokojnych godzin. Nie było słonecznie, ale po paru tygodniach ulewy i zamknięcia przejaśnienia te wygoniły nas – spragnionych świeżego powietrza, na zewnątrz.

Podczas jednego z wypadów znalazłem, strachliwie ukrytą w ociekającej wodą kępie palmowców, małą galago, uroczą małpkę o miękkiej, krótkiej sierści i wielkich brązowych oczach zajmujących prawie całą jej głowę. Miała maleńki pyszczek, bardzo ciepły, i małe serduszko, które kołatało jak szalone pod moją dłonią. Zaadoptowałem ją natychmiast. Miałem dla niej zadanie do wykonania, mianowicie wywołanie uśmiechu na twarzy Małej, mojej narzeczonej, która chodziła coraz bardziej osowiała.

Mała zaklaskała w dłonie, wybuchnęła śmiechem, wycałowała mnie dziesiątki razy i ku mojej wielkiej radości nie przestała uśmiechać się przez cały wieczór, czule przyciskając galago do piersi.

Byłem zadowolony, że trafiłem. Jej melancholia wynikała z jej osamotnienia, bez małego towarzysza dla rozrywki, jak biedny Bebe. Głupio, że wcześniej nie pomyślałem o zastąpieniu szczeniaczka.

Moja uwielbiana chodziła szczęśliwa przez kilka dni, a mała szara kulka zawsze siedziała jej na rękach albo przebywała w pobliżu. Potem jakby straciła dla niej zainteresowanie. Mała okrągła małpka obijała się w kuchni, a ona nie zwracała już na nią uwagi ani nie przyprowadzała jej do warsztatu. Po paru dniach małpka zdechła, a Mała nie zwróciła na to większej uwagi, ponownie ogarnięta całkowitą obojętnością na otoczenie.

***

Co też mogło jej być? Odkąd zaczęły się deszcze przygasła jeszcze bardziej. Patrząc na jej szyję i żebra zauważyłem, że straciła na wadze, a przecież nigdy nie była zbyt tęga. Zauważyłem też, że nie jadła już z nami posiłków i zaniepokoiło mnie to.

– Mała – powiedziałem – siadaj, chodź jeść!

– Nie, nie! Nie głodna!

Machała ręką z obrzydzeniem i obiecywała, że zje później, albo twierdziła, że właśnie coś przekąsiła. W nocy nie przejawiała już żadnych pragnień ani czułości, ani seksu i rzadko wieczorem wypowiadała więcej niż kilka słów.

Sądziłem, że nudzi się w obozowisku, i starałem się, by codziennie spędzić z nią kilka godzin, mając nadzieję, że uda mi się poprawić jej nastrój. Chodziliśmy na spacery albo, jeśli padało, zamykaliśmy się w naszej chacie: Brałem ją za rękę i bez końca usiłowałem spowodować, by się uśmiechnęła.

– Wiesz, któregoś dnia wyjedziemy oboje. Nie zostaniemy tutaj do końca życia. Kiedy łódź będzie gotowa, wszyscy wrócimy, a potem zabiorę cię gdzieś bardzo daleko. Chciałabyś?

Potakiwała powoli głową, niezbyt przekonana.

– Nie wierzysz mi?

Potrząśnięcie głową.

– Polecimy samolotem. Wiesz, co to jest? To,…eee… taki ptak!

I można do niego wsiąść. Leci się do nieba. Ty, ja, w niebie. Chcesz?

– Tak.

Myśl o niebie sprawiała, że powracał jej blady uśmiech. To już było coś, ale pogrążałem się w rozpaczy. Chciałem, żeby była szczęśliwa, wesoła, roześmiana, taka, jaką widywałem ją dawniej. Nie rozumiałem, co ją gnębiło, i przeklinałem samego siebie za to, że byłem zbyt głupi albo zbyt niezdarny, by znaleźć właściwe słowa.

– Kochanie moje malutkie, zobaczysz. Pojedziemy do wielkiego miasta i kupię ci dwieście sukienek. Wierzysz mi, moja śliczna? I tyle biżuterii, ile będziesz chciała.

Boże! Zobaczyć choć trochę radości na tej ślicznej twarzy! Gimnastykowałem się by wymyślić coraz cudowniejsze plany, starając się rozbudzić w niej marzenia, by chociaż w myślach wyszła poza fort. Gdyby tylko ten deszcz mógł przestać padać na więcej niż kilka godzin, powtarzałem sobie, by nastąpił jaśniejszy dzień, który pozwoli mi zabrać ją na dłuższy spacer po okolicy. Byłem pewien, że to jej dobrze zrobi…

***

Któregoś ranka nieśmiały promień słońca przebił warstwę chmur. Przez całą noc nie padało. Postanowiłem zaryzykować, postawiłem na to, że dzień będzie słoneczny, i zaprosiłem Małą, by poszła ze mną.

– Pójdziemy na spacer? Daleko, na cały dzień? Co? Zgodziła się. Zabrałem trochę jedzenia i zaprowadziłem ją nad jezioro, gdzie zepchnąłem bambusową tratwę do wody.

– No, wskakuj! Któregoś dnia polecimy samolotem, ale dzisiaj będzie przejażdżka na wodzie. Podoba ci się?

– Tak.

Usiadłem z tyłu, moja mała księżniczka usadowiła się z przodu, ze wzrokiem utkwionym w dal. Za pomocą trzcinowej tyki odpychałem się od dna, jak najdelikatniej. Tratwa, która służyła nam do przewożenia zwałów trzcin podczas budowy fortu, była niestabilna, tańczyła we wszystkie strony i stojąc na rufie musiałem pilnie uważać, by nie upaść.

Brzegi powoli i majestatycznie przesuwały się po bokach. Fort, osłonięty kurtyną drzew, nie był prawie znikąd widoczny. Kępy trzcin tworzyły wielkie zielone bariery, które wrzynały się głęboko w wodę.

Po godzinie pływania uznałem, że szczęście mi sprzyja. Po raz pierwszy od dawna sklepienie chmur zdecydowanie rozstąpiło się i przepuściło promienie słońca. Siedząca na przedzie Mała, z zamkniętymi oczami, zwróciła twarz ku światłu ze słabym zrezygnowanym uśmiechem.

***

Pozwoliłem tratwie dryfować i sam też rozsiadłem się wygodnie. Dostrzegła to i sama przysunęła się do mnie, co nie zdarzyło się już od bardzo dawna.

– Fajna przejażdżka? Podoba ci się?

– Tak. Słońce dobre.

Upłynęło kilka cudownych godzin. Mała szybko odprężyła się. Słońce mocno prażyło nad wodą i syciliśmy się jego ciepłem. Zacząłem opowiadać głupstwa i Mała coraz wybuchała śmiechem, który podnosił mnie na duchu.

Popluskaliśmy się nawet trochę w wodzie, jak za dawnych czasów, kiedy byłem z nią taki szczęśliwy. Hałasowaliśmy, popychaliśmy się. Udawałem, że tonę, tracąc przytomność, i rozkoszowałem się jej śmiechem, kiedy wypływałem na powierzchnię.

Potem położyła się nago na tratwie, wystawiona ku słońcu. Rysy jej twarzy były bardziej odprężone niż w ciągu ostatnich tygodni. Pohamowałem pragnienie, by pogładzić ręką to jej drobne ciało, które tak bardzo kochałem, ale nie chciałem jej przeszkadzać. Zadowalałem się patrzeniem na nią, syciłem nią oczy, powtarzając sobie, że bardzo ją kocham.

Wkrótce obudziła się, przeciągnęła, prężąc swoje piękne plecy, oczarowała mnie czułym spojrzeniem, po czym ponownie chwyciłem za trzcinę, by popłynąć dalej na zwiedzanie jeziora. Myślałem o tym francuskim uczonym, o którym opowiadał Montaignes, wariacie łudzącym się, że znajdzie tu żywe dinozaury. Jakże musiał być rozczarowany, jeśli tu dotarł – w promieniu tysiąca kilometrów nie było spokojniejszego zakątka. Patrząc z tej perspektywy nawet wysokie korony drzew i gigantyczny las nie wydawały się już wrogie. Wystarczył promień słońca i wszystko się rozjaśniało, nawet twarz mojej Małej!

Napawałem się optymizmem. Sytuacja nie była tak poważna, jak powoli zaczynałem sądzić pod wpływem tych wszystkich szarych i mokrych dni. Trzeba tylko przetrzymać do czasu ustania deszczów. To wszystko. Za parę miesięcy, kiedy nadejdą piękne dni, załadujemy łódź i opuścimy to wszystko. Była to tylko kwestia cierpliwości.

***

Zastanawiałem się nad tym, kiedy coś na brzegu przykuło moją uwagę. Skierowałem tam tratwę. Była tu obszerna zatoczka, pomiędzy dwiema kępami trzcin, jedna z podobnych dziesiątkom dookoła jeziora. Trawy były wydeptane i wydawało mi się, że to ślady stada bawołów, albo innej dużej grupy zwierząt. Steki, o których każda informacja mnie interesowała.

Kiedy dotarłem na odległość paru metrów od brzegu, zrozumiałem, że nie były to ślady bawołów, ale wielkie okrągłe zagłębienia po nogach słonia. Widząc ich rozmiary natychmiast zrozumiałem, kto je zostawił.

Ten okaleczony skurwysyn dotarł aż tutaj!

***

Wyskoczyliśmy na brzeg, by przyjrzeć się śladom z bliska. Były świeże. Ostatni raz padało poprzedniego dnia po południu. M'Bumba był więc tutaj wieczorem albo nawet tego ranka. Być może minęliśmy się o parę godzin.

– Och, kurwa!

Zapomniałem już o tym śmierdzielu. Zresztą każdy z nas odsunął go gdzieś w podświadomość. Nawet już o nim nie rozmawialiśmy. I oto teraz pojawił się znowu. Nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, tak jak coś kiedyś nam powiedziało.

Dziwiła mnie mnogość śladów. Można by pomyśleć, że M'Bumba chodził tam i z powrotem, a przecież zakątek był raczej niewielki. Z jakichś powodów, których nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, musiał tu łazić w kółko. Ale dlaczego? Jeżeli przyszedł się napić, jak wskazywała na to logika, nie miał żadnego powodu, by dreptać tu w miejscu. Gdyby ogarnął go szał każący walić w ziemię, jak to już widziałem wcześniej, musiałyby być zniszczenia. Ale skraj roślinności, rozpoczynającej się dziesięć metrów dalej, był całkowicie nienaruszony. A gdyby się zdenerwował, usłyszelibyśmy go, choćby z oddali.

Nie. Chodził tu wzdłuż i wszerz, stale zwrócony ku jezioru, na pewno bardzo spokojnie, ale długo. Ze spuszczoną głową, pochłonięty sprawdzaniem każdego śladu, zachodziłem w głowę i nie mogłem zrozumieć. Po chwili, przypadkowo, uniosłem głowę i mój wzrok padł na przeciwległy brzeg jeziora. Zmartwiałem.

Naprzeciwko, jakieś półtora czy dwa tysiące metrów, doskonale widoczny przez rzadkie w tym miejscu drzewa za zieloną palisadą, widniały nasz fort i mały hangar na łodzie.

Był to zapewne jedyny punkt nad jeziorem, skąd tak dobrze widoczna była nasza posiadłość.

Dlatego słoń pozostawał tutaj tak długo! Obserwował nas. Jakkolwiek mogło się to wydawać dziwne, jakkolwiek było to właściwie niemożliwe, stało się oczywiste. M'Bumba nas szpiegował…

***

W drodze powrotnej poprosiłem Małą, by zachowała nasze odkrycie w tajemnicy, i sam też nie powiedziałem o tym ani słowa moim towarzyszom.

– I co, Elias? Coś nowego na jeziorze?

– Och, nie. Ciągle to samo… Kąpaliśmy się… To wszystko… Udałem, że jestem w dobrym humorze, i wieczorem szybko poszedłem się położyć, by przemyśleć to w spokoju.

Kiedy tylko zauważyłem ślady, a jeszcze bardziej kiedy odkryłem ten widok na nasze włości, opanowało mnie paskudne przeczucie, połączone z jakąś głęboką rozpaczą. Wiedziałem, że pech nadal czai się w pobliżu, pomimo walki, pomimo optymizmu ostatnich miesięcy, i czułem w sercu jakieś zimno mówiące, że wszystko zaczyna się od nowa. Wystarczyła jedna sekunda, by powróciły aberracje i czary.

Nie chciałem wprowadzać w forcie psychozy strachu. Wiedziałem, że moi towarzysze, podobnie jak ja sam, zapomnieli już o M'Bumbie. Każdy pragnął tylko jednego: by ten potwór nie przybył na umówione spotkanie i zagubił się gdzieś wśród tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli, a przede wszystkim, abyśmy już nigdy nie wspominali o nim. Każdego ogarnęła nadzieja i poczucie triumfu nad bardzo trudną sytuacją. Przyjść teraz i oświadczyć: "Okaleczony powrócił. Szpiegował nas przez całą noc. Wie, gdzie jesteśmy i co robimy", w nieunikniony sposób załamałoby morale ich obu.

Mała zasnęła przy mnie. Okryłem ją palmową matą domowej roboty, żeby nie zmarzła. Czułem jej oddech na piersi i jej ciało, tak kruche, przytulone do mojego. Po raz pierwszy zwątpiłem w wytrzymałość fortu. To, co dawniej jawiło mi się niczym nienaruszalny warowny gród, teraz, kiedy zobaczyłem potwornej wielkości ślady tego skurwysyna, wydawało się bardzo kruche. Była to w końcu tylko palisada z trzciny. Przypominałem sobie zniszczenia, poczynione przez M'Bumbę, zrównane z ziemią polany, wielkie termitiery w kawałkach, wioskę Kuju…

Ach! Skurwiel! Tak bardzo chciałem o nim zapomnieć. Jedno było pewne, nie byliśmy już bezpieczni. Walcząc o odrobinę snu, podczas gdy deszcz na dworze znów zaczął padać, postanowiłem działać dla dobra ogółu już nazajutrz.

***

Naturalnie nie udało mi się zapaść w sen. Po paru godzinach rozmyślań i bezsenności łagodnie odsunąłem Małą i aż do rana czyściłem swój Winchester Express.

Potem zdrzemnąłem się na krótko. Kiedy się obudziłem, wszyscy siedzieli już przy śniadaniu. Zaszedłem do nich na chwilę, żeby się przywitać, i wesoło zawołałem:

– Zajmiecie się łodzią? Ja wybiorę się po trochę świeżego mięsa. I szybko wyruszyłem, nie pozostawiając jednemu i drugiemu czasu, by zaproponowali mi towarzystwo ani by się dziwili, że wybieram się na polowanie w tak podłą pogodę. Wyszedłem za bramę i pośpiesznie, niczym złodziej, zagłębiłem się w las.

Tego ranka działałem pod wpływem przeczucia, które mówiło mi, że jeśli zareaguję natychmiast, wyprzedzając wydarzenia, szczęście uśmiechnie się do mnie i zetknie mnie z M'Bumbą. Wytropię go, zastrzelę i będziemy mieli spokój aż do chwili, kiedy łódź będzie gotowa do wywiezienia nas w dal.

Były to jednak nadzieje zbyt optymistyczne i całkowicie błędne. Nie znalazłem nawet śladu słonia. Żadnego znaku. Nawet złamanej gałązki.

Szedłem najszybciej, jak mogłem, nie myśląc o zmęczeniu, o zadrapaniach i uderzeniach gałęzi. Z nieba lało się na mnie bez przerwy. Biegiem przemierzałem całe połacie brzegu jeziora, po czym zagłębiałem się w las, nie zważając na odległości. Następnie wracałem ku jezioru, z rozpaczliwie pustymi rękami, i zaczynałem od początku. Moje morale cierpiało coraz bardziej. Ciążyło mi podwójne uczucie wściekłości i niepokoju na myśl o tym, co się stanie, jeżeli go nie znajdę i nie przeszkodzę mu ostatecznie w działaniu na naszą szkodę; uczucie to rosło w miarę upływu czasu.

Musiało być koło piątej po południu, kiedy, przemoczony od stóp do głów, z ubraniem w strzępach, odczuwając silny ból w piersiach, zatrzymałem się na mały posiłek. Zaraz potem ruszyłem dalej. Nawet noc nie zatrzymała mnie. W koszmarnych warunkach – całkowitych ciemnościach, błocie i wśród niewidocznej już roślinności – nadal – szukałem. Zza zaciśniętych zębów mamrotałem bezustannie przekleństwa. Moja uraza przemieniła się w nienawiść.

***

Powróciłem do fortu bardzo późno, wycieńczony i w okropnym stanie, pokaleczony i brudny. Zaprzestałem pościgu bardzo głęboko w lesie. Powrót był jeszcze trudniejszy niż reszta. W gardle tkwiła mi kula goryczy. Paulo czekał na mnie, popijając swój bimber. Rzucił się w moim kierunku, przerażony niczym stara kwoka.

– Elias! Na miłość boską, Elias! Przestraszyłeś mnie. Gdzieś ty byt? Opowiedz!

Objąłem go czule. Nie mogłem mu nic wytłumaczyć, bo nie byłby w stanie zasnąć. Zresztą nie miałem ani ochoty, ani siły.

– Nic… Nic… Po prostu się zgubiłem, głupia sprawa. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie właściwej drogi. Wszystko w porządku. To ładnie, że na mnie czekałeś… Nie niepokój się… Wszystko dobrze.

I pochyliłem przy tym głowę, żeby się nie zdradzić, po czym szybko schroniłem się w swojej chacie.

Nie było wątpliwości, ulewa powróciła. Godzina po godzinie zalewały nas tony wody. Kanały ponownie przepełniły się. Przejście dwudziestu metrów w obrębie fortu, by odwiedzić kogoś w chacie, przeprawa do kuchni albo do ubikacji, pozostanie przez niecałą minutę na powietrzu równoważne było kąpieli w jeziorze, nie mówiąc o błocie i gąbczastym gruncie, w którym człowiek zagłębiał się przy każdym kroku.

Obok hangaru na łodzie w ciągu jednego ranka w deszczu wybudowaliśmy małą szatnię, tak by błoto nie dostawało się do warsztatu, w którym spędzaliśmy całe dnie: niezbędne, by utrzymać to miejsce w absolutnej czystości. Dni były szare i ciemne. Zapalaliśmy pochodnie już po południu, ale i tak niewiele było widać.

Nigdy więcej nie czułem się już taki odprężony, jak w ciągu poprzednich kilku tygodni. Wiedziałem, że M'Bumba był tuż-tuż za tą zasłoną deszczu. Wisiała nad nami groźba. Jeśli nie mogłem go znaleźć podczas tego katastrofalnego dnia spędzonego na polowaniu, to dlatego, że raz jeszcze zadziałał jego czar. Znowu musieliśmy go znosić i oddać mu inicjatywę. Mógł się pojawić, kiedy chciał – będę gotów na jego przyjęcie. Cokolwiek się zdarzy.

Pobyt stał się jeszcze uciążliwszy z powodu pojawienia się chmar komarów i innych świństw, które przecież jak dotąd trzymały się z dala. W ciągu paru dni powietrze wypełniło się nimi. Wieczory przemieniły się w męczarnię. Przez całą noc legiony najróżniejszych owadów tańczyły brzęczącą sarabandę dookoła jeziora. Było od nich aż gęsto, do przesady. Montaignes odczuwał naukowe zdziwienie. Stary, czyli subtelny Paulo, mruczał, że dawno już nie było żadnego diabelstwa i że te komary jego zdaniem nie wróżą nic dobrego. Taaak… Nic dobrego!

Przygotowaliśmy maść z dość śmierdzącej papki, wydobywanej przez Montaignes'a ze środka pewnego krzaka wskazanego przez Małą. Otrzymany w ten sposób zapach przywodził na myśl zimny tytoń. Komary unikały go jak zarazy. Przez cały dzień smarowaliśmy sobie tym ciało i choć wszyscy śmierdzieli w sposób niewyobrażalny, unikaliśmy przynajmniej zbytniego pokąsania.

Nagle Montaignes zrobił się jeszcze dziwniejszy. Jego oczy pałały niezwykłym blaskiem i wygadywał coraz bardziej bezsensowne rzeczy. Po dwóch dniach Paulo uznał nawet, że należałoby o tym ze mną porozmawiać.

– Słuchaj no, zastanawiam się, czy nie należałoby zabronić szczeniakowi obżerania się tymi świństwami. Nigdy dobrze to na niego nie działało, ale uważam, że ostatnio już mu zupełnie odbija.

– No, wiesz, odbijało mu zawsze…

– Słuchaj, dzisiaj przez dwie godziny rozmawiał z jakąś panią! Zrób coś, Elias. Poradź mu, żeby się upijał albo coś innego!…

Następnego dnia w warsztacie, koło południa, Montaignes zachwiał się i omal nie upadł na pirogę. Wyprostował się i spojrzał na nas, z szeroko otwartymi oczami, jakby nas nie widząc, z pobladłą twarzą. Wielkie krople potu spływające po jego twarzy wyjaśniły nam wszystko.

– Ha! Nic dziwnego, przy tylu komarach! No, szczerze mówiąc uspokoiłem się. Chodź, Mały, położę cię do łóżka. To nic strasznego. Pocierpisz trochę, ale za parę dni będzie po wszystkim. Masz malarię. Już się zastanawiałem, kiedy cię to złapie! Nie martw się… chodź… Zajmiemy się wszystkim.

***

W ciągu następnych dni Montaignes nie wstawał. Każdego ranka przenosiliśmy jego łóżko do warsztatu, żeby przebywał z nami i byśmy mogli w każdej chwili obetrzeć mu czoło i ciepło go okryć. Ataki malarii powodują piekielne przypływy na przemian ciepła i zimna. Temperatura ciała dochodzi do 41- 42°C, powodując obfite pocenie się. Wychodzi z człowieka cała woda, cały tłuszcz. Traci się kilogramy niewiarygodnie szybko. Po takiej fazie gorąca, kiedy jest się już porządnie mokrym, następuje przypływ zimna. W ciągu paru minut wnętrze ciała lodowacieje. Półprzytomny człowiek ledwo wie, co się z nim dzieje. Ma się tylko uczucie: raz, że ciało płonie, raz, że jest przemarznięte. Takie wycieńczające organizm skoki mogą trwać całymi dniami, czasami nawet tygodniami, niezmiennie w tym samym rytmie.

Malaria, zwana też zimnicą, wcale nie musi być śmiertelna. Silne organizmy, ludzie twardzi miewają nawroty choroby przez całe życie, dwa lub trzy razy do roku, a między nimi niekiedy przypadki zasłabnięć. Jeśli organizm jest słabszy, ryzyko jest większe. Wszystko zależy od siły ataku i stanu chorego. Widywało się już siłaczy, którzy umierali, podczas gdy rachityczne dzieci przeżywały. Wiele zależy też od stanu poszczególnych organów wewnętrznych. Malaria może na przykład zaatakować wątrobę, jeśli ta była już wcześniej chora. Jest to jeden z powodów, dla których zimnica czyniła spustoszenie wśród białych żyjących w tropiku, zarówno osadników, jak i pozostałych. Po pewnym czasie amatorzy whisky, których procent w tej grupie jest wysoki, umierają na wątrobę.

Na malarię nie ma lekarstwa. Tylko chinina, a i to nie zawsze, może to świństwo zahamować. Ale myśmy jej nie mieli, nie było niczego, co mogłoby przynieść Montaignes'owi ulgę. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to być przy nim podczas ataków, i mieć nadzieję, że jego organizm wytrzyma.

***

W hangarze na łodzie zbudowaliśmy łóżko. W ten sposób mogliśmy czuwać przy nim przez cały dzień nie przerywając pracy. Owijaliśmy go jedną z tych plecionych mat, których mieliśmy spory zapas, a kiedy dostawał drgawek, okrywaliśmy go jeszcze skórami zwierząt, głównie potamoszer.

Biedak był blady, przybrał woskową, żółtawą barwę. Jego twarz naznaczyły bruzdy, po których nieustannie ściekały wielkie krople potu. Leżał nieruchomo, pogrążony w całkowitej śpiączce przerywanej krótkimi przebudzeniami, podczas których majaczył wykrzykując bezsensowne urywki zdań. Jego pot wydzielał gorzki, mdlący zapach, którym pomału przesiąkł cały warsztat.

Paulo zajmował się chorym. Regularnie wycierał mu całe ciało szmatami, zrobionymi z kawałków starych koszul; ciągle je prał i suszył nad miską gorącej wody.

– Ale mu się przytrafiło! Biedak, dostaje nieźle w kość. Żeby tylko wytrzymał! Nie, żebym się niepokoił, ale nie podoba mi się ten jego kolor.

Stary przygotowywał rzadkie zupki z soku i miąższu owoców, zwykle o pięknej pomarańczowej barwie, do których dodawał trochę cukru z trzciny. Kiedy tylko wyglądało na to, że Montaignes się przebudzi, dwa czy trzy razy dziennie, podbiegał, by dać mu jeść. Siadał przy łóżku, z pełną tykwą na kolanach, podtrzymywał pod głowę i wlewał mu do ust gorącą miksturę.

– Połykaj! Połykaj, do cholery!… Tak… Dobrze. No, jeszcze troszeczkę. Łyżeczkę, żeby zrobić przyjemność Paulowi. No! O rany! Nawet nie ma już siły otworzyć ust! Trzymaj się, Mały! Jedz, to ci dobrze robi!

Wkrótce Paulo przyniósł do warsztatu swoje łóżko i już nie odstępował swojego podopiecznego. Kiedy przychodziłem z własnymi problemami, siedział zatroskany i ponury obok młodziaka albo pił melancholijnie swój bimber z małej tykwy, a na jego twarzy malowało się zmęczenie nie przespanych nocy. Uśmiechał się do mnie, wzdychał, walił się w udo i obiecywał:

– Wyjdziemy z tego, zobaczysz! Nie martw się.

– Nie martwię się.

– Wiem, wiem. Wyjdziemy z tego, zobaczysz!

***

Twierdzi się, że nieszczęścia chodzą parami. Pomimo całej sympatii, jaką żywiłem dla Montaignes'a, daleko bardziej zaniepokojony i przerażony byłem niespodziewanym obrotem, jaki przybrała niemal w tym samym czasie apatia Małej.

Z biegiem czasu powoli przyzwyczaiłem się do jej braku apetytu, i zaniku energii. Ale teraz nie jadła już w ogóle i chudła w tempie, które mnie przerażało. Patrzyłem na nią, leżącą z oczami jeszcze otwartymi, ale utkwionymi gdzieś w dal, bez blasku, z zaostrzonymi rysami twarzy, na której skóra była jakby obciągnięta. Przypominała mi wygłodzone azjatyckie dziewczynki, wychudłe i pozbawione wszelkiej nadziei.

Potem zaczęła spać. Nie poruszała się już, leżąc przez cały dzień z zamkniętymi oczami i regularnie oddychając. Rano, kiedy wychodziłem, podczas każdej z licznych wizyt, jakie jej składałem podczas dnia, wieczorem, w nocy, pozostawała pogrążona w głębokim odrętwieniu, które mnie przerażało.

– Mała? Mała? Obudź się.

Musiałem długo nią potrząsać, zanim nastąpiła jakaś reakcja. Unosiła powieki, usiłowała uśmiechnąć się, ale nie starczało jej sił, po czym niepowstrzymanie zapadała z powrotem w letarg.

Osłuchałem ją, pragnąc znaleźć jakieś wytłumaczenie czy wskazówkę dotyczącą tej choroby, która pozwoliłaby mi na zrozumienie, co należy uczynić. Obmacywałem ją, badałem każdy centymetr jej ciała. Szukałem jakiegoś ukrytego wylewu, starałem się znaleźć na jej skórze ślad po ukłuciu kolca lub owada, które mogło spowodować taką senność.

Nie było niczego. Poza ciągłym snem i straszliwym wychudzeniem była w doskonałym zdrowiu. Nawet rana jej przedramienia, z której małe haczyki powypadały kolejno w miarę upływu czasu, wspaniale się zabliźniła i nie mogła mieć z tym nic wspólnego. Jej oddech był spokojny, podobnie jak wyraz jej twarzy. Nie widziałem śladu cierpienia czy nawet najdrobniejszego niedomagania.

Co też mogło jej być? Odtwarzałem w myślach wszystko, co razem robiliśmy, analizowałem wspomnienia, starając się zrozumieć, kiedy mogło się jej coś przytrafić. Jedno było pewne, mianowicie, że jej przypływy złego humoru, jej dziwaczne zachowania, które jak kretyn wziąłem za wyrzuty czy drobne szykany, stanowiły pierwsze objawy pogorszenia zdrowia. Ta potworna choroba tliła się w niej już od dawna. Czy przyczyną mógł być psychiczny szok? Starałem się sprowokować jakąś reakcję krzycząc nagle, wrzeszcząc na nią.

– Obudzisz się wreszcie, do jasnej cholery! W końcu nawet ją spoliczkowałem, trzymając za ramię, dwoma powolnymi i zamaszystymi uderzeniami, których jedynym wynikiem było, że zajęczała, z półotwartymi oczami.

– Boli. Boli. Elias…

Co za dureń ze mnie! Natychmiast pożałowałem głupoty swego zachowania i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na widok czerwonych plam rozlewających się na jej policzkach, na twarzy znowu pogrążającej się we śnie. Działo się coś szalenie poważnego. Mała była z natury dziewczyną gwałtowną i nerwową. Gdyby coś w jej wnętrzu nie zostało zniszczone, inaczej zareagowałaby na moje uderzenia. Ale co? Co?

Gryzłem się w ten sposób i między jednymi a drugimi odwiedzinami mojej śpiącej królewny z zapamiętaniem rzucałem się na narzędzia i z całych sił drążyłem pień, wzniecając chmurę wiórów, a w głowie kłębiło mi się od pytań i przygnębiających wątpliwości. Jeżeli tych dwoje nie można uzdrowić, niech przynajmniej będzie jakiś postęp w budowie łodzi, choćby po to, by dać nam złudzenie, że coś robimy.

Deszcz lał dalej, bezustannie. Trwało to już od tygodni. U Montaignes'a nie było najmniejszego oznaku zdrowienia, a Paulo czuł się coraz bardziej zmęczony.

Któregoś wieczoru, kiedy drążyłem pień silnymi pociągnięciami dłuta, walcząc z ogarniającym mnie smutkiem, powiedział nadzwyczaj spokojnie:

– Kolej na mnie.

Uniosłem głowę raptownie, ocierając z czoła pot.

– Co?

– Przyszła kolej na mnie. Wiem, że to nieodpowiednia pora, ale nic nie poradzę. Czuję ją. Jest tutaj. Dobrze ją znam, wiem.

Napełnił swoją małą tykwę "whisky", jak to nazywał, i napił się długimi pociągnięciami. Jego oczy zamykały się prawie, przysłonięte dwiema wielkimi torbami powstałymi ze zmęczenia. Na jego czole perliły się wielkie krople potu, spadały mu na pierś i tam przedzierały się przez gęste uwłosienie. Oddychał ciężko, a ramiona mu opadły.

***

To niemożliwe! Rzuciłem narzędzia i usiadłem z głową w dłoniach. Teraz byłem znowu w gównie po uszy. Dlaczego los pastwił się nade mną od tylu miesięcy? Kolejna sytuacja przeistaczająca się w koszmar. Miałem zostać sam w tym forcie, w strugach deszczu, który sprawiał, że wszystko gniło. I właśnie Paulo, chory, musiał mnie pocieszać! Co za ironia!

– Nie martw się! Wyjdziemy z tego, bądź spokojny. Nic się nie bój. U mnie to potrwa tylko parę dni. To nie pierwszy raz, i kto wie, pewnie nie ostatni…

Pił łyk za łykiem tego swojego świństwa, jeszcze szybciej niż zwykle, walcząc z atakującą go chorobą.

– Nie martw się, Elias! To jeszcze nie tym razem, zapewniam cię… Żaden święty mnie nie chce tam, na Górze. Za bardzo się boją, że zaprowadzę burdel w raju…

Mówił do mnie i upijał się. Ja milczałem, ale szedłem za jego przykładem. Śmierdzący benzyną bimber sprawiał, że czułem kurcze żołądka, ale piłem z determinacją, tykwa za tykwą. Po paru godzinach pijaństwa brzuch mi się wzdął od tej trucizny. Paulo mówił coraz bardziej od rzeczy. Miałem ochotę stracić świadomość, przestać wiedzieć, co się dzieje. Nie chciałem zostać sam. Odmawiałem zastanawiania się nad tym, co należało zrobić. Miałem dość, byłem zmęczony. Tego wieczoru moją jedyną reakcją było otumanić się na tyle, by przestać myśleć.

Paulo potrząsnął mną o świcie. Miał oczy szeroko otwarte, wbite w przestrzeń. Jego twarz spływała potem. Z jego przemoczonych od potu szortów na ziemię kapały krople. Jego głowa, ramiona i ręce trzęsły się konwulsyjnie, aż się przeraziłem.

– Paulo? OK?

Udało mu się pokiwać głową. Otrząsając się z pijaństwa chwyciłem go wpół. Nie stawiał żadnego oporu. Niełatwo było go przemieścić. Osłabiony litrami wypitego bimbru z największym trudem zaciągnąłem go na łóżko, gdzie urządziłem mu wygodne legowisko z mat i skór.

Potem, skoro miałem już na miejscu dwóch chorych, wydało mi się oczywiste, że również Małą trzeba przenieść do warsztatu, by mieć wszystkich razem na oku. Powlokłem się na dwór. Nieustający deszcz zalewał ziemię i okalający las. Zostałem natychmiast przemoczony, co trochę mnie otrzeźwiło. Było paskudnie szaro, nogi tonęły w błocie. Było mi źle.

Wszedłem do naszej chaty. Jak zawsze, kiedy patrzyłem na Małą, ogarnęła mnie fala czułości. Spała, i wyglądała dokładnie tak jak wczoraj. Była delikatna, niesamowicie krucha, jej szyja i ręce stały się filigranowe, o bladym, prawie nierzeczywistym odcieniu, czarne włosy opadały na łagodny profil; leżała skulona niczym niemowlę, jakby nieobecna…

– Mała? Obudź się, kochanie. Otwórz oczy. To ja, Elias! Po dłuższej chwili spojrzała gdzieś przed siebie, ledwo otwierając powieki.

– Tak?

– Dobrze się czujesz? Pójdziemy do warsztatu, kochanie. Chcesz? Będzie ci tam lepiej.

– Tak. Spać.

I zasnęła ponownie, przeciągnąwszy się niczym mała kotka. Nie pozostawało nic innego, jak przenieść ją do warsztatu. Nie byłaby w stanie samodzielnie przebyć tej odległości. Wziąłem ją więc na ręce i uniosłem. Zamurowało mnie, tak jak stałem przy łóżku z księżniczką w ramionach. Nie rozumiejąc uniosłem ją jeszcze raz, ogłuszony niespodziewaną lekkością jej ciała.

Nie ważyła nic. Potwornie nic. Do oczu napłynęło mi tyle łez, że nie potrafiłem się powstrzymać. Moja księżniczko, moja ukochana! Płacząc patrzyłem na nią, pogrążony w rozpaczy. Była taka piękna, z długimi rzęsami opuszczonymi na oczy. Jej długie ręce zwisały bezwładnie, jakby zapomniane. Cóż to za potworny sen pozbawiał ją wszelkiej chęci życia?

Nie miała już niczego. Była jakby pustą kopertą. Dlaczego musiała umrzeć? Z mojej piersi wydobyło się łkanie i musiałem usiąść na łóżku. Pochylony nad jej ciałem długo dawałem upust swemu smutkowi, błagając ją, by nie odchodziła.

– Nie ty! Księżniczko moja, kochanie, nie ty!

Walczyć. Nie wolno mi było ulec. Teraz ode mnie zależało życie trojga przyjaciół. Winien im byłem opiekę i wsparcie.

Urządziłem w warsztacie szpital i spędzałem w nim cały swój czas. Montaignes i Paulo potrzebowali stałej opieki. Co godzinę starannie wycierałem ich ciała, aby nie leżeli przemoczeni. Przesuwałem każdego na łóżku, aby jeden bok miał czas wyschnąć, podczas gdy przemakał drugi. Nawet skóry powoli przesiąkały ich potem i stale wilgotne stały się nieprzyjemne w dotyku.

Naznosiłem kilogramy owoców i starałem się, bez powodzenia, odżywiać ich regularnie. Lecz ich organizmy nie przyjmowały już niczego. Paulem wstrząsały czkawki, kiedy tylko wsuwałem mu do ust łyżeczkę. Jego skóra przybrała okropny kolor, jeszcze bardziej żółty niż u Montaignes'a, i bardziej niepokojący.

Dwa czy trzy dni po swoim upadku odzyskał przytomność i oznajmił mi, leżąc na łóżku, że czuje się lepiej. Nie będzie przecież całymi dniami wylegiwał się z powodu jakiejś malarii, do cholery! A jak się czuje Mała?

Wstał, z biodrami owiązanymi skórą potamoszery, przeszedł dwa kroki i zachwiał się pod wpływem zawrotu głowy. Nadbiegłem w samą porę, by chwycić go w ramiona. W ciągu sekundy jego ciało pokryło się wielkimi kroplami gęstego potu. Ponownie stracił przytomność i od tego czasu praktycznie już jej nie odzyskał. Jego ataki drgawek, kiedy temperatura gwałtownie spadała, były zupełnie wyjątkowe. Rzucając się na łóżku, niczym epileptyk, rozkopywał wówczas maty i skóry, a czasami mało brakowało, by nie spadł na ziemię.

***

Montaignes od czasu do czasu wynurzał się na powierzchnię, ale nigdy nie osiągał pełnej przytomności. Przez kilkanaście minut mamrotał z szeroko otwartymi oczami, grobowym głosem, urywki z Baudelaire'a, pełne trupów, padlin i duchów, po czym znowu odpływał w niebyt.

***

Deszcz. Deszcz. Deszcz! Ileż to godzin spędziłem na siedząco, opiekując się chorymi, oddany na pastwę samotności i najczarniejszym myślom, w tym bambusowym pomieszczeniu chłostanym nieustającą ulewą, sam jak palec, o całe tygodnie drogi od wszelkiej pomocy, wszelkiego ludzkiego siedliska, za jedyny widok mając tylko ciała moich dogorywających towarzyszy? Nie wychodziłem. Nie pracowałem już przy łodzi. Nie polowałem i nawet zrezygnowałem z wypadów po owoce. Oni nic nie jedli, a ja nie byłem głodny.

Czekać. Niech dojdą do siebie, jeśli w ogóle ma się to kiedyś zdarzyć, niech ustanie deszcz, niech wreszcie coś się stanie! Owe zbyt wolno upływające minuty podkopywały moje samopoczucie. Ja, poganin, który zawsze żyłem na zbyt barbarzyński sposób, by dopuścić istnienie jakichkolwiek boskich mocy, modliłem się do nich, jednej po drugiej. Błagałem je o interwencję. W myślach przywoływałem wspomnienia po rytuale i modlitwach prawosławia, które leżały gdzieś na dnie mojej pamięci, i kierowałem je do nieba, połączone z kawałkami innych wierzeń, które w życiu poznałem.

Potem wyklinałem je wszystkie, w gwałtownym przypływie wściekłości, bo te świnie, jak zwykle, nie robiły nic.

Czekanie to, dzień po dniu, drążyło moje siły i niszczyło moją odporność. Kiedy przychodziło załamanie, kładłem się koło Małej, brałem ją w ramiona, przytulałem się do niej i szukałem pociechy w cieple jej ciała.

Każde spojrzenie, jakie na nią rzucałem, bulwersowało mnie. Odchodziła powoli, bezpowrotnie. Umierała bez żadnego powodu godnego tej nazwy. Kto lub co ją zabijało? Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Niekiedy budziła się na parę chwil, by prosić o picie.

Przynosiłem jej wody. Wypijała kilka łyków, za każdym razem trochę mniej, i pomimo moich błagań i pieszczot odchodziła ponownie. Nigdy nie udało mi się jej zatrzymać. Musiałem przestawać wymawiać jej imię, kiedy zdawałem sobie sprawę, że znów pogrążyła się w letargu, gdzieś daleko, na który nic nie mogłem poradzić.

Co dwadzieścia czy trzydzieści minut pochylałem się, przerażony, nad jej piersią, usiłując wychwycić bicie jej serca, tak słabe i odległe. Jeśli wątpliwości nie ustępowały, szczypałem ją, mocno, i uspokajałem się dopiero, kiedy reagowała, łagodnie mnie karcąc:

– Elias… Boli…

***

Pewnego wieczoru, zasypując siebie pytaniami, wreszcie zrozumiałem, co się działo. Wyszedłem z pomieszczenia, w którym się już dusiłem. Opadłem na leżak Paula i pozwoliłem, by deszcz padał mi na twarz, wrzeszcząc z napięcia i niepokoju.

Deszcz chłodził mi ciało. Pomasowałem sobie głowę i wystawiłem twarz na zacinającą ulewę, mając nadzieję, że napięcie pod czaszką nieco spadnie. Wówczas w oddali, ponad palisadą, poprzez szarzyznę jeziora, zobaczyłem owe nieco żółtawe dymy, pojawiające się w niektóre wieczory. Szkodliwe dymy, pomyślałem. I nagle przypomniałem sobie inny obraz. – Była to wioska, którą odkryliśmy na brzegu Sanghi, z tymi spokojnymi trupami, leżącymi na ziemi, choć nic nie tłumaczyło powodów ich śmierci.

Gorączka, pochodząca z jakichś bagien. To właśnie podejrzewał Montaignes. Piorunujące zatrucie albo epidemia, powiedział. Teraz znałem już prawdziwe wytłumaczenie. Podobnie jak Mała, mieszkańcy wioski zasnęli i nie obudzili się już nigdy.

Śmiałem się sam do siebie, ociekając deszczem. Było to takie proste. W tym przeklętym zakątku panował jeszcze dodatkowy koszmar, przed którym zostaliśmy przecież ostrzeżeni natychmiast po wejściu do dżungli, w swojej nieświadomości nie przywiązując jednak do tego wagi. Mała była skazana. Wszyscy byliśmy skazani. Być może ja sam też byłem już przesiąknięty tą trucizną. I ta dziwna malaria, która nie chciała ustąpić!

Fort z czterema niewytłumaczalnymi szkieletami, oto nasze przeznaczenie. Dżungla trzymała nas w garści. Przerobiła nas jak szczeniaków, a my wpadliśmy we wszystkie pułapki. Gorączka dostanie nas wszystkich.

***

Chodziłem po forcie, nie zważając na błoto, które sięgało do kostek, i śmiałem się histerycznie, u kresu sił, potykając się co chwila. Udupieni! Skazani na śmierć! Przez ten straszny sen, który w tej samej chwili powoli wykańcza moją ukochaną.

Nagle stanąłem, unurzany w błocie, i wrzasnąłem, na ile starczyło mi tchu:

– Nie! Nie ja!

Dlaczego? Odmawiałem kategorycznie. Jaki też był powód tego wyroku? Żadnego. Szło tylko o przyjemność szerzenia zła, ale ja się nie dam na to nabrać.

– Nie dostaniesz mnie! Kurwa!

Nawymyślałem całemu światu, po czym znowu opadłem na leżak. Tamci powoli zdychali, ale ja się jeszcze trzymałem. Skoro oni nie żyli albo potencjalnie nie żyli, nie było żadnego powodu, żebym się poświęcał i zostawał tutaj, by stać się jednym szkieletem więcej. Trzeba się stąd zabierać i to szybko!

Zapewne miną całe miesiące, nim przedostanę się do cywilizacji czy do pierwszej wioski, która będzie ją przypominać, ale dopnę swego! Biorę Winchestera, trochę prowiantu i zostawiam wszystkich. Trzeba ratować skórę. Niech mi nikt nie opowiada o solidarności albo czymś takim. Walczyłem. Dałem z siebie wszystko. Ponownie wyczerpałem prawie wszystkie swoje siły. Tamci nie chcieli wyzdrowieć? Niech umierają beze mnie!

***

Było to logiczne. Cóż zrobiłby Paulo na moim miejscu, wiedząc, że śmierć wyznaczyła tutaj spotkanie? Zwiałby. Jeszcze dobrze, jeśli nie wpakowałby nam, płacząc, każdemu po kuli w łeb przed ostatecznym zagłębieniem się w dżunglę.

Podjąłem decyzję. Należało pozostawić fort własnemu losowi następnego dnia o świcie. Było już późne popołudnie, a w takiej ulewie zmrok zapadał szybko. Nie było sensu wychodzić do dżungli po nocy.

***

Prysznic i powzięte postanowienie ukoiły mnie. Wyszedłem wreszcie z tego stanu depresji i czarnych myśli, powstałych pod wpływem długotrwałego beznadziejnego oczekiwania. Wróciłem do warsztatu, by się osuszyć.

Paulo i Montaignes leżeli na plecach, z identycznym wyrazem otwartych ust, okryci matami po brodę, wśród ostrego zapachu potu i śmierci, który przesiąknął każdy przedmiot w całym pomieszczeniu.

Wypiłem łyk bimbru, zrobiłem parę ruchów gimnastycznych i zabrałem się do roboty.

Najpierw zgromadziłem pośrodku warsztatu wszystko, co mogło się im do czegoś przydać. Ustawiłem tam dziesięć tykw pełnych deszczówki. Następnie naznosiłem gałęzi i pośpiesznie zbudowałem dwa nowe legowiska, aby mieli sucho. Ułożyłem stos owoców, nazbieranych w "sadzie" Montaignes'a.

Zgromadziłem ogromny zapas drewna i rozpaliłem ognisko nieco bliżej ich nowych posłań, aby podsycanie go kosztowało ich jak najmniej wysiłku. Podczas tej pracy mówiłem do nich bez przerwy, tłumacząc, że powinni zrozumieć, że musiałem ratować własne życie i że czasu miałem na to niewiele.

Ponadto, kiedy tylko dotrę do wioski, wynajmę pirogę i powrócę po nich jak najprędzej. Jeśli dopisze mi szczęście, napotkam może nawet jakieś plemię albo pojedynczych ludzi przed powrotem do ludzi Kuju, a wówczas będę mógł po nich wrócić od razu. Pozostała im do zrobienia tylko jedna rzecz: wytrzymać. Pozostać przy życiu jak najdłużej. Oddychać regularnie czekając na mnie. Potem musiałem raz jeszcze obmyć ich ciała i przesunąć ich w suche miejsce. Ani jeden, ani drugi nie zareagował w najmniejszym stopniu.

Przygotowałem swój bagaż. Winchester Express, dwie maczety, kilka owoców w małym woreczku ze skóry, zrobionym przez Montaignes'a. Dmuchawka i strzały. To wystarczy. Szykowałem swój tobołek ciągle do nich przemawiając.

– Nie niepokójcie się. Odchodzę. Ale wrócę. Słyszysz mnie, Paulo? Idę tam i z powrotem. To kwestia… powiedzmy, paru dni. Muszę stąd odejść. Słyszysz, Stary? Na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Co, Paulo? Powiedz mi, że zrobiłbyś to samo!

Były to z pewnością ostatnie słowa, jakie do niego kierowałem, ale on ich nawet nie słyszał, mój stary kumpel.

Świt zastał mnie na łóżku Małej, mojej dziewczynki, którą trzymałem w ramionach.

– Żyj! – tłumaczyłem jej. – Błagam cię, wysłuchaj mnie przez sen i walcz o życie. Nie porzucam cię. Odchodzę, żeby wrócić. Musisz to zrozumieć, moja malutka, kochana. Elias idzie po pomoc. Wróci. Musisz tu jeszcze być, kiedy wróci.

Łagodnie ucałowałem jej usta, pogładziłem jej skronie, zamyśliłem się, patrząc na jej twarz. Po czym postanowiłem nie odchodzić…

***

Wydawało się, że potop nigdy się nie skończy, jak gdyby prowadził ze mną długotrwałą wojnę nerwów. Tylko w nocy zdarzały się krótkie przerwy, podczas których i tak słychać było hałas wodospadów spływających z drzew. Na kilka chwil chmury odsłaniały niemal okrągły księżyc tak błyszczący, że jego światło przebijało niekiedy przez zasłonę deszczu w postaci białej poświaty.

Upływały dni. Wyzbyłem się wszelkich myśli o ucieczce. Oczywiście byłem świadomy stałej obecności śmierci, ale po pierwszym odruchu samoobrony odeszła ona na dalszy plan, gardziłem nią.

Zrozumiałem, że odejście nie było właściwym krokiem. Jakieś przeczucie, jeden z tych wewnętrznych głosów, których zawsze ślepo słuchałem, zabraniało mi tego. Przeżywać przygody oznacza mieć z przeznaczeniem więcej do czynienia niż przeciętny człowiek i pozwala nauczyć się odczytywać jego znaki i sygnały.

Coś się tutaj szykowało. Musiałem być przy tym obecny. Trudno wytłumaczyć takie przeczucia.

Byłem przekonany, że rozwiązanie nastąpi tutaj, w tym forcie, który sam zbudowałem. W miarę upływu dni uczucie to stawało się coraz silniejsze, a data rozwiązania coraz bliższa. Wielka, niemal doskonale okrągła księżycowa tarcza coś zwiastowała. Wiedziałem, że to coś miało pierwszorzędne znaczenie. Był to koniec pewnej historii. Należało wydać ostatni bój, i ja miałem w tym uczestniczyć.

Zresztą tak czy inaczej nie będzie mi dane tak po prostu się z tego wywinąć. Byłem częścią tej historii i nie mogłem od niej uciec. Jedyna możliwość ucieczki zarysowała się już bardzo dawno: było to wtedy zanim zgodziliśmy się na udział w pierwszej ceremonii, w rytuale odprawionym przez czarownika w domu z wężami. Od tego czasu byliśmy już w to wplątani.

Teraz rozumiałem to jasno. Kryzys, jaki przechodziłem w strugach deszczu, zdarł ostatnie zasłony, przysłaniające przede mną przyszłość. Było tylko jedno logiczne wyjście z tego burdelu, mianowicie walka, do której zgłosiliśmy się na ochotnika i przed którą się nie uchylę. Im bardziej rosła tarcza księżyca, tym większa ogarniała mnie pewność. Jednocześnie blizny, jakie miałem wewnątrz dłoni, zdawały się coraz bardziej wrażliwe.

***

Stało się to trzeciej nocy pełni.

Od poprzedniego dnia Paulo i Montaignes powoli wracali na ziemię. Okresy ich przebudzeń były teraz częstsze. Montaignes, po raz pierwszy od bardzo dawna, oprzytomniał całkowicie i wypowiedział coś innego niż cytaty z Baudelaire'a. Skorzystałem z tego, żeby odżywić ich maksymalnie, by ten przypływ energii nie został stracony.

Tej nocy, późno, obudzili się obaj i każdemu przygotowałem tykwę pełną gorącej papki owocowej, do której wsypałem całą resztkę cukru z trzciny.

Paulo miał ledwo sił, by poruszać łyżką. Skulony, pozbawiony energii, z ustami o pięć centymetrów nad miską, wciągał po parę kropel i przełykał je w nieskończoność. Montaignes pił bezpośrednio z miski i ciekło mu po brodzie.

Przyjemnie było na nich popatrzeć.

M'Bumba zaatakował właśnie wtedy, bez żadnego ostrzeżenia. Potężny wstrząs sprawił, że zadrżała ziemia, podczas gdy w powietrzu rozchodził się donośny huk. Dobiegał od palisady od zachodu, to znaczy od strony lasu.

Natychmiast wybiegłem na zewnątrz, z Winchesterem w dłoni. Nareszcie! Doszło do spotkania, do ostatniej walki!

Ziemia ponownie zadrżała. Na moich oczach, trzydzieści metrów dalej, palisada nagle wydęła się do wewnątrz, popychana nadprzyrodzoną siłą. Przez ułamek sekundy pozostała napięta. Czułem, jak bambusowe włókna naprężają się, gotowe pęknąć. Wbity w ziemię pal wygiął się, wygiął jeszcze bardziej i złamał się z suchym trzaskiem, jakby ktoś strzelił z potwornego bicza. Jeden z kawałków wyleciał w powietrze i spadł gdzieś dużo dalej. Palisada powróciła na swoje miejsce rozbryzgując wokół błoto.

Podbiegłem, by ustawić się z boku, obok palisady, dwadzieścia metrów od atakowanego miejsca. W ten sposób będę miał słonia z profilu, kiedy palisada puści. Będę mógł wycelować, zanim zdąży przejść pięć metrów wewnątrz fortu.

Przyklęknąłem w błocie, opierając ramię o jeden z ukośnych pali, by zamortyzować odrzut. Przyłożyłem Winchestera do oka i wycelowałem mniej więcej na wysokość głowy zwierza.

Ziemia znów zadrżała. Huk uderzenia, potworny, spowodował, że instynktownie wtuliłem głowę w ramiona. Zobaczyłem, jak palisada ugina się, jak gdyby niewidzialna ręka chwytała ją od góry i ciągnęła ku ziemi.

I zobaczyłem go. W nowej przestrzeni, jaka pojawiła się w miejscu, gdzie palisada ugięła się pod jego naporem. Ujrzałem jego głowę, niczym skała, i kawałek karku, wiele metrów nad ziemią. Wydawało się, że jego kieł zaklinował się między bambusami, i słoń wściekle potrząsał całą konstrukcją, by się oswobodzić, co wzbudzało drgania dookoła.

Strzeliłem. Dwa razy, jeden za drugim.

Palisada powróciła na swoje miejsce, a jednocześnie potworny, wściekły ryk, mrożący krew w żyłach oddalał się w kierunku lasu.

Trafiłem go!

Podszedłem bliżej. W palisadzie pomiędzy dwoma złamanymi bambusami ział teraz długi wyłom. Po drugiej stronie nie było niczego. Skurwiel schronił się w lesie. Odgłosy łamanych gałęzi i głuche dudnienie wskazywały, że nie odszedł daleko. Pozostawał w pobliżu.

Załadowałem ponownie, gotów na drugie starcie, i znów usadowiłem się oparty o pal, klęcząc w błocie i mając nadzieję, że powróci tam, gdzie już zaatakował, bo miejsce, jak zdawałem sobie z tego sprawę, było gotowe całkowicie ustąpić.

Kurwa, trafiłem go! Biegaj teraz, kretynie! Przeleć się dookoła, rycz, ile chcesz! Ja tu cię posłucham. Mam dużo czasu. Tylko się pokaż, a urządzę ci zabawę. Dla ciebie ostatnią.

Hałasy ucichły, jakby pochłonął je las. Zdechł? Zwiał? Żaden z tych wariantów mnie nie satysfakcjonował. Musiał być gdzieś bardzo blisko, knując nowy numer. Mój wzrok bez przerwy przeszukiwał palisadę, starając się wypatrzeć jakiś cień lub ruch, który by coś zdradził. Byłem gotów do strzału, kiedy tylko znów zaatakuje. Moje uszy starały się wychwycić, poprzez odgłosy deszczu, hałas jego kroków, by określić, skąd nadchodzi. Ale cisza panowała teraz całkowita.

***

Palisada za moimi plecami rozleciała się.

Pal, o który się opierałem, wyleciał w górę i zostałem odrzucony o pięć metrów do przodu. Upadłem na kolana, w błoto. Chciałem się w nim całkowicie zanurzyć. Za mną uderzenia straszliwego tarana rozpychały bambusy. Słyszałem, jak trzaskają włókna. W najwyższym napięciu, ogarnięty chłodną paniką, oczekiwałem na ostatnie potężne trzaśniecie i potworne monstrum, które spadnie na mnie, by mnie zgnieść. Pod moimi piersiami ziemia dudniła. Hałas jego uderzeń i porykiwań, nieopisanie bliskich, rozsadzał głowę.

Poczułem i usłyszałem, jak łamie się słup, po czym pada niedaleko mnie.

Już. Był nade mną.

***

Ustały wszelkie hałasy. Nie słyszałem nawet odgłosu łamanych gałęzi ani dudnienia ziemi, które wskazałyby mi, dokąd odszedł.

Milimetr po milimetrze uniosłem się, cały ubłocony. Boże! Jakiż byłem głupi sądząc, że palisada oprze się podobnej furii! Nie byłem w stanie wykonać ruchu. Strach opanował mnie i nie chciał już opuścić. Wydawało mi się, że słyszę za sobą jakby grzmot i że czuję, jak potwór miota się parę metrów ode mnie. Drżałem. Cały byłem we własnych wymiocinach. Miałem kurcze żołądka, wstrząsały mną torsje. Klęcząc w błocie, z dłońmi przyciśniętymi do brzucha, byłem jak sparaliżowany, a serce biło jak oszalałe.

Wrzasnąłem ze wszystkich sił, kiedy zaatakował ogrodzenie, daleko ode mnie, o jakieś pięćdziesiąt metrów, naprzeciwko. Wrzeszczałem ze strachu, że tu wpadnie. Jak w koszmarnym śnie ujrzałem, jak na wszystkie strony leciały odłamki bambusa, a straszliwa siła rozrzucała je z nieopisaną wściekłością.

Potem zniknął znowu i nie pojawił się więcej. Słychać już było tylko przenikliwe, dalekie odgłosy. Coraz dalsze. Rezygnował.

Nie ruszałem się. Ładnych parę godzin później wstał świt, a ja nadal leżałem w błocie, śmierdzący i żałosny, ściśnięty przerażeniem, jakiego nigdy przedtem nie odczuwałem.

Powoli, wraz z nastaniem dnia, zrozumiałem, że żyję. W trzech miejscach ogrodzenie było wgniecione, pozbawione wielkich odłamków drewna. Za moimi plecami pękło na pół, tworząc ogromną poziomą wyrwę długą na dziesięć metrów, której widok pogrążył mnie ostatecznie. Trochę więcej, tylko jeszcze jedno uderzenie, i rozwaliłby wszystko. Złapałby mnie, cisnął o ziemię i ostatecznie rozgniótł.

Dlaczego tego nie uczynił? Rana musiała być poważna. Osłabiony, przez chwilę jeszcze dawał upust swej złości, po czym musiał dać za wygraną. Podniosłem z błota karabin i poszedłem się odświeżyć, stopniowo odzyskując spokój. Moje dłonie jeszcze lekko drżały i w żaden sposób nie potrafiłem temu zaradzić.

Kiedy wszedłem do warsztatu, zrozumiałem natychmiast. Paulo patrzył na mnie niewypowiedzianie smutnym wzrokiem, okryty skórami, siedząc na brzegu łóżka dziewczynki. Montaignes, nadal leżąc, cicho płakał.

Umarła.

Paulo wycofał się na swoje łóżko. Obaj nakryli się swoimi matami, jakby ogarnięci atakiem choroby, by pozostawić mnie sam na sam z moim cierpieniem.

Wziąłem ją w ramiona. Na jej twarzy malował się całkowity spokój. W ostatnim odruchu samoobrony dotykałem ją i szczypałem, ale nie było żadnej nadziei. Tym razem odeszła tak daleko, że nie mogła już wrócić.

Przeszedłem przez fort, by zanieść ją do naszej chaty, ułożyłem ją na posłaniu, po czym wziąłem maczetę i z furią zacząłem ciąć bambusową podłogę. Potem na klęczkach wykopałem w ziemi otwór. Poświęciłem na to kilka godzin, bo chciałem, by był głęboki i miał równe brzegi. Następnie naciąłem bambusów odpowiedniej długości i rozłożyłem je na dnie i przy ściankach otworu, tworząc w ten sposób jakby skrzynię, możliwie regularną.

Ochroni ją to od padlinożernych zwierząt.

Uniosłem ją i delikatnie położyłem na dnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nakryłem ją matą i bardzo szybko, nie patrząc, przysypałem ziemią.

Ubijałem to miejsce, aż wszystko było zupełnie równe, po czym wyszedłem z chaty. Maczetą ciąłem słupy, aż domek zawalił się na grób. Zniszczyłem dach i ścianki, pozostawiając jedynie kupę połamanego drewna, strzegącą dostępu do grobu mojej narzeczonej.

Spoczywaj w pokoju, piękna mała dziewczynko.

***

Przygotowałem Paulowi i Montaignes'owi dwa nowe posłania z gałęzi i uzupełniłem ich zapas żywności. Zostało mi dziewięć naboi. Wziąłem sześć, karabin i wyszedłem z fortu.