38275.fb2
Biegun w dżungli?
Owszem. Nawet dwa – wschodni i zachodni.
O tych polarnych – północnym i południowym - wiedzą wszyscy, a o tropikalnych źródła milczą. Nie uczy się o nich w szkołach, nie wspomina w encyklopediach. Tylko wąska grupa specjalistów i zapaleńców wie gdzie ich szukać. To dlatego że bieguny tropikalne są mało oczywiste – nie da się ich zaznaczyć wbijając w ziemię słupek z flagą narodową pierwszego zdobywcy i pamiątkową tabliczką. Nie sposób tego zrobić z tej przyczyny, że biegun tropikalny to nie jakiś jeden, konkretny, precyzyjnie wytyczalny punkt na mapie, lecz pewien r e j o n. Obszar.
Żeby można było mówić o biegunie, muszą być spełnione dwa warunki:
1) biegun zawsze leży na końcu świata,
2) dookoła niego rozciąga się pustkowie o ekstremalnym klimacie.
Pustkowie w dżungli? Przecież w dżungli jest bardzo gęsto; raczej natłok niż pustka.
A kto powiedziały że na pustkowiu ma być pusto? Przeciwnie. Pustkowia nigdy nie są puste – tam jest pełno różnych rzeczy. Brak tylko ludzi, a kiedy gdzieś nie ma ludzi, to ludzie zaraz mówią „pustkowie”. Powinni raczej mówić „bezludzie”.
Antarktyka, Grenlandia., Australia, Atacama, Sahara, Gobi… – to wszystko pustkowia. Ale zapytajcie stałych mieszkańców dalekiej północy – Eskimosów – czy oni uważają, że u nich jest pusto? Najpierw opowiedzą wam o kilkudziesięciu gatunkach śniegu, a potem godzinami będą rozprawiać o polowaniu. Polowaniu na co? Na pustkę? Otóż nie – chodzi o setki różnorodnych gatunków zwierząt, ptaków i ryb.
Zapytajcie Beduinów z Sahary lub australijskich Aborygenów – oni z kolei opowiedzą wam o licznych odmianach piasku, rodzajach wydm i bogactwie roślinności na pustyni. Aha, i godzinami będą gadać o różnych rodzajach herbatek, które się u nich popija i na co która pomaga – a wszystkie zaparzone z miejscowych ziółek, których jest taka mnogość, że trzeba być baaardzo starą Indianką, żeby je umieć odróżniać. (I nie zaparzyć komuś omyłkowo Łysicy zamiast Porosta. Albo Porosta zamiast Pokurczu. Ewentualnie łodygi Twardziaka w miejsce pędów Miękiszki. [Przypis: Najbardziej tragiczny w skutkach był przypadek, gdy pewien nieporadny pustynny zielarz – uczeń szamana, ale dopiero początkujący – zaserwował całej wiosce wywar z kielichów Pijanicy zamiast z kiełków Piwonii. (Mogło też chodzić o korzeń Rozpusta zamiast pąków Wstydnika* – nie bardzo pamiętam, w każdym razie bal trwał do rana, a potem nikt już nic nie pamiętał, za to wszyscy szukali swoich ubrań.) [przyp. Autora] * Tłumaczenia nazw ziół dosłowne, przybliżone lub przypuszczalne – nigdzie w oryginale (hiszpańskim), nie występują uczciwe nazwy botaniczne, wszędzie tylko ludowe. Miękiszkę można więc równie dobrze przetłumaczyć na: Rozlazła, Breja albo Papka itp. [przyp. tłumacza]]).
Splątana dżungla, choć pełna roślin i zwierząt, jest pustkowiem.
Po dżungli można chodzić tygodniami i nie spotkać żywej duszy. Choć człowiek stale przedziera się przez różne gąszcze i stale słyszy wokół siebie odgłosy tropikalnego lasu, wycia małp, skrzeczenia papug, jazgot cykad, tojednak już po krótkim czasie ma wrażenie kompletnej samotności. Identyczne jak na pustyni. Identyczne jak w wysokich górach. I jak na lodowych równinach Antarktydy.
Dżungla tylko z pozoru wydaje się zatłoczona. Kto ją poznał od środka, wie jakie to przerażające pustkowie.
Ale żeby można mówić o biegunie dżungli, owo pustkowie musi być położone na końcu świata.
A gdzie on właściwie jest?
Na biegunie północnym? Bez wątpienia: tak!
Na południowym? Też.
A na szczycie Himalajów? Tak. Tam również, z całą pewnością, jest koniec świata. Świat to przecież – z grubsza rzecz ujmując – kula, ma więc wiele końców. Z lekcji geometrii wynika nawet, że nieskończenie wiele.
A z lekcji geografii? Jak rozpoznać, że się właśnie dotarło na jeden z nich?
To proste – koniec świata jest punktem, z którego nie sposób pójść nigdzie dalej. Kiedy staniesz na biegunie lub na szczycie Everestu i rozejrzysz się wokoło, stwierdzisz, że droga TAM skończyła się i zniknęła, i że od tej chwili wszystkie drogi prowadzą już tylko z powrotem.
Dlatego właśnie wyprawę do bieguna dżungli zostawiłem sobie na koniec tej
książki.[Przypis: Wcale nie twierdzę, że czas już wracać do domu, po prostu czasami milo jest wrócić, żeby ruszyć w kolejną wyprawę.].
Znawcy zagadnienia twierdzą, że dwa najtrudniejsze do przejścia obszary porośnięte tropikalną puszczą to Borneo (na półkuli wschodniej) i Darien (na zachodniej). Mówią, że kto tam dotrze i przeżyje – kto je pokona – ten zdobył biegun dżungli.
Z Polaków, na biegunie wschodnim był Jacek Pałkiewicz – o nikim innym nie słyszałem. Na biegunie zachodnim było nas dwoje – ja, gringo, i ona, Blondynka.
Posłuchajcie…
Przesmyk Darien (Darien Gap) leży tam, gdzie Panama graniczy z Kolumbią. To ten cieniutki pasek lądu (w formie frywolnego wyrostka lub – jak twierdzą inni – pępowiny), który sterczy z górnego czubka Ameryki Południowej. Tamtędy Ameryka Południowa łączy się ze Środkową, a potem? trochę niepostrzeżenie, przechodzi w Amerykę Północną. Na mapach Darien wygląda mizernie i z tej przyczyny, kiedy to tylko możliwe, kartografowie go nie rysują – żeby nie psuł zgrabnego obrysu kontynentu.
Jednak w rzeczywistości jest to bardzo solidny kawał lądu pofałdowany w niewysokie, ale wyjątkowo strome góry, porośnięty tropikalną puszczą (jeden z ostatnich na kuli ziemskiej obszarów dżungli nietkniętych siekierą cywilizacji) i na dodatek – od strony kolumbijskiej – zatarasowany bagnami. Z powyższych powodów, Darien uchodzi za nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście grupy miejscowych Indian od tysięcy lat przemierzają Darien w tę i z powrotem praktycznie codziennie, ale oni nie są ani podróżnikami, ani odkrywcami, więc się nie liczą.]
To przekonanie potwierdza choćby historia budowy Panamericany, czyli systemu dróg asfaltowych, który miał połączyć Ziemię Ognistą z Alaską.
Doborowe siły konstruktorskie z całego świata, ogromne buldożery i miliony dolarów pokonały Andy – góry wysokie, Amazonię – lasy szerokie i pustynie długie – jak Atacama – ale utknęły w Darien. Próbowały się przezeń przegryźć na kilka sposobów, lecz go nie zmogły. Wciąż trwa nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście od wielu lat przemierzają go, praktycznie codziennie, karawany przemytników kokainy, które z Kolumbii kierują się nad Kanał Panamski, by tam zrzucić towarna jakiś statek, a samemu już bez bagażu, za to z solidnym rulonem dolarów w kieszeni, powrócić do domu samolotem. Ponieważ jednak te karawany składają się z Indian, a nie z podróżników i odkrywców, więc też się nie liczą.].
W kilku miejscowościach po obu stronach Przesmyku do dziś sterczą z błota pordzewiałe wraki wielkich spychaczy z resztkami charakterystycznej żółtej farby do metalu. (Jest sprzedawana w puszkach z napisem: Maluj ostrożnie!!! Jak zaschnie, zdrapać trudno, a sama NIGDY się nie złuszczy.) Te wraki, to ślady międzynarodowej machiny, która połamała sobie w Darien zębiska, a następnie ze skamleniem wycofała się ryć gdzie indziej.
Zamorscy konstruktorzy zwijali manatki w poczuciu wstydu i klęski. Zrejterowali wszyscy – budowę podejmowało, a potem porzucało, kilka kolejnych Międzynarodowych Koncernów Drogowych.
Po każdej takiej ucieczce pozostawały pisemne usprawiedliwienia w postaci szczegółowych wyliczeń mających dowieść, że bardziej sensowne będzie utrzymywanie stałych przepraw promowych przewożących ludzi i towary dookoła Przesmyku niż stawianie autostrady na betonowych palach w poprzek tropikalnych bagien, dżungli i gór.
Poza wrakami żółtych machin, zamorscy konstruktorzy zostawili także pewne charakterystyczne ślady w lokalnej kulturze. Okoliczna ludność do dziś żywi przekonanie, że wszystkich przybyszów o białym kolorze skóry należy tytułować panie inżynierze (zamiast tradycyjnego gringo) oraz że praca inżyniera polega na drapaniu się w głowę, robieniu coraz bardziej strapionych min oraz nerwowym żuciu końcówek własnych wąsów.
Ponadto kilka razy na dzień w panach inżynierach coś narasta… wzbiera… dojrzewa… a w końcu wybucha. Wtedy zaczynają ciskać o ziemię drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, fajka, rulony papieru) oraz przeklinać wszystko dookoła. Niektórzy przy tym mocno tupią nogami, wgniatając w błoto prywatne czapki, okulary i fajki oraz służbowe rulony papieru. (Wówczas lepiej się odsunąć, jeżeli nie chce się być ochlapanym.)
Żeby jakoś zakamuflować swoją wstydliwą porażkę, Biali uknuli międzynarodowy spisek kartograficzny, polegający na tym, że na większości map wyrysowuje się Autostradę Panamerykańską jako dumną czerwoną linię, która biegnie, i tu uwaga, n.i.e.p.r.z.e.r.w.a.n.i.e z Alaski aż na Ziemię Ognistą.
Owo „nieprzerwanie” istnieje jednak tylko na papierze. W rzeczywistości Panamericana nigdy nie została ukończona!
W samym jej środku brakuje sporego kawałka. Optymiści mówią o 200 kilometrach, a z moich doświadczeń wynika, że to raczej 500. Asfalt urywa się jakieś 60 kilometrów na południe od Panama City. Dalej biegnie stopniowo zanikająca żwirówka, potem droga polna, którą rozklekotane autobusy i ciężarówki terenowe starają się jakoś dobrnąć do osady Yaviza. (W porze obfitych deszczów na ostatnim odcinku autobusy zastępuje traktor albo muły)
Za Yavizą nie ma już nic. Nic comogłoby przypominać drogę. Jakąkolwiek drogę, nie wspominając o Autostradzie.
Ale n.ie.p.r.z.e.r.w.a.n.a czerwona linia się tym nie zraża i biegnie sobie dalej – po mapie. Przecina nieprzebyte gąszcze, góry i bagna, czasami trafia (choć sama o tym nie wie) w leśne ścieżki wydeptane bosymi stopami Indian albo w strumienie którymi poruszają się wąskie czółna plemienia Chocó, i wreszcie dociera do miasta Medellin.
Umiejętne wykorzystanie tych ścieżek i strumieni może człowieka pieszego zaprowadzić na drugą stronę Darien – do Kolumbii – tam z kolei, kierując się do Medellin, natrafi on na dalszy ciąg Panamericany (tym razem prawdziwej – zrobionej z asfaltu, a nie z farby drukarskiej), ale zanim się to stanie, trzeba jeszcze przekroczyć biegun dżungli.
Autostradą na pewno się nie da bo jej tam NIE MA!
Byłem, widziałem – wiem! Veni, vidi, vici.
[Przypis: Przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem – słowa Juliusza Cezara zawiadamiającego senat o swym zwycięstwie nad królem Pontu Farnacesem w 47 r. p.n.e. [przyp. tłumacza]]
Kilkanaście lat temu, gdy Polska jeszcze nie była Polską, wymarzyłem sobie, że zostanę pierwszym Polakiem, który pokona Darien na piechotę. Wyprawa miała się nazywać „Od asfaltu do asfaltu”.
Pomysł był prosty: Pewnego dnia staję piętami na ostatnim skrawku asfaltu w Panamie i ruszam przed siebie. Po jakimś czasie kończę wyprawę, stając palcami na pierwszym kawałku asfaltu w Kolumbii.
Marzyłem o tym 10 lat i w końcu się udało. Z małą poprawką: nie byłem sam – razem ze mną szła Blondynka. Ja niosłem większość jej ekwipunku, a ona podpierała plecak, żebym się nie przewrócił. Gdyby nie Blondynka, nie pokonałbym Darien – on pokonałby mnie. Gdyby nie ja, Blondynka prawdopodobnie nigdy nie wpadłaby na tak idiotyczny pomysł, jak przeprawa przez terytorium plemienia Kuna, które zabija każdego, do kogo pasuje określenie gringo.
Posłuchajcie…
Kuna nie lubią intruzów. Żadnych. A szczególnie białych oraz wojskowych. Władze państwowe Panamy i Kolumbii niechętnie się do tego przyznają, jednak w Darien faktyczne rządy sprawują Indianie – od zawsze – w dodatku są to rządywyłączne i suwerenne.[Przypis: W źródłach anglojęzycznych i zależnych, zamiast pisowni Kuna często pojawia się Cuna – prawdopodobnie dla ułatwienia prawidłowej wymowy. My pozostajemy przy transkrypcji tradycyjnej – Kuna. W języku polskim ona właśnie ułatwi prawidłową wymowę. [przyp. tłumacza]]
W związku z tym na mapach rysuje się kolejna fikcja: w poprzek czerwonej kreski nieistniejącego kawałka Panamericany biegnie czarna kreska nieistniejącej granicy panamsko – kolumbijskiej. W rzeczywistości te kraje ze sobą nie sąsiadują – oddziela je kilkusetkilometrowy pas „ziemi niczyjej”, nieformalna strefa buforowa, a mówiąc w uproszczeniu: Niezależne Państwo Kuna.
Jest to stowarzyszenie obronne kilkudziesięciu wiosek, zarządzane na wzór korporacji przez Zgromadzenie Kacyków. Zgromadzenia zwoływane są tylko w razie konkretnej potrzeby. W okresach między Zgromadzeniami, każdy kacyk włada kawałkiem terytorium Kuna na własny rachunek.
Kuna tolerują na swoim terenie tylko kilka samotnych posterunków panamskiej straży granicznej (zaopatrywanych z helikoptera, bo Indianie nie życzą sobie, by przez ich ziemie ktoś przechodził). Na tym kończy się cała władza z zewnątrz.
Posterunki założono za wiedzą i zgodą kacyków, w miejscach przez nich wskazanych. Wyglądają one zawsze tak: garstka zastrachanych wojaków stacjonuje w pobliżu kilkuset dobrze uzbrojonych Indian. Zgadnijcie, kto tu kogo pilnuje? I kto rządzi?
Układ z wojskiem jest prosty:
– Wy tu sobie siedzicie i pozorujecie władzę państwową, a my wam nie robimy krzywdy.
– Co jakiś czas nieznani sprawcy (w raportach napiszecie: najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka) napadają na was i odbierają zapasy broni, lekarstw oraz środki łączności.
– Wynigdy nie oskarżacie wojowników Kuna o napaść i rabunek, i dlatego wojownicy Kuna was nie zabijają za pomocą waszych własnych karabinów.
– Broń przejęta przez najprawdopodobniej kolumbijską partyzantkę zostaje w rękach plemienia Kuna, a wam Armia przysyła nową. Over.
Wyobraźcie sobie czterech żołnierzy na niewielkiej polance wykarczowanej pośrodku dżungli.
Mieszkają w jednoizbowym baraczku z pustaków, krytym blachą falistą. W słoneczny dzień pod tą blachą robi się gorąco jak w piekarniku. Kiedy pada ulewny deszcz, trzeba zatykać uszy – taki jest huk.
Na drewnianym kołku przed baraczkiem przyczepiono deskę zwymalowanym ręcznie napisem: „BAZA SIŁ OCHRONY POGRANICZA – PUESTO PAYA – REPUBLICA de PANAMA”. Obok, na wysokim giętkim kiju z bambusa, wisi podarta flaga. Na gałęziach pobliskich drzew rozciągnięto drut, który ma robić za antenę do wojskowego radia. Drut służy dobrze, a i radio jest niezłej jakości – zasilane z małej baterii słonecznej – niestety słychać w nim najczęściej trzaski. Z jakichś tajemniczych powodów fale radiowe nie lubią tego miejsca. Obrazu dopełnia typowa wojskowa wygódka sklecona z trzech rozwiniętych i wyklepanych na płasko beczek po ropie. Ustawiono ją tyłem do baraczku. Drzwi nie są potrzebne – nikt nikogo nie zaskoczy ze spuszczonymi spodniami, ponieważ żołnierze zawsze dokładnie wiedzą, gdzie w danej chwili przebywa reszta oddziału. Tu nigdy nie odchodzi się dalej niż na odległość głosu. A najlepiej, żeby się wszyscy zawsze mieli nawzajem na oku. Z wyjątkiem sytuacji, gdy jeden idzie do wygódki.
Rzecz charakterystyczna: nawet tam żołnierz nie rozstaje się z karabinem. Dlatego właśnie nie instalowano drzwiczek – lepiej mieć teren pod stałą obserwacją.
Setka rozwścieczonych Indian jest tu w stanie dotrzeć w ciągu kwadransa od chwili, gdy padnie rozkaz kacyka, Z kolei odsiecz w postaci jednego helikoptera z pilotem, jednego sierżanta i sześciu niechętnych ginąć rekrutów, jest tu w stanie dotrzeć najwcześniej po kilku godzinach od chwili, gdy napadnięci wezwą pomoc przez radio. Zazwyczaj jednak – tak na wszelki wypadek – odsiecz dociera dopiero następnego dnia, jak już się wszystko uspokoi, a nieznani sprawcy, czyli najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka, wyszumią się i sobie pójdą.
Po wylądowaniu i krótkim rozpoznaniu, odsiecz – zwana oficjalnie Oddziałem Szturmowym – przegrupowuje się w Oddział Transportowy Zwłok i zawraca do bazy.
Na pokładzie helikoptera, u stóp załogi, leżą niedawni koledzy z wojska. Są starannie zapakowani w czarne foliowe worki.
Przy okazji, tym samym helikopterem, lecą do szpitala najciężej ranni przedstawiciele plemienia Kuna. Są starannie pozawijani białymi bandażami, które otrzymali w prezencie od Armii.
Wszyscy pasażerowie i pilot wiedzą, że żołnierze (w workach) postradali życie w potyczce z Indianami (w bandażach). Ale wszyscy grzecznie udają, że wierzą w historyjkę o kolejnym napadzie najprawdopodobniej kolumbijskiej partyzantki. Udają, bo tak jest wygodniej. I bezpieczniej.
Gdybym o tym wszystkim wiedział przed wyprawą do Darien, pewnie bym tam nie pojechał. A może: tym bardziej…
Zbierając materiały na temat Przesmyku wciąż natykałem się na różne nieprzyjemne doniesienia prasy, ale jakoś żadne z nich mnie nie zatrzymało w domu. A przecież wszystkie były, delikatnie rzecz ujmując, zniechęcające. Darien mnie wyraźnie ostrzegał. Groził palcem.
I pochłaniał kolejne ofiary…
Większość pożerał jednym kłapnięciem, inne porządnie gryzł, a potem wypluwał, ale nikomu nie przepuścił. Nie wyglądał na kogoś, kto pozwoli sobie wejść w paszczę, przemaszerować przez kiszki, a następnie spokojnie wyjść z drugiej strony.
Darien mnie ostrzegał:
Tajemnicze zaginięcie amerykańskiego antropologa – wybitnego specjalisty od dzikich plemion (do dziś go nie odnaleziono).
Miesiąc później równie tajemnicze zaginięcie japońskiego kolekcjonera orchidei (odnaleziono tylko jego zielnik, parę zwęglonych sandałów i dwanaście pustych butelek po aguardiente).
Darien groził mi palcem:
Krótka notatka o kilku amatorach przygody, którzy opuszczali Yavizę z uśmiechami na ustach, a wracali z płaczem i solennymi zapewnieniami, że NIGDY WIĘCEJ.
… i najwyraźniej mnie prowokował:
Innym razem gazety szeroko pisały o losie niemieckiego turysty, który postanowił przejść Darien i podobno wyszedł z tego żywy, ale dopiero po pół roku, nie całkiem świadom tego, gdzie jest i co robi, a na dodatek oskubany ze wszystkiego, comiał przy sobie. Oskubany doszczętnie… Jak by to inaczej powiedzieć… do gołej skóry.
Kolumbijski patrol zainteresował się nim, kiedy kompletnie nagi paradował przez poletko manioku, a hałastra dzieciarni biegła za nim z wrzaskiem pokazując sobie palcami, coon tam ma.(Miał tatuaż przedstawiający smoka, który ział z pyska nie ogniem, ale czymś zupełnie niestosownym do oglądania przez małe dzieci.)
W pierwszym, zdrowym odruchu patrol chciał spałować zboczeńca, ale dość szybko okazało się, że delikwent przeżywa dokumentne pomieszanie zmysłów i naprawdę nie wie, że jest nagi. Nawet żołdacy potrafią znaleźć w sobie litość dla wariata, więc osłonięty wojskową czapką dotarł do najbliższego posterunku, a stamtąd, w biurokratycznie zawiły sposób, powrócił na ojczyzny łono.
A propos łona: Mimo niepamięci co do własnych personaliów, golas został bardzo szybko zidentyfikowany.
Za pomocą kserografu, faksu, skanera i Internetu, fotografia ziejącego smoka (w języku oficjalnym mówiono o nim „znaki szczególne”) obiegła kilka konsulatów, ambasad i urzędów, w sumie połowę kuli ziemskiej, została rozpoznana przez osoby bliskie, uradowane widokiem zaginionego, i odesłana do Kolumbii z adnotacją, do kogo ów ziejący smok należy. Tak to, po nitce globalnych łączy elektronicznych, udało się dojść do kłębka nerwów, jakim był w chwili odnalezienia nagi Jorgen Krol.
Po kilku miesiącach spędzonych w pewnym dyskretnym zakładzie, zwanym „sanatorium”, Krol doszedł do siebie – mniej więcej – ale nadal nie potrafił opowiedzieć, cosię z nim działo przez te sześć miesięcy spędzonych w dżungli.
[Przypis: To jeden z niewielu ludzi, którzy naprawdę spóźnili się na własny pogrzeb. Było tak: Kiedy Jorgen tkwił piąty miesiąc w Darien, najbliższa rodzina w Niemczech straciła nadzieje na jego powrót i wyprawiła mu symboliczny pogrzeb. Po tym wydarzeniu pozostała bardzo niesymboliczna pamiątka – niewielka parcela (metr na dwa) przykryta płytą z czarnego granitu z wyrytym imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia oraz krótką informacją, że Nasz ukochany syn i brat zaginął w Darien (Panama).
Osobiście jestem zdania, że ktoś – dla porządku – powinien tam teraz dopisać: Nasz ukochany syn i brat się jednak odnalazł, a kolejne informacje na temat jego losów zostaną wyryte w tym miejscu za kilkadziesiąt lat, bo Jorgen prowadzi obecnie wyjątkowo zdrowy tryb życia (pod nadzorem lekarzy) i już raczej nigdzie nic będzie wyjeżdżał. Ubiera się ciepło, tak by nikomu nie przyszło do głowy wytykać go palcami i krzyczeć: Król jest nagi!
Darien mnie ostrzegał. Groził palcem… i w ten sposób także prowokował. Zupełnie jakby mnie wyzywał na pojedynek…
Najbardziej głośna była sprawa z początku lat 90.:
Pewien śmiałek, sponsorowany przez telewizję, wymyślił sobie, że przejedzie na motorze z Alaski na Ziemię Ognistą. Popatrzył na mapę i stwierdził, że zrobi to bez większego kłopotu, podążając cały czas Autostradą Panamerykańską.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że ani on, ani telewizja, która miała wszystko filmować, nie byli zainteresowani zwiedzaniem krajów i kultur dostępnych na poboczach Panamericany – jedyne, coich obchodziło, to ustanowienie rekordu prędkości. W tym celu można by oczywiście przez kilka miesięcy jeździć dookoła jakiegoś stadionu (byle tylko odległość się zgadzała), ale tooczywiście dużo mniej spektakularne niż łamanie ograniczeń prędkości w kilkunastu kolejnych państwach transmitowane do kilkudziesięciu innych państw na całym świecie przez kanał tematyczny dla młodzieży.
Z towarzyszeniem zachęcających wrzasków i gwizdów oraz obowiązkowego dymu spod opon, nasz śmiałek wystartował z Anchorage na dalekiej Północy Stanów Zjednoczonych. Kanada przemknęła mu na granicy pola widzenia, prawie niepostrzeżenie. W Kalifornii musiał znacznie zwolnić ze względu na tamtejszą policję, która nie zna się ani na żartach, ani na biciu rekordów (co najwyżej na biciu Murzynów pod okiem amatorskiej kamery wideo), więc na dobre rozpędził się dopiero w Meksyku. Ale za to jak!
W Acapulco czekali na niego z tequilą i solą już na dwa dni przed przyjazdem, a potem okazało się, że niepotrzebnie, bo przejechał trzy dni wcześniej, niż sam planował.
Kilka następnych krajów Ameryki Środkowej potraktował jak rodzaj szybkiego slalomu między słupkami granicznymi i wreszcie z pełnym impetem runął w gęstwinę Darien.
Trzeba przyznać, że wbił się dość głęboko…
I utknął. W dżungli i błocie.
Kompletnie zaskoczony i nieprzygotowany, bo do ostatniej chwili wierzył, że tam jednak jest jakiś asfalt. A przynajmniej szutrówka. No dobra, dukt. Cokolwiek!
Targał podobno ten swój motor przez kilka dni na plecach licząc na to, że błoto po kolana oraz strome góry wkrótce się skończą, ale się przeliczył. Wreszcie zawrócił. (Już bez motoru który wzięli Indianie jako część zapłaty za uratowanie [Przypis: Źródła mniej życzliwe plemieniu Kuna używają w tym miejscu słowa „darowanie”] życia.
W dwa tygodnie później kontynuował swoją wyprawę – na innym motorze – rozpoczynając jej drugi etap z Medellin. Sceny wsiadania na prom i omijania Przesmyku potraktowano nader pobieżnie. Miałem nawet wrażenie, że wstydliwie. A to przecież żaden wstyd utknąć w Darien.
To nie wstyd – to normalka.
Myśmy utknęli baardzo, baardzo głęboko – w Paya, czyli indiańskiej wiosce – warowni położonej nad rzeką o tej samej nazwie. Zostaliśmy tam zatrzymani i uwięzieni.
Uwięziono nas dlatego, że stanowiliśmy zagadkę – Biali nigdy nie docierają tak daleko, a w każdym razie nie docierają tak daleko bez eskorty wojowników Kuna, i tow dodatku niepostrzeżenie. A nikt się nas w Paya nie spodziewał, bo nie pojawiliśmy się wcześniej w żadnej z wiosek Kuna leżących po drodze. Prawdę powiedziawszy celowo je omijaliśmy w obawie, że Indianie nas zawrócą z drogi. Chcieliśmy wedrzeć siępo kryjomu jak najdalej w głąb ich terytorium. Tak daleko, żeby nasza ewentualna ekstradycja odbyła się nie z powrotem do Panamy, lecz na stronę kolumbijską.
Pomagał nam w tym pewien myśliwy zaprawiony w dyskretnym podchodzeniu zwierzyny. To on umiejętnie powymijał wszystkie warty ustawione po drodze, ale do wioski Kuna weszliśmy już bez niego. Uciekł, kiedy tylko zobaczył pierwsze szałasy i spacerujących między nimi wojowników.
Ten człowiek nie był tchórzem. Nie był też wariatem, i właśnie dlatego uciekł. W dżungli ucieczka rzadko bywa dowodem tchórzostwa – najczęściej jest przejawem mądrości odziedziczonej po przodkach.
Myśliwy pochodził z sąsiedniego plemienia o nazwie Chocó, które szczerze nienawidzi, a zarazem śmiertelnie boi się Kuna. Całą drogę opowiadał nam mrożące krew w żyłach historie na ich temat i serdecznie odradzał dalszą wędrówkę.
Chocó są ludem nadzwyczaj spokojnym, Kuna zaś – wyjątkowo wojowniczym. Oba plemiona od stuleci zamieszkują tę samą ziemię, a stosunki między nimi są na tyle normalne, na ile w tych warunkach mogą być. Przy czym normę wyznacza tu Pachamama – Matka Natura: Chocó czują wobec Kuna mniej więcej to, co wielki roślinożerny gatunek dinozaura czuł wobec ryczącego mu w twarz Tyranozaurusa. Z kolei Kuna na widok Chocó zwykle się uśmiechają. (Wyrazem twarzy przypominają wtedy nietoperza.)
Z podobnym uśmiechem zwracali się także do nas. Ale to było dużo później, a najpierw wynajęliśmy myśliwego.
Posłuchajcie…
Znaleźliśmy go w okolicach Yavizy. Miał porządną łódź wydłubaną z solidnego pnia, do tego motor, który bez przerwy się krztusił i gasł, ale ogólnie pomagał w wiosłowaniu, oraz beczkę paliwa. Przede wszystkim jednak był zawodowym tropicielem – a więc musiał dobrze znać okoliczne lasy i rzeki. Poznaliśmy to od razu po… kolorze jego skóry.
Indiańscy myśliwi korzystają powszechnie z soku pewnej dzikiej rośliny, którym smarują twarz oraz wszystkie odsłonięte części ciała. Ów sok daje efekt jak atrament, a więc świetnie maskuje pod względem optycznym. Ponadto, swoim zapachem zagłusza naturalną woń człowieka (oczywiście daleeeko mu do IPM). A na dodatek odstrasza insekty (jeśli się w to mocno uwierzy). Coś takiego, to dla myśliwych idealny kamuflaż.
Tyle że sok pozostawia wyjątkowo trwałe ślady – w kilka godzin po posmarowaniu skóra robi się czarna i pozostaje taka przez wiele następnych dni. Nie pomaga mydło, szorowanie piaskiem, żadne rozpuszczalniki ani detergenty – musi się złuszczyć. Myśliwi amatorzy nigdy nie stosują tej substancji – tylko zawodowcom nie przeszkadza, że tak długo będą czarni.
Po wypłynięciu z Yavizy, ruszyliśmy w górę rzeki oznaczonej na mapach jako Tuira.
Przez pierwsze kilka dni i ostatnie posterunki wojskowe, towarzyszył nam lekarz – oficjalny wysłannik rządu Panamy na te tereny. Był czymś w rodzaju naszej przepustki [Przypis: Władze, nauczone przykrymi doświadczeniami z przeszłości, starają się nie dopuszczać białych intruzów w głąb Darien] – on pokazywał wojskowym swoje dokumenty i paplał zmyślone głupstwa na temat międzynarodowej pomocy medycznej przybyłej właśnie z Europy, a myśmy płacili za jego transport i jedzenie.
Lekarz udawał się na trzy miesiące do osady Union, która jest umowną stolicą plemienia Chocó, a jednocześnie ostatnim miejscem, dokąd sięga władza państwowa. Zbudowano tam Ośrodek Zdrowia, czyli dwuizbowy domek kryty blachą falistą – w jednej izbie pan doktor mieszka, w drugiej trzyma lekarstwa, a leczy najczęściej na przyzbie, bo w słoneczny dzień robi się pod tą blachą gorąco jak w piekarniku.
Po odstawieniu go na miejsce, ogłosiliśmy wszem i wobec, żeśmy się już Darien naoglądali po dziurki w nosie i zawracamy. Mieliśmy nadzieję, że uwierzą.
Potem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przezwiele dni kluczyliśmy, kierując się w głąb dżungli. Korzystaliśmy z rzeczek i strumieni, czasem tak płytkich, że silnik trzeba było wyciągać z wody i odpychać się kijami. Kiedy indziej musieliśmy wysiadać z łodzi i ciągnąć ją za sobą na linie.
Kilka kolejnych nocy spędziliśmy w coraz mniejszych i rzadszych osadach plemienia Chocó. Zawsze przypływając po zmroku i odpływając przed świtem. W końcu przyjazny i życzliwy przybyszom lud Chocó został za nami – wpłynęliśmy do wrogiej krainy Kuna.
Nie chciała nas przyjąć – nagle skończyły się ryby w rzece, a potem nawet woda. Coraz dłuższe odcinki pokonywaliśmy ciągnąc pirogę po dnie.
Wtedy nasz przewodnik zarządził wędrówkę na piechotę. Porzuciliśmy łódź, wzięliśmy cały dobytek na plecy i ruszyliśmy w górę strumienia.
W powietrzu wokół nas było cośtakiego… nieprzyjemnego. Miało się wrażenie, że tuż za plecami czai się ktoś wielki, szary i kosmaty. Lecz kiedy człowiek spoglądał przez ramię, widział tylko bardzo zmęczone, ale wciąż uśmiechnięte, oczy Blondynki.
Po kilku dniach, brodząc po kostki w wodzie, dotarliśmy do miejsca, w którym Indianin zatrzymał się, oznajmił stanowczo,, że dalej nie pójdzie i upomniał o swoją zapłatę.
Rozejrzałem się dookoła i powiedziałem, że przecież miał nas doprowadzić do wioski, a ja żadnej wioski nie widzę. Wtedy zgrzytnął zębami, ale ponieważ, jak każdy Chocó, był człowiekiem dobrym i uczciwym, podprowadził nas jeszcze kilkaset kroków stronią, prawie niewidoczną ścieżynką w górę błotnistego stoku. Aż do wielkiego zwalonego pnia, po którym przeszliśmy nad głębokim parowem i nagle… stanęliśmy na obrzeżach wioski. W oddali, między szałasami, przechadzali się wojownicy.
Zapłaciłem mu, a potem, kiedy chciałem uścisnąć na pożegnanie, stwierdziłem, że zniknął jak kamfora. W tej sytuacji między domostwa Kuna wkroczyliśmy już bez eskorty.
Powitanie zgotowano nam bardzo niechętne. Kobiety gwałtownie porzucały swoje przydomowe zajęcia i w pośpiechu umykały w ciemne czeluście szałasów. Po drodze zgarniały drobniejsze dzieci, a starsze wysyłały gdzieś w głąb wioski… jakby po pomoc. Za każdym razem towarzyszyła temu seria krótkich okrzyków. Potem zapadała nienaturalna cisza, która oblepiała nas nieprzyjemnie.
Za naszymi plecami sześciu podrostków utworzyło półkolistą tyralierę i wyraźnie zaganiało nas w określonym kierunku. Zachowywali przy tym dystans kilkunastu kroków. Na wszystkie nasze słowa reagowali tak samo – z głupawymi minami pokazywali, że mamy iść dalej.
W ten sposób dotarliśmy do placu pośrodku wsi, gdzie zastaliśmy pół setki mężczyzn i kilka bardzo starych kobiet.
– Dzień dobry – powiedziałem po hiszpańsku, zwracając się mniej więcej do wszystkich.
Jednocześnie lustrowałem najbliższe twarze w poszukiwaniu sygnałów zrozumienia.
Z tłumu wystąpił jakiś młody Indianin i odpowiedział:
– Dzień dobry. Czego szukacie?
Odetchnąłem z ulgą – mówił po hiszpańsku! W dodatku sądząc po reakcji innych, nie tylko on.
– Szukamy kacyka.
– JA JESTEM – odrzekł dumnie i bez chwili wahania. Zadarł przy tym głowę tak bardzo, że mimo jego niskiego wzrostu mogłem bez trudu obejrzeć, coma w nosie.
Byłem pewien, że skłaniał – spośród zebranych na placu był zdecydowanie zbyt młody, żeby piastować tak ważną funkcję. Wówczas nawet mi przez myśl nie przeszło, że wszyscy w tym tłumie są kacykami. Wszyscy, co do jednego, ze starymi kobietami włącznie; a więc on także.
Zeszli się tu z odległych okolic na Tajne Zgromadzenie Plemienne – mieli radzić o wojnie. Wojnie przeciw białym rządom, w odległych krajach, które postanowiły „uporządkować” sprawę nielegalnego przerzutu kokainy przez Darien. W tym celu, tu i ówdzie na terytorium Kuna zaczęto karczować dziewiczą dżunglę i budować lądowiska dla amerykańskich helikopterów. Wbrew woli Indian! Kacykowie mieli się teraz porozumieć w sprawie sposobu ich likwidacji. Póki co, każdy działał na własną rękę, a metody stosowali różne – spontaniczne i nieskoordynowane. Za to efekty osiągali nadzwyczaj podobne; czarne foliowe worki wypakowane przedstawicielami Armii.
Wodzowie obecni na Zgromadzeniu reprezentowali bardzo różne wioski. Jedne z nich to stare, powoli wymierające, siedliska tradycji. Wciąż pełne przepasek biodrowych i łuków oraz strzał zatrutych kurarą. Inne założono niedawno siłami indiańskiej młodzieży, która woli nosić dżinsy i strzelać seriami z karabinów.
Człowiek, z którym rozmawialiśmy, miał na szyi wisior, którego centralną część stanowił ząb jaguara oprawiony w łuskę po naboju – niemusiałem pytać, z jakiej wioski pochodzi.
Tam, gdzie mieszkał, był najstarszy – dlatego wybrano go kacykiem – ale pośród wszystkich kacyków Kuna był najmłodszy… i najbardziej wojowniczy. Pełen nienawiści do obcych. Szczególnie zawzięty wobec białych intruzów wdzierających się na ziemie będące odwiecznym terytorium jego plemienia.
Ponieważ to on wystąpił w imieniu reszty, a nikt z pozostałych nie zakwestionował jego pozycji, musieliśmy traktować go jak przywódcę Zgromadzenia.
Powoli i spokojnie zacząłem wyłuszczać, kim jesteśmy.
Mówiłem na tyle głośno, by moje słowa docierały do wszystkich. Także do uszu „prawdziwego” wodza, którego wciąż poszukiwałem wzrokiem.
Niestety zacząłem niedobrze – od gorących zapewnień, że my tu jesteśmy tylko w celach badawczych, jako para antropologów, i że chcielibyśmy wynająć jakiegoś przewodnika i pójść sobie dalej… jaaak naajdaaalej… do Kolumbii.
Mówiłem szczerą prawdę, a mimo to Indianie słuchali tego coraz bardziej nieufnie. Nie mogli uwierzyć w tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jak przypadkowe nadejście dwojga Białych intruzów dokładnie w dniu rozpoczęcia Narady Wojennej. Prawdę powiedziawszy, na ich miejscu ja też bym nie uwierzył.
Po godzinie odesłano nas – pod eskortą – do samotnej, rozwalającej się chaty położonej pośrodku wioski. Mogliśmy z niej wychodzić tylko na posiłki i za potrzebą – taka była tymczasowa decyzja (wyrok?) Zgromadzenia.
Zastanawialiśmy się, co nam zrobią ostatecznie. A mogli przecież zrobić wszystko: zabić (to akurat najłatwiej, dlatego zabijanie odbywa się na końcu – z tym zawsze się zdąży), sprzedać, wymienić, albo trzymać tu tak długo, aż się na coś będziemy mogli przydać.
Byliśmy zdani całkowicie na łaskę Indian. Bez szans na ucieczkę czy jakąkolwiek interwencję z zewnątrz – wioska była najważniejszą warownią plemienia Kuna, stanowiła świetny punkt do obrony (gdyby ktokolwiek chciał atakować) i była niemożliwa do zdobycia – istna forteca:
Strome wzgórze z płaskim wierzchołkiem, na którym mieściło się około setki szałasów, z trzech stron otoczone wodą. Z czwartej dostępu bronił głęboki parów nad którym przerzucono jeden jedyny chybotliwy mostek w postaci sprężystego pnia, po którym tu weszliśmy. Pień został z wierzchu ociosany na płasko, dzięki czemu można było wygodnie postawić stopę, lecz jednocześnie stał się przez to bardzo śliski (szczególnie, kiedy go ktoś celowo polewał wodą). W sytuacjach ostatecznych pień można było zepchnąć w głąb parowu, odcinając jedyną drogę. Kuna mogli się tu bronić w nieskończoność.
Dodatkowym atutem wioski było jej centralne położenie pośrodku indiańskiego terytorium. Na lewo i prawo oceany odległe o wiele dni marszu ciemną dżunglą. Za plecami Panama, którą opuściliśmy ponad tydzień temu, a przed nami Kolumbia, od której dzielił nas najdzikszy kawałek Darien.
Ze względu na dogodne usytuowanie, właśnie tutaj odbywały się wszystkie sekretne Zgromadzenia Kacyków. Pech sprawił, że kiedy wkroczyliśmy do wioski, akurat trwało jedno z nich – do niedawna ściśle tajne, a obecnie bardzo zaniepokojone. Powody niepokoju były dwa: Blondynka i gringo.
Rano i wieczorem przychodził po nas indiański chłopiec i prowadził do domostwa odległego o jakieś czterysta kroków. Tam serwowano nam prostą strawę: rybę ugotowaną bez patroszenia i soli oraz kilka bulw manioku pieczonych w ognisku. Po drodze nie wolno było zbaczać z wyznaczonej ścieżki! W celach higienicznych.
mogliśmy wychodzić z naszej chaty bez dziecięcej eskorty, ale tylko w ściśle oznaczone miejsce nad rzeką.
W tej sytuacji całe dnie spędzaliśmy zawieszeni w hamakach albo siedząc na przyzbie. Bezczynnie – powiedziano nam bowiem wyraźnie: żadnych zdjęć, żadnych spacerów, żadnych kontaktów z mieszkańcami wioski, chyba że sami przyjdą.
Niekiedy przychodzili – mężczyźni popatrzeć, a kobiety coś sprzedać – i wszyscy żywili irytujące przekonanie, że ponieważ jesteśmy biali, tonależy się do nas zwracać per panie inżynierze. Nie robiło im różnicy czy mówią do mnie, czy do Blondynki – zawsze to był „p a n inżynier”.
Na razie postanowiliśmy niczego nie kupować. Mówiliśmy im,, że najpierw chcemy się dowiedzieć, ile pieniędzy zażąda przewodnik za wyprowadzenie nas do Kolumbii – w ten sposób wysyłaliśmy w lud jednoznaczną ofertę handlową, na którą niestety wciąż nie było żadnej odpowiedzi.
Czuliśmy się jak w matni.
Chwilami coś w nas narastało i wtedy zaczynaliśmy ciskać o ziemię drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, latarka, zrolowane płaszcze od deszczu) oraz przeklinać wszystko dookoła. Jednak większość czasu spędzaliśmy na drapaniu się w głowę, robieniu coraz bardziej strapionych min i nerwowym ogryzaniu paznokci (żadne z nas nie miało wąsów).
A wokół nas z każdym dniem gęstniała lepka atmosfera terroru. Gęstniała… kondensowała się… i nabierała znajomego kształtu – stawała się wielka i kosmata.
Nocami przez ażurowe ścianki naszego więzienia słyszeliśmy jakieś tajemne śpiewy. Głosy zawodziły coś na kształt litanii. Wielogodzinne inwokacje do indiańskich bogów; najpierw ktoś podawał ton i wyśpiewywał kilka niezrozumiałych dla nas słów, potem pozostali powtarzali po nim. Przeciągle i płaczliwie. Im dalej w noc, tym śpiew stawał się bardziej agresywny. Wreszcie ustępował rytmicznym wrzaskom. Słychać w nich było wyraźnie: złość, nienawiść, chęć czynu i żądzę zemsty. Indianie wprowadzali się w trans. Zła energia narastała w nich i w każdej chwili mogła wystrzelić w naszą stronę.
W przypływie ciekawości i odwagi Blondynka wykradła się z naszego więzienia w pobliże miejsca, skąd dochodziły nocne śpiewy. Chciała je nagrać. Kiedy już rozłożyła cały sprzęt, ktoś ją spłoszył i musiała umykać okrężną drogą. To, cozdołała podejrzeć przez szpary domu, z którego dochodził śpiew, nie napawało optymizmem. Indianie byli nadzy, mieli dzikie spocone twarze, a w oczach odbicie innego świata. Był on dla nas obcy i groźny.
Po kilku dniach, zupełnie niespodziewanie, zostałem wezwany przed Radę Starszych. Powiedziano mi wyraźnie, że nie będzie to Zgromadzenie Kacyków, przed którym występowałem wcześniej, lecz Rada Starszych. Nie mogłem być pewien, o kogo chodzi, domyślałem się tylko, że Starsi są plemiennymi mędrcami lub szamanami, a ich Rada może mieć dla Zgromadzenia głos decydujący – coś jak wyrocznia w starożytnej Grecji, której słuchali nawet władcy.
Poprowadzono mnie środkiem wioski do niepozornej, rozklekotanej chałupy. Tam, w małym półkolistym pomieszczeniu, siedziało ośmiu mężczyzn w różnym wieku.
Z radością stwierdziłem, że nie ma pośród nich młodego nienawistnika, który z nami rozmawiał pierwszego dnia. Pojawił się za to podejrzanie wyglądający osobnik o kościach powykrzywianych artretyzmem, z połówką drucianych okularów na nosie. Właściwie połówką oprawek, bo szkła już dawno wypadły.
Jako jedyny stał, a nie siedział. Cały czas trzymał się z boku. W takim miejscu, że onmnie widział doskonale i mógł obserwować każdy mój ruch, a ja miałem go niewygodnie na wprost prawego ucha. Wkrótce przekonałem się, że to czarownik – doradca Rady Starszych, więc w duchu zacząłem o nim mówić „Wezyr”.
Człowiek ten wspierał się na czarnym kiju długości około półtora metra, z wyrzeźbioną na czubku gałką wielkości śliwki.
O ile mogłem się zorientować ów kij to była obrosła licznymi legendami Drzewna Dusza – rzecz, o której się czyta, ale nigdy, nigdy się jej nie ogląda na własne oczy.
Jest to naturalna szpila, która czasami – bardzo bardzo bardzo rzadko – powstaje w samym środku starego pnia. To zjawisko tysiąckrotnie rzadsze od występowania czarnych pereł.
Taka Dusza stanowi osobne ciało wewnątrz drzewa. Rośnie wraz z nim, czerpie z tych samych soków, ale nie jest pasożytem – jest… No właśnie, nikt nie wie dokładnie, czym jest. Tajemnicą i Legendą – tylko tyle wiemy na pewno.
Odrębny układ słojów, pozwijanych inaczej i bardziej ciasno niż wszystkie dookoła powoduje, że po rozłupaniu pnia Dusza wypada – jak sęk z deski. Jest gładka jak szkło, twarda jak stal i ciężka jak ołów – tak przynajmniej twierdzą Indianie. Przekonać się doświadczalnie nie miałem szans, bo kij, o którym mowa, stanowił berło/różdżkę, a takich rzeczy nie daje się obcym do potrzymania. Poza tym Indianie wierzą, że Drzewna Dusza ma w sobie Moc – Moc magiczną – i dotykanie jej przez osoby niepowołane grozi nieszczęściem.
Jest jeszcze coś – nigdy do tej pory nie udało się żadnej Duszy wywieźć z dżungli. Przeniesiona do klimatu choćby odrobinę mniej wilgotnego, dość prędko rozsycha się i rozpada. Podobno w pewnej chwili po prostu pęka z trzaskiem. Tych kilku podróżników, którzy wykradli Dusze z rąk Indian i wieźli je do Europy, znajdowało potem na dnie swoich kufrów jedynie garstkę czarnych pokruszonych drzazg.
Ośmiu Starszych wprawdzie rozumiało wszystko, codo nich mówię, ale miało kłopoty z odpowiadaniem – mówili wyłącznie w języku Kuna. Wezyr tłumaczył mi to na hiszpański, a ja cały czas odnosiłem wrażenie, że przy okazji połowę przerabia na moją niekorzyść.
Przez pierwszą godzinę wymienialiśmy szczere i nieszczere kurtuazje – Indianie ze zrozumieniem przyjmowali moje wyjaśnienia dotyczące celu podróży i charakteru naszej misji – a potem trochę niespodziewanie jeden z nich zapytał:
– Co tu robicie w czasie naszej tajnej narady wojennej?
Aż mnie zatkało, a jednocześnie nagle wszystko stało się jasne…
Gdybym od początku wiedział o tej naradzie, to ani przezchwilę nieupierałbym się przyswojej wersji zdarzeń. Cechą wszystkich konspiratorów świata jest to, że absolutnie nie są w stanie uwierzyć w przypadkowe zbiegi okoliczności. Konspirator musi otrzymać swoją porcję spiskowej teorii dziejów. A jak nie otrzyma, to ją sobie sam wymyśli. Uznałem więc, że będzie bezpieczniej, jeżeli to ja coś wymyślę. Coś takiego, w co oni uwierzą i w konsekwencji puszczą nas wolno.
Zacząłem moją Opowieść, która w największym skrócie wyglądała tak,… Posłuchajcie…
Ja i Blondynka jesteśmy wysłannikami rządu Rzeczypospolitej. Nasz kraj, tak jak inne kraje europejskie, jest świadom wartości ekologicznej i kulturowej, jaką przedstawia Darien. Polska, odkąd odzyskała niepodległość, rokrocznie wysyła do Panamy pewne kwoty z przeznaczeniem na ochronę przyrody Darien oraz kultury plemienia Kuna.
Ponieważ Polacy nie są idiotami, zorientowali się, że pieniądze giną gdzieś po drodze. Dlatego wysłano naszą Tajną Misję, która miała za zadanie ominąć oficjalne władze Panamy, dotrzeć wprost do serca Darien i zapytać kacyków Kuna, czy pomoc z Polski do nich dociera?
I oto jesteśmy w samym sercu Darien, przed obliczem Najwyższych Wodzów Kuna i pytamy, czy biurokraci w Panama City to podłe złodzieje przeżarte korupcją?
Ta historyjka nie była specjalnie wyszukana ani elegancka, ale trafiła na swój czas i na podatny grunt spiskowej teorii dziejów. W efekcie ocaliła nam życie.
Następnego dnia Wezyr w obecności starszyzny plemiennej podyktował mi krótki list plemienia Kuna do rządu Rzeczypospolitej, w którym zawiadamiano, że rząd w Panamie to banda złodziei, którym nie należy ufać! I pod żadnym pozorem posyłać pieniędzy!!!
Potem przez godzinę wymienialiśmy szczere kurtuazje, a na koniec Blondynka i ja dostaliśmy Indiańskie atrybuty władzy i szlachectwa – drewniane berła, zwane po hiszpańsku bastónami Nie były wprawdzie wykonane z Drzewnych Dusz, a tylko z najszlachetniejszego gatunku mahoniu, ale i tak wyglądały pięknie: proste pałki po około pół metra wysokości, zwieńczone rzeźbami.
Dla Blondynki wyrzeźbiono postać ludzką niosącą na plecach inną postać ludzką. Dla mnie zaś – postać ludzką z wielką jaszczurką siedzącą jej na ramionach. (Wyjaśniono mi, że jaszczurka to indiański symbol przebiegłości i sprytu.)
Powiedziano nam, że taki bastón stanowi dla ludu Kuna odpowiednik piernacza – listu żelaznego – kiedykolwiek postanowimy wrócić na te tereny, wystarczy, że w dowolnej wiosce pokażemy jeden z nich, a wszystkie drzwi staną przed nami otworem.
Na koniec przydzielono nam dwóch przewodników na dalszą drogę do Kolumbii. (Dla wszystkich było oczywiste, że z tym trefnym listem do rządu RP nie powinniśmy wracać przez Panamę.) Wkrótce potem ruszyliśmy w drogę.
– Problemy zostały za plecami. Teraz już będzie z górki – tak sobie myślałem. No ale skąd miałem wiedzieć, że najgorsze dopiero przed nami.
Darien to odpowiednik Himalajów. Tyle że w Himalajach idzie się najpierw długo pod górę, a z powrotem długo w dół. Natomiast w Darien idzie się 100 metrów w górę, a potem 100 metrów w dół i tak wiele, wiele razy od świtu do nocy. Gdyby zsumować wszystkie te małe górki, na które trzeba się wspiąć, to by nam się uskładał Mt. Everest.
Powietrze w Darien też przypomina himalajskie – jest tak samo rozrzedzone. W Himalajach zimną pustką, która wraz ze wzrostem wysokości zajmuje coraz więcej przestrzeni między cząsteczkami tlenu, a w Darien gorącą wilgocią. Często odnosiłem wrażenie, że w poszczególnych łykach powietrza więcej jest wody niż tlenu.
To rodziło problemy natury higienicznej: Po kilku dniach wszystko nam porosło kożuchem pleśni, której nie sposób było wyplenić. Od tropikalnego gorąca pocił się człowiek niesamowicie. Ubranie i cały bagaż przesiąkły wilgocią, która nigdy nie wysychała. Było ciepło, a w gąszczu na dnie dżungli także mroczno. W tych warunkach grzybki rosły jak na drożdżach.
Mimo że wlewaliśmy w siebie całe wiadra płynów, groziło nam odwodnienie. Picie w czasie marszu nie miało najmniejszego sensu – każdy łyk wody natychmiast wypływał przez skórę. Zamiast przynosić ochłodę, jedynie moczył ubranie.
Natomiast picie wieczorem, w czasie odpoczynku, kończyło się u mnie wymiotami. Nie chodziło o żadne brudy ani pasożyty w wodzie – była czysta – po prostu żołądek jej nie przyjmował. Chyba go przeziębiłem pijąc zbyt łapczywie z chłodnego źródełka na pierwszym nocnym postoju.
Maszerowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, wciąż w górę i w dół, w górę i w dół po błotnistych ścieżynkach. Podziwiałem Indian za ich zdolność odróżniania ścieżki wydeptanej przez zwierzęta od tras dla ludzi. Powiedzieli mi, że nie ma czego podziwiać, bo nie odróżniają. Kiedy ścieżka jest wyraźna po prostu nią idą, byle się kierunek zgadzał. A jak czasami zabłądzą, to zygzakują w lewo i w prawo, aż trafią na kolejną ścieżkę.
Marsz przez Darien wspominam jako najgorszy w moim życiu. Nic go nie przebiło. Żadna inna dżungla nie dała mi się tak we znaki, jak ten niepozorny, mało znany kawałek tropikalnego lasu.
Najpierw okazało się, że ze względu na stromizny i błoto trzeba odciążyć Blondynkę. W jej plecaku i tak było niewiele: absolutne minimum odzieży, sprzęt fotograficzny, magnetofon, do tego hamak, latarka, nóż i zapas baterii – nic, codałoby się wyrzucić. Rozłożyliśmy to na trzy kupki. Obaj przewodnicy wzięli rzeczy najcięższe, ja najcenniejsze.
Ryzykowaliśmy, że jeśli potknę się i zjadę po błocie i korzeniach, to stracimy za jednym zamachem oba aparaty fotograficzne – mój i Blondynki – ale jednocześnie mieliśmy pewność, że plecak ze sprzętem nie wyląduje gwałtownie na ziemi, kiedy Indianie rzucą się do kolejnego pościgu za jakimś zwierzęciem. Robili to kilka razy dziennie.
Wyglądało to tak: kupa bagażu przytroczona do człowieka przede mną nagle rozsypywała się na pojedyncze pindelki i z mokrym mlaśnięciem wbijała w błoto. Zanim ostatnie pakunki docierały na ziemię żadnego z naszych przewodników już nie było w zasięgu wzroku. Jeszcze przez kilkanaście sekund słyszeliśmy, jak gnają przez zarośla. Potem przez pół godziny, czasem dłużej, czekaliśmy w ciszy, nasłuchując, czy któryś wraca.
Rozmyślałem wtedy, coby było, gdyby nie wrócili?
…?…
…??…
…???…!!!
Teoria na ten temat mówiła tak: Trzeba iść cały czas w dół, aż do jakiegoś strumienia. Potem dalej, z nurtem, bo nad strumieniami leżą wioski, a gdybyśmy żadnej nie znaleźli, to i tak w końcu woda doprowadzi nas do morza. Obojętne, czy to będzie wybrzeże karaibskie, czy Pacyfik, po plaży dojdziemy jakoś do Panamy albo Kolumbii. Niestety ta teoria nie wspominała ani słowem o posiłkach.
Ale właśnie wrócili nasi przewodnicy i przynieśli upolowane prosiątko pekari, więc ten problem został chwilowo rozwiązany.
Z dnia na dzień szło mi coraz gorzej. Ciężko znosiłem ostre podejścia podobne do wchodzenia po drabinie zrobionej z korzeni wlepionych w błotnisty stok. Miejscami wlokłem się w górę na czworakach – inaczej nie dawałem rady.
Naszego przewodnika pogryzły veinticuatro – „calowy” – ogromne jadowite mrówki długości dwudziestu czterech milimetrów.
Przez kilkanaście minut wył z bólu i nie mógł iść. Łydka spuchła mu wyraźnie. Już do końca drogi lekko utykał.
Blondynka radziła sobie najlepiej. Szła za moimi plecami i w najgorszych momentach podpierała mi plecak, żebym się nie zwalił na grzbiet. Czyżbyjej bastón (przedstawiający człowieka z drugim człowiekiem na plecach) stanowił wróżbę?
Wieczorem, kiedy ja leżałem bez sił na gołej ziemi paliła przy mnie ognisko, żebym choć trochę wysechł.
W butach miałem kompletne bagno i zgniliznę. Kiedy je zdejmowałem, moje stopy były pomarszczone od wilgoci i bielusieńkie, tak że aż świeciły pośród nocy. (W tamtych latach nie chodziłem jeszcze po dżungli na bosaka – tak jak Indianie – dzisiaj owszem, i nie mam już podobnych problemów ze stopami. Czasem tylko jakiś…aał… kolec albo kiszony liść.)
Przestałem reagować na upływ czasu i ukąszenia insektów. Zaciąłem się w sobie i parłem do przodu. Krok za krokiem, każdy z nich biorąc pojedynczo, jak osobne przedsięwzięcie.
Nawet nasi przewodnicy byli wyraźnie zmęczeni. Na ostatnim postoju zostawili część swoich rzeczy – żeby mieć mniej do dźwigania.
W pewnym momencie, po kolejnym ostrym podejściu, powiało świeżym powietrzem i zaświeciło słońce. Weszliśmy na jakąś przełęcz. To było najcudowniejsze miejsce na ziemi.
Szliśmy grzbietami gór, a na lewo i prawo, przez rzadkie drzewa, można było obserwować przepiękny krajobraz. Dżungla z perspektywy ptaka jest taka… idylliczna: kolorowe stada papug, strzępiaste korony palm, wieże mahoniowców wystające ponad pospólstwo innych drzew, czasem jakaś małpa dyndająca na ogonie. Ani śladu zgnilizny, duchoty i „calówek”.
Od tej pory wędrówka stała się samą radością. Zniknęło błoto, pojawiły się szerokie leśne dukty, w dodatku trafiliśmy na kilka indiańskich domostw. To jeszcze nie były wioski, zaledwie samotne myśliwskie rancza, ale częstowały świeżymi owocami i nadzieją na szczęśliwy koniec wyprawy.
W pewnym miejscu trafiliśmy na bardzo szeroką drogę przez las. Właściwie długie karczowisko pobrużdżone starymi koleinami maszyn do wyrębu, cięcia i transportu drzew. To była pierwsza po tej stronie gór zapowiedź Panamericany. Droga ta prowadziła znikąd donikąd. Robotników i ciężki sprzęt spuszczono tu z helikoptera. Popracowali kilka miesięcy, ale bez sukcesu – całą operację pochłonął Darien.
Na przeciwległym końcu karczowiska znaleźliśmy wyraźną ścieżkę, która wiodła prosto w górę. To było ostatnie podejście w czasie tej wyprawy. Wkrótce znaleźliśmy się na szczycie góry, a przed nami otworzył się szeroki krajobraz: bezleśne doliny poprzecinane płotami, tu i ówdzie smużka dymu z jakiegoś paleniska, wszędzie stada owiec, kóz i krów, a w oddali na horyzoncie woda – zatoka Uraba. To wszystko była już Kolumbia.
A więc dotarliśmy na drugą stronę. PRZESZLIŚMY DARIEN!!!
Przecięcie tego pięknego krajobrazu w drodze nad zatokę miało nam zająć cały następny dzień. Noc spędziliśmy w małej osadzie Kuna, gdzie mieszkali nasi przewodnicy. Bladym świtem ruszyliśmy w kierunku odległej o kilka godzin marszu przystani wojskowej. Korzystały z niej także prywatne łodzie, które zabierały okolicznych chłopów na targ do miejscowości Turbo, położonej po drugiej – „cywilizowanej” – stronie zatoki.
W Turbo mieścił się port Kolumbijskiej Marynarki Wojennej. Udaliśmy się tam zaraz po przybiciu do nabrzeża – potrzebne nam były stemple przekroczenia granicy.
Odpowiedniego urzędnika odnaleźliśmy w zapyziałym kantorku wielkości szafy na ubrania. Obejrzał nasze paszporty, spytał kilka razy, czy my rzeczywiście z Polski, a potem zagłębił się w blaszanej szufladzie w poszukiwaniu pieczątek. Wprawdzie był pracownikiem Straży Granicznej, ale na codzień odprawiał tylko okręty marynarki wojennej i łodzie rybackie. Obywał się przy tym bez stempli, wpisując wszystko do wytłuszczonego zeszytu w kratkę. Byliśmy jego pierwszymi turystami.
Wreszcie znalazł to, czego szukał – upaprane tuszem pudełko.
– To skąd wy tutaj? – zapytał.
– Przyszliśmy z Panamy.
– ???He!???
– Przyszliśmy z Panamy.
– Jak to przyszliście? Na jakiej łodzi?
– Na nogach. Piechotą.
– Z Panamy?! Niemożliwe! Tam są Kuna i nikogo nie puszczają. Oni najpierw strzelają, a potem sprawdzają, kogo trafili… Aha! Wiem! Mam was, kłamczuszki! Gdzie są wasze pieczątki przekroczenia granicy panamskiej? Jakaś adnotacja posterunku, cokolwiek? He!?
– O, tutaj – pokazałem mu odpowiedni wpis w moim paszporcie – Puesto Paya, data i podpis: Humberto Romero Lois. [Przypis: Humberto Romero Lois co mój wieloletni przyjaciel z Meksyku. W dodatku mąż mojej koleżanki z podstawówki. Humberto oczywiście nigdy nie był w Paya i nic kontrolował mojego paszportu – wpisu dokonałem samodzielnie, a jego nazwisko było pierwszym, które mi przyszło do głowy. Jakiś wpis uważałem za niezbędny – istniało przecież realne niebezpieczeństwo, że bez dopełnienia tej formalności nie zechcą nas wpuścić do Kolumbii i odeślą z powrotem – wolałem nie ryzykować. W podróży trzeba zawsze wozić przy sobie tupet jak taran.]
Urzędnik jeszcze długo kręcił głową i nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą dwójkę białych ludzi, która przeszła nieprzebyty Darien. W końcu jednak, bogatsi o dwa niewyraźne stempelki, opuściliśmy Bazę Marynarki Wojennej.
Za szlabanem zaczynała się droga do Medellin. Stanęliśmy czubkami palców na krawędzi asfaltu – to był początek Panamericany i koniec wyprawy.
Co trzeba zrobić, żeby pojechać na wyprawę do tropikalnej puszczy, spotkać ostatnich wolnych Indian, zamieszkać pośród nich, zamiast majtek nosić przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywać strzelając z dmuchawki?
Gdy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam krótko:
– Sprzedaj lodówkę i jedź!
Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie czytają o dalekich lądach i śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i ruszają na spotkanie swoich marzeń.
Bardzo wielu tak jak ja, z lodówką na plecach.
Inni niosą komputery, zestawy stereo, stare meble, obrazy, maszyny do szycia, pierścionki po babci, lampy, zegary, dywany… To dlatego, że marzenia nie mają ceny, a bilety lotnicze owszem. Ale niech Cię to nie zatrzymuje!
!!! SPRZEDAJ LODÓWKĘ I JEDŹ!!!
Dlaczego w tej książce pojawił się tłumacz? Podróżując po obcych lądach, przestawiam się całkowicie nie tylko na tamtejszy klimat, dietę, kulturę, muzykę i tempo życia, ale także mówię, myślę, śnię, liczę, denerwuję się, czytam oraz p i s z ę w miejscowym języku (jeśli tylko go znam). Wiele tekstów, które tu Państwo mogli przeczytać, napisałem po hiszpańsku lub angielsku – dlatego potrzebny był tłumacz. A kim on jest? Posłuchajcie…
Z Heleną Trojańską spotkałem się po raz pierwszy w redakcji pewnego poczytnego pisma dla Pań. Zaniosłem tam jedno z moich opowiadań, nie pamiętam już które, ale bez wątpienia trafiło ostatecznie do niniejszej książki.
Na korytarzu redakcyjnym lekko zaszumiało. Panie redaktorki (w zasięgu wzroku żadnego mężczyzny) były co najmniej przejęte, jeżeli nie zbulwersowane – ten Cejrowski? u nas? a coon tu robi?
Redaktor Naczelna, świeżo po lekturze mego tekstu, umówiła się ze mną na rozmowę. Chwaliła, że ciekawy, napisany z werwą i „jajem” tylko…
– Panie Wojtku, nie oszukujmy się, pańskie nazwisko jest kontrowersyjne, a my nie chcemy straszyć naszych czytelniczek.
– To jest tekst przygodowy, a nie polityczny.
– Nieistotne, jaki jest ten tekst, tylko kim jest jego autor. W Polsce wciąż obowiązują układy, a pan nie należy ani do żadnego układu, ani sam nie jest specjalnie układny, prawda? I ja, prywatnie, to bardzo podziwiam, bardzo szanuję, mieć odwagę powiedzieć własne zdanie. W pracy muszę się jednak podporządkować opinii większości. Serdecznie pana przepraszam, ale niestety… no nie pasuje nam pan do stopki redakcyjnej.
W tym momencie w gabinecie Naczelnej pojawiła się Helena Trojańska – nieznana nikomu dziennikarka – podróżniczka.
Bywała w Ameryce Południowej, mówiła płynnie w dwóch ulubionych przeze mnie językach obcych, potrafiła dowcipnie i sprawnie operować językiem polskim, a co najważniejsze zgodziła się firmować moje teksty swoim nazwiskiem.
Teraz wystarczyło, żebym pozmieniał czasowniki męskie na żeńskie i sprawa załatwiona. Łamy pisma stanęły przede mną szerokim otworem. Naczelna proponowała cykliczną kolumnę i niezłe pieniądze, tylko…
Ja, ja sam, po namyśle, się nie zdecydowałem. To byłoby z mojej strony tchórzostwo; wyparcie się własnych poglądów i poddanie presji układów, którymi gardzę.
Był jeszcze jeden powód – ambicja. Nie po to przez kilkanaście lat przedzierałem się przezdżunglę, ryzykowałem zdrowiem i życiem, żeby teraz cały mój dorobek zgarnęła pod siebie pani Helenka, świeżo upieczona dziennikarka – podróżniczka. Ostatecznie więcnie opublikowałem tam żadnego tekstu.
Ale jakoś nie mogłem zapomnieć o Helenie… Co jakiś czas wracała w mojej pamięci, jakby pytała, czy może się na cośprzydać?
Kiedy więc zacząłem przygotowywać do druku niniejszą książkę, od razu przyszło mi na myśl, że właśnie ona będzie najlepszym kandydatem na tłumacza. To przecież musiał być ktoś, kto bywał w dżungli, widział to, o czym piszę, dotykał, smakował, bał się tego samego. Ktoś, kto czuje temat, zna opisywane rzeczy od podszewki. W dodatku ktoś, kto mi łatwo nie ulegnie, kto będzie potrafił przeciwstawić się memu przywiązaniu do tego czy innego sformułowania i wymusić na mnie jego zamianę na lepsze.
Kimś takim mogłem być tylko ja sam – Helena Trojańska, znana szerzej jako WojciechCejrowski.
A teraz muszę zmienić dedykację, bo kiedy już wiecie, że tłumacz to ja, słowa: niniejszą książkę dedykuję tłumaczowi – bez Tłumacza nie byłaby tym, czym jest, stają się co najmniej pretensjonalne.
dedykuję tę książkę Blondynce – bez Blondynki nie byłbym tym, kim jestem