38275.fb2 Gringo W?r?d Dzikich Plemion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Gringo W?r?d Dzikich Plemion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

CZĘŚĆ 3 ŁOWCY CHRZTÓW

Spotykam ich w najdzikszych zakątkach Ameryki Południowej w dżungli nad Orinoko, gdzie biały człowiek jeszcze nie postawił stopy, na szczytach Andów, gdzie nieurodzajna ziemia rodzi tylko kamienie, na pustkowiach Gran Chaco, gdzie nie ma żywej duszy.

Jeden wkłada sobie piórka w nos, a na głowę indiańską koronę z piór, inny nie wkłada w ogóle nic i odprawia mszę na golasa, trzeci…

Zresztą, posłuchajcie…

ŁOWCA GŁODNY

Padre stał wypięty zupełnie nie po księżowsku z głową zanurzoną w zamrażarce Z grzechotem przesuwał zawartość w poszukiwaniu czegoś stosownego na dzisiejszą kolację. [Przypis: Padle (hiszp.) – dosłownie ojciec, ale potocznie znaczy ksiądz [przyp. tłumacza]]

– Będziemy musieli upiec węża zawołał spomiędzy zmrożonych mięsnych brył, bo już nic innego nie mam.

– Dzisiaj piątek rzuciłem przekornie.

Nie szkodzi odrzucił ksiądz to był wąż wodny, więc da się podciągnąć pod „dania rybne”.

W Wenezueli a rzecz dzieje się w samym jej środeczku na rozległych sawannach Los llanos o piątkowym poście słychać tylko z okazji Wielkiego Piątku natomiast opisywane przeze mnie zdarzenia miały miejsce w piątek powszedni.

– Tu, na llanos zaczął ksiądz kładąc przede mną półmetrowy kawał anakondy towłaściwie wołowina powinna być uznana za postną Człowiek nawet oddycha wołowiną.

Miał stuprocentową rację. Żeby się o tym przekonać wystarczyło pociągnąć nosem milion sztuk bydła robi swoje Także z powietrzem

– Więc w piątek ciągnął rąbiąc anakondę maczetą powinniśmy się umartwić jedząc steki a tego węża zostawić sobie na niedzielę

* * *

Następnego dnia zjedliśmy potrawkę z iguany (metrowej długości jaszczurka na skali uczuć odpowiednik szczura) Wcześniej musieliśmy ją upolować Tak jak wszystko inne przez kolejne dni tygodnia.

W niedzielę była kapibara (największy gryzoń świata z wyglądu świnka morska wielkości prosięcia)

W poniedziałek rosół z bocianów (takie same jak polskie tyle ze dzioby mają czarne)

We wtorek kajman (kuzyn krokodyla)

We środę żółwie ogrodowe (naziemne)

We czwartek żółwie błotne (zgadnijcie czym pachną)

A potem jeszcze ryby ryby ryby, ryby Cokolwiek byle uniknąć wołowiny, bo ksiądz mieszkał tu już kilka lat i miał jej s e r d e c z n i e dość. [Przypis: Wyraz „serdecznie” nie jest w tym kontekście najszczęśliwszy ale za to przyzwoity. Ponadto w oryginale – czyli po hiszpańsku – było tu coś takiego na co język polski nawet bardzo specjalistyczny nie znalazł jeszcze odpowiednich słów. Nawet wielka encyklopedia anatomii człowieka stosuje wyłącznie obrazki [przyp. Tłumacza]]

* * *

Jerzy Pecold poszedł do seminarium wprost z rzeźni miejskiej Zanim poczuł powołanie zachowywał się jak każdy normalny chłopak w Pasłęku pił, palił, rwał panienki (niektóre do dziś nie mogą odżałować ze pewnego dnia przestał) Seminarium ukończył celująco trochę z przekory wobec wykładowców, którzy uważali, że rzeźnik z włosami do ramion nie może być księdzem. [przypis: A Jezus się, strzygł na jeża tak?] Wkrótce potem dał dyla na misje

Na misjach od biskupi daleko, ale do Pana Boga tuż tuż tak to ujął.

Zresztą wszyscy misjonarze których znam ujmują to podobnie ich wadą w Polsce jest nadaktywność nie mieszczą się od tego w sutannach w kościelnych strukturach w rutynach dyscyplinach. Za to świetnie pasują na misje Tam nadaktywność jest konieczna.

* * *

– Największy problem miałem, kiedy mi się zaczęli nawracać mówił przeżuwając anakondę. – Wyobrażasz sobie?! Misjonarz, który się boi nawróceń! Ale był powód tutaj ludzie mają po dwie rodziny jedną we wsi, a drugą na rancho Dwa domy dwie żony dwa stadka dzieci Nawracasz takiego faceta Chrzci się bierzmuje a po kilku latach prosi o ślub kościelny. Tylko z którą żoną ten ślub jak on ma DWIE? I co |a mam wtedy robić? ciągnął po chwili Tutaj to jest norma obyczajowa Oni tak żyli zanim przyszedł Kościół z przepisami o monogamii. Obie kobiety się znają, czasami nawet bardzo przyjaźnią dzieci to już nawet dokładnie nie wiadomo które z którą, jedna wielka harmonijna rodzina I on mnie teraz pyta czy ma jedną żonę porzucić? Ale w takim razie którą? I czemu ona ma być ukarana za jego nawrócenie? Czy Pan Bóg tego chce? No i coja mam zrobić? Udzielić dwóch ślubów mi nie wolno. Wypiąć się na faceta tez nie mogę, bo to ja go ochrzciłem On jest niewinny wpadł w moje sidła.

ŁOWCA ANONIM

– Wierzysz w czary? – zapytałem zdumiony.

– A jak mam nie wierzyć, kiedy sam widziałem.

– Ale przecież księdzu nie wolno…

– Każdemu wolno w i e r z y ć, szczególnie jak cośzobaczy na własne oczy. Albo dotknie. Pismo Święte bardzo stanowczo zabrania jedynie uprawiania magii. A jak się czegoś zabrania, to chyba dlatego, że to istnieje, prawda? Jakby nie istniało, to po co zabraniać?

– A co konkretnie widziałeś?

– Wszystko. Ja tu mieszkam już tyle lat. To są przerażające czarne moce… Chociaż nie przeczę, ze przy okazji czynią wiele dobrego. W tym właśnie leży problem – curandero – kogoś wyleczy ze śmiertelnego ukąszenia i jak ja mam potem ludziom tłumaczyć, że to było działanie Złej Mocy? [Przypis: Curandero (od hiszpańskiego curar – leczyć) – zależnie od okoliczności słowo to oznacza szamana albo znachora. [przyp. tłumacza]] Diabła, jeśli wolisz. Jak wytłumaczyć ludziom, ze on to zrobił tylko po to, by ich od siebie uzależnić, a potem im od środka wyżreć dusze? Magia działa jak narkotyk – najpierw jest miło, a zaraz potem za późno. Ale… no właśnie, jest tu bardzo podstawowe „ale” – czy mnie wolno zabronić ratowania życia? Czy wolno nie skorzystać z jedynej pomocy, jaką mam? Do lekarza bardzo daleko – nie zdążymy – a na moich rękach umiera dziecko. I wtedy katolicki ksiądz idzie do czarownika. A potem nie wie, czy ma się z tego spowiadać, czy raczej być dumnym, ze się na to zdobył.

Ale raz to oni przyszli do mnie, bo żaden curandero nie dawał sobie rady. Mała dziewczynka była opętana. Przynoszą ją do kościoła, a mnie się przypomina film „Omen”. Dziecko ma taką siłę, ze targa czterema chłopami, z których każdy na co dzień powala byki. Mała coś wrzeszczy, nie wiadomo po jakiemu, piana z ust, wymioty na zielono, i oni mi mówią: Lecz, Padre. Curandero nie dał rady spróbuj ty.

W seminarium nikt nas nie uczył egzorcyzmów, bo to średniowiecze. Coś tam wspomnieli półgębkiem, ale ani formułek, ani nic, bo to nie jest zajęcie dla zwykłego księdza. Więc klękam i zaczynam się modlić po polsku: Panie Boże, boję się tego, nie wiem co to jest, nie umiem tego pokonać, proszę, Użyj moich pustych rąk, pokieruj mną, włóż w moje usta właściwe słowa, jeżeli tu potrzeba słów, i uwolnij to dziecko. Okaz miłość. Okaz miłosierdzie. OKAZ SWOJĄ SIŁĘ, SWOJĄ MOC, SWOJĄ POTĘGĘ i uwolnij to niewinne dziecko…

Uwolnił.

Bardzo mi to pomogło. Zaczęli inaczej patrzeć na księdza. Curandero stracił trochę klienteli. Trochę, bo nadal chodzą się u niego leczyć, ale chyba teraz wolą jego ziółka, maści i mikstury od czarów.

ŁOWCA WREDNY

Ks. Adam Kuchta, werbista, trafił do jednej z dwóch ostatnich wiosek plemienia Ache. Do tej drugiej pojechał ks. Benek Remiorz – najweselszy Ślązak świata. Dzieli ich teraz kilkaset kilometrów polnych dróg. Łączytrzeszczące radio. (Pod warunkiem, ze świeciło słońce i naładowało baterie.)

Ginące plemię Ache zaprosiło werbistów, by im pomogli przetrwać. W tym celu Ache muszą przejść od kultury zbieracko – łowieckiej do rolniczej. Postawili tylko jeden warunek: Nie będziecie nas nawracać!

Czy misjonarz może się zgodzić na taki układ? Przecież istotą misji jest nawracanie. No tak, ale zanim Indianie dorosną do chrześcijaństwa, trzeba ocalić ich człowieczeństwo. Trzeba ich także ocalić przed wymarciem. Cóż komu po ochrzczonym, ale wymarłym plemieniu?

Łowcy Chrztów, którym nie wolno zarzucać sieci, bo najpierw muszą zarybić staw…

Adam – padre Adan - mieszka sam jak palec na dzikim odludziu. Indianie oddali mu w używanie kawałek ziemi za wioską – tam stanął niewielki drewniany domek. Na studnię zabrakło pieniędzy. żeby mieć co pić i w czym się umyć, Adam codziennie jeździ po wodę do strumienia odległego o kilka kilometrów.

Za potrzebą chodzi w las. Myje się polewając cynową konewką zawieszoną pod sufitem na ganku. Poza tym uczy, leczy, buduje, handluje. I pożycza.

Indianie przychodzą bez przerwy – po paczkę soli cukru yerba mate, kaszy, po baterie do latarki po kawałek blachy, sznurek. [Przypis: Tam gdzie nie rośnie kawa Indianie Guaiani od wieków zaparzali zioło (hiszp. yerba) o nazwie mate – rodzaj zielonej herbaty Nie zawiera kofeiny, nie zawiera teiny, ale zawiera mateinę – siostrę dwu pozostałych Na serce i tętno działa podobnie jak kawa Na kubki smakowe jak zaparzona zawartość popielniczki ale tylko przy pierwszym piciu A potem? No cóż potem jest albo jeszcze gorzej albo tak jak w moim przypadku – Wielka Miłość]. To wciąż ludzie o mentalności zbieracko – łowieckiej Misjonarz zastąpił im las teraz chodzą zbierać do niego.

– Grabią mnie tak jak kiedyś ograbiali puszczę. Ze wszystkiego co ta pozwoliła sobie odebrać A z drugiej strony większość z tego co im dasz natychmiast trwonią bo puszcza zawsze miała niewyczerpane zasoby.

Kiedy Indianie mówią pożycz to wcale nic zamierzają oddać. W ich kulturze pożyczyć to tyle copodarować przedmiot który nam nic |jest potrzebny. Pożycz znaczy po prostu daj nie ze jest wyrażone bardziej uprzejmie.

Dla Ache pożyczka oznacza zobowiązanie symboliczne a nie przedmiotowe Kto pożyczył wędkę wcale nie odda nam tej samej wędki, tylko coś innego cojemu akurat będzie zbywać. W dodatku nie wiadomo, kiedy to zrobi.

Na podobnej zasadzie sąsiadki w Polsce pożyczają sobie szczyptę soli. Przecież nikt się nigdy o zwrot tej soli nie upomina A gdyby się upomniał to by nas ty m obraził za pożyczenie soli oddaje się inną przysługę.

* * *

– Moja praca misyjna to nauczyć tych Indian, czym jest mamona. Po to, by nie zginęli w nowoczesnym świecie. Ja ich w gruncie rzeczy ODUCZAM tej pierwotnej, naturalnej dla „dzikich” plemion, postawy dzielenia się wszystkim ze wszystkimi. Postawy bardzo chrześcijańskiej, ale dzisiaj, w naszym „chrześcijańskim” świecie całkiem niefunkcjonalnej. Wręcz zabójczej! Bo wyobraźcie sobie, ze oni idą między ludzi i na każde życzenie, na każdą prośbę, rozdają wszystko, co mają. Przedtem zbierali w lesie i chętnie oddawali bliźnim, ale teraz, żeby przetrwać, muszą zacząć gromadzić, oszczędzać, odkładać na później, inwestować Zamiast otwartego serca – zapobiegliwość Zamiast serdecznej szczodrości – przezorność, ostrożność. Czasem podejrzliwość.

A jak ich tego uczę?

Coraz częściej z premedytacją odmawiam pomocy. Kiedy przychodzą coś „pożyczyć”, robię się stopniowo coraz bardziej wredny – zaczynam sprzedawać, żądać zwrotu długów, itd. Dla ich własnego dobra robię się ZŁY. Pewnego dnia Ache staną się wyrachowani i to będzie sukces mojej misji – ironia, co?Żeby ich ocalić, muszę zatwardzić ich serca. W seminarium uczyli mnie dokładnie na odwrót.

ŁOWCA OSTATNI

Padre Dano – ks. Dariusz Piwowarczyk – przygotował się do pracy z Indianami wyjątkowo starannie. Poza studiami kapłańskimi ukończył takżeantropologię kultury we Wrocławiu. Uważa, ze zanim się kogoś zacznie nawracać, trzeba go dobrze zrozumieć. Trzeba poznać mechanizmy działania danej społeczności, jej kulturę – przede wszystkim po to, by po drodze czegoś nie zniszczyć.

– Kościół w przeszłości zniszczył bardzo wiele, teraz powinniśmy ratować, ocalać przed zagładą to, co jeszcze pozostało.

Już na misjach Padre Dano nauczył się indiańskiego języka, którym mówiło wówczas zaledwie dziewięć osób na całym bożym świecie. Kiedy piszę te słowa, mówią nim już tylko dwie osoby – jedna (Dano) mieszka w Waszyngtonie, gdzie robi doktorat z antropologu kultury, a druga to pewna bardzo stara Indianka żyjąca w Paragwaju, która nie ma z kim porozmawiać, bo wszyscy jej współplemieńcy pomarli, a ks. Darek wyjechał.

Tego plemienia już nikt nie ocali. Misjonarze nie zdążyli na czas.

ŁOWCA WYTRWAŁY

Padre Juan Marcos – imię i nazwisko zmienił urzędowo na hiszpańskie, żeby jego parafianie nie musieli łamać języka na obcych głoskach. Od wielu lat mieszka w odległym zakątku dżungli, przy granicy Peru i Ekwadoru Nawraca Indian.

W znacznym stopniu sam stał się Indianinem – nie nosi butów, jada i pracuje siedząc w kucki na podłodze, dom zbudował na pałach, przejął też wiele innych indiańskich obyczajów Zasiada nawet w plemiennej Radzie Starszych.

Codziennie przed świtem odprawia mszę. W samotności. Bo jak do tej pory, nie udało mu się nikogo nawrócić. Mówi, że już kilkakrotnie organizował grupy przygotowawcze do pierwszej komunii świętej, ale zawsze okazywało się, ze jego Indianie nie są jeszcze gotowi na przyjęcie Boga.

– Nie mam zamiaru chrzcić takjak kiedyś, czyli za pomocą sikawki. Masowo i w ciemno to można ludziom sprzedawać nowy gatunek kapusty, ale nie religię. Ich najpierw trzeba nauczyć tylu innych rzeczy. Bardziej podstawowych. I najpierw trzeba ich ocalić jako ludzi – przed cywilizacją, która chce ich stąd wykurzyć. Dopiero potem można z nich robić chrześcijan.

W każdą niedzielę plemię schodzi się do Maloki – domu zgromadzeń – pełniącej jednocześnie rolę kaplicy. Indianki z dziećmi przy nagich piersiach siadają pod ścianami, mężczyźni i chłopcy pośrodku, i modlą się wspólnie z Juanem Marcosem. Trochę z szacunku do Pana Boga, ale bardziej z szacunku do Padre, którego traktują jak swego patriarchę.

Juan Marcos jest największym Łowcą Chrztów, jakiego spotkałem.

Jak to – spytacie – przecież jeszcze nikogo nie nawrócił?

No właśnie, nikogo, ale wciąż wytrwale próbuje. Od CZTERDZIESTU LAT! Wiecie ile to jest CZTERDZIEŚCI LAT OCZEKIWANIA na pierwszy efekt swojej pracy?

ŁOWCA BEZWSTYDNY

Przez kilka lat bezskutecznie próbował szczepić wiarę pośród pewnego indiańskiego plemienia, o którym mówi się, że wciąż jest „dzikie”, a ponadto bardzo niebezpieczne. Regularnie przedzierał się przez dżunglę i odprawiał msze święte w wiosce zagubionej w ostępach tropikalnej puszczy. Indianie ignorowali go wytrwale. Tak jak wszystkich jego poprzedników.

Koledzy po fachu śmiali się z uporu polskiego księdza mówiąc, ze skoro wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, nawracanie Dzikich nie powiodło się Hiszpanom ani Włochom, nie powiedzie się i jemu.

Zdawałoim się, że jedyną skuteczną metodą chrystianizacji jest cywilizowanie. Zabierali więc indiańskie dzieci zwiosek w dżungli i wywozili do szkoły misyjnej. Tam, w kamiennych murach, pod dachem z blachy falistej nauczali podstaw pisania, czytania i uprawy roli. Przy okazji także wszczepiali miłość do nowego Pana Boga.

Polski misjonarz uparł się robić co wszystko inaczej – nie podobało mu się, że indiańskie dzieci są zabierane z ich świata i nauczane, jak żyć w obcej sobie cywilizacji. Postanowił zanieść Chrystusa wprost pod strzechy dzikich ludzi. I udało mu się! Bo zamiast narzucać własną kulturę, przyjąłreguły życia plemiennego.

Posłuchajcie…

Indianie, których odwiedzał, chodzą nago albo prawie nago. Przykrywają jedynie te miejsca, które są w ich pojęciu brzydkie i dlatego wstydliwe. Zawijają więc rany, zasłaniają ropiejące liszaje i blizny, ale nigdy nie ukrywają tego, cozdrowe. Po co mieliby to robić? Przecieżzdrowe jest piękne.

Jak w takiej sytuacji postrzegali księdza ubranego od stóp do głów w sutannę? Może był dla nich cały pokryty krostami? A może w ogóle o tym nie myśleli, lecz podświadomie odrzucali go jako nieczystego.

* * *

Pewnego dnia misjonarz zdjął sutannę.

Stanął przed całym plemieniem tak, jak przez wiele miesięcy Indianie stawali przed nim – nago. I wtedy okazało się, że nie ma żadnych felerów, ba, on był piękniejszy od nich wszystkich – tak białej skóry Indianie nie widzieli przecieżnigdy przedtem.

Podchodzili go oglądać, dotykać (także w miejscach gdzie księdza dotykać absolutnie nie wypada). Wzbudził wielkie zainteresowanie i zyskał szacunek.

To, że do tej pory przebywał w sutannie, zrozumiano jako wyraz rezerwy i braku zaufania. To, że ją nagle zdjął, Indianie poczytali sobie za zaszczyt, a jednocześnie deklarację braterstwa.

Kilka dni później ów polski ksiądz odprawił pierwszą mszę na golasa. Miał na sobie tylko stulę i guayuco [Przypis: Przepaska biodrowa. Skąpy kawałek czerwonej szmatki, który zasiania tylko z przodu – pupa goła. (Kiedy wieje wiatr – nie tylko pupa, ale tym się nikt nie przejmuje. Ani nie ekscytuje!)].

Tym razem, po raz pierwszy, Indianie go nie zignorowali – przybyli wszyscy i z szacunkiem, w kompletnej ciszy, wysłuchali jak się modli do swojego Boga.

Teraz (od tamtych wydarzeń minęło kilka lat) modlą się wspólnie. Ponadto okazało się, że nowy Pan Bóg jest tym samym Bogiem, którego Indianie znali wcześniej z Opowieści przekazywanych przez ich własnych przodków.

* * *

Czy msza święta odprawiona z gołą pupą jest profanacją?

Na pewno nie pośród amazońskiej puszczy – tam jest aktem niezwykłej mądrości i szacunku dla Indian. Czyli tych naszych braci, których Pan Bóg umieścił daleko poza cywilizacją majtek i biustonoszy.

Przyznaję, kiedy tam byłem i sam z gołą pupą klęczałem w czasie Podniesienia, czułem się trochę dziwnie. Ale wokół mnie klęczeli inni, ubrani równie skąpo. Pan Bóg chyba nie miał nam tego za złe. Mam nawet wrażenie, że się cieszył patrząc na nas z góry.

Dlaczego więc nie podałem nazwy kraju ani plemienia, o które chodzi? Prosił mnie o to ów ksiądz. Bardzo bał się niezrozumienia i związanych z tym kłopotów – w Kościele powszechnym ciągle przeważa pogląd, że chrystianizacja ludów pierwotnych musi się łączyćz ich cywilizowaniem. Tymczasem on postanowił wniknąć w kulturę „dzikiego” plemienia i przekazać naukę o Bogu bez rujnowania świata indiańskich wierzeń i obyczajów. Był prawdziwym Łowcą Chrztów.

ŁOWCY ZAŻENOWANI

Misje utrzymują się z datków. Łowcy Chrztów raz na trzy lata przyjeżdżają na urlop do Polski. Są wtedy zapraszani, by odprawili niedzielną mszę i opowiedzieli o swoich misjach – co zbiorą na tacę, jest ich. Tylko cotu opowiedzieć, żeby nie zostać źle zrozumianym? Jak ksiądz w Polsce miałby publicznie przyznać, że chorych posyła do czarownika, albo że popiera wielożeństwo?

– Czy ja mam ludziom powiedzieć, że my tam wcale nie chrzcimy, tylko uczymy uprawy roli? – pytał Adam Kuchta – Czy mam im powiedzieć, że zamiast kościoła budujemy silos na soję?…

Dlatego większość opowiada o małpach, wężach, robactwie, o tropikalnym klimacie i o biedzie wzruszającej serca. Utrwalają fałszywy stereotyp misjonarza – chrzciciela, podczas gdy dzisiejszy misjonarz jest najczęściej jedynym uczciwym pracownikiem socjalnym. Obrońcą uciśnionych, biednych, chorych, ale wcale nie dusz, tylko ciał.

Kiedy Adam Kuchta był w Polsce w roku 2001, próbował zebrać trzy i pół tysiąca złotych na wybudowanie studni. Nie zebrał.

– Gdyby to była wieża kościelna, albo dzwon… Ale dziura w ziemi i porządny kibel… Jak ja mam uzasadnić, że właśnie to jest najważniejszy cel misyjny tego roku?

MORAŁ:

ŁowcyChrztów to najlepsi księża, jakich udało mi się poznać.

Mam wrażenie, że ci, którzy wyjeżdżająna misje, to kwiat, a w kraju zostają nam w większości łodygi. (Łodyga, jak wiadomo, jest sztywniejsza niż kwiat i mniej kolorowa.) Ale może po prostu nie miałem szczęścia poznać kwiatów polskich, bo zbyt dużo czasu spędzam na obcej ziemi.

YERBA MATE

Yerba Mate to odkrycie Indian Guarani – ich święte ziele, dar Matki Ziemi. Dzisiaj jest znane – głównie ze słyszenia – na całym świecie.

Mate uprawia się i pije powszechnie tam, gdzie w XVII wieku mieszkali Guarani, czyli na terytorium Paragwaju. Ale nie tym dzisiejszym, okrojonym przez sąsiadów. Dawniej Paragwaj rozciągał się dużo dalej niż teraz – od stóp wschodnich Andów aż po wybrzeże Oceanu Atlantyckiego. Sięgał daleko na ziemie dzisiejszej Argentyny, Urugwaju, Boliwii i południa Brazylii. Tam żyli Guarani i tam się piło Mate. Tam też pije się ją do dziś. [Przypis: Kiedy podaję nazwę własną rośliny wówczas piszę ją wielkimi literami: Yerba Mate, Mate. Ale kiedy chodzi mi o napój przyrządzony z tej rośliny albo o surowiec do jego przygotowania (sproszkowane suszone listki) wówczas „Mate” staje się słowem pospolitym pisanym małą literą tak jak „kawa” czy „herbata”].

Wspomnienie tego dawnego, Wielkiego Paragwaju zostało w nazwie – Yerba Mate po łacinie to ilexparaguariensis, czyli ostro krzew paragwajski.

* * *

Niekiedy smakosze różnych herbat w Europie czy USA kupują Yerba Mate w torebkach do zaparzania i piją przez ciekawość (połączoną z lekką domieszką snobizmu). Twierdzą, że smaku je podobnie jak inne zielone herbatki – chińskie i arabskie.

Takie picie nie ma wielkiego sensu – wówczas Mate traci cały czar. Z nią jest tak, jak z kwiatem paproci, który zakwita tylko w noc świętojańską – Mate kwitnie w ustach pełnym bukietem smaku jedynie, gdy jest właściwie przyrządzona i podana.

* * *

Tradycyjny (indiański) sposób picia przypomina rytuał) związane z paleniem fajki pokoju.

W jednym i drugim przypadku bardzo ważną rolę pełni sprzęt: Fajki pokoju były rzeźbione z kamienia, a niewielkie naczyńko do Mate (matero, albo guampa), powinno być wykonane ze specjalnego gatunku drewna – Palo Santo (Święty Pień).

Już samo to drzewo jest ziołem – po zmieleniu zaparza się je i podaje jako lekarstwo na wiele chorób. Wspiera siły witalne (męskie), urodę (niestety tylko u pań), nerki, kiszki, żyły i wszystko inne, ale pod warunkiem, że się mocno wierzy. Ma charakterystyczny silny zapach, który nie wietrzeje. Drewno, nawet po wyschnięciu i latach używania jako guampa, zachowuje swój naturalny kolor – intensywną zieleń szczypiorową. Wygląda jak pomalowane bejcą.

Do drewnianej fajki - guampy – wsypuje się grubo siekane suszone liście i łodyżki Mate. (W tej postaci wygląda ona nie jak porządna herbata, ale jak jakieś zakurzone paprochy.)

Potem wkręca się w nie metalową rurkę – o nazwie bombilla - przez którą będziemy pić. Rurka ma na dolnym końcu sitko, żeby zapobiec wciąganiu fusów do buzi. Najlepiej, jeżeli jest wykonana ze srebra, bo przecież będziemy jej dotykać ustami.

Do tak nabitej guampy z wkręconą rurką wlewamy odrobinę gorącej wody – w tym celu wszyscy dorośli obywatele Paragwaju, o każdej porze dnia, noszą pod pachami termosy. No więc wlewamy tę wodę i czekamy.

Nie ma się do czego śpieszyć, bo i tak pierwsze zalanie wypija w całości Santo Tomas – święty Tomasz.

(Prawda jest taka, że całą wodę wciągają te suche paprochy i każdy o tym wie, ale tradycja każe pić Mate w grupie – a nie samemu – więc jeżeli ktoś akurat nie ma kompanii, to pod ręką jest zawsze św. Tomasz. Wprawdzie niewidoczny, ale przecież obecny, bo ktoś tę pierwszą porcję wody wypił, no nie?)

* * *

Woda, którą zalewamy fusy powinna być „biała” – taka, która szumi na ogniu, ale jeszcze się nie zagotowała – nigdy wrząca! Zalanie Mate wrzątkiem powoduje, że się święte ziele poparzy, obrazi, i w jednej chwili straci cały smak. I Moc.

Nie jest to żaden indiański zabobon. Kilkakrotnie sprawdzałem – choć przyznaję, że żaden z tych eksperymentów nie był efektem działalności planowej, tylko mojego gapiostwa – i za każdym razemmusiałem potem wywalać zawartość świeżo nabitej guampy na kompost.

[Przypis: Część Czytelników może nie wiedzieć, co to kompost. Dlatego wyjaśniam: kompost to jest kupa czegoś martwego, co wciąż żyje. Życiem… wewnętrznym. W dodatku, w sposób dość natarczywy, daje to odczuć wszystkim, którzy znajdują się w pobliżu. Szczególnie od zawietrznej.

Kompost zachowuje się tak jak kotlet, który zapragnął kwiknąć albo przynajmniej pomachać małym zakręconym ogonkiem. Tyle że kotletom to nigdy nie wychodzi.]

INDIAŃSKI RYTUAŁ

Siedzieliśmy w kilkanaście osób skupieni przy ognisku Dookoła Indianie Ache, a pośród nich padre Adan. Osmalony czajnik z pięknie wygiętą szyjką i dziobkiem stał przysunięty bokiem do ognia Szumiał lekko.

Stara, bardzo stara Indianka, pomarszczona tak, ze przy każdym jej ruchu miało się wrażenie, ze jej skóra szeleści, ściskała między kolanami drewniany moździerz i ucierała w nim jakieś zioła.

– To yuyo - wyjaśnił padre.

– ??? – zapytałem brwiami.

– Świeże zioła, które uciera się albo tłucze na miazgę i dodaje do matę.

– A po co?

– Oni zawsze mówią, ze to remedio na jakąś chorobę, ale najczęściej chodzi o rodzaj przyprawy.

– Przyprawa do herbaty?

– Coś w tym guście. Yuyo, czyli po naszemu „chwasty”, urozmaicają smak. My też dodajemy cytrynę do herbaty.

– Dlaczego „chwasty”?

– Bo zioło, czyli yerba, jest tylko jedno Matę Cała reszta to zaledwie chwasty.

Stara Indianka wcisnęła yuyo na wierzch nabitej guampy i sięgnęła po czajnik Ruszała się wolno, ale nad wyraz precyzyjnie Mimo ze była kompletnie ślepa.

Teraz zalała Lejąc z wysoka, żeby strużka wody schłodziła się jeszcze w drodze przez powietrze – na wszelki wypadek, choć przecież w czajniku cały czas tylko szumiało, a nie bulgotało Za żadne skarby nie chciała poparzyć matę – to zły omen, a poza tym zły smak.

Podziwiałem jej kunszt Musiała to robić całe życie i latami ćwiczyć każdy ruch, bo nie uroniła ani kropli.

Odczekaliśmy kilka minut.

.

Jeszcze kilka…

.

.

Cierpliwie.

Kiedy święty Tomasz się nasycił, Indianka nalała najpierw sobie – bo to ona była gospodarzeni ceremonii. (Poza tym niektórzy uważają, ze pierwszy napar jest niesmaczny, więc nie wypada go podawać innym Argentyńczycy ściągają go do buzi, a następnie wypluwają na ziemię Łykają dopiero drugi, a nawet trzeci. Tutaj, w Paragwaju, nikt nie robił takich rzeczy)

Staruszka piła wolno, uważając, żeby gorąca metalowa rurka nie poparzyła jej ust Kiedy skończyła, nalała ponownie odrobinę wody, na te same fusy, i podała siedzącemu po swojej prawej stronie. Tak rozpoczął się rytuał picia.

* * *

Guampa krąży z rąk do rąk, ale nie po kole – tak jak w przypadku fajki pokoju – lecz po gwieździe. Za każdym razem musi przecież wrócić do gospodarza z czajnikiem (lub termosem) w celu ponownego napełnienia.

Fusów jest taka ilość i mają w sobie tyle mocy (przepraszam – Mocy), by zanim stracą smak, można było przez nie przelać ze dwa litry wody.

* * *

– No i jak? – zapytał padre, kiedy opróżniłem guampę i oddałem Indiance.

– Smakuje jak napar z petów.

– A piłeś kiedy napar z petów, ze tak gadasz?

– Zobaczysz – dodał po chwili – za miesiąc rzucisz kawę, rzucisz herbatę i przejdziesz na matę Na razie i tak nie masz wyjścia, bo tu się mc innego nie pije. Kiedy wyjeżdżasz?

– Za trzy miesiące.

– Uuu, no to przepadłeś. Zapomnij o małych czarnych, ty już jesteś ateista!

– A ona jakoś działa? Na ciało albo na rozum?

– Lekko kręci.

– Uzależnia?

– Nie bardziej niż kawa. Skoro w USA sprzedają matę w supermarketach, to to na pewno nie jest narkotyk, ani żaden inny materiał wyskokowy.

– To dlaczego nikt nie daje pić dzieciom?

– Tradycja U nas też dzieciom nie daje się kawy. Dopiero jak odpowiednio podrosną. Z matę tak samo.

Po chwili znowu przyszła moja kolej. Ale stara Indianka ominęła mnie i podała guampę następnemu.

– Nie zauważyła mnie? – szepnąłem księdzu w ucho – To znaczy, chciałem powiedzieć.

– Zauważyła, zauważyła Ona jest ślepa na oczy, ale widzi więcej niż my wszyscy Dzieciaki twierdzą, ze przez trzy ściany potrafi zobaczyć jak broją.

Chyba miał rację W trakcie naszej rozmowy do kręgu dołączyło kilka osób. Usiedli w różnych miejscach, a Indianka nie zgubiła kolejności. To znaczy wszystkim którzy byli tu od początku podawała po pierwotnym kole (gwieździe), a dopiero na końcu dodawała te kilka ostatnich osób, tak jak się dosiadły.

– Coś ty jej powiedział, kiedy oddawałeś Guamkę? – zapytał padre.

– Normalnie „dziękuję”, a co niby miałem mówić?

– Nic. Właśnie o to chodzi, ze NIC. Kiedy powiesz „dziękuję” to znaczy, ze już się napiłeś i więcej nie chcesz. Wtedy wypadasz z kolejki. Siedzisz z nami, ale guampa cię omija. Dziękuję mówi się dopiero na samym końcu, a nie w trakcie rytuału.

* * *

Tego dnia po południu piliśmy jeszcze coś: terere czyli yerba matę na zimno.

To specjalność paragwajska, nie znana nigdzie indziej na świecie. Wszystko poza wodą pozostaje bez zmian A woda musi być tym razem lodowata!

Matę naciąga jednakowo mocno bez względu na to, czyją polewać wodą gorącą, czy zimną. Reaguje trochę tak jak ludzka skóra – można się przecież „poparzyć” od bardzo zimnego i objawy będą identyczne, jak przy poparzeniach wrzątkiem. Dobre porównanie, bo tak dla matę, jak i dla ludzkiej skóry, woda letnia jest obojętna. Od letniej matę nie naciąga – Moc śpi.

Terere pija się w tych porach dnia, kiedy jest gorąco I, rzecz ciekawa, tam gdzie się je pija, nigdy nie występuje plaga cholery, a cholera to przecież choroba brudnej wody. Nieprzegotowanej. Dokładnie takiej, jaką w większości przypadków zalewane jest terere.

Oczywiście odporność Paragwajczykow na cholerę może się brać także z właściwości leczniczych Palo Santo – tylko w Paragwaju robi się guampy z tego drewna. W Brazylii, Argentynie i Urugwaju – z tykwy lub metalu.

MORAŁ:

Na koniec, kiedy przelało się już tyle wody, ze matę straciła smak, trzeba opróżnić guampę Robi się to zawsze na ziemię! Nigdy do śmietnika, zlewu, ubikacji itp. Nigdy!

Tak jak pierwsze zalanie było dla św. Tomasza, tak ostatnie musi być para Pachamama – dla Matki Ziemi To ona rodzi i daje ludziom w darze święte ziele – Yerba Matę Indianie zawsze pamiętają o Bogu. We wszystkich najbardziej zwykłych czynnościach dnia codziennego. Znali Boga na długo przed przybyciem Łowców Chrztów I szanują go bardziej niż mieszkańcy krajów, z których Łowcy Chrztów pochodzą.

MACZETA

Hiszpańskie słowo machete (wym. maczete) oznacza duży, ciężki nóż z rozszerzoną klingą używany na przykład do cięcia trzciny cukrowej i wyrąbywania ścieżek w buszu. Na przykład, ponieważ mieszkańcy Ameryki Łacińskiej posługują się maczetami bez przerwy i potrafią nimi wykonywać bardzo wiele różnych czynności – od obcinania paznokci do obcinania głów, od dłubania w zębach, do naprawy precyzyjnego teleskopu (zdarzyło się naprawdę – w polskiej stacji astronomicznej w Chile).

Maczetą jest dla Latynosów tym, czym dla Europejczyka szwajcarski scyzoryk – narzędziem do wszystkiego.

Tylko że oni są macho, więc taki maty scyzoryk wydawał im się… delikatnie mówiąc, niemęski. Przyznajcie sami – przypięty do paska nie wygląda imponująco; dynda smętnie i przypomina coś zupełnie innego. Za to maczetą jest macho bez względu na to, przy czyim pasku wisi

* * *

A skąd się wzięła maczeta?

Powstała na drodze ewolucji.

Nie żartuję. Hiszpańscy konkwistadorzy przyjechali „odkrywać” Amerykę z szablami w dłoniach. Wkrótce potem okazało się, że szabla to bardzo poręczne narzędzie nie tylko do zabijania, lecz także do eksploracji tropikalnych lasów, karczowania i uprawy roli oraz wielu innych prac gospodarskich. Tylko po co zaraz robić takie robocze szable z przedniej stali, skoro można ze zwykłego żelaza. I po co przepłacać płatnerzowi, skoro to samo równie dobrze wykona zwykły kowal.

Tak właśnie powstała maczetą – dzisiaj najbardziej popularne narzędzie w Ameryce Południowej i Środkowej. Stosowane także u nas w leśnictwie, do robienia przecinki, oraz w ogrodnictwie.

Pewnie dlatego pod koniec lat 90. XX wieku słowniki dopuściły spolszczoną wersję i zamiast machete mogę już teraz swobodnie pisać maczetą dodając wszystkie polskie końcówki.

TAM, GDZIE KOŃCZY SIĘ MAPA

Od miesiąca szukam Indian w odległym kawałku dżungli. Jestem gdzieś między Kolumbią a Peru – dokładnie nie wiadomo, bo właśnie „skończyła się” mapa. W żargonie podróżników oznacza to, że dopływ rzeczny, w który kierujemy nasze czółno, nie został uwzględniony przezkartografa. Na mapie pusta zielona plama, bez żadnych dodatkowych oznaczeń, a w naturze kolejny ciek wodny – na jego końcu mogą być Indianie.

Szansa na spotkanie jest niewielka. Te plemiona, które wciąż jeszcze żyją w stanie dzikim, ocalały tylko dlatego, że skrupulatnie unikają kontaktu. Oni nas zobacząna pewno – jeżeli tam w ogóle są – ale my ich… bardzo wątpię. Mimo to płyniemy.

Płyniemy.

I płyniemy.

Cały… czas.. płyniemy…

…wciąż jeszcze płyniemy…

…ups!

A teraz już nie płyniemy.

Ośmiometrowa piroga utknęła. Na dobre. Zrobiło się zbyt wąsko i kręto – jest za długa i dalej nie mieści się już w zakrętach. Poza tym jest coraz mniej wody. Od jakiegoś czasu nie płynęliśmy na wiosłach, tylko odpychając się kijami lub ciągnąc za gałęzie i liany wiszące nad naszymi głowami.

Wracamy? – bardziej oznajmia niż pyta jeden z przewodników.

To byłoby takie proste – wystarczy się przesiąść twarzą w tył – nawet nie trzeba odwracać łodzi. Ale szkoda mi wielodniowego wysiłku, bo może tam jednak są jacyś Indianie. W dodatku Dzicy.

– Wysiadamy i idziemy dalej na piechotę1 – odpowiadam i natychmiast zaczynam wykonywać to, co powiedziałem.

Tego typu polecenia trzeba wydawać stanowczym głosem i energicznie wcielać w życie. Nie wolno pozostawiać miejsca na wahanie i wątpliwości. W przeciwnym razie, moi przewodnia' mogą się zbuntować.

* * *

To tez Indianie. Tylko trochę bardziej cywilizowani od tych, których szukam. Ubierają się w szorty i koszulki, używają brom palnej, latarek na baterie i nylonowych sieci, ale ich jedynym domem i jedyną żywicielką jest nadal tropikalna puszcza. Tu się urodzili i tu umrą – to ich świat. Ich jedyna ojczyzna. Pacbamama.

Ich owszem, ale moja nie. Jeżeli się zbuntują – zostawią mnie tu samego, a wtedy nie mam najmniejszych szans ratunku W” kilka chwil znikną w gąszczu. Bez śladu1 Bo oni nie zostawiają śladów Chyba że sami tego chcą.

Znają dżunglę, tak jak ja znam układ pokoi w moim domu Trafiają wszędzie bez trudu i nic złego ich tu nie zaskoczy Znają tez język hiszpański (trochę) oraz (płynnie) kilka indiańskich na – rzecz\ popularnych w okolicy Są moimi tłumaczami, tragarzami i ruchomą spiżarnią. (Na wyprawę łatwiej zabrać myśliwego, kule i proch niż dwumiesięczny zapas żywności) Poza tym pełnią rolę aniołów stróżów. [Przypis: Oni sami określają to słowem mamka któremu zawsze towarzyszą tłumione chichoty i uszczypliwe komentarze kierowane pod adresem naszego Autora [przyp. tłumacza]]

Codziennie, choć najczęściej o tym nie wiem, ratują mi życie – omijają niebezpieczeństwa, których sam nigdy bym nie dostrzegł.

Czasami mi je pokazują:

A to jakaś mała kolorowa ząbka, która strzyka kwasem I jak trafi w czyjeś ciekawskie oko, to staje się ostatnią rzeczą na którą człowiek patrzył.

A to jadowity pająk, który skacze na ludzi. Najchętniej na czubek głowy, albo za kołnierz. I oczywiście staje się ostatnią rzeczą, która na nas skoczyła.

A to sprytnie ukryte pod gałęzią gniazdo szerszeni, które właśnie mieliśmy, przez nieuwagę, strącić ramieniem. (W porównaniu z resztą towarzystwa szerszenie są właściwie niegroźne – to, w co ugryzą, po prostu strasznie boli i puchnie. Chyba że dopadnie nas kilkanaście szerszeni na razzzzz.) Najlepsza rada, kiedy atakują, to skakać do wody.

A w wodzie czekają kolejne atrakcje: płaszczki z trującym kolcem, piranie z zębami jak żylety, węgorz elektryczny (350V)…

* * *

O nie! Zdecydowanie nie mogłem pozwolić, żeby moi przewodnicy zwątpili w to, że wiem corobię i dokąd zmierzam.

– Zostawiamy łódź – powiedziałem zarzucając sobie plecak na łamię – i idziemy wzdłuż strumienia. Tam na końcu JEST wioska Dzikich!

Tym razem – całe szczęście – naprawdę była. [Przypis: A o innym razie – kiedy wioski nie było – opowiemy innym razem. Ta książka ma być pouczająca i WESOŁA, a tamta historia kwalifikuje się do kategorii bardzo pouczających, ale zupełnie nieśmiesznych. Nawet po kilku latach, kiedy człowiek już ochłonął, nabrał odpowiedniego dystansu do niemiłych wydarzeń i bard/o chce |e opowiedzieć w taki sposób, żeby przynajmniej w oczach słuchaczy wyjść na bohatera.]

Posłuchajcie…

DALEKO W DŻUNGLI

Wyprawa pełną gębą zaczyna się dopiero wówczas, kiedy piroga pozostaje na końcu strumienia, a my ruszamy dalej na piechotę. Z przodu machetero sprawnymi uderzeniami karczuje szlak przez puszczę. Przy okazji odpędza pająki, węże i małe kolorowe żabki.

Z tyłu maszeruje portem – tragarz. Jest tak obładowany, że powinno go wgnieść do pasa w błoto, a jednak jakoś idzie i nawet nie stęka.

Pośrodku tej małej karawany ja, czyli gringo.

Daleko przed nami, a może w tej chwili gdzieś z boku lub z tyłu, krąży jeszcze myśliwy w poszukiwaniu kolacji.

I tak przez cztery długie dni. Romantyczne, prawda?

* * *

W książkowym opisie i we wspomnieniach; w opowieściach snutych przy kominku – wtedy to nawet bardzo romantyczne. Natomiast kiedy się tam jest – no cóż… – na miejscu wszelki romantyzm sytuacji przesłaniają sprawy o charakterze raczejpospolitym niż wzniosłym. Różne takie nie cierpiące zwłoki. [Przypis: No i po coten imiesłów? Zwłok) właśnie na tym polegają, ze nie cierpią. Jeżeli już, to robią to ZANIM staną się zwłokami, [przyp. tłumacza] Bardzo Państwa przepraszam – tłumacz czasami wymyka nam się spod kontroli To dlatego ze jest tylko tłumaczem, a nie Autorem i to go trochę szczypie w ego. [przyp. Autora]

Na przykład swędzenie. Takie, które trzeba natychmiast podrapać, bo inaczej się od tego zwariuje. A jednocześnie drapać nie wolno, bo pod naszymi paznokciami czyhają brud, smród i paciorkowce.

Albo pleśń na skórze w miejscach, gdzie przebiegały paski od plecaka. Kleszcze, wczepione tam, gdzie wzrok nie sięga, więc nie da się ich pousuwać samodzielnie – trzeba poprosić o pomoc któregoś z towarzyszy podróży. (A potem wypada mu się jeszcze odwzajemnić.)

Pamięć ludzka działa jak detergent – wypiera ze wspomnień wymienione przed chwilą prozaiczne prawdy, a pozostawia tam jedynie zgrabną osnowę wydarzeń. Z grubej, zgrzebnej tkaniny – z której można by szyć wory pokutne – pozostaje zaledwie muślinowy woal, zwiewny i romantyczny tiul. Wybielona firanka w miejscu, gdzie oryginalnie wisiała żelazna kurtyna.

Rzeczy takie jak świergot cykad, śpiew ptaków, gonitw)' małp, zapachy leśnych ziół, kolory motyli o skrzydłach wielkich jak patelnie – to wszystko i jeszcze dużo więcej dodaje się do tej muślinowej osnowy dopiero po powrocie. Opowieść tka się kawałek po kawałku z różnych oderwanych nitek. Zbieraliśmy je starannie przez całą drogę i upychaliśmy po kieszeniach pamięci właśnie w tym celu – żeby ubarwić półprzeźroczysty tiul, żeby je potem wpleść w tych miejscach, w których nam zabraknie tła – i wtedy Opowieść zaczyna wyglądać romantycznie. Prezentuje się jak arras.

Gdybyśmy pamiętali wszystko tak, jak się zdarzyło naprawdę, wówczas uczciwą relację z niniejszej wyprawy trzeba by zawrzeć w jednym bardzo topornym zdaniu: Szliśmy cztery dni i cały czas swędziało.

Romantyzmu w nim tyle, co poezji w ziemniaku, ale tak właśnie było – cztery dni swędziało, a myśmy szli, i szli, i szli. I nikomu nie wolno się było drapać.

* * *

Wreszcie doszliśmy. DOTARLIŚMY. [Przypis: Potem – przy kominku – ten kawałek się jeszcze dopracuje literacko Dołożymy różnych takich „kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi „, „po przedarciu się przez krwiożercze…” O, to jest to! – „krwiożercze” są niezłe – muszę sobie zapisać.]

I – jak to zwykle bywa, w chwilę po odnalezieniu wioski Dzikich – w tym momencie skończyła się wyprawa, a zaczęłoodkrywanie nieznanego świata. Czynność frapująca, choć niezwykle żmudna. Złożona z wielu małych kroczków.

PIERWSZE KROKI

Pierwsze kroki skierowaliśmy do rzeki. Mieli tu rzekę! Porządną – bieżącą.

Nie łączyła się z naszym strumieniem (właściwie naszym rowem błotnym, ale mech już mu będzie strumień). Z mapy oczywiście nie wynikało nic na ten temat – pusta zielona plama – należało jednak przypuszczać, ze w ciągu ostatnich czterech dni przekroczyliśmy jakiś dział wodny i jesteśmy teraz w innym zlewisku.

W Amazonii działy wodne przekracza się niepostrzeżenie – to nie Europa, gdzie się trzeba wspinać na góry – tutaj wystarczy kilkunastometrowy pagórek Amazonka na długości kilku tysięcy kilometrów opada zaledwie o sto metrów!

Na razie nie zastanawialiśmy się nad kwestią powrotu – czy będziemy się przedzierać do naszej pirogi (znowu cztery dni), czy może lepiej wziąć którąś z tutejszych i spływać nową rzeką, bo przecież w końcu i tak musimy wylądować na Amazonce. Pytanie, czy ta druga droga nie poprowadzi nas za bardzo naokoło, zostawiliśmy sobie na później. Teraz żyliśmy chwilą.

Zrzuciliśmy ubrania i staliśmy po kolana w rzece namydlając całe ciało. Proste szare mydło świetnie wygania kleszcze, koi ukąszenia moskitów i pierze koszule (gumiaste od wypoconej soli). Poza tym nie truje ryb, bo nie zawiera detergentów, perfum, sztucznych barwników etc. Dlatego na własny użytek zabieram mydło szare. Pachnące i kolorowe w niewielkich ilościach rozdaję Indiańskim kobietom.

Błoga. Błoga chwila Niech trwa godzinami. Stać tak sobie i nie myśleć o niczym – o żadnym drapaniu – po prostu chłonąć błogość.

Żeby nie zepsuć tej chwili, bardzo mocno starałem się zapomnieć o widowni zgromadzonej za naszymiplecami – na brzegu rzeki przycupnęła ciekawie cala wioska. Właściwie za moimi plecami, bo najprawdopodobniej nikt nie patrzył na plecy moich kompanów – oni byli normalni – to ja byłem biały. (Starałem się tez zapomnieć o tym, ze na pewno nie chodzi o moje plecy – trochę poniżej były rzeczy dużo bielsze).

Skupiłem uwagę na dokonaniu kolejnego małego kroczku w kierunku wzajemnego zaufania – mydliłem się tak, by zaciekawić Indian blizną widoczną na moim prawym boku.

Chwyciło! To był milowy krok we właściwym kierunku.

Ale i tak niewystarczający.

Kolejne cztery dni pochłonął kontredans złożony z całej masy małych kroczków, z których żaden nie był przełomowy, ale ich suma doprowadziła do tego, ze wreszcie dwie obce sobie kultury spotkały się przy wspólnym ognisku. (A konkretnie: moja kultura została zaproszona do ich maloki na wieczorne Opowieści.)

CHATA ZGROMADZEŃ

Siedliśmy wokół ogniska w chacie zgromadzeń Zeszli się wszyscy mieszkańcy wioski Biały człowiek był dla nich taką samą atrakcją, jak oni dla mnie. Przyglądali mi się badawczo, czasem któraś ze starszych kobiet nie wytrzymywała i skubała mnie za włoski na nogach, dziwując się, ze mi tam wyrosły

Rozmawialiśmy długo w noc – om ciekawi mojej kultury, ja ich…

– Macie tu cmentarz? – pytam ostrożnie, gotowy wycofać się w każdej chwili. Natychmiast, gdy poznam, ze pytanie narusza tabu albo dobre obyczaje.

– Tam. Na drugim brzegu – kilku mężczyzn pokazuje kierunek palcami.

– A ilu tam leży?

– Sześciu.

– Tylko tylu?

– Reszta leży dużo dalej wzdłuż rzeki. Ci są koło wioski, bo umarli nagle – na chorobę. Skóra im się psuła i trzeba było szybko zakopać.

– Nie macie tu szamana albo przynajmniej Curandero? – pytam zdziwiony, bo w KAŻDEJ indiańskiej wiosce jest ktoś, kto umie leczyć. [Przypis: Curandero tu znachor – od szamana (czarownika) różni się tym, że zna tyko zioła ale nie ma kontaktu z Duchami i nie dysponuje Mocą. Takie rozróżnienie stosują wyłącznie Indianie dla innych mieszkańców Ameryki Południowej Curandero i szaman to właściwie to samo].

– Nie mamy. To znaczy jest, ale już nie leczy Ochrzcił się i czary ma zakazane.

– Jak to się ochrzcił? Gdzie?!

– Tu. W naszej rzece. My wszyscy ochrzczeni.

Na dowód pokazali mi fotografię wykonaną polaroidem, przedstawiającą dwóch młodych mężczyzn w garniturach i białych koszulach. Siedzieli pośrodku tej samej maloki. Każdy miał przypiętą na piersi charakterystyczną czarną plakietkę z wyżłobionym białym napisem: Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Mormoni? Aż tutaj? Niewiarygodne.

I straszne.

* * *

Na cośtakiego nadziałem się dwukrotnie w moim życiu. Raz chodziło o mormonów, innym razem o zielonoświątkowców.

Nieodpowiedzialne, destrukcyjne misje daleko w dżungli.

Chrzczą Indian, a przy okazji wmawiają im, że tradycyjna wiara w siły natury, w demony i duchy, będące przyczyną chorób, że to wszystko jest złem. W konsekwencji, nawrócony na nową religię szaman nie może już leczyć, bo nie wolno mu wchodzić w kontakty z Mocą. Nie wolno mu się odurzać ayauaską [Przypis: Tą nazwą określa się halucynogenne wywary służące szamanom różnych plemion amazońskich do wchodzenia w kontakt ze światem duchów Skład chemiczny ayauaski rożni się zależnie od plemienia. Efekt działania jest zawsze podobny [przyp. tłumacza], nie wolno wprowadzać siebie ani innych w trans poprzez wielogodzinne śpiewy, nie wolno stosować magicznych ziół. A jak bez tego wszystkiego indiański szaman ma wypędzić Demona choroby?

* * *

– To kto was teraz leczy? – pytam przerażony. – Zostawili wam jakieś leki, szczepionki? Przysyłają doktora?

– Solo oración (tylko modlitwa) – słyszę w odpowiedzi.

– Ale gdy kogoś ukąsi wąż, to przecież tylko szaman potrafi pomóc.

– Kiedyś pomagał. Teraz solo oración.

– A gdy kobieta nie może urodzić?…

– Umiera.

– Ale kiedyś szaman „wyciągał” dziecko śpiewem.

– Teraz nie wyciąga. Modlimy się tylko, bo stare czary są złe.

NIECH SZAMAN ŚPIEWA

Ochrzcić i wyjechać, zostawiając Indian samym sobie – to takie nieodpowiedzialne. Nieludzkie. Pozbawia się ich JEDYNEJ metody leczenia, jaką znają, a nie daje nic w zamian.

Jeżeli ktoś pragnie podnieść Indian na wyższy poziom cywilizacyjny, jeżeli chce ich oduczyć wiary w czary, powinien to robić stopniowo, metodą małych kroczków. I nie wolno mu pozostawiać pustki, a hasło solo oración, w miejsce szamana który leczy, to JEST pustka!

Chcecie, żeby „dzikus” przestał ganiać po lesie w spódniczce z liści? W porządku, ale nie zaczynajcie od zabierania spódniczki. Najpierw dajcie mu spodnie – alternatywę.

Nie wolno, w imię nowej religii, odbierać Indianom możliwości ratowania życia. Nie podobają się czary? – w porządku – nauczcie ich nowoczesnej medycyny, albo w miejsce szamana sprowadźcie lekarza.

Ale to musi być lekarz, który potrafi być bardziej skuteczny niż szaman. A dżungla niesie przecieżwiele zagrożeń, o których współczesna medycyna nie ma zielonego pojęcia. Czy ten lekarz będzie prawdziwą alternatywą? Czy, na przykład, potrafi uratować od śmierci po ukąszeniu przez jadowitego węża? Nie musi tego robić ziołami i śpiewem – może mieć lodówkę pełną zagranicznych szczepionek – ale czy sprosta zadaniu?

A jeżeli nie – a na naszych rękach właśnie umiera człowiek – co wtedy?

Wtedy niech szaman śpiewa! Niech wprowadza ludzi w trans! Niech wypędza Duchy, Demony i złe Moce!

Pan Bóg był w dżungli i mieszkał z Indianami na długo zanim przyszli misjonarze. Był tam od stworzenia świata. Kto temu przeczy, podważa dogmaty wiary i nie nadaje się na misjonarza.

* * *

Zacząłem moją Opowieść.

Indianie słuchali pilnie. Bardzo skupieni. Część tej Opowieści znali już z ust misjonarzy. Ale nie całą. Byli wyraźnie zaintrygowani.

A ja, wolno, małymi kroczkami, zbliżyłem się do fragmentu, który miał przywrócić szamanowi Moc uzdrawiania.

Skończyłem właśnie opisywanie tego, jak Jezus, przyjął chrzest w rzece – zupełnie tak samo, – jak wy w swojej – a potem…

…Potem ruszył w świat. Krążył od wioski do wioski, od plemienia do plemienia i uzdrawiał łudzi. Czasami leczył poprzez nakładanie rąk. Innym razem donośnym krzykiem wypędzał demony z serc. Potrafił przywracać mowę i słuch. Potrafił nawet przywracać wzrok.

A wiecie jak to robił?

Pewnego razu splunął na ziemię, zrobił błoto, a potem nałożył je ślepcowi na oczy i rzekł:

– Idź, obmyj się w sadzawce.

Tamten poszedł, zmył błoto i wrócił widząc16. [Przypis: „ Scena opisana w Ewangelii św. Jana (J 9,1 – 7).

Ciekawi mnie, jak odnieśliby się do mej zielonoświątkowi misjonarze? Pewnie oskarżyliby Jezusa o czary i próbowali go spalić na stosie.

Sprawa oczywiście nie jest prosta, bo Prawo Boże wyraźnie zabrania czarów, i to pod karą śmierci. Chodzi jednak o magię związaną z oddawaniem czci ciemnym siłom. Ja dostrzegam różnicę między wiarą w Moc Boga działającą przez nasze ręce. a „magicznym” wyginaniem łyżeczek oraz noszeniem żelazek przyczepionych do namagnetyzowanej piersi.]

To był wielki szaman. Największy.

Kiedyś poderwał z grobu umarłego przyjaciela. Tamten już cuchnął rozkładem, a jednak wstał na wezwanie Wielkiej Mocy.

A wiecie skąd On czerpał tę swoją Moc?

Robił tak samo jak wasz szaman – zwracał się zawsze o pomoc do Wielkiego Ducha. Prosił, aby Ten go natchnął – napełnił.

Na końcu pokonał także swoją własną śmierć i wtedy połączył się z Wielkim Duchem. Teraz jest gdzieś tutaj, w pobliżu, gotów przybyć z pomocą każdemu, kto Go wezwie. A wzywa się Go na różne sposoby – nie tylko tak, jak tego uczą misjonarze. Można śpiewem, można słowem, szeptem, nawet zupełnie po cichu – w głowie, ważne, żeby mieć wtedy otwarte serce, bo On przychodzi i mieszka w ludzkich sercach. Tam najchętniej…

Skończyłem Opowieść.

Indianie nadal słuchali.

Popatrzyłem na szamana i zwróciłem się wprost do niego:

– Czasami ktoś zostaje Jego wybrańcem; odkrywa w sobie Moc. Moc nauczania albo, tak jak ty, Moc uzdrawiania. Jezus jeszcze za życia posyłał uczniów, by robili to co on. A potem oni posyłali następnych. Stąd się właśnie biorą misjonarze. Ale nie wszyscy oni mają Moc dobrego nauczania. Tak jak nie każdy z was potrafi celnie strzelać z dmuchawki, tak nie wszyscy misjonarze potrafią celnie przekazać Jego naukę. Niektórzy umieją tylko ochrzcić i odchodzą.

MORAŁ:

Nie wiem ile z mojej Opowieści zrozumieli. Ale następnej nocy szaman znowu śpiewał.

MORMONI

Kiedy szukałem księgowego do prowadzenia moich rachunków w USA, pewien znajomy poradził mi: Weź sobie mormona. Na pewno cię nie oszuka i nie ucieknie z forsą do Brazylii. Bo wiesz, oni nie mogą kłamać. Oczywiście ma to także swoje złe strony, bo nigdy nie naciągną Urzędu Skarbowego na twoją korzyść. Ale z kolei Urzędy o tym wiedzą i jak masz księgowego mormona to nigdy cię nie kontrolują.

Ostatecznie do księgowania nająłem kogo innego, ale mormonów spotykałem w moim życiu często i w bardzo różnych okolicznościach [Przypis: Najwięcej kontaktów z nimi miałem w czasie wypraw do Ameryki Środkowej związanych z badaniami nad kulturą Majów. Co łączy Majów z mormonami, dowiedzą się Państwo trochę dalej.]

Posłuchajcie…

W POLSCE

– Tylko lojalnie pana ostrzegam, że razem z panem będą mieszkały dwa pedzie. Pokoje macie osobne, ale łazienka jest wspólna.

– Jakie znowu pedzie? – pytam zaskoczony.

– Normalne. Grzeczne i czyste, zawsze w białych koszulach, ale pędzie. Polskim bym nie wynajął, ale te są amerykańskie, płacą dolarami i dobrze im patrzy z oczu!

„Pedzie” okazali się być mormońskimi misjonarzami. Przyjechali do Polski na obowiązkowy staż. Podobno u nich każdy młody chłopak musi przejść przez cośtakiego. Dwa lata bardzo specyficznej roboty misyjnej: daleko od domu (np. w Amazonii, albo w komunistycznej Polsce) i bez przerwy w towarzystwie przydzielonego sobie kolegi – anioła stróża.

– Nie powinniśmy się spuszczać z oka - objaśnili mi – chodzi o wzajemne wsparcie, szczególnie w chwilach trudnych, kiedy młodego mężczyznę nachodzą naturalne w naszym wieku pokusy. Przy koledze trudniej zgrzeszyć. Razem łatwiej przetrwać.

Mormońskiego misjonarza widać z daleka – bez względu na lokalne obyczaje i klimat, zawsze jest ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Do tego w widocznym miejscu przypięta plakietka z wyrytym imieniem i nazwiskiem oraz pełną nazwą Kościoła. Po zakończeniu misji wraca do domu, by natychmiast wziąć ślub. W dzisiejszych czasach tylko jeden, ale kiedyś mormoni uprawiali poligamię.

W STANACH ZJEDNOCZONYCH

W roku 1823, w Nowym Jorku, młody człowiek nazwiskiem Joseph Smith doznał objawienia mistycznego. Miał mu się ukazać anioł Moroni ofiarowując złote tablice, napisane w tajemniczym języku powstałym tysiące lat temu na gruzach wieży Babel. Był to ponoć spadek po zagubionym plemieniu Izraelitów, które jeszcze w czasach biblijnych zawędrowało do Ameryki.

Smith otrzymał polecenie zorganizowania nowego Kościoła, któremu nadał dość oryginalne ramy wyznaniowe, nakazujące między innymi poligamię.

Purytańskie lędźwia Amerykanów przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ale w wielu przypadkach był to tylko dreszcz na pokaz – pod nim rodziła się wstydliwie skrywana fascynacja.

* * *

Wstępując do kościoła mormonów nie trzebasię było wyrzekać dotychczasowej wiary, bo mormoni uznawali Ewangelię i to, że Jezus jest Synem Boga żywego. Wierzyli, po prostu, że Chrystus objawił się na Ziemi po raz drugi – właśnie im – a Księga Mormona zawiera udoskonaloną, ostateczną wersję wiary protestantów i katolików.

Powiedziałem braciom, że Księga Mormona jest bardziej poprawna niż jakakolwiek inna księga na ziemi, że stanowi podstawę naszej religii i ze przybliży do Boga ludzi przestrzegających jej nauk bardziej niż jakakolwiek inna księga. – mówił J. Smith.

Słowo „bardziej” (powtórzone dwukrotnie!) było furtką, przez którą do Kościoła mormonów weszło bardzo wiele głęboko religijnych osób z innych kościołów. Zaś obrzędowe wielożeństwo było fantastycznym dodatkiem, ułatwiającym tworzenie nowej grupy wyznaniowej.

Religijnie usankcjonowana „rozpusta” pociągała wiele osób zmęczonych surowymi zakazami moralnymi protestantyzmu – to po pierwsze. A po drugie – ten, kto przystąpił do mormonów, stawał się automatycznie wyrzutkiem w swojej dotychczasowej grupie i już nie miał odwrotu. Odrzuceni mieli tylko siebie nawzajem – to cementowało nowy Kościół.

* * *

Mormoni tułali się jakiś czas po Missouri i Illinois, gdzie w roku 1844 tłum zamordował ich przywódcę. Zastąpił go Brigham Young, który powiódł 12 tysięcy mormonów przez pustynię, do ich Ziemi Obiecanej w dzisiejszym stanie Utah. Tam, nad Wielkim Słonym Jeziorem, zbudowali swoje niezależne państwo religijne.

Do Stanów Zjednoczonych przystąpili dopiero w roku 1897, gdy spełnili warunek podporządkowania się prawu federalnemu zakazującemu wielożeństwa. Dopomógł w tym bardzo anioł Moroni, który zjawił się ponownie i odwołał nakaz poligamii, zastępując go jej surowym potępieniem.

ZA MURAMI, ZA LASAMI

Pewne grupy ortodoksów do dnia dzisiejszego uważają, że Moroni w czasie swego pierwszego przyjścia nie mógł się po prostu pomylić – ani w kwestii liczby żon, ani w żadnej innej – bo przecieżaniołowie jako posłańcy Boga są nieomylni. Ortodoksi traktują więc jego „ponowne przyjście”, jak koniunkturalną bujdę wymyśloną przez władze Kościoła mormonów, na potrzeby polityki. Jeszcze w roku 1955 milicja stanowa Arizony przymusowo zlikwidowała całą wieś poligamistów. Po tamtym wydarzeniu w różnych miejscach USA i Kanady zaczęły powstawać samodzielne osiedla mormońskie, otoczone murem i z własną ochroną. Dopóki nie wpłynie oficjalne zawiadomienie o dokonaniu jakiegoś przestępstwa, władze nie mają prawa wkraczać na prywatny teren i dzięki temu wielu mormonów żyje sobie spokojnie w związkach poligamicznych.

Zresztą dzisiaj mury i ochroniarze strzegą raczej dobrobytu mieszkańców niż moralności publicznej. Świat wokoło zmienił się – przeżyliśmy epokę komun hippisowskich, nikogo już nie dziwią rozwody i konkubinaty, są miejsca, gdzie legalizuje się związki homoseksualne, w handlu dostępne są filmy pornograficzne w których jeden pan „obsługuje” kilka pań – w tym kontekście mormoni ze swoją poligamią przestali szokować.

Tym bardziej że wcale nie domagają się uznania swoich ślubów przez państwo – wystarcza im dyskretny ceremoniał religijny. No i nie bardzo jest ich za co karać – prawo nie zabrania tego, corobią, czyli dobrowolnego łączenia się ludzi we wspólnoty. Choćby zasadą takiego związku było dzielenie łoża z kilkoma kobietami, wspólne prowadzenie domu i wychowywanie dzieci.

Wielu mormonów uważa, że ich przodkowie wyprzedzili swój czas, a świat, który wciąż ich piętnuje za „niemoralne” obyczaje, niedługo przyzna im rację. Zwolennicy wielożeństwa spokojnie czekająna jego zalegalizowanie.

– To się musi stać prędzej czy później – mówią.

W KANADZIE

Pewien Arab – nazwijmy go Hassanem – wierny wyznawca islamu, wyemigrował ze swego kraju ojczystego do Kanady. Był bardzo bogaty, a w Kanadzie zainwestował tyle pieniędzy, że przysługiwało mu automatycznie obywatelstwo. Zmienił więc paszport, a potem, już jako Kanadyjczyk, zaczął się ubiegać o obywatelstwo dla swojej najbliższej rodziny – kilkorga dzieci i… DWÓCH żon.

Władze nie bardzo wiedziały co z tym fantem począć, gdyż Ustawa o łączeniu rodzin nakładała na nie obowiązek przyznania obywatelstwa dzieciom i żonie. Niestety przepisy nie mówiły, czy każdej żonie, czy tylko jednej.

Najpierw więc przyznano obywatelstwo tej poślubionej jako pierwsza, uznając drugą żonę za konkubinę. Potem Kanadyjczykami zostały wszystkie dzieci (ze względu na ojcostwo Hassana także dzieci „konkubiny”). Na końcu zaś do nieletnich dzieci dołączyła ich biologiczna matka – druga żona Hassana.

Urzędnikom wydawało się, że to salomonowy wyrok – cała rodzina została połączona zgodnie z Ustawą, a jednocześnie nie połączono – przynajmniej oficjalnie – drugiej żony z jej mężem.

No i tu się zaczęłyschody:

Hassan, jego dwie żony i wszystkie dzieci, to dzisiaj pełnoprawni obywatele Kanady. Mężczyzna, zgodnie z ustawodawstwem kraju swego pochodzenia, wziął dwa legalne śluby. Dopiero potem przybył do Kanady – z pokaźnym majątkiem, który w dobrej wierze zainwestował. Konstytucja nowej ojczyzny zabrania dyskryminacji ze względów religijnych, kulturowych, rasowych itd. – dlatego do Sądu Najwyższego trafiła pierwsza sprawa o legalizację poligamii.

Mormoni siedzą cicho i cierpliwie czekają na rozwój wypadków. Wiedzą, że globalizacja prędzej czy później MUSI doprowadzić do uznania dobrowolnych związków więcej niż dwóch osób za takie samo małżeństwo jak na przykład związek dwóch osób tej samej płci.

W SALT LAKE CITY

Ludzie mówią, że całe miasto należy do mormonów. No cóż, trochę trudno się dziwić, skoro to oni je założyli. Jest naturalne, że w ten sposób stali się właścicielami wszystkich centralnie położonych terenów. Poza tym to oni ucywilizowali pustynny stan Utah, a więc wszystkie ziemie, które są cokolwiek warte, należą, do nich – reszta to nadal słone ugory.

W centrum miasta znajduje się mormoński odpowiednik Watykanu i Bazyliki św. Piotra.

Najważniejsza jest tu Świątynia – strzeżona, jak starotestamentowy Przybytek Najwyższego na Syjonie, gdzie przechowywano Arkę Przymierza. Nawet niektórzy mormoni nie mają prawa wstępu do wnętrza, a co dopiero ja – innowierca. Przebywanie tam dozwolone jest po pozytywnym zaopiniowaniu przez innych członków Kościoła, po przejściu okresu próbnego, jakichś inicjacji itd.

– Byłem w meczecie, wlezę i tu – postanawiam sobie.

* * *

W parku otaczającym Świątynię i kilka innych budynków kłębi się ludzki tłum. Różne odcienie skóry (sporo Azjatów), różne języki (słyszę rosyjski) – może więc uda mi się wmieszać w tę ciżbę i jakoś przemycić.

Przedtem po pierwsze muszę gdzieś zdobyć czarną plakietkę z nazwiskiem, po drugie pozbyć się wszelkich oznak luzactwa w zachowaniu i ubiorze, po trzecie przybrać twarz w wyraz religijnego rozanielenia i mieć wzrok szklisty ze wzruszenia.

Plakietkę znalazłemdość szybko – leżała sobie na ziemi. Właśnie tam szukałem – w tym tłumie było tak ciasno, że przypadkowe odczepienia musiały być na porządku dziennym. Miałem sporo szczęścia, bo zgubił ją niejaki Eduardo Rodriguez ~ dużo gorzej byłoby, gdyby na plakietce widniało jakieś japońskie Masamoto, albo coś w rodzaju żeńskim. Rodriguez był w sam raz – z wyglądu mogłem spokojnie uchodzić za Argentyńczyka, a po hiszpańsku mówię płynnie i bez akcentu.

Gotowe. Terazszybko do środka, zanim Rodriguez się zorientuje, że go nigdzie nie chcą wpuścić, i podniesie alarm.

Przylgnąłem dyskretnie do ogona jakiejś większej grupy pielgrzymkowej i razemweszliśmy w podziemia budynku, który styka się ze Świątynią, a właściwie jakby wrasta w mą od spodu. Dookoła baaardzo bogate i luksusowe wnętrza; nawet jak na Amerykę.

Pokazują nam coś w rodzaju muzeum – portrety sławnych mormonów (sami mężczyźni), wielkie obrazy w złotych ramach przedstawiające wybrane sceny z Księgi Mormona, jakieś stare radła i koła wozów drabiniastych, którymi 12 tysięcy Ojców Założycieliprzybyło do Utah…

Kończymy w sali edukacyjnej – pełno komputerów do indywidualnego studiowania historii, w dowolnym języku i zakresie (po polsku też).

– Chciałbyś wejść do Świątyni? – słyszę nagle tuż przy swoim uchu.

Podskakuję przestraszony i odwracam się gwałtownie. Przede mną stoi brzydka jak nieszczęście dziewczyna o uśmiechu pięknym jak jutrzenka.

W odpowiedzi tylko kiwam głową.

– No to chodźmy.

Poszliśmy.

Kilka korytarzy, ozdobna klatka schodowa i w końcu przestronny hali, który zagradza gruba pluszowa lina. Po drugiej stronie ogromne drzwi. Zamknięte na głucho.

– Dalej nie wolno. Mnie też. A teraz oddaj plakietkę, „Rodriguez” – powiedziała brzydula i osłodziła wszystko pięknym uśmiechem.

– Po czym poznałaś?

– Prawdziwy mormon nie przyszedłby tu w pojedynkę, a ciebie wcześniej widziałam, jak się kręcisz po terenie sam.

Potem dobiła mnie ostatecznie mówiąc:

– Wiesz, że nawet jako zwykły turysta, mogłeś bez przeszkód obejrzeć wszystkie te miejsca, które zwiedzałeś jako Rodriguez?

– Naprawdę?

– Tak. Możesz też przejść przez te drzwi, ale przedtem musiałbyś wstąpić do naszego Kościoła.

– A mógłbym potem mieć dwie żony? – zapytałem, by sprawdzić czy mormonki mają poczucie humoru.

– Zastanówmy się… Owszem. Pod jednym warunkiem: że pierwszą weźmiesz sobie ładną, ale głupią, a tą drugą do pary będę ja.

W AMERYCE ŚRODKOWEJ

Władze federalne USA przez wiele lat żądały od mormonów zaprzestania dyskryminacji rasowej – jeszcze całkiem niedawno Kościół ten nie przyjmował Murzynów. Sprawa uległa radykalnej zmianie, kiedy okazało się ile korzyści (także materialnych) przynosi mormonom rozszerzanie kultu na cały świat.

Niechętni Murzynom, od początku bardzo cenili Indian, uważając ich za potomków starożytnych plemion biblijnych opisanych w Księdze Mormona – Jeredów i Lamanitów.

Ci pierwsi – Jeredowie – przybyli na nowy kontynent zaraz po upadku wieży Babel i dali początek cywilizacji Majów; po kilku tysiącach lat ulegli całkowitej zagładzie.

Drudzy – Lamanici – dotarli do Ameryki dużo później i od nich wywodzą się współcześni Indianie dżungli i prerii.

W starożytnych legendach ludów Ameryki Środkowej pojawia się często potężny władca o białej skórze i włosach. Indianie nie mieli zarostu – on ma brodę i wąsy. Ponadto przekazy podają, że przypłynął przez morze – od wschodu. Ten, kto znajdzie dowody, że ów władca był postacią historyczną i pochodził z plemienia Jeredów, potwierdzi tym samym historyczność Księgi Mormona.

Mormoni od dziesiątków lat sponsorują liczneprojekty badawcze i naukowe dotyczące Indian. Ich pieniądzom zawdzięczamy wiele doniosłych odkryć, przede wszystkim z dziedziny archeologii dawnych kultur Mezoameryki.

Za co konkretnie płacą?

Za dowód, że Księga Mormona nie jest szalbierstwem, lecz podaje obiektywnie sprawdzalne fakty. Aby taki dowód był dla wszystkich przekonujący, nie może być dziełem mormona – przeciwnie – on musi być owocem pracy innowiercy lub ateisty.

Dlatego mormoni finansują wiele różnych projektów, na różnych uniwersytetach i w różnych krajach.