38275.fb2
Druga połowa lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych - realizuję właśnie projekt archeologiczny „Mundo Maya” – fotografuję ruiny indiańskich miast. Ruiny są rozsypane po terenie Meksyku, Belize, Gwatemali i Hondurasu. W Salwadorze i Nikaragui ruin wprawdzie nie ma – bo tam Majowie zapuszczali się tylko w poszukiwaniu złota – ale za to trwają tam, niezwykle interesujące, wojny partyzanckie. Dalej leży jeszcze Kostaryka wypełniona po brzegi rezerwatami dzikiej przyrody, a za nią jest Panama „zakończona” Przesmykiem Darien znanym jako Biegun Dżungli”. A więc w sumie mam co robić – problem stanowiły wizy. [Przypis: „Biegun dżungli” to w żargonie podróżników najtrudniejszy do przebycia fragment tropikalnej puszczy Darien jest w tym kontekście biegunem zachodnim, natomiast za jego wschodni odpowiednik uchodzą dżungle Borneo.
Pierwszymi Polakami, którzy pokonali Darien na piechotę – zdobyli zachodni biegun dżungli – byli nasz Autor i jego żona O ich wyprawie przeczytają Państwo w ostatniej częścininiejszej książki [przyp. tłumacza]]
Z wjazdem do Meksyku nigdy nie miałem kłopotu – jak się ma ważną wizę amerykańską, to Meksykanie dają swoją bez wahania. Ale pozostałe kraje nie były równie uprzejme – polski paszport im śmierdział. Nie wiem czym dokładnie – terroryzmem? komunizmem? sojuszem ze Związkiem Sowieckim? – tak czy siak, wiz nie dajut i w swaju stranu nie puskajut.
Co robić? Poddać się bez walki?
W y k l u c z o n e! Przecież nie mam żadnych złych zamiarów – chcę tylko robić zdjęcia Brak kilku kropelek tuszu odciśniętych na kartce papieru mnie nie powstrzyma Jeśli trzeba – wjadę bez.
Wjechałem. Właściwie wjeżdżałem. W Hondurasie byłem czterokrotnie za każdym razem nielegalnie. W Gwatemali trzykrotnie w tym dwa razy nielegalnie W Belize – zawsze bez wize…
Nieważne gdzieile razy – ważne jak!
Posłuchajcie…
Belize (do roku 1981 Honduras Brytyjski) maleńki kraik karaibski wciśnięty między Meksyk a Gwatemalę Zamieszkany w przeważającej części przez czarnoskórych potomków niewolników zbiegów z Jamajki i Kuby Poza nimi jest jeszcze garstka Indian oraz ortodoksyjna protestancka sekta menonitów bardzo biali blondyni ubrani w ogrodniczki zapinane na haftki lub kościane skobelki (stosowania guzików zakazuje im Biblia)
Murzyni są niezwykle zabawowi i przez to niezbyt chętni do jakiejkolwiek roboty menonici i Indianie na odwrót bardzo po ważni prawie smutni ale za to pracowici I wzorcowo uczciwi.
Menonici posługują się na co dzień językiem starogermańskim Indianie mówią w Maya natomiast język urzędowo balangowy Belize to angielski (a nie tak jak u pozostałych krajach Ameryki Środkowej hiszpański)
Rządowa gazeta codzienna ukazuje się tylko dwa razy wtygodniu czasami trzy Nie ma tu żadnego przemysłu poza turystycznym Jest za to piękna rafa koralowa dziewiczy las zwrotnikowy oraz starożytne ruiny Majów które dopełniają całości.
Do Belize wjeżdżałem zawsze na bladą twarz ukryty pośród pierwszej lepszej grupy amerykańskich turystów Przyjeżdżali z Meksyku ponurkować na rafie. Dla nich to był jednodniowy bezwizowy wypad – dodatkowa atrakcja dołączona do standardowej wycieczki Wracali tego samego dnia wieczorem (Oni nie ja).
Dla miejscowej ludności stanowili podstawowe źródło zarobku. Witano ich więc z otwartymi ramionami a cała kontrola paszportowa sprowadzała się do pobieżnego obejrzenia uśmiechniętego autokaru. W miejsce dokumentów wystarczała blada twarz a za miast wizy maska pływacka jedno i drugie miałem zawsze przy sobie i trzymałem na wierzchu. Działało pięknie.
No ale kiedy już zrobiłem wszystkie zdjęcia wszystkich ruin w Belize chciałem ruszyć dalej do Gwatemali.
W Gwatemali było gorzej – wszystkich podróżnych dokładnie sprawdzano nie tylko na granicy, ale także na każdym ważniejszym skrzyżowaniu.
Krajem rządziła Armia Niezbyt przyjemna a ponadto przyzwyczajona do tego, że rządzi sama i nikt jej nie podskoczy. [Przypis: Głownie dlatego ze podskakiwanie jest bardzo utrudnione kiedy się stoi twarzą do ściany z szeroko rozstawionymi nogami i rękami opartymi nad głową]. W oficjalnych przemówieniach wyrażano to trochę bardziej oględnie ale w skrócie chodziło o to, ze jak się komuś nie podoba gwatemalski system sprawowania władzy, to owszem, może mu się nie podobać bo przecież Armia szanuje wszelkie wolności obywatelskie, ale lepiej żeby ten ktoś siedział cicho, bo władza dysponuje szerokim wachlarzem instrumentów służących do przerobu pyskatej opozycji na krwiste befsztyki (I nie lubi, kiedy te instrumenty rdzewieją w magazynie')
Wiedziałem ze w tych warunkach na bladą twarz się nie przemknę A PRL – owskiego paszportu lepiej było nic wyciągać. Dużo bezpieczniej pokazać, ze człowiek ma przy sobie odbezpieczony granat. Polska wtedy, to był dla nich wrogi kraj komunistyczny taki sam jak Kuba, a Kuba znana była z tego ze wspiera lewicowe partyzantki w całej Ameryce Łacińskiej. Dodajcie to sobie sami. Mnie z takich kalkulacji wyszło, ze ruiny leżące na pograniczu Gwatemali i Meksyku muszę zbadać przechodząc „na dziko” – innej drogi wtedy nie było. [Przypis: Od tamtego czasu sytuacja w Gwatemali (w Polsce zresztą tez) zmieniła się tak bardzo, że wiele biur podroży oferuje dziś wycieczki turystyczne do tego kraju. Polecam. To fascynujący kawałek świata]
Przez zieloną granicę? Żadna sztuka myślę sobie – Cały ten teren to bezludne pustkowie, w dużej części porośnięte tropikalnym lasem. Łatwo zmylić trop, łatwo się zgubie tak, ze człowieka nie złapie nawet najlepiej wyszkolony pogranicznik. Nie znajdą mnie tam za żadne skarby! Przede wszystkim dlatego, ze nikt mnie nie będzie szukał Niby kto miałby to tobie skoro tam nikogo nie ma?
No i zgubiłem się. K o m p l e t n i e. Wpadłem jak śliwka w kompost.
Tak, w kompost bo kompot jest przyjemny, a kompost… Kompost żyje własnym życiem. I wszystko, co w niego wpada próbuje przerobie na jeszcze więcej siebie samego.
Posłuchajcie…
Usumacinta – kiedyś święta rzeka Majów a współcześnie święta dla plemienia Lacandonów. Na sporym kawałku swego biegu stanowi granicę państwową między Meksykiem a Gwatemalą.
Szedłem wzdłuż jej meksykańskiego brzegu i wypatrywałem siadów ruin po drugiej stronie Mówię siadów, bo z opisu który wcześniej czytałem, wynikało, że są całe zarośnięte – miało być widać tylko coś, co przypomina regularne pagórki. Każdy taki pagórek, to pokryta roślinnością piramida.
Przez cały dzień mc nie znalazłem ale następnego ranka patrzę jest! To znaczy chyba. A może czyja wiem? Pewnie tylko taka górka. No ale pójdę sprawdzić.
Plecak zostawiłem pod drzewem, a potem jakoś tak źle stanąłem, czy co, było trochę mokro po rosie i może odrobinę błotniście…
– !!! Uuuuuaaa
.
.
.
Brzeg się urwał i pojechaliśmy. Kupa błota i ja. Plecak zaraz za nami.
.
.
.
Dłońmi osłaniałem kark a łokciami głowę. Było bardzo stromo i wysoko.
Co jakiś czas pod moimi nerkami dawały się poczuć sporej wielkości kamienie…aał… Boleśnie.
Z górki na pazurki, a jednak nie było mi jak na saneczkach. Błoto niosło coraz szybciej, a przed sobą widziałem tylko tajemniczą plątaninę tropikalnej roślinności. Groźną plątaninę.
W Polskim lesie człowiek by się chwycił pierwszej lepszej gałęzi albo korzenia i już – ale nie tu. O nie! Nie wolno! Po drodze mijaliśmy (plecak był tuz za mną i czasami walił mnie w kark) wystające korzenie – były uzbrojone w bardzo solidne kolce. Zostawiałem na nich kawałki ubrania i skóry. Gdybym o któryś z tych korzeni zaczepił nogą to przy rej prędkości ja pojechałbym dalej a noga została.
Nie wiedziałem tez co mnie czeka na dole. Nad samą rzeką na pewno jest wiele połamanych pni. Ostrych. No a jeżeli wyląduję w wodzie taki podrapany i pokrwawiony tonatychmiast przypłyną piranie. Zanim ucieknę na brzeg objedzą mnie do kości (Jeżeli sobie nic nie złamałem i w ogóle będę jeszcze w stanie uciekać). Porządne stado piranii pożera krowę w dziesięć minut. Oczywiście takie stada zdarzają się tylko w Amazonii a tu są dużo mniejsze i sporadyczne ale…
…ale są
…CHLAPS… i szszszuuuu…
po wodzie. A jednocześnie po dnie bo Usumacinta w tym miejscu okazała się bardzo płytka.
– Może ona i święta – pomyślałem – ale całkiem niepozorna. Szczególnie teraz pod koniec pory suchej.
Rozejrzałem się dookoła. Oceniłem swoją sytuację (która nie była tragiczna – kilka stłuczeń i zadrapań oraz poprute ubranie). Oceniłem odległości I stwierdziłem z całą pewnością że jestem już za granicą.
– A więc udało się! Wreszcie, po raz pierwszy w życiu, wjechałem do Gwatemali. (Szkoda tylko że na tyłku)
Były zachwycające.
Całe pozarastane mchami pleśnią tropikalnym bluszczem i ogromnymi włochatymi liśćmi które wydzielały intensywny kiszony zapach…aał… I parzyły nieostrożnych przy dotknięciu łodygi.
Mój aparat fotograficzny przetrwał jazdę ze skarpy zawinięty szczelnie w całą resztę zawartości plecaka. Nie uszkodził go żaden kamień. Nie przesiąknęła do niego ani kropelka wody. Więc teraz w euforii odkrywcy po prostu pstrykałem film za filmem.
Mury świątyń porozsadzane przez potężne korzenie -pstryk – - pstryk -. Białe kamienie -pstryk – obrobione setki lat temu przeznieznanych rzemieślników -pstryk – walały się wokoło u bezładzie. Zwrotnikowy las pożarł dzieła starożytnej kultury. Pożarł – pstryk – strawił -pstryk – i wypluł nędzne resztki.
Ale jeżeli to są nędzne resztki to jakże wspaniałe było to miasto przed swoim upadkiem… BUM w objęcia… BUM puszczy… BUM – marzyłem otoczony scenerią jak z filmów o czarodziejach i zaginionych cywilizacjach, gdy nagle do mojej świadomości zaczęła się natarczywie dobijać pewna trzeźwa myśl.
Była jak chrzęszczące ziarenko piasku, które zatrzymuje rozpędzone trybiki zegarka. Jak pyłek pod powieką co przeszkadza patrzeć. Wreszcie przedarła się przez firany i woale marzeń i wrzasnęła mi w samym środku głowy:
– A GDZIE TERAZ JEST RZEKA????
– Jak to gdzie? – zacząłem się nerwowo rozglądać dookoła tam gdzie była. No właśnie… tego… a gdzie była?
Wszędzie ruiny. To tu to tam górka, ale nigdzie dołka który wskazywałby na korytko rzeczki.
Na razie tylko lekko zaniepokojony, spróbowałem odnaleźć własne ślady – one mnie zaprowadzą. I udało mi się to dość łatwo. Problem polegał na tym że ślady były wszędzie i prowadziły we wszystkich możliwych kierunkach. Łaziłem już po tych ruinach od dobrych kilku godzin w amoku odkrywcy, który po długiej wędrówce i utracie nadziei dociera jednak do swego El Dorado – i te też nie wiedziałem w którą stronę wracać.
Wlazłem na najwyższe wzniesienie i patrzę dookoła. Nic z tego wszędzie tylko gęsty las. Zielono i tyle. To są tropiki. Busz, Bardziej suchy niż na równiku, bardziej kolczasty i szeleszczący, ale równie splątany. Widoczność kilkanaście metrów.
Zacząłem więc zataczać kręgi wokół rożnych punktów orientacyjnych. Też bez rezultatu. Właściwie nie – coś z tego wynikało. Mianowicie narastające przekonanie że zgubiłem się naprawdę.
Żołądek wy pełniła mi twarda bryła strachu.
Nagle poczułem że gdzieś bardzo blisko w zaroślach za moimi plecami siedzi przycupnięta i gotowa skoczyć na mnie w każdej chwili wielka kosmata obezwładniająca p a n i k a. Jeżeli mnie do padnie wtedy koniec.
– Muszę coś zrobić. Natychmiast. Jakoś się ratować.
Wstałem gwałtownie. Pozbierałem w sobie (na tyle na ile mogłem) i ruszyłem na wprost gdzieś dojdę a od siedzenia na pewno się człowiek nie posuwa naprzód.
Nie wiedziałem gdzie jestem. Poza tym że byłem na ogromnym pustkowiu w bezludnym stanie Peten. To jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej gdzie mieszka o wiele mniej ludzi niż jest kilometrów kwadratowych powierzchni. I nie bez powodu bo na tych kilometrach kwadratowych nie ma nic w pobliżu czego ktoś chciałby mieszkać. No a poza tym coś trzeba jeść a mówiąc najbardziej delikatnie Peten nie jest ziemią która żywi. Chyba że potrafimy zadowolić się dietą złożoną z owadów. Ooooo wtedy Peten daje nawet szansę przytyć.
Gryzło i bzyczało wszędzie. Myślę że stanowiłem tu dawno nie widzianą atrakcję – człowiek pełen krwi pokryty cienką skórką którą łatwo przekłuć Albo się przez nią przegryźć.
Wtedy po raz pierwszy poznałem heheny – owady które nie kłują tylko się wgryzają.
A potem chłepczą taplając mordy w wy pływającej krwi. Żeby im za wcześnie nie zakrzepła plują na lewo i prawo czymś takim co przy okazji wywołuje swędzenie Po jedzeniu odlatują i zostawiają na pamiątkę maleńki czarny punkcik wielkości takiej jak one same. Ten punkcik to skrzep. (Zostawiają też oczywiście – bo jakżeby inaczej swędzenie. Jego wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości hehena). [Przypis: Autor ma na myśli maleńkie owady w typie naszych meszek. W oryginale hiszpańskim to jejenes [wym. hehenes], liczba pojedyncza jejen [wym. hehen].
Pozwalam sobie spolszczyć tę nazwę na „Heleny” (a więc zgodnie z ich wymową) Dlaczego? Po pierwsze dlatego że jejen nie ma odpowiednika w naszym języku a w formie „hehen” łatwiej go będzie odmieniać. Po wtóre swoim zachowaniem heheny przypominają hieny – są wredne, krwiożercze i atakują stadami, a kiedy jest już po wszystkim na horyzoncie zostają tylko maleńkie czarne punkciki [przyp. tłumacza]]
Było ich pełno W każdym razie tak myślałem wtedy. Kilka lat później nad Orinoko przekonałem się że pojemność słowa pełno jest dużo większa A całkiem niedawno nad rzeką Kuruca w Brazylii, odkryłem, że jest nieograniczona – tych małych muszek było tam tyle, że mimo czterdziestostopniowego upału zakładaliśmy na siebie wszystkie nasze ubrania, zapinaliśmy szczelnie pod samą szyję, a na stopy, dłonie i głowy wkładaliśmy woreczki foliowe.
Szedłem przed siebie.
Coraz bardziej zaniepokojony. Przecież zdecydowałem się prze – kroczyć granicę „na dziko” przede wszystkim dlatego, ze w tej okolicy nie ma żywej duszy. Jak więc teraz znajdę pomoc? Kto mi wskaże drogę powrotną? Jeżeli idę w złym kierunku i nie trafię na rzekę, mogę tak krążyć jeszcze wiele dni. A właściwie niewiele dni, bo żywności, którą miałem przy sobie starczy najwyżej na tydzień.
Przypomniałem sobie, czego uczą w szkołach przetrwania – idź zawsze w dół, a w końcu trafisz na jakiś ciek wodny, potem, z wodą, do morza. Bardzo pięknie, tylko spróbujcie to zastosować pośród saharyjskich wydm. Albo tutaj w Górach Lakandonów (Sierra del Lacandón). Schodząc wciąż w dół, człowiek w końcu odkrywa, że jest w dole, a wszędzie dookoła jest już tylko wyżej… I co teraz?
Bez przerwy trafiałem na jary, wykroty i inne podobne. Pełne wielkich, liści pachnących kiszonką, pod którymi mogło sobie odpoczywać coś, co ma dwa zęby jadowe i kiedy dziabnie w kostkę to woła się „aał” po raz ostatni.
Zmiana taktyki – idę na słońce. To wprawdzie oznacza, że będę ciągle lekko skręcał, ale pod wieczór przynajmniej się zorientuję gdzie leży zachód.
Też głupio, bo Meksyk leży raczej na Wschodzie.
To może lepiej posiedzieć tu spokojnie i poczekać? Ale na co?
Nagle widzę: ŚCIEŻKA!
Prawdziwa, najprawdziwsza. W y d e p t a n a. Hurra!
Tylko może ona została wydeptana przez zwierzęta?
Co z tego – nawet jeżeli, to prowadzi do wodopoju, a wodopój leży nad rzeką.
No, chyba ze pójdę tą ścieżką w złym kierunku – od rzeki – wówczas zacznie się rozdwajać i w końcu tak się rozejdzie w buszu jak stare portki w praniu.
No to wtedy zawrócę. Właściwie najlepiej, jak zawrócę zaraz na pierwszym rozwidleniu…
O! Rozwidlenie. I ślady człowieka! CZŁO – WIE – KA. Żywego. Z całą pewnością człowieka, bo zwierzęta nie noszą maczet, a ni – czym innym nie dałoby się tak równo obciąć tego pieńka.
– Ale ze mnie durna pała – mruczałem pod nosem w chwilę potem, maszerując coraz szerszą ścieżką. – Przecież nie bez powodu to są Góry Lakandonów.
Lakandoni to ostatnie dzikie plemię w tym rejonie. Wielu z nich wciąż żyje w lesie, poluje z użyciem łuków i strzał, itd. Kiedy, rzadko i niechętnie, wychodzą w stronę cywilizacji i pojawiają się na przykład na targowiskach w małych meksykańskich wioskach, wzbudzają sensację. Głównie swoim wyglądem. Mężczyźni noszą giezła – długie zgrzebne suknie do kolan – i włosy do ramion. Zawsze dziko zmierzwione. Gdy komuś spojrzą w oczy, po plecach przechodzi dreszcz – ma się niepokojące wrażenie, ze wiedzą o tobie wszystko. Bez zbędnych targów wymieniają wędzone ryby i upolowane zwierzęta na to, czego im potrzeba (sól, noże, haczyki), a potem szybko znikają w lesie.
Przetrwali do dnia dzisiejszego przede wszystkim dlatego, ze na terenach, które zamieszkują, nie chce mieszkać nikt inny.
Jest wioska!
Widzę kilka chałup, dachy utkane z liści palmowych, ściany ulepione z gliny, ale na razie żywego ducha. Tylko kilka wałęsających się kur.
Idę dalej. Ciekawe, jak mnie przyjmą; czy przyjaźnie? Ale przecież i tak nie mam wyjścia.
O! Są i ludzie. Wszyscy zebrani na klepisku pośrodku wsi. Tylko czemuoni… BUM.
I znowu pewna trzeźwa myśl wpadła jak ziarenko piasku pod powiekę mojej uśpionej czujności. Zanim dotarła na miejsce, zanim zachrzęściła ostrzegawczo, zanim zdołała załomotać do drzwi mojej świadomości, musiała się przedrzeć przez cukrową watę euforii, która wypełnia mózgi wszystkich zagubionych wędrowców w chwilach, gdy niespodziewanie dla siebie samych odnajdują ścieżkę w buszu, a na jej końcu wioskę.
– COŚ JEST NIE TAK!!! – wrzasnęła w końcu, aż mi od tego zadzwoniło w skroniach. – CI LUDZIE KLĘCZĄ!!! – myśl była tuz za oczami, które otwierały się coraz szerzej, z przerażenia. – A NORMALNIE LUDZIE NIE KLĘCZĄ POŚRODKU SWOICH WIOSEK Z RĘKAMI NA KARKU!!!
Niestety wrzeszczała na próżno – o kilka chwil za późno. BUM.
– Hola gringo! – powitał mnie ktoś za moimi plecami.
Głos był miły i spokojny. Kiedy jednak spróbowałem się odwrócić, by odwzajemnić uprzejmość, poczułem, że nie będzie to mile widziane – coś twardego stuknęło mnie w środek pleców.
– Ał!
– Idziemy – zaproponował głos, a potem na moich plecach postawił kropkę kończącą tę krótką wypowiedź. [Przypis: Znalazłem potem tę kropkę. Była bardzo wyraźnie widoczną na płótnie koszuli. Nie z tuszu jak w wszystkie inne zwyklekropki kończące zwykłe zdania tylko z oleju. Takiego, którym naciera się lufy karabinów.]
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, ze równie łatwo mógł w tym miejscu zostawić dziurę.
Samotną wioskę na pustkowiu, zamieszkaną przez grupkę Indian, którzy nie mają żadnych dokumentów, a więc nie istnieją oficjalnie jako obywatele żadnego państwa – taką wioskę bardzo łatwo najechać i splądrować. Nikt nie będzie protestował, nikt się nie dowie. Nikt, kto jest kimś – bo Indianie wiedzą, ale oni w swoich krajach najczęściej są nikim.
Wiedzą też podobno liczne międzynarodowe organizacje praw człowieka, i nawet protestują. Cóż z tego, skoro protestują w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku, a nie w stanie Peten. I cóż z tego, skoro protestują za pomocą gardeł i zadrukowanych kartek papieru, podczas gdy gwałt dzieje się za pomocą pięści i kul z karabinów.
Guerrilla, jak każde wojsko, musi sobie zapewnić aprowizację. Oczywiście nie idzie w tym celu do sklepu i nie kupuje, tylko zdobywa przemocą. Pół biedy, jeżeli napada na transporty wojskowe – wówczas trafia swój na swego. Najczęściej jednak zaopatrzenie dla antyrządowych partyzantek wymuszane jest na ludności cywilnej.
Guerilleros wpadają do wioski, przez dzień lub dwa jedzą i balują na miejscu, a potem zabierają wszystko, co się da unieść, i ruszają w drogę.
Słowo „balują” kryje pod sobą wszystkie możliwe rodzaje gwałtu, jaki jeden człowiek może zadać drugiemu dla własnej przyjemności. A ponieważ guerrilla to wyłącznie mężczyźni, gwałt zadawany jest przede wszystkim kobietom.
Na co dzień Indianki są pogardzane jako półludzie. Jednak od święta dostrzega się w nich atrakcyjne kobiety. Właściwie dziewczynki. Jeszcze dzieci, bo te odrobinę starsze są już w pierwszej ciąży i się nie nadają „na bal”.
Po skonsumowaniu i zrabowaniu wszystkiego co się da, guerrilla odchodzi. Syta na kilka miesięcy.
Klęczałem na końcu szeregu. Obok mnie około dwudziestu mężczyzn i chłopców. Wszyscy z rękami na karku albo na głowie. Dookoła nas przechadzało się kilku bandytów z karabinami. Byli ubrani w stare mundury wojskowe, poskładane z tego, coudało się zdobyć na Meksykanach i Gwatemalczykach. Poobrywane insygnia, a na głowach zawiązane czerwone przepaski, zęby się dodatkowo odróżnić od regularnej armii.
Klęczałem, a uda mi dygotały ze strachu. Widziałem podobne sceny na filmach i zawsze kończyło się tak samo.
Nieważne, czy to Czerwoni Khmerzy w Kambodży, Viet Kong w Wietnamie, czy Sendero Lummoso w Peru - czerwone przepaski wszędzie na świecie oznaczają łatwość zabijania. Właściwie przymus zabijania, bo przecież to jedyna racja bytu rebelianta. Cóż on innego ma do roboty poza zabijaniem?
Kiedy kończy się czas zabijania, czerwone przepaski znikają. Nie są już potrzebne, bo albo ktoś zwyciężył i włożył czapkę regularnej armii, albo się zdemilitaryzował i zaczyna nosić słomkowy kapelusz. Dopóki są przepaski, dopóty jest śmierć. Zadawana lekką ręką.
– Noo, gringo – na szczęście to nie było pytanie, bo nie wiedziałbym co na nie odpowiedzieć.
Człowiek, który wciążstał za moimi plecami, powiedział te słowa tylko po to, by na końcu postawić kolejną kropkę. Tym razem już nie przez koszulę, lecz bezpośrednio – wprost na moim karku. Dokładnie w zagłębieniu między ścięgnami szyi.
* * * Żelazny dotyk lufy.
Zaskakująco ciepły. Ciepły dlatego, ze ta lufa była prawdziwa i rozgrzała się w słońcu. Wszystkie inne znane mi lufy były zawsze zimne, ponieważ zmyślono je dla potrzeb fikcji literackiej.
Lufa na moim karku. I świadomość, ze gdzieś z tyłu tej lufy czekają kule. Niedaleko nich czekapalec. Wystarczy małe szarpnięcie za cyngiel. Wtedy skończy się zabawa.
Na szczęście oni tu są po to, zęby się zabawić, więc mam jeszcze czas. Cudowny czas – nędzną resztkę życia. Na coją poświęcę?
Sobie?
Bogu?
Na przeprosiny, czy na błagania?
– NOO, GRINGO, DO CIEBIE MÓWIĘ – wrzasnął znienacka i to chyba jednak był rodzaj pytania.
W każdym razie ten człowiek, teraz już bardzo wyraźnie, domagał się ode mnie jakiejś reakcji. Jakiej? Jakiej? Ja…? Chętnie mu jej udzielę. Tylko czego on chce? Co to ma być? Jęk strachu? Błaganie o litość? Płacz?…?!
Odsunął lufę…
Jakaś kobieta w oddali zaczęła przeraźliwie piszczeć. Potem nagle Przerwała. Ktoś ją brutalnie uciszył kopniakiem w brzuch.
Człowiek za moimi plecami poruszył się; usłyszałem szelest wojskowego drelichu.
Zamknąłem oczy. Ciasno. Czy to już na zawsze? Po raz ostatni? W głowie łomotała mi krew.
Czekał…
…
Słyszałem jak oddycha…
…
Czekał…
…
Czekał…
…
A potem, nagle – tuz przy moim uchu – szepnął:
– Noooo, gringo?
W tym momencie narobiłem w spodnie.
– Zesrałeś się ze strachu, gringo!
– Zesrałem. I wiesz co, całkiem przestałem się bać.
– Chłopaki, zesrał się… Coś ty powiedział?!
– Mówię, że przestałem się bać! Zabijesz mnie – trudno. Życie miałem krótkie, ale całkiem niezłe. Nie mam już siły na strach. Przekroczyłem granicę śmiertelnego przerażenia i teraz jestem po drugiej stronie. Myślę, że ze strachu po prostu zwariowałem, a ty już mi nic nie możesz zrobić [Przypis: W kulturze o indiańskich korzeniach (a z taką mamy do czynienia w całej Ameryce Łacińskiej) osoby obłąkane są nietykalne. Powszechnie wierzy się, ze w głowie wariata rezyduje demon, który mógłby „przeskoczyć” na osobę zdrową, jeśli ta zabije lub nawet tylko skrzywdzi obłąkanego [przyp. tłumacza]. Olewam cię, gnojku. A właściwie nie, ja na ciebie…
– QUE PASA?\ Co tu się dzieje?! – wrzasnął ktoś z boku.
Na plac wszedł mężczyzna w którym rozpoznałem dowódcę – miał lepszy od pozostałych strój, był minimalnie starszy i zamiast ciężkiego karabinu nosił za paskiem dwa rewolwery.
Mój oprawca w szybkich słowach zdał mu raport: ze podkradłem się do wioski, on mnie złapał, a teraz przesłuchuje. Zwracał się do niego per capitdn.
– Papelesl Dokumenty! – dowódca wyciągnął rękę w moją stronę.
Wyjąłem nieprzemakalny worek zawieszony na szyi pod ubraniem, a z mego paszport.
Dowódca zaczął go analizować strona po stronie. Litery składał bardzo wolno – czytałem to z ruchu jego ust, szepczących bezgłośnie. Kiedy wreszcie udało mu się zlepić w całość pierwsze słowo, zapytał:
– Polonia?? – był wyraźnie zdziwiony.
– Si, senor.
Przez kilka następnych chwil mocował się z kolejnymi słowami. Pomagał sobie językiem, co wyglądało tak, jakby przesuwał paciorki liter po niewidzialnym sznurku zawieszonym w pobliżu dolnej wargi. W końcu zrezygnował z czytania na naszych oczach, odwrócił się na pięcie i zniknął w najbliższej chałupie.
– Do rzeki z nim! – rzucił na odchodnym. – Niech się umyje.
Rzeka była tuż – tuż. Dokładnie po przeciwnej stronie wioski w stosunku do kierunku skąd przyszedłem, ale bardzo blisko. I to na pewno ta sama rzeka – Usumacinta – poznałem po ilości wody. Zęby się umyć, nie mogłem po prostu wejść po pas i spuścić spodni pod powierzchnią – w najgłębszym miejscu sięgała mi zaledwie do kolan. Ale co tam. W mojej sytuacji te kilka dodatkowych chwil wstydu nie wpływało na ogólne saldo. Gorzej niż było już nie będzie.
Nikt mnie nie poganiał, nawet nikt nie pilnował. Bandyta, który wcześniej mierzył do mnie z karabinu, a potem eskortował nad rzekę, teraz siadł pod drzewem i rozpoczął studiowanie zbiorów zgromadzonych za paznokciami. Od czasu do czasu dłubał w uchu albo w nosie, a potem badał efekty swoich wykopalisk. Człowiek lekko znudzony, uwolniony od tych wszystkich zajęć i obowiązków, które na codzień zaprzątają jego umysł, potrafi być kopalnią pomysłów; albo tylko kopalnią.
Umyłem się porządnie, wyprałem spodnie i już je miałem wkładać, gdy nagle przyleciał dowódca.
– Compańero - krzyczy do mnie. – Towarzyszu!
A potem zaczął wyrzucać z siebie kolejne wyrazy tak szybko, ze absolutnie nic nie byłem w stanie zrozumieć. Mówię po hiszpańsku płynnie, ale on ładował we mnie strumieniem słów rwących jak z armatki wodnej. Stałem więc goły, z mokrymi portkami w ręku, a on gadał i gadał i gadał, a potem jakby zaczął za coś przepraszać… I ciągle powtarzał Compańero.
– Se puede vestir, si quere. Może się pan ubrać, jeśli chce – powiedział w pewnej chwili.
Sam chyba tego nie zauważył, ale ja owszem – on się do mnie zwrócił per „p a n”.
Wszystko wyjaśniło się po jakichś dwudziestu minutach, kiedy trochę zwolnił tempo i wreszcie z rwącego potoku zacząłem wyławiać pojedyncze płotki wyrazów. Poza tym zaprezentował mi mój własny paszport. Szczególnie taką jedną stronę, na której miałem całe stado kubańskich pieczątek.
W tamtych czasach z Polski do Meksyku najtaniej było latać przez Kubę. Więc jeśli tylko mogłem – latałem tamtędy. Tanio było między innymi dlatego, ze na przesiadkę czekało się bardzo długo – całą noc, a niekiedy nawet półtora dnia. W takim przypadku przepisy stanowiły, że to już nie był zwykły Tranzyt lecz – krótki, bo krótki – ale formalnie rzecz ujmując – Pobyt. A jak Pobyt, to stemplowali człowiekowi paszport odpowiednią pieczęcią. W drodze do Meksyku – raz; w drodze powrotnej – drugi raz. I tak przez kilka lat.
Przeglądając mój paszport, można było odnieść wrażenie, ze jestem kubańskim rezydentem, albo czymś podobnym. A capitan i jego kumple byli przecież członkami lewicowej partyzantki! Lewicowej, a więc wspieranej przez Fidela Castro. Dodajcie to sobie sami.
Pokazywali mi potem swoje kałasze i dziękowali serdecznie za dostawę. Mówili, ze im to uratowało życie. [Przypis: „Potem” oznacza tylko nie. ze przedtem włożyłem spodnie.] A co ja miałem powiedzieć?
Mnie też uratowało!
I kto by pomyślał – Fidel Castro, dostarczając broń bandytom, ocalił mnie od kulki w kark.
Następnego ranka odprowadzili mnie na drugi brzeg, czyli do Meksyku. Byłem traktowany jak Szanowny Pan Emisariusz Najwyższego Wodza Wielkiej Rewolucji. Sprowadzało się to do tego, ze jeden z nich niósł mój plecak, a pozostali za pomocą maczet wycinali wszystkie gałązki, liany i liście, które mogłyby chcieć otrzeć się o moje ciało. Niestety skupiali się na tych u góry, więc od czasu do czasu…aał… kiszone liście muskały Emisariusza w łydkę.
Całą poprzednią noc myślałem, jak mógłbym wykorzystać moją nową pozycję. Ona miała pewien ukryty potencjał – władzę nad ich sercami i prostą umysłowością rzezimieszków.
We wszystkich naszych rozmowach, zamiast opowiadać o sobie, pozwalałem mówić im. I pilnie zbierałem fakty.
Opowiedzieli więc sami sobie historię mojej Tajnej Misji. Dzięki temu opowieść była wiarygodna. Dużo bardziej spójna od tego, co ja mógłbym wymyślić, nie znając ich historii, przynależności organizacyjnej i innych tego typu szczegółów. Bez trudu uwierzyli we własne słowa i teraz byłem prawdziwym Tajnym Agentem przysłanym tutaj z Kuby, drogą przez Meksyk i zieloną granicę. Tajnym Agentem, który po wykonaniu Zadania wraca do domu.
Modliłem się tylko, by żaden z nich nie zapytał, na czym właściwie polegało owo Zadanie. Była to jedyna rzecz, której nie mogli opowiedzieć sami sobie.
– A konkretnie, co to za Misja? – zapytał capitan, który szedł tuż za moimi plecami.
Poczułem jak w tym momencie dołącza do niego wielka, kosmata, obezwładniająca panika. Jeżeli na mnie skoczy – wtedy koniec.
Dziadek mnie uczył, ze strach najlepiej pokonywać stając z nim oko w oko. Odwróciłem się więc…
I od razu stwierdziłem, ze to nie był najlepszy pomysł. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na wyraz jego twarzy, by wiedzieć, ze capitan rzucił pytanie dotyczące charakteru Misji mimochodem. I WCALE NIE OCZEKIWAŁ, ZE DOSTANIE ODPOWIEDŹ! W końcu nie od dzisiaj robił w tej branży i wiedział doskonale, coto znaczy, że misja jest Tajna. No ale teraz, skoro już się odwróciłem – a właściwie dlaczego tak gwałtownie? – czekał na to, co mu powiem.
Przełknąłem ślinę. Tak jak połyka się jabłko w całości.
Dzięki temu jego zainteresowanie jeszcze wzrosło.
Reszta bandytów otoczyła nas ciasnym kołem. Wszyscy trzymali w dłoniach obnażone maczety. (Nie licząc tego, który niósł mój plecak. Jego maczetą nie była obnażona – zwisała w skórzanej pochwie u pasa – ale była równie ostra i gotowa w każdej chwili ciąć.) Pootwierali szeroko usta i słuchali bardzo uważnie. Nie wiem czego, bo chwilowo nie miałem im absolutnie nic do powiedzenia. Niestety.
Przełknąłem kolejne jabłko.
A oni czekali…
…
…
Czekali…
…
Musiałem czymś wypełnić tę pustkę. W przeciwnym razie wleje się tam gęsta smoła podejrzeń. Albo od razu wleci koktajl Mołotowa z naklejką „On nas dmucha w balona!”.
– Compańeros… – desperackim szarpnięciem napiąłem cugle ich uwagi.
Do ostateczności. Bardziej już się nie dało.
Cugle trzeszczały, a ja wciąż nie miałem żadnej koncepcji.
„Zabiją, zabiją, zabiją” – krzyczało coś w mojej głowie.
…
…
Czekali…
…
…
Przeciągałem to, jak tylko mogłem, w poszukiwaniu jakiejś wiarygodnej bajeczki, w którą będą w stanie uwierzyć…
W końcu jeden z nich nie wytrzymał – cugle pękły, skupienie prysło, jego myśli pogalopowały do przodu i w rozdziawionych ustach pojawiło się pytanie:
– No…?
Niestety nie było to pytanie w najmniejszym stopniu pomocnicze. Było za to bardzo niebezpieczne – lada chwila, następny z nich rozwinie je do znanej mi już formy: Noo, gringo?
Nie mogłem na to pozwolić! Pozbierałem się w sobie – na tyle na ile w tych warunkach potrafiłem – a ponieważ od siedzenia i czekania człowiek się na pewno nie posuwa naprzód, zacząłem mówić. Cokolwiek. Byle wreszcie przerwać tę huczącą ciszę. I byle oni przestali czekać.
– Jestem tu po to… – i nagle słowa popłynęły wartką strugą -…po to, żebyście zostawili Indian w spokoju. Tak chce Fidel i tak wam kazał powiedzieć. Macie walczyć z armią i rządem, przeciwko tyranii, a Indianie zostają w spokoju. Fidel mówi, ze to ich ziemia. oni są Ludem Pracującym, tak jak wy. Zrozumiano?
– Tajes – odpowiedzieli po chwili niezgodnym chórem.
– ZROZUMIANO?! – dobiłem po wojskowemu.
– SI, SEŃOR!!! – tym razem głos był jeden, chociaż gardeł wiele.
– Nie żaden „seńor”, towarzysze, tylko „compańero” - skarciłem łagodnie, po ojcowsku.
– Tajes – odpowiedzieli jak grzeczni synkowie.
Trzy dni później, siedziałem sobie bezpiecznie na patio maleńkiego hoteliku w Palenque i piłem świeżo wyciśnięty sok z ananasa z lodem. Pod stolikiem wciąż trzęsły mi się uda[Przypis: Mój znajomy mawia tak: Uda są zawsze dwa – albo się uda, albo się nie uda. Tym razem pierwsze z lewej. [przyp. tłumacza]
Po tym zajściu naruszałem strefę przygraniczną Gwatemali jeszcze kilka razy, lecz jechać w głąb kraju się bałem. Armia straciła wprawdzie władzę absolutną, ale wojskowi stali się przez to tylko bardziej nerwowi. W stolicy pozory cywilnej kontroli, natomiast na prowincji – a ja się przecież wybierałem na prowincję – nadal niepodzielnie rządzi wojsko. I robi to w sposób właściwy dla wielu armii świata – najpierw szuka pretekstu (np. brak jakiegoś przecinka w paszporcie), a zaraz potem w ruch idą kolby karabinów i wojskowe buciory.
Dlatego uparcie ponawiałem podania wizowe składając je na przemian w różnych konsulatach: w Sztokholmie, Waszyngtonie, Paryżu. (W Polsce nie było jeszcze wtedy ambasady). Przez kilka lat mi odmawiano, a kiedy w końcu dostałem pozwolenie na wjazd…
Zaglądam w paszport, a tam napisane: „wiza ważna 5 dni”.
– Pięć?! Co można zrobić w 5 dni?!
Posłuchajcie…
Zaraz po wylądowaniu w Ciudad de Guatemala, poszedłem do sklepu papierniczego. Tam otworzyłem paszport, dobrałem odpowiedni odcień i grubość długopisu, dostawiłem jedynkę przed piątką i w ten prosty sposób uzyskałem wizę na dni piętnaście. Łatwizna.
(Dziwią się Państwo, że sprzedawca nie reagował? W kraju, gdzie rządzi Armia, lepiej nie wyskakiwać przed szereg. Nawet kiedy widzimy, że w tym szeregu ktoś kombinuje cośna lewo. Wtedy najbezpieczniej jest natychmiast zrobić „w prawo patrz”. Poza tym, jak ktoś cośrobi zupełnie jawnie, na widoku publicznym, to to chyba raczej nie jest nielegalne, choćby na pierwszy rzut oka wyglądało na fałszowanie dokumentów.)
Po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, że bardzo mi sięw Gwatemali podoba i nie chcę jeszcze wyjeżdżać. Dlatego po raz drugi podrasowałem sobie wizę przeprawiając „15” na „45”. Łatwizna.
– to w końcu tylko dodatkowe kreseczki pod odpowiednim kątem.
Liczne patrole wojskowe, wielokrotnie bardzo skrupulatnie wertowały potem mój paszport, ale zawsze puszczały mnie wolno
– przekalibrowana wiza u nikogo nie budziła zastrzeżeń. Do czasu.
Czekał mnie jeszcze przecież powrót do domu, związany nieodwołalnie z przejściem granicznym na lotnisku w stolicy kraju, a tam pracowali urzędnicy dokładnie obeznani z procedurami. Wiedzieli świetnie, że wiz na 45 dni się nie wydaje (albo 3(1, albo od razu 90). Poza tym mieli zawsze pod ręką pomoc – rodzaj ściągawki – w postaci grubej Granatowej Księgi w tekturowej oprawie, do której wpisywano wszystkich nietypowych przyjezdnych. Amerykanie, Niemcy, Francuzi niepodlegali wpisowi, ale ja, obywatel państwa komunistycznego, owszem.
Przy wjeździe spędziłem dwie godziny oczekując na ostateczną decyzję, czy moja wiza (wydana w Austrii) zostanie uznana. Był w tej sprawie telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (na mój koszt), potem do Spraw Wewnętrznych (na mój koszt), potem faks z ambasady w Wiedniu (na mój koszt) i wreszcie bardzo szczegółowy wpis do Granatowej Księgi, obciążony opłatą skarbową (na mój koszt rzecz jasna).
Nie miałem wątpliwości, że przy wyjeździe Księga znów się pojawi – a w niej było bardzo jasno napisane, do kiedy mam opuścić terytorium Gwatemali – dlatego skrupulatnie się na tę okoliczność przygotowałem:
Najpierw rozgiąłem paszport w taki sposób, by zawsze sam otwierał się na stronie z wizą. Następnie, pod kartką na której była wstemplowana, umieściłem nowiutki banknot dwudziestodolarowy złożony w pół. Przytwierdziłem go tam maleńką kropelką kleju (żeby się niechcący nie wysunął). Dodatkowo skleiłem także strony, między którymi się znajdował – po to, by nie został przedwcześnie odkryty. Łatwizna.
Urzędnik spojrzał na wizę, a potem pytająco uniósł brwi stukając jednocześnie paznokciem w fałszywą liczbę „45”.
Uśmiechnąłem się do niego niewinnie i powiedziałem:
– Na następnej stronie znajdzie Pan dodatkowe informacje, seńor. Odwrócił kartkę i nic nie znalazł – dwudziestodolarówki nie było.
– Co to, głupie żarty?
– Nie, nie, pewnie się kartki skleiły. Proszę ostrożnie rozdzielać, bo się podrą.
Wetknął paznokieć między strony, podważył, klej puścił, „dodatkowe informacje” okazały się wystarczające, a potem już tylko szeroki uśmiech, mokry stempel (celowo trochę rozmazany na liczbie „45”) i…
– Przechodzić! Następny proszę!
Wyprawa, której początek i koniec opisałem przed chwilą, była bardzo owocna i bogata we wrażenia. Powinienem z niej zapamiętać wspaniałe ruiny oraz spotkania z Indianami, tymczasem ja pamiętam głównie stronę, że tak powiem, techniczną. Na przykład to, jak pewnej nocy – i nie zapomnę jej do końca życia – jechałem na pace terenowej ciężarówki. Obok mnie kilka innych osób, wszyscy w półśnie, bobyło bardzo późno, a my już tak jechaliśmy dobre dziesięć godzin. Droga wiodła – a jakże – wzdłuż znanej mi granicy między Gwatemalą a Meksykiem.
Posłuchajcie…
Jeśli spojrzycie na mapę departamentu Peten, znajdziecie tam zaznaczone tylko dwie miejscowości – niewiele jak na obszar przypominający Holandię – miasteczko Flores i leżące nieopodal, sławne na cały świat, ruiny Tikal, które trudno uważać za miejscowość z prawdziwego zdarzenia, skoro od wielu stuleci są wymarłe. Z centrum kraju prowadzi w tamte strony tylko jedna droga, długości ponad 300 kilometrów.
Chyba że ktoś ma dostęp do map sztabowych i porządnej lupy – wówczas, przesuwając się prawie prosto na zachód od Tikal, może wypatrzeć drugą drogę. Na jej końcu, nad brzegiem Rio San Pedro leży wioseczka o nazwie La Florida. (Wioseczka, która sama siebie uważa za miasteczko.)
– Znaleźliście?
………
– Noo?…Cóż, wcale się Wam nie dziwię.
Odszukać to miejsce w terenie jest niewiele łatwiej niż na mapie, a ja bardzo chciałem tam dotrzeć, bo w pobliżu La Florida walało się trochę interesującego gruzu, który jeszcze około tysiąca lat temu był miastem Majów. (Fotografowanie gruzu to była w tamtych latach moja specjalność.)
Jakoś dotarłem – sam byłem zdziwiony. Obfotografowałem co trzeba i chcę wracać do cywilizacji, a tu oczywiście, nie ma czym – najbliższy autobus za kilka dni. Jeśli w ogóle dojedzie, bo mogą spaść deszcze, a wówczas droga zamienia się w grząskie błocko i trzeba czekać aż obeschnie i stężeje.
Miałem jednak trochę szczęścia – załapałem się na pewną rozklekotaną ciężarówkę, która dzień wcześniej dowiozła do La Florida żywność. Potem, w ramach zapłaty, załadowała grube bale z cennego tropikalnego drewna oraz wory pełne czegoś miękkiego. Teraz zaś, ze mną i kilkoma innymi osobami, telepała się w tumanach kurzu z powrotem na południe – do miejscowości Sayaxche. Koło Sayaxche były następne ruiny i zaczynał się asfalt, ale to dopiero nad ranem, a na razie jest noc – ciemność taka, że można ją zupełnie swobodnie kroić maczetą – i my na pace. (Kierowca był wredny – nikomu, nawet za dodatkową opłatą, nie pozwolił jechać w szoferce.)
Próbujemy zasnąć, ale nie bardzo się daje, bo strasznie telepie.
Poza tym, cochwilę trzeba wstawać i ręce do góry -!Armia! – coczłowiek przyśnie, to oni wyskakują z ciemności, mrugają latarką, zatrzymują i kontrolują.
W czasie takiej kontroli trzeba trzymać obie dłonie uniesione wysoko nad głową, a w jednej dodatkowo dokumenty. W moim przypadku paszport otwarty na wizie. Jeżeli ktokolwiek opuści rączki – Armia zaczyna do niego strzelać. Bez ceregieli, za to z przyjemnością. Takie tu panują zasady. T nikogo to nie bulwersuje, w końcu w lasach Peten kryją się liczne zbrojne kupy – guerrilla.
No i na tym właśnie polegał problem: jak w tej gęstej ciemności kierowca ciężarówki ma rozpoznać, kto to mruga? Armia to, czy może raczej zbrojna kupa?
Z naszego punktu widzenia różnica była zasadnicza:
Armia kontrolowała ludzi po żołdacku, czyli częstowała się papierosami oraz flaszkami aguardiente, których kierowca miał przygotowane dwa kartony i rozdawał bardzo chętnie. [Przypis: aguardiente – Najbardziej popularny w Ameryce Łacińskiej rodzaj wódki. Odpowiednik naszej „Czystej”. Jest mocno zaprawiona anyżkiem. Oni tam chyba uważają, że anyżek orzeźwia, tymczasem smakuje toto jak lakier do włosów i Białych częściej mdli niż orzeźwia, [przyp. tłumacza]]. (Byle tylko nie zaglądali mu do tych miękkich worów.) Po kontroli Armia puszczała wszystkich wolno, a sama przechodziła do konsumpcji.
Natomiast guerrilla to byli osobnicy ze stałym palącym problemem płynności finansowej – dlatego nigdy nie bawili się w ceregiele z częstowaniem – po prostu brali wszystko jak leci; czasami razem z ciężarówką. A pasażerowie? Zostawali na drodze. I mieli dużo szczęścia, jeśli byli potem w stanie podnieść się o własnych siłach, otrzepać z kurzu i ruszyć w dalszą drogę na piechotę. Większość już się nigdy nigdzie nie ruszała – leżeli tak; dopóki ich ktoś nie sprzątnął.
Znowu kontrola – ktoś z przodu mruga. Kierowca zwalnia, my wstajemy, ręce w górę i zaczynamy uprawiać dziki taniec, żeby na tych ostatnich metrach hamowania nie stracić równowagi. Zasadniczo moglibyśmy sięjeszcze trzymać za burtę, przynajmniej jedną ręką, ale po co ryzykować?
I nagle kierowca daje gaz do dechy. Widać zorientował się jakoś w ostatniej chwili, że to nie Armia i próbuje nam teraz ratować życie ucieczką. Wyrwał ostro do przodu i… Wtedy mnie wypadł z ręki paszport. Widzę jak szybuje sobie w tył, w tę gęstą ciemność. Zaraz zniknie…
…a w mojej głowie galopują myśli: Jestem w Gwatemali. Od kilku tygodni nielegalnie. Wiza już dwa razy przerabiana. Najbliższa polska ambasada 1000 kilometrów stąd – w Meksyku. Utrata paszportu to śmierć. A w najlepszym razie wiele miesięcy spędzonych w którymś z tutejszych więzień.
Jedno z nich oglądałem niedawno – z zewnątrz – i to mi w zupełności wystarczy. Za żadne skarby nie chcę iść do środkaaa…
…rzucam się więc w tył za paszportem – MUSZĘ GO ZŁAPAĆ!
Lecę.
Nie mam się czego chwycić – po prostu leeecę.
Ciężarówka pode mną przyspiesza i nie wiadomo, czy się na nią jeszcze załapię. Może wyjedzie spode mnie i rymnę na drogę. Zresztą, kto wie, colepsze – grunt jest dużo bardziej miękki niż te twarde bale, które wieziemy…
W tym momencie usłyszałem serię z karabinu. Potem wrzask faceta po mojej prawej stronie. W twarz sypią mi się kawałki rozprutej kulami drewnianej burty. Ciężarówka gwałtownie skręca, nie wiem czy celowo – z woli kierowcy – czy też wypada z koleiny i za chwilę się wywróci. To wszystko nieważne, ja tu mam swoje sprawy do załatwienia – ŁAPAĆ PASZPORT.
Złapałem!
Teraz będzie lądowanie…aaa a
.
.
aał…
– …ugh… – walnąłem z impetem w miękkie wory. – Noo, nie było aż tak źle… – myślę sobie.
Niestety zaraz potem dobiłem głową w cośtwardego…
……
…
– Noo gringo… – usłyszałem z bardzo daleka. Ktoś mówił do mnie przez blaszaną rynnę.
– Dudni ci w głowie? – zapytał ten sam ktoś trochę bliżej i tym razem chyba już bez rynny, albo z dużo krótszą.
– Wraca do siebie – stwierdził inny głos. – Dajcie mu aguardiente.
– Tylko nie to!…aał… Bardzo dziękuję! W żadnym wypadku! – mimo ostrego bólu z tyłu głowy, wstałem skutecznie otrzeźwiony samym wspomnieniem anyżówy.
Znowu byłem na ciężarówce. Jechała spokojnie, tak jak przedtem. Było tylko trochę jaśniej – dookoła zaczynał się dzień. Kolejny dzień mojego cennego życia.
– Pogniotłeś sobie documentos - mówi ten od rynny. – Tak żeś je mocno trzymał, żeśmy od razu wiedzieli, że żyjesz.
Żyłem. Żyliśmy wszyscy. Choć niewiele Brakowało.
Rano, po dotarciu doSayaxche oglądaliśmy ślady po kulach na obu burtach ciężarówki, mniej więcej na wysokości naszych pięt. Przestrzelone były także drzwi szoferki od strony pasażera.
Jakie to szczęście, że kierowca był nieużyty i nie chciał wieźć nikogo obok siebie – teraz ten ktoś byłby dziurawy. [Przypis: A zgadnijcie KTO mu proponował za to miejsce pięć dolarów? [przyp. Autora]]
Tylko jednego z nas trafiła kula. Właściwie drasnęła – w piętę – i wcale nie było pewne czy kula. Równie dobrze mógł to być jakiś odprysk, lub drzazga, ale niech mu będzie, że kula. Ranę miał zawiniętą w kawał starej brudnej szmaty i czuł się wspaniale – w swojej wiosce odegra rolę bohatera wojennego. Latynosi to uwielbiają.
Z gazety znalezionej przypadkiem (zawinięto mi w nią owoce mango, które kupiłem na targu) dowiaduję się, że amerykańscy archeolodzy, którzy kopią pod jedną z piramid w ruinach Copan, odkryli właśnie jakieś nowe tajemnicze korytarze. Sensacja! Freski, reliefy i wszystko podobno świetnie zachowane. Pełne kolory,…
Więcej nie udało mi się przeczytać, bo notatka była niewielka, farba drukarska podła, a mango wspaniale dojrzałe i puściło sok. To zaledwie jeden, no może dwa dni drogi od miejsca w którym właśnie jestem. W tej sytuacji po prostu MUSZĘ tam pojechać! Tyle, że Copan leży w Hondurasie, a ja oczywiście nie mam wizy. Mimo to pojechałem. Posłuchajcie…
Wybrałem najmniejsze przejście graniczne, jakie udało mi się znaleźć. Zagubione pośród tropikalnego lasu. Wiodła doń dziurawa, błotnista droga, która istniała bardziej na mapach niż w terenie. Międzypaństwową linię graniczną zaznaczał idący w poprzek drogi zardzewiały łańcuch. Na jego końcach dwie wbite w ziemię żerdzie z resztkami flag narodowych Hondurasu i Gwatemali. Obok, chyląca się ku upadkowi budka z desek – „Strażnica”, jak głosił napis wymalowany krzywo, ale za to oficjalnie.
„Strażnica” była tylko jedna, choć przecież państwa dwa. To najprawdopodobniej z oszczędności – tym przejściem mało kto przechodził i właśnie dlatego je wybrałem. Było, bo było. Władze raczej się nim nie interesowały. Może zsyłano tu wojskowych za karę? Albo przeciwnie – żeby sobie odpoczęli pośród sennego pustkowia.
Pukam w okienko. W środku zaspany żołnierzyna (też tylko jeden – Honduranin – widocznie brali dyżury na zmianę) przeciera na mój widok zdziwione oko.
– A ty gringo co, zgubiłeś się?
– Nie seńor, jadę do Copan. Rzecz jasna tylko w przypadku, gdy łaskawy Pan zechce mnie jeszcze dzisiaj odprawić.
Małe przejścia w Ameryce Łacińskiej są często zamykane – na niedziele i święta, na noc, na sjestę, na „zaraz wracam” itp. Nie oznacza to wcale, że kiedy są zamknięte to nie są czynne. Przeciwnie – wtedy odprawy odbywają się dużo sprawniej, bo ludzie pracują chętniej, gdy jakieś, nawet bardzo drobne, pieniądze trafiają wprost do ich kieszeni i nikt nie prosi o pokwitowanie.
Podałem paszport.
Żołnierz popatrzył na smętnego orła bez korony, a następnie, stukając palcem w słowo „Ludowa” zapytał:
– Co to za kraj?
Był życzliwy i uśmiechnięty. U wojskowych na służbie to takie rzadkie, że choć podejrzewałem czym to się dla mnie skończy, nie potrafiłem gookłamać:
– Polonia – mówię tonem sugerującym, że chodzi mi o cośw rodzaju Szwajcarii.
Na to on niedbałym mchem wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie. (Była to honduraska wersja Granatowej Księgi znanej mi z lotniska w Ciudad de Guatemala. Na kilku pierwszych stronach alfabetyczny spis państw świata ujęty w tabelę z rubrykami: „nazwa potoczna”, „nazwa pełna” oraz „przepisy dotyczące wizowania”.)
Wojskowy palec zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał pod nosem kolejne nazwy. Na szczęście nie był zbyt sprawny w czytaniu, więcchoć ja miałem tę tabelę dogóry nogami, dość łatwo wyprzedziłem jego palec i z pewnym niepokojem stwierdziłem, że Polski na tej liście nie ma.
Była trochę dalej – w oddzielnej tabeli – suplemencie obwiedzionym czerwoną kreską. Dlaczego kreska jest czerwona, wyjaśniał nagłówek o treści: „Kraje wrogie – komunistyczne i terrorystyczne''. Na początku była Albania, a na końcu wyraźna instrukcja, żeby obywateli powyższych państw pod żadnym pozorem nie wpuszczać na terytorium Hondurasu. PS. Nawet jeżeli przedstawią paszport dyplomatyczny.
– Seńor!!! - przerwałem żołnierzowi gwałtownie, kiedy jego palec był dopiero między Nową Gwineą a Nową Zelandią. – Czy opłata za wjazd wynosi tak samo jak w zeszłym roku, dziesięć dolarów, płatne GOTÓWKĄ?
Mój hiszpański, przedtem nienaganny z ładnym meksykańskim zaśpiewem, teraz nabrał ciężkiego amerykańskiego akcentu, który we wszystkich językach świata kojarzy się z pieniędzmi gotowymi zmienić właściciela.
Z kieszeni wyjąłem przygotowany na tę okazję plik jednodolarówek. (Taki plik zawsze robi większe wrażenie niż pojedynczy banknot o nominale będącym sumą jednodolarówek. Poza tym plik łatwiej podzielić, jeśli trzeba).
Wolno, z dramatyczną celebrą, odliczyłem: dziesięć… pojedynczych… zielonych… szeleszczących… banknotów. Dodałem jeszcze dwa. I ułożyłem starannie między Malezją a Mozambikiem.
Żołnierz zareagował prawidłowo: strzelił oczami na lewo i prawo w poszukiwaniu świadków. Kiedy upewnił się, że jesteśmy sami, Tekturowa Księga została zatrzaśnięta, z hukiem pochłaniając pieniądze.
– Witamy w Hondurasie, gringo.
W drodze powrotnej z Copan, powinienem był z wypiekami na twarzy wspominać fantastyczne ruiny i świeżo odkopane malowidła, które poza mną widziało jeszcze może z pięć, najwyżej dziesięć osób. (Osób żyjących współcześnie – bo kiedyś, wieki temu, oglądali je przecież Majowie). Tymczasem ja, z zimnym dreszczem na plecach, zamartwiałem się pewną przyziemną kwestią techniczną: czy aby na pewno zostanę wpuszczony z powrotem doGwatemali?
Wizę miałem przecież jednowjazdową i już „napoczętą”. Ponadto była to wiza w znacznym stopniu naciągana, a ujmując sprawę matematycznie, owo naciągnięcie wynosiło aż osiemset procent wartości początkowej.
Szczęśliwie, na takich leśnych przejściach granicznych bardzo mało się dzieje i każdy przechodzień stanowi przyjemne urozmaicenie.
Zostałem więc powitany jak stary dobry znajomy. Było klepanie po plecach, zimne przekąski (mocno uwędzone „coś” – za skarby nie chcieli zdradzić co, żeby im przypadkiem gringo z obrzydzenia nie zemdlał) a do tego miła pogawędka.
Rozciągałem ją maksymalnie, zabawiając żołnierzy najlepiej jak umiałem. Kiedy nadeszła pora rozstania nikt już nie myślał o kontroli paszportowej. A skoro, ani z okazji dzisiejszego powrotu, ani wcześniej – przy wyjeździe do Hondurasu – nie wbito mi żadnego stempelka, więc z formalnego punktu widzenia nigdy nie opuściłem terytorium Gwatemali. Ergo: moja 45 – dniowa wiza była nadal ważna!
Tym razem się udało, ale coby było gdyby mi odmówiono wjazdu?
Posłuchajcie…
Coś takiego przytrafiło mi się kiedyś, w drodze z Gwatemali do Mexico City. Tę trasę pokonuje się zazwyczaj Autostradą Panamerykańską. Ja postanowiłem zboczyć z utartego szlaku i zahaczyć o południowe terytoria Lacandonów. Zamiast więc jechać, jak wszyscy, Panamericaną, wybrałem mało uczęszczaną drogę przez posterunek kontroli granicznej w La Mesilla.
Gwatemalski żołnierz przystawił mi w paszporcie pieczęć z napisem SALIDA – WYJAZD. To definitywnie zamknęło mój trzeci pobyt w tym kraju. Ruszyłem w stronę Meksyku. Na piechotę.
Miałem do przejścia szeroki pas ziemi niczyjej. Na jego powierzchni pozwalano rosnąć tylko niskiej trawie – resztę starannie karczowano, tak jak się to robi pod trakcjami wysokiego napięcia. Pas ciągnął się na lewo i prawo za horyzont – długa wstęga niskiej trawy biegnąca przez środek gęstej puszczy. Każdego dnia setki kontraktowych macheteros przycinały tę trawę za pomocą rnaczet. Dzień i noc tę graniczną aleję przemierzały konne i piesze patrole uzbrojone w lornetki, latarki i amerykańskie karabiny M – 16.
Nie oznacza to wcale, że nie można się było przemknąć – robiły tonagminnie grupy zawodowych przemytników – contrabandistas, partyzanci, Indianie, dla których granice państwowe nie istnieją, oraz zwykłe chłopstwo, któremu bliżej było przejść na skuśkę niż nadkładać drogi do oficjalnego przejścia granicznego.
Robiłem to także ja, kiedy jeszcze nie miałem gwatemalskiej wizy. Teraz jednak szedłem sobie rozluźniony, w biały dzień, bez ryzyka, bez nerwowego rozglądania się na boki. W ten sposób dotarłem do meksykańskiego posterunku.
Po obejrzeniu mego paszportu kapitan pograniczników zapytał dlaczego próbuję przekroczyć granicę w takim niebezpiecznym miejscu?
Wyjaśniłem, że właśnie na tym polega moja wyprawa – podróżuję bocznymi drogami, fotografuję ruiny zagubione w dżungli, Indian żyjących po staremu itd.
Kapitan na to, że mnie do Meksyku nie wpuści, bo mu się wydaję podejrzany. Potem wyjął odpowiedni stempel i gwałtownym uderzeniem ANULOWAŁ wizę w moim paszporcie.
– Była wielowjazdowa i ważna jeszcze przez rok!
– Masz rację, gringo, BYŁA.
– I co ja mam teraz robić?!
– Nie wiem, ale tu już na pewno nie masz czego szukać. Zawracaj do Gwatemali.
Zawróciłem.
Ale tam też mnie nie chcieli wpuścić, bo nie miałem już przecież wizy – poprzednią unieważnił ostatecznie i definitywnie stempel „SALIDA”.
W ten sposób utknąłem na ziemi niczyjej.
Z formalnego punktu widzenia byłem… nigdzie. Albo jak kto woli nigdzie mnie nie było. No bo z Polski wyjechałem już dość dawno temu i miałem na to odpowiednie stemple w paszporcie. Potem przyjechałem do Gwatemali (przez Kubę i Meksyk), ale opuściłem już jej terytorium i nie pojawiłem się w żadnym innym państwie.
W podobnej sytuacji znajduje się wiele tysięcy osób na całym świecie, tylko., że wszystkie one właśnie dokądś lecą samolotem, albo płyną statkiem – słowem opuściły jeden kraj i zmierzają do celu podróży w innym – a ja nigdzie nie zmierzałem, tylko tkwiłem w miejscu.
Prawie dwadzieścia godzin koczowałem zawieszony w międzypaństwowej próżni – bez jedzenia i picia3 bez możliwości ruchu, bez sensu…
W końcu Gwatemalczycy okazali odrobinę zdrowego rozsądku i zdecydowali, że mogę jednak wrócić do stolicy ich kraju, aby tam interweniować w ambasadzie Meksyku, albo kupić sobie bilet lotniczy wprost do Polski.
Dzień później w dyplomatycznej dzielnicy Ciudad de Guatemala zmęczony i brudny pozowałem do zdjęć o przepisowym formacie 3/5, wypełniałem sążniste formularze i próbowałem na nikogo nie nawrzeszczeć; co w mojej sytuacji nie było łatwe. [Przypis: Czy był pan/pani karany(a)? Nie byłem. Za co? Nie byłem.
Jak duży wyrok pan/pani dostał(a)? Nie byłem karany! Ile lat pan/pani odsiedział(a)? Nie! Byłem! Karany! Czy jest pan/pani na warunkowym zwolnieniu?
[- – - – - – -]!].
Meksykański konsul zupełnie nie rozumiał dlaczego nie uznano mojej wizy.
– Może el capitan miał zły dzień, albo dopraszał się łapówki? W ciągu kilku minut wstemplowano mi nową wizę z którą potem bez najmniejszego problemu przekroczyłem granicę. Tyle że innym przejściem. Tym razem pojechałem prosto – Panamericaną.
Szeroka droga i ogromny betonowy most na rzece granicznej – Rio Suchiate. Środek nocy i leje tropikalny deszcz, więc żołnierzom nawet nie chciało się wyjść z budki strażniczej. (Przepraszam, tym razem, to nie była budka,, lecz pałac, o architekturze przypominającej bunkry z czasów II wojny światowej.) Rzucili tylko okiem na autobus pełen ludzi uśpionych pod nasuniętymi na twarze kapeluszami, potem machnęli ręką przez szybę i – dalej w drogę.
Nikt nie był mi łaskaw powiedzieć, że jako cudzoziemiec z Europy MUSZĘ uzyskać stempelek wjazdowy, bo w przeciwnym razie moja nowa wiza nie będzie ważna.
Dowiedziałem się o tym wiele kilometrów dalej, na pierwszym punkcie kontroli drogowej. Szukano wprawdzie broni i narkotyków, ale z jakiegoś tajemniczego powodu poszukiwania odbywały się nie w bagażach pasażerów tylko w ich dokumentach.
Podaję paszport. Na twarzy i w sercu pełen spokój – teraz już absolutnie nic mi nie grozi – jestem przecież, bardzo legalnie, w zaprzyjaźnionym kraju, w którym bywałem wcześniej wielokrotnie, wizę mam świeżusieńką…
– Ta wiza jest nieważna – mówi żołnierz nad moją głową.
– Rozumiesz po hiszpańsku, gringo?
– Si - zatkało mnie do tego stopnia, że na nic więcej nie umiałem się zdobyć.
– To dobrze. Znajomość hiszpańskiego bardzo ci się przyda, kiedy będziesz mojemu kapitanowi tłumaczył, dlaczego nie ujawniłeś się władzom na granicy i nie poprosiłeś o potwierdzenie wjazdu.
– Spałem! Już jesteśmy za granicą!? O rany! Niemożliwe! – próbowałem w sposób desperacki ratować sytuację.
– Nie próbuj teraz ratować sytuacji, gringo. Obaj wiemy, że tej granicy nie da się przespać.
– Wszyscy inni spali! Ups… To znaczy wszyscyśmy spali, jak niewinni…
– Ty, gringo, n a p e w n o nie spałeś, bo nie masz kapelusza.
– E?
Zadałem to krótkie pytanie, ponieważ nagle mnie zainteresowało, po cokomu kapelusz do spania.
– Pamiętasz jakie tam są światła, gringo?
– Pamiętam. Takie przeraźliwie oślepiające, chyba łukowe. Czy to przypadkiem nie były lefle…
– Były! Owszem. Na pewno masz na myśli reflektory przeciwlotnicze, a jeśli tak, to masz słuszność. I nie wmówisz mi, że ktokolwiek śpiący bez kapelusza na twarzy się od nich nie obudzi.
– Ma pan rację, seńor. Te światła są ogłuszające – poddałem się. Nie miało sensu iść w zaparte. Dużo lepszą taktyką było poddać się i przekazać inicjatywę w jego ręce. Latynosi uwielbiają udowadniać innym, że mają władzę. A każda władza ma dwa końce – jeden ostry, ale drugi łagodny. Na ostro mógł mi bardzo szybko udowodnić, kto tu rządzi. Wolałem więc, żeby to zrobił inaczej – żeby mi udowodnił ile on tu m o ż e, a nie co ja muszę.
– No i co ja mam teraz z tobą zrobić, gringo? – westchnął ciężko.
– Eee? – starałem się w usłużny sposób podtrzymywać wątek.
– Muszę cię odesłać pod eskortą z powrotem na granicę. A tam, albo ci po prostu ostemplują paszport, albo, niestety, co jest o wiele bardziej prawdopodobne, anulują tę wizę i odeślą cię do Gwatemali.
W tym momencie zza jego pleców wysunęła się i pomachała w moim kierunku wielka, kosmata łapa.
O, panika! Znów tu jest. Jeżeli mnie dopadnie – wtedy koniec.
Wstałem gwałtownie. Pozbierałem się w sobie, na tyle na ile mogłem, i ruszyłem na wprost – to wszystko w przenośni, bo w świecie realnym jęknąłem tylko:
– Eee.
– Chciałeś coś powiedzieć, gringo? – jego uniesiona znacząco brew wskazywała wyraźnie, że chciałem.
Tylko co?Co konkretnie chciałem mu powiedzieć?
– Co… mógłbym… ewentualnie… zrobić… – mówiłem wolno studiując jego twarz w poszukiwaniu dalszych wskazówek.
Druga brew dołączyła do tej uniesionej. To sygnał, że jestem na dobrej drodze.
– Na pewno jest jakaś forma – położyłem na tym słowie znaczący nacisk - jakaś inna forma, załatwienia tej sprawy. Pan na pewno m o ż e, jeżeli oczywiście zechce, załatwić to jakoś inaczej. E?
– No cóż – powiedział robiąc z buzi dzióbek, a jego brwi zeszły się ku sobie udając głęboki namysł – mógłbym ewentualnie przymknąć oko na tę drobną nieformalność. Oczywiście pod warunkiem, że w najbliższej miejscowości, jutro, zaraz z samego rana, zgłosisz się na policję i poprosisz o zarejestrowanie twojego wjazdu, gringo. Oni to mogą zrobić. Jest tylko jeden szkopuł…
– E? – teraz kolaborowałem już na całego, a gdybym miał ogon to bym jeszcze merdał.
– Nasz capitan n i g d y nie przymyka oczu na takie rzeczy. To formalista.
– I?
– I uważa, że skoro na granicy pobierają opłatę wjazdową w wysokości dziesięciu dolarów, to nie można pozwolić na to, żeby turyści wjeżdżali sobie ot tak, za darmo. To byłoby wysoce nieetyczne.
– Jasne! Oczywiście. Ale wy, chłopaki, na pewno macie jakieś swoje kontakty i gdybym ja tu i teraz uiścił dziesięć dolarów gotówką, to moglibyście, w drodze absolutnego wyjątku, w moim imieniu posłać tę forsę gdzie trzeba, prawda? – trajkotałem mu wprost do ucha, tak żeby nikt inny nie usłyszał.
– E? – to pytanie znaczyło chyba, że się w tym wszystkim trochę zgubił.
– Masz – powiedziałem wciskając mu do łapy „banknot dla złodzieja”, który zawsze trzymam pod ręką.
– Gracias seńor - rzucił na odchodnym i jeszcze odruchowo stuknął obcasami.
Zaraz potem wydał swoim ludziom krótką komendę, a oni w kilka sekund wyskoczyli z autobusu. Widziałem potem przez szybę, jak mi macha na pożegnanie.
[Przypis: Pewien znany językoznawca zastanawiał się onegdaj, jak wygląda najkrótsze zdanie możliwe do ułożenia w języku polskim. Drugi, równie znany językoznawca, odpowiedział mu, że takie zdanie składałoby się z pojedynczej litery. Poparł tę opinię następującym przykładem: – Czy życzy pan sobie lody z bakaliami, czy bez? – pyta sprzedawca. – Z – odpowiada klient.
Przed chwilą rekord został pobity. Nasz Autor ułożył zdanie odrobinę krótsze. Litera „I” zajmuje przecież zdecydowanie mniej miejsca niż „Z”, [przyp. tłumacza]
* No tak, ale znak zapytania kończący zdanie Autora jest szerszy niż kropka kończąca moje. Proponuję remis. [przyp. drugiego językoznawcy]]
Obok niego w strugach deszczu stała, wielka kosmata panika. Wyglądała smętnie – cała mokra i trzęsąca się od nocnego chłodu. Patrzyłem na nią teraz z zupełnie innej perspektywy i wiecie co- uświadomiłem sobie, że ona nie jest już taka groźna jak kiedyś. Miała wyraźną nadwagę, jakieś pięćdziesiąt funtów więcej niż dopuszcza moda, a przede wszystkim zamiast działać z zaskoczenia, zaczęła popadać w rutynę. Wiedziałem, że w tym stanie nieprędko mnie dogoni.
Mniej więcej rok później znowu jechałem do Hondurasu. Tym razem uzbrojony w legalną wizę! Dali mi ją bez większych ceregieli w San Francisco. Widocznie z perspektywy zachodniego wybrzeża USA, Polska nie była wrogim państwem komunistycznym ani terrorystycznym, tylko jednym z krajów europejskich.
Najpierw poleciałem na miesiąc do Kostaryki, potem drogą lądową sunąłem wolno na północ. Do Hondurasu dotarłem więc od strony Nikaragui. To ważne, bo granica, którą zamierzałem przekroczyć, była w tamtych czasach praktycznie zamknięta z powodu Contras – partyzantów walczących o wyzwolenie Nikaragui spod władzy lewicowej dyktatury Daniela Ortegi.
Contrasi mieli bazy treningowe w Hondurasie. Ich broń i szkolenie finansowała administracja prezydenta Ronalda Reagana za pośrednictwem CIA. (Głośna afera Iran – Contras.) Władzom Nikaragui się to oczywiście nie podobało i oba kraje pozostawały w stanie nie wypowiedzianej wojny. Ale comi tam, przecież miałem solidną wizę.
Posłuchajcie…
Kapitan honduraskiej Straży Granicznej prześwidrował mnie wzrokiem na wylot. Potem przeczytał od deski do deski mój paszport i w końcu stwierdził:
– Tym gryzipiórkom w San Francisco coś się musiało baaardzo pomylić, skoro dali wizę komuchowi. Zawracaj, gringo, my tu takich nie wpuszczamy.
Chwila wahania – corobić? – ale zaraz potem pokazuję mu moją wizę do USA (wielokrotna, ważna 10 lat) i pytam:
– Czywasi sojusznicy z USA daliby TAKĄ wizę komuchowi? Była era Reagana – ostry konflikt z Ruskimi, gadki – szmatki o Imperium Zła – więc poskutkowało. Noo… w pewnym sensie.
…Zostałem aresztowany.
Zarzut: nielegalne wtargnięcie na teren suwerennej Republiki Hondurasu.
Zaraz potem wszczęto procedurę deportacyjną – wyznaczono konwojenta, który miał mnie pod strażą odstawić do granicy.
Wszystko na mój koszt.
Ponieważ jednak kapitan był człowiekiem bystrym i na swój sposób miłym, granica wskazana przezniego w papierach konwojowych nie znajdowała się tuż za moimi plecami, lecz po drugiej stronie kraju. „Deportacja do Salwadoru” – tak brzmiał rozkaz.
– Może być? – capitan uśmiechnął się porozumiewawczo.
Odpowiedziałem tym samym – było mi wszystko jedno, czy jadę jako turysta, czy jako przestępca, ważne, że przez Honduras! Zaraz potem wyraziłem mu swoją wdzięczność. (Była zwinięta w dyskretny rulonik).
Ja i mój konwojent ruszyliśmy w drogę. Ani jemu, ani mnie się nie śpieszyło. Dla każdego z nas podróż stanowiła miłą rozrywkę. Poza tym łaskawy los (hiszp. los dolares) sprawił, że kapitan „zapomniał” wpisać do dokumentów konwojowych trasę i dopuszczalny czas podróży.
Rozważając tę kwestię, doszliśmy do zgodnego wniosku, że skoro ja płacę za żarcie, noclegi i transport, to sprawiedliwie będzie, jeśli samodzielnie ustalę marszrutę. Mój strażnik prosił tylko, żebyśmy po drodze zahaczyli o jego rodzinną wioskę – od półtora roku nie był w domu.
To była nadspodziewanie miła podróż. Tym bardziej że konwojent cały czas nosił za mnie plecak. Taki miał rozkaz – mój sprzęt fotograficzny, jako tymczasowo zarekwirowany, musiał przebywać pod stalą kontrolą władz. Został więczdeponowany na barkach ich przedstawiciela.
Aby mu trochę ulżyć zaproponowałem, że w zamian poniosę jego karabin, pas z nabojami, wojskową maczetę, hełm i dwa granaty. No i w rezultacie on szedł przodem, zgarbiony pod moim plecakiem, ja zaś dwa kroki z tylu znaładowanym M – 16 przerzuconym przez ramię. W ten sposób dotarliśmy do jego wioski.
Powitały nas dwie starsze kobiety, bardzo przestraszone.
– Seńor capitan - zapytała wreszcie jedna z nich – cozrobił ten więzień?
Zwracała się wyraźnie do mnie, a mówiąc „więzień” wskazała głową na mojego konwojenta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak my właściwie wyglądamy – on szedł przodem, zgięty pod moim bagażem, a ja z tyłu z bronią gotowądo strzału. On w pełnym mundurze, ja po cywilnemu. To znaczyło, że jestem capitan żandarmerii wojskowej i eskortuję więźnia.
Spędziliśmy w tej wiosce tylko jeden dzień, ale było bardzo wesoło. Opowieść o tym, jak to więzień konwojował konwojenta obiegła okoliczne chałupy lotem błyskawicy i teraz do domostwa żołnierza schodzili się stopniowo wszyscy sąsiedzi, by nas sobie obejrzeć. Wieczorem zrobiło się z tego huczne przyjęcie. Każdy przyniósł cośdo jedzenia lub picia i dzielił się z innymi. Rozpaliliśmy spore ognisko, rozsiedliśmy się dookoła i świętowaliśmy „Powrót taty”.
Mój konwojent miał młodą żonę i dziecko, których nie widział od bardzo dawna. Był szczęśliwy, bez najmniejszych zastrzeżeń, choć przecież przed nim jeszcze wiele miesięcy służby i żadnych widoków na przepustki do domu. Ja w jego sytuacji pewnie martwiłbym się, że jutro rano będę musiał odjechać. On jednak cieszył się chwilą bieżącą – tak, jak to potrafią robić tylko Latynosi. Jutro, złe czy dobre, będzie dopiero jutro – mańana – po cóż więc teraz mielibyśmy sobie jutrem zaprzątać głowy. Nie warto psuć dnia dzisiejszego! Na smutki będzie jeszcze czas mańana.
Następnego dnia po południu dotarliśmy do granicy.
– Co teraz? – zapytałem. – Będą mnie jakoś oficjalnie wydalać?
– Nie. Po prostu ja tu zostaję, a ty gringo, idziesz sobie dalej. Od tej chwili nie jesteś już aresztowany… i nigdy nie byłeś! – w tym momencie z szelmowskim uśmiechem podarł papiery konwojowe. – Tak samo jak nigdy nie byłeś w Hondurasie. Rozumiemy się? Capitan bardzo o to prosił.
– Jasne jak słońce. NIGDY NIE BYŁEM W HONDURASIE. Obiecuję. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że dotarłem aż tutaj? Z Nikaragui inaczej się nie da, jak tylko przez Honduras.
– Gdyby cię ktoś o to pytał, zacznij coś mówić po polsku. Cokolwiek. Wizę do Salwadoru masz w porządku, więc nasi cię po prostu wypchną dalej.
I rzeczywiście – wypchnęli.
W Salwadorze byłem tylko ten jeden raz.
Raz a dobrze. Kraj mały, pobyt krótki, ale intensywny. Mieli tam wtedy wojnę domową. Z resztą w tej czy innej formie mają ją do dzisiaj. I z powodu tej wojny czułem się bardzo bezpiecznie. Nigdzie i nigdy w całej Ameryce Łacińskiej nie czułem siętak bezpiecznie jak w czasie wojny w Salwadorze. To może brzmi szokująco, ale jest prawdą.
Na każdym najmniejszym nawet skrzyżowaniu wojsko pod bronią. Liczne patrole na wszystkich ulicach. W każdym przydrożnym rowie zrobiony okop i ustawiona broń maszynowa. W tych warunkach złodzieje, rzezimieszki ani żaden inny rodzaj bandytów nie miał możliwości działania.
Po najgorszej dzielnicy miasta można było maszerować wymachując garścią banknotów i nikt człowieka palcem nie tknął – tyle wszędzie było wojska. W każdym autobusie miejscowego PKS – u trzechżołnierzy pod bronią. Czasami jeszcze dwóch na dachu. Na każdym bazarze obok wozów zaprzężonych w woły i osły także wozy pancerne. Tak uzbrojonego kraju nie widziałem na żadnym filmie wojennym.
Czy miało to jakieś wady? Z mojego punktu widzenia nie, ale wyobrażam sobie, że mieszkańcy Salwadoru mogli mieć w tej sprawie odmienne zdanie.
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianego gościa. Miłego gościa! Nikt nie sprawdzał dokumentów – tak samo, jak w Belize, wystarczała tu moja blada twarz. Wojskowi i policjanci starali się być usłużni – w zatłoczonych autobusach załatwiali mi miejsce obok kierowcy, wskazywali drogę do niedrogich, ale godziwych hoteli itp. Byłem zachwycony. To znaczy do wieczora, bo wieczorem rządy w kraju przejmowała guerrilla.
Po zmroku drzwi i okna godziwych hoteli barykadowano zakładając na niegrube drewniane okiennice i zasuwając żelazne sztaby. Na parapetach od wewnątrz kładziono worki z piaskiem, aby w przypadku strzelaniny zbłąkana kula nie trafiła komuś do łóżka. Miasta i wioski zamierały kompletnie, może z wyjątkiem stolicy kraju. Władzę do świtu przejmował FMLN – Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Marti (czyli inaczej Fidel Castro sp. z o.o.).
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianą okazję do porwania. Nikt nie sprawdzał dokumentów – wystarczała blada twarz. Guerrilla była przekonana, że każdy Biały nadaje się do tego, by go porwać, a potem żądać okupu. Ci ludzie nie mieli pojęcia o tym, że najbliższa polska ambasada, do której mogliby się ewentualnie zwrócić w tejsprawie, leżała o tysiąc kilometrów stąd – w Kostaryce. A żeby się tam dostać, trzeba by po drodze minąć jeszcze dwa kraje, z których każdy miał z Salwadorem na pieńku. Nie wiedzieli też, że państwo polskie wyśmiałoby ich, gdyby mimo wszystko próbowali żądać za mnie jakichś pieniędzy.
W tej sytuacji było jasne, że jeżeli mnie porwą, to nikt się sprawą nie zainteresuje, a guerrilla po pewnym czasie uzna, że trzeba mnie zastrzelić.
Granicę przekroczyłem późnym popołudniem.
Z Hondurasu zostałem wypchnięty (dość mocno, w plecy, z wyraźnym zamiarem kopnięcia poniżej). Stało się to po tym, jak tamtejszy żołnierz przez dwadzieścia minut dopytywał się po hiszpańsku, dlaczego w moim paszporcie brak stempli wjazdowych, a ja mu odpowiadałem, po polsku, że tych stempli brak, ponieważ nigdy oficjalnie nie byłem w Hondurasie i teraz też mnie tu właściwie nie ma.
Ubaw miałem niezły, bo ja jego rozumiałem świetnie, a on na dźwięk języka polskiego najpierw robił zaskoczone miny, potem zaczynał się pocić, a w końcu trzęsły mu się ręce i nerwowo drżała górna warga.
Był gdzieś na styku furii i palpitacji.
– Nikaragua – mówiłem po polsku.
– Nicaragua. Już słyszałem, że Nicaragua i widzę w paszporcie – odwrzasnął po hiszpańsku. – Stamtąd wyjechałeś, a teraz jesteś tutaj. Jakim sposobem, gringo?
– Salwador – odpowiedziałem z uśmiechem Giocondy. Równie dobrze mogłem powiedzieć „pomidor”, bo w gruncie rzeczy graliśmy właśnie w tę grę.
– El Salvador. Wiem! Jest parę metrów stąd…
– Pedro – zawołał ktoś z boku. – Daj mu spokój. Wyślij go w diabły do Salwadoru i niech oni się martwią codalej. Tylko nic mu nie stempluj do paszportu, żeby go nie próbowali odesłać z powrotem do nas.
Wkrótce potem zostałem znacząco pchnięty w plecy. (I aż go but swędział, żeby na dokładkę kopnąć poniżej.) Dwa duże kroki i byłem za granicą.
Kiedy dotarłem do posterunku w El Amatillo, właśnie zapadał zmrok. Zdążyłem w ostatniej chwili przed zamknięciem. Całe szczęście – w przeciwnym razie musiałbym czekać do rana, a nie bardzo było gdzie.
Amatillo to nie jest miejscowość, lecz wyłącznie strażnica. Dobrze obwarowana i na noc szczelnie zamykana. W jej sąsiedztwie tłoczy się kilkadziesiąt drewnianych budek. W ciągu dnia pootwierane, stanowią cośw rodzaju strefy wolnocłowej. Można tam kupić dosłownie wszystko, wymienić dowolnie wybraną walutę środkowoamerykańską na każdą inną, no i zjeść. Na noc cywile zwijają interes i wynoszą się do odległego o trzydzieści minut jazdy autobusem miasteczka Santa Rosa de Lima.
Powitalne uderzenie salwadorskiej pieczęci wjazdowej o mój paszport zginęło w ogólnym huku zasuwanych na noc drewnianych okiennic, żelaznych sztab przytrzymujących te okiennice od środka, zatrzaskiwanych w popłochu drzwi samochodów. Zapadał zmrok, więc wszyscy odjeżdżali. Nadchodziła godzina guerrilli.
– Zjeżdżaj stąd, gringo, do Santa Rosa, i to szybko – powiedział żołnierz oddając mi paszport. – Tu jest naprawdę niebezpiecznie. Pełno bandytów. Oni wiedzą, że niewiele im możemy zrobić. Wystarczy, że przeskoczą za granicę i już nam nie wolno strzelać. Weź taksówkę, bo ostatni autobus odjechał godzinę temu.
Był życzliwy i wyraźnie zaniepokojony moim losem. Ale jednak nie zaproponował bym przeczekał do rana w budynku wojskowym. Zresztą, kto wie czy to byłoby miejsce bezpieczne?
W zapadających (wyjątkowo szybko) ciemnościach ruszyłem w kierunku, który mi wskazał.
Po przeciwnej stronie drogi stały zaparkowane jeden za drugim trzy samochody osobowe. Pierwszy miał zdjęte wszystkie koła. Kilku mężczyzn właśnie starało się upchnąć je we wnętrzu drugiego auta. Mocowali się i stękali przy tym strasznie, bo sami też chcieli jakoś wleźć do środka. Z urywków ich rozmowy wynikało, że pierwszy samochód się zepsuł i właściciel postanowił zabrać koła na nocdo domu, żeby się w ten sposób zabezpieczyć przed kradzieżą pojazdu.
W końcu upchnęli się jakoś – cztery koła i czterech chłopa – i odjechali z piskiem opon. Na drodze zostałem ja i ten trzeci – ostatni samochód. Na jego dachu siedział jogin.
Zrobiło się już ciemno, więc nie widziałem dokładnie, ale byłem pewien, że ten człowiek, nie siedzi normalnie tylko jest zaplątany w podwójny kwiat lotosu. A może nawet w potrójny, choć to niemożliwe, bo musiałby mieć trzy nogi. I jeszcze robi coś dziwnego z rękami. Pewnie mantruje…
– Taxi gringo – ni to zapytał ni oświadczył w moim kierunku. Głos, a właściwie głosik, miał przeraźliwie piskliwy i dziwnie trzeszczący. Pomyślałem, że mógłby z powodzeniem grać czarownice w radiowych horrorach.
– Tak. Potrzebuję szybko do Santa Rosa.
– Stąd nigdzie indziej nie można – zapiszczał jogin. – Szybko zresztą też nie można, bo straszne dziury w drodze. Ale proszę, możemy jechać.
– Za ile?
– Co łaska. – Jak to?
– I tak jadę w tamtą stronę, bo przecież nie będę nocował TUTAJ. Zabiorę cię, a kiedy dojedziemy, sam mi powiesz ile to dla ciebie było warte.
– Czemu tak?
– Jadąc po ciemku przez ten las obaj ryzykujemy życie. Zostając tutaj ryzykujemy jeszcze bardziej.
– To czemu pan nie odjechał wcześniej?
– Widziałem jak się odprawiasz, gringo, i nie mogłem cię zostawić bez transportu. Ja tu jestem ostatni, a u nas taki obyczaj, że ostatnia taksówka czeka na ostatniego pasażera. Nie zostawia się ludzi na drodze do Santa Rosa. Tak samo jak nie wsadza się głowy do młockarni.
– Ale czemu pan nie chce powiedzieć ile będzie kosztował kurs?
– Co mi po twoich pieniądzach teraz? Jak nas napadną albo zastrzelą to i tak wszystkie wyciągną, obojętnie czy z mojej, czy z twojej kieszeni. Ale ja wtedy przynajmniej będę miał zasługę w niebie, że cię wiozłem za darmo.
Dziwna to była logika i dziwny facet. No i czemu siedział na dachu swego auta?
– Nie wszystko trzeba wiedzieć, gringo – powiedział ni stąd ni zowąd, tak jakby usłyszał moje myśli. – Włóż plecak do bagażnika i jedziemy.
Kiedy bytem z tyłu samochodu, kątem oka spostrzegłem, jak zsuwa się z dachu i małpimi ruchami, przez okno, wciąga do wnętrza pojazdu. Nie zszedł na ziemię tylko jak orangutan wpełzł wprost z dachu przez okno. Dziwny facet.
Ruszył jak rajdowiec. Żwir spod kół bryznął w powietrze, pisk opon, wycie silnika, chwilę buksowaliśmy w miejscu, a potem wyrwaliśmy z kopyta i popędziliśmy w ciemność z prędkością… najwyżej 25 kilometrów na godzinę.
Mimo to jechaliśmy zdecydowanie zbyt szybko. Nie lubię rajdowców i brawury, a on stanowczo przekraczał granice wyznaczone przez oba te słowa. On je mnożył do potęgi zapierającej dech w piersiach.
Droga, po której jechaliśmy, nie nadawała się do tego. To znaczy do jazdy. Jakiejkolwiek jazdy, nie tylko rajdowej. Powiedzenie o niej „same dziury” byłoby komplementem. Tutaj dziur było więcej niż powierzchni drogi. Dziury w dziurach były na porządku dziennym. I on je wszystkie jakoś omijał,…aał… ale zawsze kosztem tego, że jednocześnie wpadał w inne.
– Złap się czegoś, gringo, bo sobie rozbijesz głowę – krzyknął jo – gin w kompletnej ciemności.
– Zapomniał pan zapalić światła – odkrzyknąłem, zastanawiając się jak on właściwie widzi cokolwiek przed nami.
– Nie zapomniałem. Ty zapomniałeś, gringo.
– Ze co?
– Weź latarkę i świeć. Jest pod twoim siedzeniem. Wymacałem duży plastikowy przedmiot z rączką, wyciągnąłem, potem odszukałem na nim włącznik i stała się jasność.
– Świeć na drogę, a nie na mnie!
– Przepraszani.
– A teraz wrzuć dwójkę, bo ja nie mam czym. Skonsternowany tym oświadczeniem znowu poświeciłem na niego i poczułem, jak ogarnia mnie przerażenie.
Jakaś choroba, a właściwie chyba cała ich seria uczyniła z tego człowieka przerażające monstrum. Jego prawa ręka była kawałkiem kikuta sterczącego z barku. Lewa dziwnie wykręcona i „uschnięta''. (Nie mam na to innego określenia poza tym potocznym.) Sylwetka z wyraźnymi objawami choroby Heine – Medina…
– TERAZ' Zmieniaj bieg, gringo – przywołał mnie do rzeczywistości.
Zmieniłem.
Przy okazji bezwiednie rzuciłem mu kolejne spojrzenie. Lewa ręka – ta, którą trzymał kierownicę – zamiast palców miała coś w rodzaju wydłużonego szpona, którym zahaczał za poprzeczki kierownicy i w ten sposób skręcał. Jego nogi…
Nie chciałem dalej patrzeć. Odwróciłem wzrok i w tym momencie kątem oka spostrzegłem, że na tylnym siedzeniu leży rozwalona wygodnie wielka kosmata panika. Rozparta, uśmiechnięta szyderczo, demonstracyjnie oglądała sobie paznokcie. Gwizdała przy tym przez szparę w przednich zębach. Od naszego ostatniego spotkania przytyła jeszcze bardziej, ale jakoś tym razem nie wydało mi się to śmieszne. Wcale. Gdyby na mnie teraz skoczyła, z całą tą swoją tuszą…
– ZMIENIAJ! – wrzasnął jogin – redukcja na jedynkę…
Wspomnienie tamtego kierowcy stało mi przed oczami przez wiele lat. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego on zamiast siedzieć w domu, czy w szpitalu, jeździł taksówką? W jego stanie???
Dzisiaj już wiem dlaczego.
Posłuchajcie…
Jechałem dwa dni błotnistą drogą. Dla kilku tysięcy mieszkańców odległych wiosek to była jedyna droga łącząca ich ze światem… hm, nazwijmy go cywilizowanym. Musieli nią jeździć, mimo trudów i błota, bo innej drogi nie było. Ta, jedyna, powstała dzięki poszerzeniu ścieżki, którą dawniej Indianie chodzili pieszo. Teraz tym szlakiem kursują samochody terenowe oraz ciężarówki z demobilu.
Po każdym deszczu wiele odcinków drogi staje się nieprzejezdnych – maziste błoto, głębokie koleiny, a do tego bajora stojącej wody.
W takich miejscach pojawiają się zawsze ludzie z łopatami. Nie wzywani przez nikogo przychodzą z okolicznych domostw i godzinami wyrównują koleiny, odprowadzają wodę, a każdy kolejny pojazd niweczy ich robotę. Nie jest to jednak praca syzyfowa. Kierowcy chętnie płacą po kilka groszy za to, że nie grzęzną w błocie. Albo za to, że kiedy już ugrzęźli, ktoś ich sprawnie wyciąga.
Biedni, bezrobotni ludzie mieszkający wzdłuż tej drogi, po każdym deszczu biorą łopaty i sami sobie organizują roboty publiczne.
Dlaczego?
Słuchajcie dalej…
Porwały mi się sandały.
Naprawił mi je przydrożny szewc. Zrobił to tanio, szybko (na poczekaniu) i wyjątkowo sprawnie, chociaż nawet nie miał warsztatu tylko skrzynkę z narzędziami i dwa krzesełka ustawione w cleniu rozłożystego fikusa. A ponadto nie miał lewej ręki!
Mimo to pracował i był bardzo sprawnym szewcem. Pomagał sobie kolanami, brodą, zębami, kilka razy poprosił mnie, żebym mu coś przytrzymał – zawsze z pogodnym uśmiechem.
W kraju cywilizowanym, europejskim, tam, gdzie są Fundusze dla niepełnosprawnych, zasiłki i państwowe programy opieki, ów człowiek całe życie wegetowałby na marginesie społeczeństwa. Czułby się ciężarem, pobierając rentę (zawsze za niską), byłby sfrustrowany, zgorzkniały i nieszczęśliwy ze swoim inwalidztwem.
W Republice Bananowej, nie miał na to wszystko czasu, bo tak jak inni, pełnosprawni, musiał pracować, by zarobić na chleb. W jego kraju, kto nie pracuje, ten nie je! Bieda wyzwala tam w ludziach nadzwyczajną aktywność – kiedy człowiek musi sobie znaleźć robotę, wówczas nie czeka bezczynnie, nie wybrzydza, tylko podejmuje się k a ż d e g o zajęcia, jakie mu się trafi.
Posłuchajcie jeszcze tego…
Wszędzie zamiast pojemników na śmiecie widziałem zbieraczy odpadków z czarnymi workami z plastiku. Większość z nich nie była opłacana przez miasto, tylko pracowała na własny rachunek, zbierając surowce wtórne i sprzedając je potem w punktach skupu. Dzięki nim z ulic znikało szkło (nawet potłuczone), plastikowe odpadki, puszki i papiery. Całą resztę, raz dziennie, uprzątały służby miejskie. Tyle że tej reszty prawie nie było.
Z okien mojego pokoju obserwowałem porzucony wrak samochodu z umieszczoną na nim kartką „Na złom” – został rozmontowany i wyniesiony w ciągu kilku godzin! Na ulicy pozostała jedynie zawartość popielniczki, którą wkrótce porwał wiatr.
Gdyby tym wszystkim śmieciarzom ktoś przyznał zasiłki dla bezrobotnych, usiedliby przed telewizorem popijając piwo, a po ulicach ich miasta walałyby się sterty śmieci. Brak zasiłków zmusił ich do aktywności.
To okrutne, powiecie?
Nie jestem pewien. Wydaje mi się,
że dzięki pracy ich życie nabiera sensu.
Minęło kilka miesięcy i znów stanąłem na granicy Hondurasu. Bez wizy. Władze tego kraju najwyraźniej uparły się widzieć we mnie wroga. Ponadto całkowicie zignorowały fakt, że na moim nowym paszporcie nie było już słówka „Ludowa”, a orzeł odzyskał koronę.
Byłem prosić ich ambasadę w Paryżu – nic. Perswadowałem w Wiedniu – nic. W Waszyngtonie – nic. Zeźlony tym biurokratycznym bezsensem postanowiłem z nich zadrwić. Okpić dziadów, tak jak jeszcze ich przedtem nie okpił nikt. Posłuchajcie…
Pojechałem na to samo przejście graniczne, co za pierwszym razem. Sceneria bez zmian: błoto, zardzewiały łańcuch w poprzek drogi i przechylona budka strażnicza. Tylko resztki flag narodowych Gwatemali i Hondurasu zmieniły się w resztki resztek.
Podałem żołnierzowi dokumenty. A konkretnie – przywiezioną z Polski specjalnie na tę okazję – książeczkę zdrowia.
(Wyglądała zupełnie jak paszport: twarde okładki z wytłoczonym napisem, w środku moje zdjęcie, pieczęć ZUS – u, seria, numer, dane osobowe i 32 strony pokryte rubrykami.)
Honduraski wojskowy zastukał palcem w napis „Legitymacja Ubezpieczeniowa” i zapytał:
– Co to za kraj?
– Republica de Ubezpieczalnia - odpowiadam bez chwili wahania, a on wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie.
Na pierwszych stronach był, znany mi już, spis państw świata. Wojskowy palec, tak jak poprzednio, zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał kolejne nazwy. Mozolnie, jakby je lepił w ustach pełnych gęstego kitu. Miałem więc mnóstwo czasu, by się do syta nacieszyć zemstą.
Kiedy wreszcie dojechał do końca listy, stwierdził z niepokojem, że Ubezpieczalnia na niej nie figuruje. W suplemencie: „Kraje wrogie – komunistyczne i terrorystyczne” też jej nie było.
– Czy to państwo występuje może pod jakąś inną nazwą? – zapytał wreszcie.
– Czasami, ale rzadko. Ubezpieczalnia to Ubezpieczalnia – bawiłem się setnie. – Ale niech pan może jeszcze sprawdzi pod Suomi.
Oczywiście wkrótce znalazł to słowo w przypisach, jako wariantywną nazwę Finlandii. Wtedy już bez wahania wbił mi do książeczki zdrowia odpowiedni stempelek.
– Witamy w Hondurasie, gringo.
Przekroczenie granicy na książeczkę zdrowia uważani za swoisty rekord świata – godny Księgi rekordów Guinnessa. W każdym razie jest to mój największy osobisty wyczyn w kategorii pokonywania barier biurokratycznych.
Legalnie wjechałem tam dopiero w roku 1994. Wprawdzie w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych zapewniono mnie, że wiz już nie trzeba, bo podpisaliśmy odpowiednią umowę, ale ja postanowiłem się zabezpieczyć na wypadek, gdyby w Hondurasie nikt o tej umowie nie słyszał.
. Wizę odebrałem w Paryżu (tym razem obsłużono mnie w białych rękawiczkach, a cala procedura trwała zaledwie kilka godzin) i bardzo z siebie zadowolony udałem się w moją czwartą podróż do Hondurasu.
Po przylocie na miejsce przeżyłem ogromne rozczarowanie: nikt mi nie chciał sprawdzić paszportu! Nawet pobieżnie. Kompletnie nic! Machali od niechcenia ręką, żeby przechodzić BEZ KONTROLI! A ja przecież mogłem być terrorystą z Albanii albo z Kuby.
Tyle zachodu poszło na marne!? Tyle kolejnych prób, forteli, wizyty we wszystkich możliwych konsulatach, a kiedy wreszcie mam wizęnikt jej nie chce oglądać? Byłem zdruzgotany.
Uspokoiłem się dopiero przy wyjeździe.
Urzędnik kontroli granicznej wywrzeszczał mi w twarz, że przez miesiąc przebywałem w Hondurasie nielegalnie! Mam wprawdzie wizę, ale brak stempli wjazdowych.
Natychmiast uruchomiono odpowiednią procedurę, w wyniku której zostałem aresztowany, a pięć minut potem DEPORTOWANY! [Przypis: Do samolotu, którym i rak miałem odlecieć]
– I żebym cię tu więcej nie widział, gringo!
Zgodnie z informacjami, które dotarły do nas wchwiliskładania tej książki do druku, Wojciech Cejrowski znowu przebywa w Hondurasie, Nie jest co jednak oficjalna wersja zdarzeń.
Wyjechał z Polski, to prawda – istnieje na co dowód w postaci pieczęci w paszporcie – ale, od kilku tygodni, nigdzie oficjalnie nie wjechał. Tak więc, z formalnego punktu widzenia, cały czas przebywa na linii granicznej. Po lekturze kilku poprzednich rozdziałów, z pełnym spokojem czekamy na deportację.
/ – / Wydawca