38275.fb2
Dwoje ludzi patrzy na to samo, a widzi dwie różne rzeczy – oto niezgłębiona tajemnica ludzkiej duszy. Zdarzyło Warn się kiedyś coś podobnego? Mnie przydarza się dosyć często. Zazwyczaj z Indianami, ale ostatnio na kanapie w salonie.
Oglądaliśmy właśnie pewien fascynujący program w telewizji. We dwoje, plus lampka wina, świece… romantico. Wtem, zupełnie niespodziewanie, ona mówi:
– Zgaś ten chłam.
W takich chwilach nie warto dociekać, dlaczego mój interesujący program to dla niej „chłam”. Takie dociekanie zajęłoby wiele godzin i najprawdopodobniej zakończyłoby się w punkcie wyjścia – w dodatku furiso – a do końca programu zostało przecież tylko kilka minut… no może dziesięć. Dlatego lepiej jest zagrać na czas – zamiast od razu zmieniać kanał, można zapytać na przykład:
– Czy leży z nami pilot?
(Chwilę wcześniej trzeba pilota dyskretnie wsunąć między poduszki.)
Z Indianami jest podobnie – w wielu sprawach nie da się dociec, o co im właściwie chodzi, ani dlaczego myślą inaczej niż my. Mimo to warto próbować. Zajmuje to wprawdzie mnóstwo czasu i najczęściej kończy się w punkcie wyjścia – w stanie głębokiego frustrado – ale może przynieść sporo pożytku. Nawet gdy ostatecznie nie zrozumiemy, dlaczego Indianie postępują tak, a nie inaczej, dobrze jest przynajmniej wiedzieć, jak się w danej sytuacji zachowają.
Taka znajomość mechanizmu działania, bez znajomości jego przyczyny, bywa użyteczna… Wyobraźcie sobie przegrzany reaktor atomowy, który grozi wybuchem. Nie wiadomo, dlaczego się przegrzał, ale wiedząc jak działa, można go w porę wyłączyć.
A teraz wyobraźcie sobie grupę poddenerwowanych Indian z dzidami w dłoniach. Stoją dookoła – a my pośrodku – i możemy ich albo jeszcze bardziej zdenerwować, albo jakoś udobruchać. Dobrze jest wówczas wiedzieć, jak działa indiańska dusza. Jak oni myślą. Jak zareagują. Jak, jak, jak – „dlaczego” jest kwestią drugorzędną.
Posłuchajcie…
Było to w jednym z krajów, które nazywa się „republikami bananowymi”. Trudno powiedzieć dlaczego, skoro ich ustrój polityczny, bardziej niż republikę, przypomina krwisty befsztyk, natomiast ekonomia opiera się nie o uprawę bananów, lecz o pomoc humanitarną i pożyczki z zagranicznych banków. Tak czy owak, było to w jednej z republik bananowych. Tyle że bardzo daleko od jej centrum. Kilka kroków w złą stronę i człowiek (nic o tym nie wiedząc) nielegalnie przekraczał granicę, naruszając terytorium sąsiedniej republiki.
Mieszkańcy tej okolicy nie bardzo orientowali się, że są obywatelami jakiegoś państwa. To państwo zresztą nie miało im tego za złe. Ono samo nie bardzo orientowało się, że ma obywateli na terenach, gdzie nie ma nic, poza bezużytecznym lasem podzwrotnikowym i tym wszystkim, cotaki las wypełnia – florą, fauną, płucami świata, a w praktyce głównie gorącym powietrzem nadziewanym insektami.
Terry Pratchett pisał o takiej ziemi w sposób następujący:
Okolica miała to szczególne piękno, które zachwyca tylko wtedy, gdy można je opuścić po krótkiej chwili podziwu i odjechać w inne miejsce, gdzie znana jest gorąca kąpiel i zimne drinki. Pozostawanie tutaj przez dłuższy czas mogło być tylko pokutą.'[przypis: „ „Świat Dysku”, wyd. polskie Prószyński i S – ka, tłum. Piotr W' Cholewa.]
Ja z kolei myślałem zupełnie na odwrót – uważałem, że to raj na ziemi i chciałem pozostać w nim jak najdłużej.
Ot, kolejna tajemnica ludzkiej duszy.
Indianin wisiał w hamaku na przyzbie i jak co dzień nic nie robił.
A dookoła niego rosła sobie bujnie bieda. (Właściwie lepiej byłoby napisać BIEDA – taka była wielka.)
Chałupa, którą ulepił z gliny dawno temu, przechyliła się i nieuchronnie zmierzała ku upadkowi…
– Ale przecie jeszcze stoi – powiadał Indianin – więc na razie nie ma co naprawiać.
Dookoła niego orbitowało stadko głodnych prosiaków. Były bardzo czujne – gotowe rzucić się ze smakiem nawet na niedopałek papierosa albo papierek po cukierku. Stadko składało się w przeważającej części z łaciatej skóry i kości. A kości te sprawiały wrażenie, jakby lada chwila miały się przebić na zewnątrz…
– No bo te świnie są straśnie leniwe i nic sobie nie umią znaleźć do żarcia – objaśniał Indianin.
– To może byś im sypnął garść kukurydzy? – zapytałem pewnego razu.
– Świniom dawać jeść? – oburzył się i zdziwił jednocześnie. – Wy Biali to zupełnie pojęcia nie macie o zasadach gospodarki hodowlanej. Świnie nie są po to, żeby je człowiek karmił, tylko na odwrót – zakończył dyskusję.
Ton jego głosu przywodził na myśl brodatych proroków i boże przykazania.
Poza stadkiem świń, Indianin miał także dwie kury, żonę i gromadę dzieci, które składały się głównie z ogromnych oczu oraz żył i ścięgien – ani grama tłuszczu.
W Europie takie dziecko zostałoby prawdopodobnie odebrane rodzicom i w trybie pilnym podłączone do kroplówki Na szczęście w republikach bananowych nikt nie robi takich rzeczy Sądząc po poziomie radosnego hałasu, jaki potrafiły wytworzyć, dzieciaki były po pierwsze szczęśliwe, a po wtóre, mimo biedy, czerpały mnóstwo energii ze słońca albo innych tajemniczych źródeł Zęby miały zdrowe, cerę ogorzałą, włosy gęste, ubrania podarte, gęby umorusane i ZAWSZE roześmiane od ucha do ucha.
Reasumując:
– Gliniana chałupka kryta strzechą z palmowych liści.
– W tej chałupce kilkunastoosobowa rodzina plus inwentarz.
– Dookoła tropikalny las i przemożna bieda.
A Indianin, zamiast ruszyć do jakiejś roboty, całymi dniami wisi w hamaku!
– Do roboty? A po co? – pytał szczerze zdziwiony.
– Jak to po co? Żeby dzieciom kupić coś do jedzenia.
– Nie warto. Jedzą i jedzą, a i tak są zawsze głodne Dzieci się nigdy nie udaje napełnić Po prostu muszą z tego wyrosnąć.
– Z głodu się nie wyrasta!
– Ja wyrosłem. Nic mi się nie chce – nawet jeść No więc i one wyrosną, ale na to nie trza jedzenia, tylko CZASU – zakończył znanym mi już tonem proroka.
Jego filozofia życiowa zbudowana była przede wszystkim z żelaznej logiki Poukładana w ciasną pryzmę Wewnętrznie spójna w stopniu doskonałym, poziom komplikacji i finezji miała mniej więcej taki jak kowadło Nie umiałem jej niczym podważyć. Ale wciąż niestrudzenie próbowałem.
– No a jakbyś na przykład wyhodował więcej świń, no i może przynajmniej odrobinę bardziej tłustych niż te tutaj, to mógłbyś którąś sprzedać i zarobić.
– A po co? – zapytał i odpowiedział jednocześnie.
Czułem, ze mój zdrowy rozsądek został powalony na łopatki i rozpoczęło się odliczanie.
– Pieniądze mi szczęścia nie kupią – dodał po chwili. – I w ogóle w naszej okolicy są mało praktyczne. Wszystko czego człowiekowi potrzeba rośnie sobie dookoła – pokazał palcem w kierunku lasu, niewielkiego zagonu kukurydzy oraz niewysokiej palmy, na której dojrzewały właśnie dorodne papaje [przypis: Indianin nie zasadził tego drzewa Wyrosło samo z przypadkowo upuszczonej pestki Pestkę tę zgubił pewien tukan który przelatywał tędy w drodze do Gwatemali Kiedy ją upuścił zaskrzeczał żalem truk truk jak to zwykle robią tukany Kilka minut po/niej niespodziewanie dla wszystkich w okolicy rozpętała się potężna burza z piorunami. Siekący deszcz wbił pestkę w ziemię dzięki czemu nie znalazły jej ani świnie ani kury ani dzieci i mogła się w spokoju zając kiełkowaniem.]
– Buty nie rosną. Trzeba kupić.
– A po co? Nigdy nie miałem butów i jakoś nie krzywduję. A dzieciaki tez nie lubią chodzić inaczej jak na bosaka Buty je piją w stopy.
Z butów wycofałem się bez żalu, bo rzeczywiście w klimacie podzwrotnikowym nie były towarem pierwszej potrzeby.
– No to byś sobie może radio kupił? Lubisz muzykę?
– Sąsiad ma. Ten co mieszka za polem Puszcza na cały regulator i ja tu świetnie słyszę jak charczy.
– Naprawdę nie ma nic, cochciałbyś mieć? – zapytałem kilka dni później (wypróbowawszy wcześniej wszystkie możliwe przedmioty i usługi dostępne za pieniądze). – Niczego ci nie brakuje?
– Czasu.
– Jak to czasu? Przecież całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku.
– A ile jeszcze tak powiszę, he?
– A co to za różnica?
– Widzisz, gringo, dla mnie szczęście jest wtedy, gdy mogę sobie wisieć w hamaku i nic nie robić. Im dłużej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, ze chce jeść; żona nie burczy, że chce, żeby jej coś zrobić. Moje szczęście to ta spokojna chwila, która właśnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba się wysilać, martwić, nigdzie iść.
– Wy Biali – dodał po chwili namysłu – znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ciągle musicie coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia… I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby czegoś nie zepsuć.
Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem – bardzo chciałem, żeby podsumował przemowę jedną z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie:
– Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi. [Przypis: Raj na ziemi wisiał w powietrzu Między dwoma drewnianymi słupkami.
Z powodu przetartego sznurka, ten stan miał się wkrótce zmienić Takie momenty jedni nazywają bolesnym rozczarowaniem, inni mówią po prostu Aaał!]
– A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?
– Nie myślę. Tylko patrzę.
Przerwał, zastanowił się chwilę, a potem dodał:
– I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić… Ani nawet zrozumieć.
Miał rację – nie potrafiłem.
W moim świecie człowiek zawsze myśli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi się na zachodzące słońce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem się o zrozumienie indiańskiej duszy, ale nigdy jej nie zgłębiłem. I raczej nie zgłębię, bo jak niby zgłębić kowadło? Można sobie tylko pooglądać.
Działające w wielu krajach Ameryki Łacińskiej nielegalne oddziały militarne, które walczą przeciwko własnemu państwu. Ich oficjalnym celem jest zwy – cięstwo wybranej ideologii. I tak się dziwnie składa, że zawsze jest to któraś z odmian marksizmu. Jedyny znany mi wyjątek od tej reguły stanowiły oddziały Contras, walczące przeciwko lewicowemu reżimowi Daniela Ortegi (Nikaragua – lata 80.).
Skwapliwie korzystają z niezadowolenia społecznego, z konfliktów wewnętrznych w danym kraju, z ludzkiej biedy, braku perspektyw, a przede wszystkim ze słabości władzy państwowej.
W imię wzniosłych ideologii strzelają do wojska i policji, napadają na cywilne autobusy i ciężarówki, plądrują sklepy i targowiska, grabią, co się da spieniężyć albo zjeść. Potem w pośpiechu uchodzą do swoich kryjówek – albo w niedostępne góry porośnięte gęstym lasem deszczowym, albo do dżungli. Tam nikt ich nie jest w stanie wytropić – żadna armia świata, z żadnym, nawet najnowocześniejszym, sprzętem. Czekają więc sobie spokojnie na kolejną „akcję”, czyli najczęściej na zlecenie któregoś z karteli narkotykowych. A co im można zlecić?
Dwie rzeczy: przemyt trefnego towaru, albo porwanie lub zabójstwo niewygodnych osób. Czasami dochodzi do tego jeszcze jakaś drobnica w stylu: „wysadzenie w powietrze czyjegoś samochodu, domu, szybu naftowego” itp.
Guerrilla - wbrew temu co podają słowniki – to nie żadna „partyzantka”, a jedynie dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone grupy uzbrojonych bandytów. Tępi mordercy bez skrupułów.
Było to między rzekami Napo a Putumayo. O jakiś tydzień drogi na południe od miejsca, gdzie zbiegają się granice Peru, Ekwadoru i Kolumbii.
Nieprzyjemne odludzie. Nieprzyjemne, bo guerilla uważa je za swoje wyłączne dominium Na co dzień mieszkają tu tylko Indianie, ale od czasu do czasu pojawia się także ten czy inny oddział zbrojny FARC [Przypis: FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia) – Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii Powstały w roku 1964, z chłopskich oddziałów zbrojnych partii liberalnej Przekształcenia luźnych oddziałów w regularną armię dokonali komuniści Dzisiaj FARC liczy 30 tysięcy zaprawionych u walkach żołnierzy. Na handlu narkotykami zarabia miliard dolarów rocznie. Drugie źródło dochodów stanowią okupy za porywane osoby [przyp. tłumacza]] Liże rany (powstałe w trakcie potyczek z armią rządową), skupuje kokę (od Indian) i bardzo nie lubi natykać się przy tej okazji na białych intruzów. Nawet jeżeli ci intruzi są tylko badaczami ginących plemion i tłumaczą, ze koka ani guerrilla ich w ogóle, ale to w ogóle, nie interesują.
A kiedy guerrilla nie lubi się na coś natykać, to się nie natyka. A gdyby, mimo wszystko, jakimś zupełnym przypadkiem się natknęła, to będzie to z całą pewnością przypadek nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy dla bledszej ze stron, bo druga, ta bardziej śniada i złowieszczo uśmiechnięta, nic sobie z takich przypadków nie robi – w końcu to tylko jedna więcej kulka w jeden więcej biały łeb.
Tak czy owak było to gdzieś między rzekami Napo a Putumayo. Posłuchajcie…
– Chcesz iść nocą przez dżunglę, gringo?! – twarz Pepe ozdobiło kompletne zaskoczenie, a stojący za nim dwaj Indianie wyglądali jakbym właśnie odwołał Boże Narodzenie.
– Człowieku, przecież ty jesteś… Biały1 Mieli conajmniej trzy powody, by się dziwić:
Biali nie chodzą po dżungli nocą, bo już za dnia sprawia im to niebywałe trudności, to po pierwsze. Po drugie, nawet Indianie unikają marszów po ciemku, ponieważ w warunkach tropikalnej puszczy „po ciemku” oznacza po omacku. Po trzecie lało i nie miało zamiaru przestać. W dodatku lało po amazońsku, co różni się od normalnego lama tym, czym różni się dyngus z użyciem wiader od kropelki perfum na kołnierzyku.
– Ruszamy – powtórzyłem spokojnie lecz stanowczo Indianie stanęli jak wryci. (Stali już wcześniej, ale nie aż tak twardo.) To był jeden z tych momentów, kiedy ludzie patrzą na siebie z pozycji dwóch obcych kultur i nijak nie potrafią zrozumieć sygnałów wysyłanych przez stronę przeciwną Pepe miał minę jak telegrafista, który odebrał przez radio głos tam – tamów – nie bardzo wiadomo, o co chodzi, ale z całą pewnością o nic dobrego.
Ja – gringo – byłem przybyszem ze świata, który mierzy i oblicza czas. Dlatego, mimo deszczu, chciałem spiesznie ruszać w drogę. Wiedziałem, ze jak nie wyruszymy natychmiast, to do rana nasz szlak zostanie zabarykadowany dziesiątkami strumieni. Teraz dawały się jeszcze przeskoczyć jednym susem albo przejść w bród. Jutro, wezbrane od całonocnej ulewy, będą szerokie na dziesięć metrów i wypełnione rwącą wodą i błotem. To, co nam miało zająć dwa dni spokojnego marszu, zamieni się w tydzień mozolnej udręki Dlatego lepiej było wyruszyć teraz – nocą i w deszczu.
Indianie myślą zupełnie inaczej – nie liczą czasu i nie godzą się płacić dzisiejszą niewygodą za jutrzejsze ułatwienia – żyją tą jedną niepowtarzalną chwilą, która właśnie trwa A ona może być albo przyjemna, albo przeciwnie Więc lepiej żeby była przyjemna, prawda? Dlatego bardzo trudno ich przekonać, ze mają porzucić suchy szałas i wyjść na deszcz.
W dodatku wszelkie planowanie przyszłości uważają za niedorzeczność – przecież nikt z nas nie wie co będzie, wymyślamy sobie tylko co być może. Lepiej więc teraz usiąść przy ciepłym ogniu i czekać aż deszcz się skończy, a potem, kiedy |uz słońce osuszy ziemię, ruszyć w drogę.
– Nie osuszy jeszcze przez tydzień! – tłumaczyłem uparcie.
– A co to właściwie jest „tydzień”? I po co?
– Co „po co”?
– No, do czego służy?
– Tydzień??? Do mierzenia czasu.
– A po co? – Pepe pytał zupełnie poważnie.
Indianie lubią sięgać sedna. Kiedy to robią, logika białego człowieka zazwyczaj traci grunt pod nogami i wszystko się wywraca.
– Po co mierzysz czas, gringo? – nie ustępował Indianin.
– Eee… Żeby się nie zgubić – odpowiedziałem niepewnie.
– Nie zgubić gdzie?
– W czasie… – powoli sam przestawałem wierzyć w sensowność własnych słów.
– To ty potrafisz się zgubić nie ruszając z miejsca?[[przypis: Nie jestem pewien, czy Indianin pytał, czy raczej stwierdzał ten zaskakujący fenomen.]
Mój czas mija. Robi to na różne sposoby: goni, ucieka, przelatuje jak z bicza trząsł, albo zwyczajnie płynie i przecieka mi między palcami. Ale nigdy się nie zatrzymuje! Kiedy mówię, że czas stanął w miejscu, mam na myśli cośzupełnie innego.
Ich (indiański) czas – jest obecny - to wszystko. Nie rusza się w sposób spektakularny. Najczęściej trwa okręcony ciasną pętlą wokół miejsca, w którym akurat przebywają. Senny, jak syta anakonda zwinięta na gałęzi teraźniejszości – każda pętla to jedna chwila. Jego ruchy są tak powolne, że mało kto je zauważa i pewnie dlatego nikt nie zwraca na niego uwagi. Kazać Indianinowi gonić czas, to tak jakby komuś kazać gonić przesuwającą się płytę kontynentalną.
W puszczy nad Amazonką czasu nie widać. Zasłania go całkowicie monotonia trwania.
Każdy dzień trwa po 12 godzin – na równiku słońce zawsze wstaje o 6, a zachodzi o 18 – bez względu na porę roku. A pór roku właściwie nie ma. Wprawdzie przez kilka miesięcy deszcz pada bardziej, ale w pozostałych miesiącach też pada prawie codziennie. No i jak tutaj wpaść na koncepcję kalendarza, skoro słońce jest zawsze w zenicie, a nocą przez liście trudno obserwować ruchy gwiezdnych konstelacji?
W takich warunkach użyteczną miarą czasu nie może być ani rok, ani miesiąc, tylko dzień albo pora. Pora dnia, pora życia, pora wzrostu, pora umierania. A one układają się w cykle. Zamknięte i powtarzalne. Drzewa cyklicznie owocują. Kobiety cyklicznie rodzą dzieci. Mężczyźni cyklicznie idą na polowanie. Cyklicznie się je, śpi, wstaje rano i kładzie wieczorem – wciąż to samo, wciąż od nowa. Koło za kołem.
Oś czasu w świecie Białych jest jak nić, a chwile są na nią ponawlekane jedna za drugą i stanowią ciąg wydarzeń. Od „było” do „będzie”. Od „dawno dawno temu…” do „przewiduje się, że w roku przyszłym…”.
Indiańskie dni nie sumują się i nie odejmują tak jak nasze. Ich czas to koło – zamknięty cykl, który się powtarza w nieskończoność. Zatacza kręgi, podobnie jak dziecinna kolejka, i nie ma problemu, jeżeli nie zdążyłeś wskoczyć do wagonu – zawsze możesz spróbować następnym razem.
Żeby tak myśleć, wcale nie trzeba być Dzikim. Wysoko rozwinięte cywilizacje Mezoameryki – Majowie, Aztekowie – przedstawiali kalendarz w postaci kamiennego koła. Odmierzali czas w zamkniętych cyklach po 52 lata każdy. A potem wszystko zaczynało się od nowa – kolejne narodziny świata; kolejna szansa. Koło za kołem.
Nasz kalendarz to rubryki miesięcy, ułożone jedna za drugą – zerwałeś kartkę i nie ma powrotu. Nasz pociąg ucieka po prostej, więc jesteśmy zmuszeni gonić go, bez względu na pogodę.
Ich pociąg jeździ w kółko, więc spokojnie czekają pod dachem aż przestanie padać. Nie ma pośpiechu, przecież nawet jeżeli się spóźnią, to jednocześnie będą przed czasem. Oni zawsze mają następne okrążenie. Koło za kołem.
Indianin żyje chwilą. I jak nikt inny potrafi smakować teraźniejszość.
Chwile jego życia są pojedyncze i zamknięte w sobie Przylegają jedna do drugiej – jak jajka w koszu – ale poza tym przyleganiem stanowią osobne całostki, które oddziela wyraźna skorupka teraźniejszości.
Indianin znajduje się zawsze we wnętrzu aktualnej chwili swojego istnienia – jak kurczak w jajku – i przezywa ją od środka. Kiedy ją już przeżyje do końca – wyczerpie i opróżni do ostatniej kropelki czasu – wówczas skorupka pęka i Indianin znajduje się w chwili potem. To tak jakby się wykluł i odkrył, ze jest we wnętrzu innego jajka. Przy czym to następne wcale nie musi być większe od poprzedniego – ono jest inne, różne, niepowtarzalne. Trudno nawet powiedzieć, że jest n a s t ę p n e, bo indiańskie chwile nie są nanizane na żadną nić – raczej wrzucone luzem do wora życia.
Wróćmy do dżungli między rzekami Napo a Putumayo…
Alternatywa była następująca: albo marsz w strugach deszczu, albo ciepłe i suche schronienie w szałasie. Patrząc na tę sytuację z ich strony, wybór był prosty – zostajemy…
– Ruszamy – powtórzyłem zaglądając im głęboko w oczy.
Starałem się, by to spojrzenie jak najbardziej przypominało stalowy pręt [Przypis: No cóż, jest prawdą, że to porównanie zaczerpnąłem od kolegi pisarza Terry Pratchetta, który użył go w jednej ze swoich powieści z cyklu Świat Dysku ', Spojrzenie jak stalowy pręt utkwiło mi głęboko w pamięci, bo jest wyjątkowo celne i niespotykane Książki Pracchetta są naszpikowane tego typu rzeczami Polecam. Najpierw w świetnym tłumaczeniu pana Piotra W Cholewy, a potem jeżeli komuś starczy języka (angielskiego a właściwie brytyjskiego) – to także w oryginale, Aha tylko nie zaczynajcie od pierwszego tomu. Aniod drugiego. Żeby załapać o co Pratchettowi chodzi trzeba zacząć gdzieś dalej. Potem można się cofnąć.]. Chciałem, żeby zrozumieli, ze mam jakieś swoje tajemnicze, ale za to bardzo ważne powody, dla których wybieram ulewę.
To jedyny znany mi, zawsze skuteczny, sposób rozwiązywania nieporozumień z Indianami – zasłonić się jakąś ważną tajemnicą. Właściwie Tajemnicą, przez wielkie „T”. Oni zresztą robią to samo w stosunku do mnie.
Wielokrotnie zamiast konkretnej odpowiedzi słyszałem, ze „tak MUSI być”, „bo ZAWSZE tak się u nas robi”, albo po prostu „lepiej nie pytaj, gringo”.
W normalnych warunkach, odpowiedzi tego rodzaju budzą irytację, ale kiedy jestem wśród dzikich plemion, stają się krzepiące. Dla ludzi, którzy stanęli na styku dwóch diametralnie różnych kultur, oznaczają bowiem wzajemny szacunek i jednoczesne przeprosiny, ze wprawdzie nie potrafimy sobie czegoś wyjaśnić, ale.
– Ruszajmy – powtórzyłem po raz trzeci, tym razem łagodnie.
I ruszyliśmy. [przypis: Dokąd ostatecznie dotarliśmy, opowiem innym razem Teraz zależało mi tylko na tym by Czytelnik zrozumiał co to znaczy że Indianie czasu nie liczą.]
Kiedy Indianie się w końcu na coś decydują, robią to z entuzjazmem Skoro już idziemy w tym ulewnym deszczu, skoro potykamy się w ciemnościach, skoro w każdej chwili grozi nam ukąszenie nocnego węża, którego nikt w porę nie wypatrzy – cieszmy się! Cieszmy się tą jedyną, niepowtarzalną Tajemniczą chwilą. Chwilą…
bohaterskiego wyczynu, który dołożymy do innych bohaterskich wyczynów naszego plemienia i będziemy mogli sławić w Opowieściach - tak myślą Indianie Najbardziej pogodni ludzie na naszej planecie. Pogodni, nawet w ulewnym deszczu.
Było to bardzo daleko stąd. Na pustyni.
Właściwie na dwóch pustyniach, bo historia, którą za chwilę usłyszycie, zdarzyła się dwukrotnie w odstępie dziesięciu lat Kiedy o tym opowiadam, nie potrafię stwierdzić, które wspomnienia pochodzą z której pustyni – wszystko zlało się ze sobą. (To z gorąca – w obu przypadkach miałem lekki udar).
Dzisiaj nie wiadomo już, czy chodzi o Gran Desierto na pograniczu Arizony i Meksyku, czy może o pustynię Atacama – najbardziej suche miejsce na kuli ziemskiej Kto wie, może wcale nie tam.
Na pustynie jeżdżę przy każdej okazji Jest w nich coś, comnie woła. Wzywa Specyficzny stan ducha umysłu, duszy Nieosiągalny – przynajmniej dla mnie – nigdzie indziej na ziemi.
Niektórzy ludzie dążą do takiego stanu wyciszenia poprzez posty, umartwienia i modlitwy Wtedy potrafią odkryć to, co w nich siedzi najgłębiej. Odkrywają swoją Prawdę Tajemnicę. Poza tym zdarza się, ze zaglądają do świata. niematerialnego, który na co dzień jest dla nas, śmiertelników, niedostępny Robili to prorocy, mistycy, szamani, robił Jezus z Nazaretu.
Ja w tym celu – w poszukiwaniu mojej Tajemnicy – przemierzam pustynie. Środkowa Australia, północny Meksyk, kalifornijska Dolina Śmierci, Sahara, Gobi – wszystko jedno gdzie, małe czy duże – nieważne, ponieważ w każdym z tych miejsc dusza ludzka może wreszcie wyjść z ukrycia, wyplątać się z sieci powszednich uwikłań i swobodnie rozprostować kości.
Posłuchajcie.
Znajomy Indianin zabrał mnie kiedyś na pustynię Wędrowaliśmy po ziemi bez jakichkolwiek śladów życia Ani jednego kaktusa, nawet najlichszej trawki, nie mówiąc o skorpionach czy owadach Martwa pustka Środowisko zredukowane do samej tylko topografii. Na dalekim horyzoncie widać było blady grzebyk gór (Choć równie dobrze mogły to być złudzenia – igraszki rozgrzanego powietrza) Za nimi czekały na nas konie i powrót do domu Ale to dopiero za kilka dni.
Żar dnia i chłody nocy przez miliony lat kruszyły tutejszą ziemię, jak potężne żarna. Wszystko dookoła, także i te góry w oddali, pokrywał chrzęszczący pył Chrzęścił wszędzie pod butami i pod powiekami, w zębach i we włosach, za kołnierzem Wyglądał jak drobniutka sól, tymczasem zrobiony był z najczystszego szkła – kwarc bez domieszek – wszystkie inne pierwiastki wywiał wiatr.
Na kwarcu nic nie chce rosnąc, a gdzie nie ma roślin nie ma tez zwierząt – to była najbardziej pustynna pustynia, jaką widziałem. Prawdziwy wzór pustynności. Po prostu jedno wielkie „ „ ciągnące się aż po horyzont.
Indianin myślał na odwrót przekonywał mnie, ze wokół nas jest bardzo tłoczono, bo wkroczyliśmy do Krainy Duchów.
– Sprowadzają się tu wkrótce po śmierci – tłumaczył – i wówczas na pustyni przybywa kolejne białe ziarenko piasku.
Na pierwszy rzut oka był to raczejkolejny indiański zabobon.
Z drugiej strony, naukowcy od dawna twierdzą, ze inteligentne formy życia wcale nie muszą być zbudowane z białka – kwarc jest równie dobry Przynajmniej teoretycznie Więc może kwarcowa dusza po śmierci nie idzie do nieba, tylko do piachu?
A może to chodzi o jakąś formę przejściową w drodze do Raju? Może te dusze, o których mówił Indianin, uwięzione w ziarenkach piasku przechodzą właśnie przez swój Czyściec? Pustynia jako namiastka Piekła. Po jakimś czasie każde, nawet najdrobniejsze ziarenko ulega erozji, pęka i uwalnia duszę do Nieba Całkiem dobry model. Pasuje nawet do teologii chrześcijańskiej – oczyszczające cierpienia.
Na średniowiecznych obrazach Czyściec przedstawiano jako miejsce pełne postaci zakopanych do połowy w ziemi. Od pasa w dół ich ciała trawiły płomienie piekielne, od góry zaś było już Niebo. Trochę za wysoko, by go dosięgnąć, ale jednak doskonale widoczne i prawie dostępne Wystarczyło, by Aniołowie podali nam ręce i podciągnęli w chmury Zbawienie było kwestią czasu – usilnych próśb zanoszonych do Nieba i odrobiny pomocy jego mieszkańców A od spodu diabły przypalały tyły.
Potknąłem się i gwałtownie wróciłem myślami na pustynię.
Indianin opowiadał właśnie, ze wszelkie przemieszczanie się ziarenek piasku dookoła nas – na przykład ich osypywanie się po zboczu wydmy, a nawet kurz lecący w powietrzu – to nic innego jak migracje Dusz. Ich podróże, przeprowadzki, odwiedzin}' u znajomych, poszukiwanie wcześniej zmarłych członków rodziny, albo jakieś tajemnicze wzajemne konszachty.
Przypomniałem to sobie wieczorem wytrzepując garstkę „Duchów” z moich skarpetek: Ciekawe, czy zabłąkali się przypadkowo, czy może podróżują na gapę?
– A burza piaskowa to ich wojna plemienna czy raczej karnawał? – zażartowałem na głos.
Indianin nie chwycił żartu. Dla niego świat duchów był rzeczywistością wprawdzie nienamacalną, ale realną i moje pytanie miało głębszy sens.
– Kiedy wiatr wieje prosto – powiedział po chwili namysłu – i piasek naciera na jakąś wydmę, to jest wojna, a kiedy robi się trąba powietrzna to znaczy, że duchy świętują; tańczą dookoła niewidzialnych ognisk i śpiewają. Można nawet zrozumieć o czym. Trzeba tylko pamiętać, że duchy śpiewają gęściej niż ludzie, więc trzeba ich gęściej słuchać.
Nie pytałem, co miał na myśli mówiąc gęściej. Pewnie i tak nie potrafiłby mi tego wytłumaczyć – takie sformułowania albo się rozumie od razu, albo nigdy [Przypis: KOWADŁO!].
O tym, że w przestronnej pustce wokół nas tłoczą się duchy, przypominał mi po kilka razy na dzień. Powtarzał z powagą (ślizgającą się czasami niebezpiecznie blisko granicy groźby):
– Pamiętaj, idź dokładnie po moich śladach. Jak zboczysz ze szlaku, możesz zobaczyć coś, czego absolutnie nie chcesz oglądać. To się czasami przytrafia. Wy Biali mówicie wtedy, że człowiek dostał udaru. Boli głowa, ma się sny i brednie. A bywa i tak, że Duchy porywają ludzi do siebie. Tych, co widzieli zbyt wiele i mogliby wygadać jakieś Tajemnice. Wtedy ciało błąka się między żywymi, bo jeszcze nie nadszedł jego czas, a dusza błąka się już pośród Duchów i nie umie stamtąd wrócić. Wy Biali mówicie o takich ludziach „obłąkani”. Pamiętaj, idź dokładnie po moim śladzie, żebyś się nie zabłąknąl.
Szedłem.
Tuż za nim. Ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w jego pięty.
Coraz wolniej. I coraz bardziej suchy.
Miałem wrażenie, że przeceniłem swoje siły. On także. Ale teraz już nie było odwrotu – pozostał nam tylko powrót. Musieliśmy dotrzeć do gór! Tam była jego wioska. I nasz ratunek.
Wreszcie stanęliśmy nad brzegiem głębokiego kanionu, który Indianie uważają za koniec pustyni. Na jego dnie, pod rumowiskiem otoczaków, sączył się cienki strumyczek – w porze deszczów rwąca rzeka. Godzinę, może półtorej, a może było to tylko kilka chwil, za to bardzo długich, odgarnialiśmy kamienie, żeby zaczerpnąć pierwszy od dwóch dni łyk gorzkiej wody.
Wieczorem, już konno, dotarliśmy do wioski.
Indianin jak zwykle wisiał w hamaku. Patrzył w ognisko i od dłuższego czasu nic nie mówił. Rozmyślał? Raczej nie – po prostu cieszył się chwilą.
Ja, tuż obok, przycupnięty na ciepłym kamieniu, układałem opowieść o pustyni. Dałem jej tytuł „Tydzień w piekle”. Trochę pretensjonalny, przyznaję, ale wówczas najlepiej oddawał moje wrażenia.
W pewnej chwili zapytałem go, jak właściwie wygląda indiański raj? Indianin powisiał chwilę w ciszy, zupełnie jakby nie usłyszał pytania, a potem powiedział coś melodyjnie w swoim miękkim języku pełnym przydechów i głosek nosowych. Łatwo było poznać, że tofragment jakiejś Opowieści – wyuczone na pamięć słowa przekazywane z pokolenia na pokolenie; coś jak indiańskie wersety Koranu.
Potem mi to przełożył na hiszpański:
Raj to białe pustkowia rozpalone słońcem.
[pauza]
Są tam głębokie kaniony wyorane pazurami starych rzek. Rzek, które darły skały na drobne kawałki, a potem wynosiły je ziarnko po ziarnku, ku odległym oceanom.
[pauza]
W oceanach, z tych ziarenek unoszonych przez fale, urodziło się pierwsze życie Dlatego jedni mówią, ze człowiek został ulepiony z ziemi, inni, że wyszedł z wody - jedni i drudzy mają rację.
[pauza]
Raj jest pełen starych samotnych gór o wierzchołkach płaskich jak brzuchy dziewic.
Jest tez pełen światła, które zwykłego śmiertelnika oślepia i parzy.
Jest olśniewająco biały Czasem, kiedy człowiek staje na progu śmierci, widzi tę biel.
Uśmiechnąłem się w duchu – zdałem sobie sprawę, ze będę musiał zmienić tytuł mojej opowieści na „Tydzień w raju” Chociaż, właściwie po co? Przecież dwoje ludzi patrzących na to samo może widzieć coś zupełnie różnego.
Widział kto kiedy piegowatą Madonnę? Albo Maryję w zaawansowanej ciąży z bardzo wybrzuszoną sukienką? Albo scenę obrzezania Jezusa, przedstawioną z detalami?
Ja widziałem To tylko kwestia wyobraźni Przyznaję, trochę innej niż nasza, bo indiańskiej, ale kiedy się głębiej zastanowić, to właściwie dlaczego nie? Piegi – rzecz dość powszechna Ciąża – wiąże się zawsze z wybrzuszeniami sukienek A obrzezanie – z nożem.
Posłuchajcie…
Wiele lat temu w Meksyku pozwolono, by Indianie po raz pierwszy w historii namalowali obrazy do kościoła. Pewien biskup uznał, ze są już wystarczająco nawróceni, by im powierzyć to odpowiedzialne zadanie Ponadto chodziło o ściągnięcie większej liczby Indian na msze. W tym celu mieli sobie samodzielnie wystroić świątynię i zrobić to w taki sposób, żeby się w niej potem dobrze czuli. Instrukcja, którą otrzymali, była prosta namalujcie kolejne Tajemnice różańcowe – tylko tyle.
Indianie chwycili pędzelki i wykonali robotę z wielkim zapałem. Przy okazji bardzo starannie zadbali o szczegóły.
Kiedy „Maryja nawiedza św. Elżbietę” obie są ciężarne, prawda? No to namalowali im solidne brzuchy. Żeby każdy od razu wiedział, o którą scenę chodzi.
Przy obrzezaniu, sięgnęli najpierw do Pisma Świętego, potem zaś, dodatkowo, do naukowego komentarza, żeby sprawdzić o co właściwie chodziło. Znaleźli tam objaśnienie, mówiące ze obrzezanie odbywało się za pomocą noża, ze leciała przy tym krew, a dziecko rzecz jasna darło się wniebogłosy – i tak to namalowali.
A co im strzeliło do głowy, żeby Matce Boskiej robić piegi?
Jak to co? Wiedzieli od księży i z kościelnych obrazów, ze na pewno nie była Indianką, a wszystkie białe kobiety w słonecznym Meksyku natychmiast dostają piegów No to Matka Boska tez.
Indianie przedstawiają świat dokładnie, dosłownie, literalnie takim, jakim go widzą Kiedy ktoś ma piegi albo duży brzuch, to ma. Nigdy nic nie upiększają. Oni w ogóle nie rozumieją upiększeń – dla Indianina ciężarna Maryja bez brzucha jest bez sensu.
I jeszcze co ich niezwykle oko do szczegółów – kiedy ktoś ma choćby jednego piega, oni to zauważają i zapamiętują.
Indianin zatrudniony na przejściu granicznym, w zetknięciu z paszportem, w którym ktoś umieścił lekko podretuszowane zdjęcie, uzna, że paszport jest sfałszowany.
Po pierwszej prezentacji gotowych obrazów zrobił się skandal. Grożono nawet interwencją Inkwizycji, tylko nic bardzo było wiadomo kogo karać – biskupa za pochopne zezwolenie, czy Indian za sprawstwo wykonawcze i obrazę świętości?
Skończyło się na aresztowaniu obrazów. Zamknięto je, na wiele lat, w zakrystii kościoła i dopiero całkiem niedawno udostępniono do publicznego oglądania.
Indianin nigdy nie upiększa. Opisuje świat takim, jakim go widzi. Ale nikt inny na całym świecie nie potrafi świata bardziej u d r a m a t y z o w a ć. Indiańskie Opowieści ociekają krwią,której było raptem dwie krople, ciągną się miesiącami, które naprawdę trwały tylko kilka dni, przerażają śmiertelnie, choć to nie był żaden potwór tylko stary wyleniały jaguar, lekko kulawy i ślepy na jedno oko. Dlaczego?
Nic wiem. Po tylu latach spędzonych wśród Indian ciągle nic wiem. I wciąż próbuję zgłębić tę Tajemnicę.
Było to w Gwatemali. Zimą. W Europie luty i buty, a tu sandały i przewiewne trykoty. Termometr pokazuje dwadzieścia kilka stopni w cieniu palm. Na słonku około trzydziestu.
Pytam kogoś, jak dojść na dworzec autobusowy.
Otrzymuję szczegółową odpowiedź. Zaskakująco szczegółową i w dodatku roześmianą od ucha do ucha. Mój informator (o wyraźnie indiańskich rysach) powtarza mi wszystko po dwa razy, żebym czegoś nie zapomniał i się nie zgubił. Potem żegna mnie wylewnie i odchodzi.
A ja spostrzegam dworzec na wprost mojego nosa. Był tam cały czas – tuż za plecami Indianina – tylko go jakoś wcześniej nie zauważyłem. Dlaczego więc ten człowiek próbował mnie wysiać na drugikoniec miasta? (Może nie lubi Białych?)
Czekając na autobus pytam kogoś innego (tym razem to Murzyn) która godzina?
– Dochodzi jedenasta – odpowiada starszy pan z uśmiechem pełnym białych zębów.
– Niemożliwe! – protestuję. – Przecież jeszcze niedawno był świt. Teraz jest najwyżej koło ósmej.
– Oczywiście, naturalnie. Jest koło ósmej, seńor - odpowiada starszy pan, nie tracąc rezonu.
Przed chwilą skłamał mi w żywe oczy, lecz nadal uśmiecha się serdecznie. (Jeżeli nie lubi Białych, to skąd ta przymilność?)
Siedząc w autobusie pytam kierowcę (Metys), ile potrwa jazda.
– Godzinkę – odpowiada uprzejmie.
– Ale z mojej mapy wynika, ze to ponad sto kilometrów przez góry…
– Ano tak. Dwie godzinki, seńor. Naturalnie… Dwie.
Po trzech godzinach tracę cierpliwość i pytam go ponownie ile jeszcze.
– Godzinkę, seńor.
Dojechaliśmy po pięciu. (Góry były nadzwyczaj strome, więc całą trasę odbyliśmy na drugim biegu.)
Wychodzę z autobusu i mimochodem słyszę rozmowę kierowcy z kierownikiem dworca.
– Szybko dzisiaj dojechaliście.
– No Jakoś tak wyjątkowo Tylko pięć godzin – odpowiedział kierowca, a mnie w tym momencie zamurowało.
Zacząłem się zastanawiać, o co tu właściwie chodzi? Dlaczego wszyscy kłamią jak najęci? Czy w tym jest jakiś cel albo reguła?
Dopiero po kilku miesiącach spędzonych w Gwatemali zrozumiałem, ze to nie były kłamstwa, tylko bardzo egzotyczna odmiana kurtuazji.
Dobre wychowanie wymaga od Gwatemalczyka, aby na każde zadane mu pytanie coś odpowiedział I to coś konkretnego, bo zdawkowe nie wiem uchodzi tu za grubiaństwo. Czemu? No cóż – tak po prostu jest.
A dlaczego facet, który czegoś nie wie, udziela odpowiedzi absurdalnej?
Bo jest uczciwy i nie chce nas wprowadzić w błąd – stara się więc, żebyśmy mu NIE UWIERZYLI. Kłamie, ale nie po to, żeby oszukać, tylko dać nam w ten sposób do zrozumienia, ze powinniśmy spytać kogoś innego.
Dlatego właśnie zawsze, gdy wskazywałem na niedorzeczność ich odpowiedzi, przytakiwali z uśmiechem, mówiąc: Naturalnie. Czyli innymi słowy No właśnie, seńor, skoro to co mówię jest niedorzeczne, to znaczy, ze powinieneś zapytać jeszcze kogoś, bo ja po prostu nie wiem.
Ale kogo tu pytać i jak rozpoznać, która informacja jest prawdziwa, a która tylko grzecznościowa?
Mam na to pewien sposób – coś w rodzaju gry psychologicznej.
Poszukuję zakochanych par, które wyszły sobie na randkę i się właśnie namiętnie całują (Na ulicach Ameryki Łacińskiej jest to zachowanie normalne i dość powszechne. Przy czym słowo „całują” należy traktować jedynie jako przybliżenie, bo oni to robią głównie za pomocą rąk zanurzonych głęboko pod ubraniem partnerki.) Podchodzę do takiej pary i jej bezczelnie przerywam.
– Perdón Przepraszam uprzejmie! Halo”! – czasami trzeba ich nawet szturchnąć, inaczej nie zwracają uwagi – Czy mogliby mi Państwo łaskawie powiedzieć gdzie jest… itd – pytam grzecznie.
A oni zawsze udzielają prawdziwej odpowiedzi Gwarantuję. Testowałem setki razy.
Dlaczego akurat zakochani nie kłamią?
Pewnie dlatego, ze jedno pragnie drugiemu zaimponować. Żadne nie chce wyjść na durnia, który nie wie, gdzie w jego mieście jest dworzec albo która to godzina. Popisują się więc przed sobą, a przy okazji udzielają prawdziwych informacji mnie.
Ponadto robią to krótko i węzłowato, bo oboje chcą jak najszybciej powrócić z rękami do tego, co im właśnie przerwałem.
Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa Ale gdyby kowadłu przyjrzeć się bardzo, ale to bardzo dokładnie, gdyby w tym celu posłużyć się mikroskopem elektronowym, okaże się, ze nawet ono (kowadło) jest tylko chmurą atomów. Gdyby zaś sięgnąć jeszcze głębiej, okaże się, ze każdy z tych atomów to tez tylko chmura elektronów wirujących wokół jądra. Wszystko dookoła nas jest taką chmurą Jedne rzeczy – bardziej gęstą, inne – całkiem rzadką, ale chinina to chmura – więcej w niej wolnej przestrzeni niż solidnej materii A skoro tak, to nawet w kowadle da się zanurkować. Sukces bądź porażka w tej materii zależąod przyjętej skali. [Przypis: Myśleliście kiedyś o przenikaniu przez ściany? Ale nie na zasadzie hokus – pokus tylko naprawdę? To JEST możliwe. Ciało odpowiednio rzadkie powiedzmy eteryczne mogłoby się przecież przecisnąć między cząsteczkami z których zbudowana jest ściana. To tez tylko kwestia skali.
Kiedy Pan Bóg stwarzał świat stworzył tewszystkie jego cuda. Wierzę ze są one, od zarania, wpisane w reguły rządzące materią. Innymi słowy każdy cud da się objaśnić naukowo, tyle ze jeszcze nie dziś.]
To oczywiście tylko taka zgrabna teoria – w praktyce nie próbujcie zgłębiać kowadeł. Wystarczy wiedzieć, jak działają. Jak, jak, jak – „dlaczego” jest kwestią wtórną.