38275.fb2
Morze Karaibskie – najpiękniejsze na świecie. A dookoła niego bardzo ciekawe lądy: od zachodu Ameryka Środkowa i jej Republiki Bananowe; od północy Kuba, Jamajka i Haiti; od wschodu łańcuszek tropikalnych wysp – Małe Antyle; a od południa ujście Orinoko i porośnięte dżunglą wybrzeża Ameryki Południowej.
Woda na Karaibach ma niespotykany nigdzie indziej odcień turkusu. Piasek bywa biały i miękki jak mąka, bywa też czarny – wulkaniczny – i szorstki jak pumeks, ale najczęściej jest złoty. Plaże ocieniają klasyczne palmy kokosowe, szeleszczące zielonymi pióropuszami liści.
Tuż przy ziemi palmowe pnie skradają się wytrwale w stronę morza – w pogoni za słońcem. Wyżej zaś, bliżej korony, tropikalne wiatry odginają je z powrotem w stronę lądu. Taki kształt pozwala bardzo wygodnie zawiesić hamak – najbardziej popularny na Karaibach rodzaj łóżka.
(Dla wielu osób hamak pod palmą to jednocześnie ich jedyny dom, ale mało kto z tego powodu narzeka ponieważ zwykle jest to świadomy w y b ó r, a nie przymus ekonomiczny.)
Ludzie żyjącynad tym morzem nigdy się nie śpieszą.
W żadnej sprawie.
A już szczególnie nie uprawiają pogoni za pieniądzem.
I zawsze są pogodni.
Nawet bieda jest tutaj uśmiechnięta, bo kiedy na Karaibach nie masz zupełnie nic, to i tak masz sporo: klimat, który nie wymaga butów, ani ubrań; tropikalne owoce, które rosną same, więc nie ma konieczności ich uprawiać, ba, nie trzeba nawet mieć własnego ogrodu ni pola – wystarczy pójść do lasu i rwać; a na obiad zawsze znajdzie się jakaś ryba, którą można sobie upiec na patyku przy ognisku z wyschniętych łupin kokosa.
Bardzo często zamiast ryby pożywieniem codziennym tutejszego biedaka bywa langusta albo ostrygi – zależy co się udało złapać jako pierwsze. Jeszcze tylko kilka kropel limony albo dzikiej pomarańczy, układamy jedzenie na liściu bananowca i gotowe – romantyczna kolacja, w romantycznym miejscu, za którą biedak nie płaci nic, a zagraniczny turysta chętnie odda bardzo wiele (i jeszcze dołoży napiwek).
Dlatego właśnie lata emerytury planuję spędzić na Karaibach. Ale to dopiero za wiele lat, tymczasem dziś odwiedzam je regularnie. Tak organizuję wszystkie moje wyprawy, żeby choć na kilka dni, zatrzymać się nad Morzem Karaibskim. Byłem tam już dziesiątki razy i zawsze wracałem szczęśliwy.
A poza tym, że pięknie, tam jest także… ciekawie.
Aha, i dobrze jest mieć ze sobą Tupet jak taran. [Przypis: Tupet jak taran, to rodzaj narzędzia psychicznego. Jego zastosowanie zostanie wkrótce zilustrowanie kilkoma przykładami. Generalnie służy on do pokonywania niebezpieczeństw i biurokratycznych utrudnień w podróży.
Autor opisał wcześniej użycie w podobnym celu tupetu zwykłego (przekroczenie granicy na książeczkę zdrowia, poprawianie wizy długopisem itp.). Tupet zwykły różni się jednak bardzo od tupetu jak taran. W przybliżeniu tak bardzo, jak pukanie w drzwi za pomocą ołówka różni się od pukania klasycznym taranem oblężniczym. [przyp. tłumacza]]
Posłuchajcie…
Pewnego razu nad ciepłymi falami Morza Karaibskiego zepsuł się samolot. Nieświadomy niczego siedziałem w środku i podziwiałem pejzaż za owalnym okienkiem. Jak okiem sięgnąć woda, zachodzące słońce i kilka maleńkich koralowych wysepek porośniętych palmami. A dookoła mnie wyje przeraźliwie i stęka rozklekotany Ił. Tego, że wyje ostatkiem sił, nie zauważałem. Robił to od chwili startu w Madrycie i wydawało mi się, że to po prostu normalny tryb pracy silnika.
Gdzieś tak w połowie drogi nad oceanem Atlantyckim spostrzegłem tylko, że pewna mała śrubka przytrzymująca płaty blachy na skrzydle wykręciła się lub obluzowała i lata nerwowo na wietrze. Istniało niebezpieczeństwo, że się jej w końcu łepek oderwie, a potem…
– Potem ten kawał blachy na skrzydle odfrunie – tłumaczyłem Stewardesie, którą wezwałem w trybie pilnym z prośbą, żeby o całej sprawie zawiadomiła pilota.
– Śrubka?… – popatrzyła przez bulaj, ale wcale nie byłem pewien, czy szukała wzrokiem śrubki, czy tylko udawała dla świętego spokoju.
– O, tam – pokazałem palcem.
– Aha! O rany, widzę – teraz była zaniepokojona, ale tylko przez moment. – No więc, jeśli chodzi o TĘ konkretną śrubkę, a nie o inne sąsiednie, to to jest taka konstrukcja. Ona zawsze lata. C e l o w o! – ucięła rozmowę i odeszła.
Postanowiłem myśleć o czymś innym…
Maszynę, którą leciałem (a może spadałem, ale w końcu spadanie to też rodzaj lotu) skonstruowano na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Dwadzieścia lat później Rosjanie uznali, że jest już kompletnie wyeksploatowana i musi iść na złom. Co dalej? Nic nadzwyczajnego – przekazali ją w darze Ukraińcom.
Ukraińcy latali kolejne kilka lat i po ponownym kompletnym wyeksploatowaniu oddali samolot narodowi kubańskiemu, który latał nim do chwili, którą właśnie zacząłem opisywać, czyli do trzeciego już kompletnego wyeksploatowania.
Dla porządku dodam, że „kompletne wyeksploatowanie” za każdym razem oznaczało, że maszyna ABSOLUTNIE nie kwalifikuje się do remontu i musi być złomowana. NATYCHMIAST!
Sposób złomowania przyjęto dość specyficzny, ale jednocześnie typowy dla gospodarki socjalistycznej tamtego okresu – Rosjanie złomowali na Ukrainie, Ukraińcy na Kubie, a Kubańczycy najwyraźniej postanowili złomować tam, gdzie akurat spadną. To, że siedziałem w środku, nie miało dla nich znaczenia.
Lewy silnik przestał wyć, zaklekotał niepokojąco, a potem
Awaria nastąpiła w chwili, gdy pilot uprzejmie zawiadamiał, żeby zapiąć pasy i przygasić cygara -, bo właśnie podchodzimy do lądowania. Jakoś nie wspomniał, że odbędzie się ono dziobem w dół. W ciepłych falach mojego ulubionego morza.
Znowu postanowiłem myśleć o czymś innym… [Przypis: Próbowałem też NIE myśleć o tym, kto siedzi za moimi plecami. I dlaczego pachnie stamtąd przemoczonym futrem. Mimo wyjącego silnika słyszałem wyraźnie, jak ten ktoś nonszalancko gwiżdże przez szparę w przednich zębach.]
…ale o czym by tu? Może o cygarach, coto je mają poprzygaszać:
Najlepsze cygara na świecie są zwijane na spoconych udach kubańskich kobiet.
Wszyscy mówią, że to legenda.
A ja tę legendę widziałem na własne oczy. Mogę nawet pokazać, przy której uliczce w Hawanie. Ba, założęsię, że jedna z postaci – pewna spocona Murzynka – do dnia dzisiejszego siedzi pod tym samym spłowiałym szyldem z napisem: „Cygara PRAWDZIWE” wymalowanym na kawałku dykty, i nadal skręca. Powiedzcie jej, że to, cowłaśnie robi to tylko bujda, a już ona wam wybije z głowy słowo „legenda”.
Prawdziwe cygaro to dzieło sztuki. Coś takiego zbrodnia gasić i wyrzucać w połowie długości – dlatego prawdziwe się jedynie przygasza, a potem zapala ponownie. [Przypis: Są jeszcze półprawdziwe, które zwija się spoconą dłonią na drewnianym stoliku, oraz zupełnie nieprawdziwe, czyli podrabiane – powstają w sterylnych warunkach produkcji masowej. Te ostatnie bywają bardzo… udatne. Ale dla znawcy są jak koncert na skrzypcach elektrycznych kontra stary dobry stradivarius.]
Nie jestem palaczem i nigdy nie byłem, a jednak cygar w moim życiu wypaliłem całe setki. To ze względu na specyficzne zasady obowiązujące na pokładach kubańskich linii lotniczych…
Zamiast posadzić palaczy z tyłu, a resztę ludzi z przodu i oddzielić te dwie grupy jakąś zasłonką, Kubańczycy stosowali (może jeszcze stosują, ale ja już ich liniami nie podróżuję) podział wzdłuż osi samolotu – lewa strona dla palących, prawa dla niepalących. A dym oczywiście miał to wszystko w nosie i leciał gdzie mu się żywnie podobało. Zresztą, on nie bardzo miał gdzie latać, bo było go tyle, że się raczej tłoczył w każdym dostępnym miejscu.
Jednej ze stewardes zadałem uszczypliwe pytanie: cobędzie, gdy otworzę drzwi do toalety?
– Czy przypadkiem nie zostanę obsikany wodą przez automat przeciwpożarowy?
– Spokojnie, compańero, wszystkie detektory dymu zostały odłączone.
– A gdyby wybuchł prawdziwy pożar, to co?!
– Na naszych pokładach nie może wybuchnąć.
– Są całkowicie niepalne – dodała rzeczowo i oddaliła się bokiem, to znaczy odwrócona pupą do palaczy, a przodem do mnie.
Dlaczego szła bokiem?
Bo widzicie, Kubanki bywają grube i chude, piękne i brzydkie, białe i czarne, ale wszystkie mają bardzo szerokie kości miednicy. Tak szerokie, że nie mieszczą się w normalnym przejściu między fotelami samolotu. To znaczy może by się zmieściły w Boeingu, ale mają do dyspozycji wyłącznie ruskie Iły, a Iły projektowano bez uwzględnienia takiego parametru jak „komfort”.
(Fizyczny przymus poruszania się bokiem miał swoje konsekwencje przy serwowaniu posiłków: najpierw karmiono pasażerów siedzących po jednej stronie samolotu, bo dopiero gdy stewardesy doszły do ogona, mogły się odwrócić przodem do pozostałych. Zawsze, gdy podziwiałem te manewry, kusiło mnie, żeby im rozdać stroje do krakowiaka.)
Wkrótce po tym, jak jeden silnik zgasł, stewardesy z uśmiechami na twarzach zaczęły roznosić butelki rumu. (Te ich uśmiechy wydały mi się mocno podejrzane, bo pojawiły się po raz pierwszy odkąd wystartowaliśmy.)
Dziwne – myślę sobie – zazwyczaj, kiedy samolot podchodzi do lądowania z b i e r a się napoje. Zazwyczaj też rum ścibią człowiekowi po kropelce, a nie rozdają flaszkami.
Nagle zaczęło jakoś tak inaczej rzęzić. I jakby trochę kiwać… Przypominało to desperackie próby unoszenia dziobu samolotu do góry, podczas gdy dziób zdecydowanie chce zacząćpikować.
Pasażerowie zaczęli się nerwowo wiercić. Tylko kilku zajęło się rumem, reszta była coraz bardziej…
– UWAGA – wrzasnęła jedna ze stewardes skupiając na sobie naszą uwagę. – Dzisiaj święto Fidela Castro, Wodza Naszej Rewolucji. Z tej okazji linie lotnicze Cubana de Aviación pragną wznieść toast: VIVA FIDEL! y CUBA LIBRE!
– VIVA! – odpowiedział zgodny chór pasażerskich głosów. Butelki poszły w ruch i wszyscy zaczęli myśleć o czym innym… Ktoś siedzący za moimi plecami przysunął się nagle i szepnął mi prosto w ucho! lądowanie na dnie morza to też lądowanie.
Wylądowaliśmy.
Z łomotem i bardzo twardo. Aż nam wszystkim żołądki grzmotnęły o pięty. Najwyraźniej resory pod nami właśnie przeszły w stan wiecznego spoczynku.
Za to hamulce działały wyśmienicie – gdyby nie ciasno zapięte pasy, pasażerowie powylatywaliby przez kabinę pilotów.
Potem okazało się, że hamowaliśmy tak gwałtownie ze względu na przejeżdżający pociąg. (Za pierwszym razem to się każdemu wydaje niedorzecznością – tory kolejowe w poprzek pasa startowego, a do tego szlaban, który zatrzymuje samoloty… – unikat w skali światowej. Kubańczycy powinni na to sprzedawać bilety.) Czekaliśmy dobre dziesięć minut zanim ociężała stalowa gąsienica złożona z przerdzewiałych cystern przetoczy się na drugą stronę lotniska.
Za oknem była typowa dla Karaibów styczniowa pogoda – silny wiatr, gęste chmury i około 30 stopni Celsjusza powyżej zera. Kilka reflektorów w oddali oświetlało gigantyczny napis wycięty z blachy:
AEROPUERTO INTERNACIONAL JOSE MARTI HAVANA CUBA
Poszczególne litery przyspawano do potężnej żelaznej konstrukcji, która pierwotnie miała chyba tworzyć most kolejowy albo horyzontalną wersję wieży Eiffla. Całość robiła wrażenie jakby ktoś planował tu co najmniej kosmodrom, ale potem się rozmyślił i zostawił tylko napis.
Pod napisem kulił się wstydliwie niepozorny, piętrowy baraczek – Budynek Portu Lotniczego – znany mi z kilku wcześniejszych wizyt. Podobno postawili go jeszcze Amerykanie w latach 50. – wtedy to było ich lotnisko – a używali najprawdopodobniej jako schowka na szczotki. Teraz mieścił salę odpraw i poczekalnię – na parterze, a na piętrze – salę tranzytową oraz sklepik – barek „Wyłącznie dla cudzoziemców”. (Na szczotki zabrakło miejsca, więc wszystko było niepozamiatane.)
Sklepik charakteryzował się tym, że choć towary oferowano tylko kubańskie, to pieniądze musiały być wyłącznie zagraniczne. Za głupią bułkę z serem kazali płacić dwa dolary, a za śniadanie lub kolację prawie dwadzieścia. Dzisiaj bym zapłacił, ale wtedy – w latach 80. – miesięczna pensja w moim kraju starczyłaby mi zaledwie na jedno takie śniadanie! Woziłem więc kanapki z Polski.
Woziłem też kieszeń pełną kompletnie bezużytecznych kubańskich pesos. Narodowy Bank Polski sprzedawał je turystom jadącym do Hawany. Były tanie, więc je kupowałem, choć nie miałem gdzie wydać. (Wtedy kupowało się wszystko coakurat można było kupić, bez względu na to czy było potrzebne.) Po kilku latach uskładałem w ten sposób niezłą fortunkę.
Właśnie ogłosili przez megafon, że samolot, którym poleciałem z Madrytu, już nigdzie nie poleci. (A miał lecieć dalej na półwysep Yukatan w Meksyku, a konkretnie do miasta Merida.) W związku z tym zamiast zwyczajowych kilku godzin, na przesiadkę miałem czekać aż półtora dnia! Byłem zły, bo mi nie zapewniono ani hotelu, ani posiłków, a na dodatek nie pozwolono wyjść na miasto i zapewnić sobie tego wszystkiego w trybie indywidualnym. No cóż – to była Kuba Fidela Castro, a ja byłem przedstawicielem narodu, który zorganizował „Solidarność”.
W ten sposób koło absurdu się zamknęło – do Republik Bananowych nie wpuszczały mnie dyktatury prawicowe, a na Kubę dyktatura lewicowa. Ci pierwsi dlatego, że byłem obywatelem kraju komunistycznego, a drudzy, bo antykomunistycznego. W obu przypadkach chodziło oczywiście o ten sam kraj – Polskę.
Podszedłem do barku „Wyłącznie dla cudzoziemców” i zamówiłem kolację.
Sprzedawca podsumował rachunek i mówi:
– Sześć pięćdziesiąt.
Na to ja mu bezczelnie wręczam siedem pesos i mówię:
– Reszty nie trzeba.
– A co to jest? – pyta głośno i niegrzecznie.
– Kubańskie pesos – odpowiadam słodko, ale zaczepnie. Dookoła nas było sporo ludzi czekających na samoloty. Wszyscy lekko znudzeni, więc z zainteresowaniem zaczęli się przysłuchiwać narastającej kłótni. A mnie właśnie o to chodziło – o publiczność.
– Ja tu tylko przyjmuję dolary! – warknął kelner. – Albo pan dajesz dolary, albo jedzenia nie będzie!
– A to ciekawe… na Kubie nie przyjmujecie kubańskiej waluty?… – Nie!
– No trudno… – w tym momencie teatralnym gestem wyciągnąłem z kieszeni banknot jednodolarowy -…ale proszę popatrzeć…
Popatrzyli oczywiście wszyscy, nie tylko kelner. Parę osób nawet podeszło bliżej, a ja rozpocząłem przedstawienie:
– Proszę popatrzeć na tego dolara. Co my tu mamy?… Portret prezydenta Waszyngtona. A co jest na banknocie jednopesowym?
Tłumek dookoła nas zgęstniał. Ludzie zorientowali się, że będzie jakaś draka.
– Na banknocie jednopesowym – zacząłem odpowiadać sam sobie – widzimy portret kubańskiego bohatera Jose Marti, a na odwrocie dodatkowo portrety towarzysza Fidela Castro oraz jego brata Raula Castro, ministra spraw wewnętrznych!
Przy słowach „ministra spraw wewnętrznych” uniosłem banknot w górę, jak transparent, po czym tubalnym głosem natarłem na kelnera:
– Czy pan ośmiela się wmawiać wszystkim tu obecnym naocznym ś w i a d k o m, że na Kubie jeden amerykański prezydent jest więcej wart od trzech największych kubańskich rewolucjonistów: Jose Marti! Fidela Castro! i jego brata Raula Castro, Ministra Spraw Wewnętrznych i Służb Specjalnych!?
Po tych słowach wokoło zapadła kompletna cisza. (Syczało w niej tylko trochę powietrze, po tym jak znacząco przeciągnąłem słowa „sssłużb” i „ssspecjalnych”.)
Wszyscy spoglądali wyczekująco na kelnera.
Ja najbardziej, bo wcale nie byłem pewien czy mój sposób zadziała. Mogło się zdarzyć, że za akcję wywrotową trafię do kubańskiego więzienia. I wtedy z całą pewnością nie wyciągnie mnie stamtąd polska ambasada, ponieważ były lata 80. i ta ambasada reprezentowała władzę dużo bliższą Fidelowi Castro niż mnie.
A jednak zadziałał. Tupet jak taran zawodzi baaardzo rzadko. (Jedynie w przypadkach, gdy trafia na stalowe nerwy.)
Kelner głośno przełknął ślinę. Sądząc po ruchach jego grdyki, mogło to być także jabłko w całości. Był blady jak ściana i mniej więcej tak stabilny jak galareta. Sztywnym ruchem sięgnął pod ladę i wyciągnął cennik.
W przeciwieństwie do wszystkich innych cenników, które już leżały na ladzie ten był napisany po hiszpańsku, a ceny podano w pesos. Popatrzyłem na nie i uśmiechnąłem się szeroko. Potem wyciągnąłem z kieszeni uciułany przez lata plik kubańskich pieniędzy i triumfalnie zwróciłem się do mojej publiczności:
– Szanowni Państwo, STAWIAM WSZYSTKIM!!!
Tylko raz w życiu byłem wstawiony – właśnie tego dnia – ale wtedy całe lotnisko było pijane. Nawet kelner. (A może on szczególnie.)
W pewnej chwili, jakoś tak nad ranem, wyjrzałem przez okno, a tam:
– Rany! Mój samolot kołuje właśnie na pas startowy!!! Poznałem go od razu, bo jedno ze skrzydeł miał pomarańczowe – albo świeżo przyspawane z jakiegoś innego samolotu, albo nowe i go jeszcze nie zdążyli pomalować.
No więc zrywam się na ten widok, łapię plecak i pędzę w stronę drzwi. A strażnik zatrzymuje mnie i uspokaja:
– Compańero, spokojnie, dla was podstawią inny, ten już nigdzie nie poleci. Jest kompletnie wyeksploatowany.
– To po co kołuje?
– Odsyłamy go do bratniej Angoli.
Było to całkiem niedawno, ale za co daleko stąd: za górami, za lasami i za oceanem – w jednym z krajów karaibskich. (Dokładniej nie objaśnię, ponieważ chciałbym tam jeszcze kiedyś pojechać.)
W pewnym małym miasteczku usłyszałem plotki, że na pasie startowym pobliskiego lotniska wojskowego,, ktoś bezczelnie uprawia marihuanę. Od lat!
Kiedy marihuana rośnie i dojrzewa, samoloty przez kilka miesięcy stoją uśpione pod plandekami. Łatwo wtedy zapomnieć, że jesteśmy na lotnisku – wszystko wygląda jak ogromna dzika łąka.
Pewnego dnia ktoś ją kosi i wówczas samoloty zaczynają latać – głównie na północ i głównie po północy - nerwowo i namiętnie, jakby przez kilka dni chciały nadrobić kilkumiesięczną bezczynność.
Potem znowu zapada cisza. I nowa marihuana rośnie sobie, dojrzewa, a samoloty nie latają.
Postanowiłem to sprawdzić. Niebezpieczeństwo było spore, ale pokusa jeszcze większa – gdyby udało mi się zrobić zdjęcia poligonu pełnego marychy, to zarobiłbym dość pieniędzy na tę i pewnie jeszcze na następną wyprawę.
Posłuchajcie…
Pół dnia maszerowałem wzdłuż pustej plaży. Cojakiś czas musiałem wchodzić do wody i opływać skały barykadujące drogę lądową. (Aparat miałem zapakowany w wodoszczelne pudełko.) W ten sposób, niezauważony przez nikogo wkroczyłem na poligon.
Pas startowy znalazłem bez kłopotu – jak wszystkie pasy startowe był płaski i duży. Długi na jakieś trzy kilometry i szeroki na mniej więcej 500 metrów. A obok niego drugi podobny!
– Niezłe poletko – pomyślałem patrząc na 300 hektarów marychy, która spokojnie falowała na wietrze.
Nikt jej nie pilnował, nikt jej nie poszukiwał, bo przecież tereny wojskowe były poza wszelkim podejrzeniem…
Wyciągnąłem aparat i zaczynam robić zdjęcia.
Zrobiłem niewiele, może ze dwie rolki, bo cotu właściwie fotografować – samoloty, ze zbliżeniami na godło państwowe i numery, łany marychy w tle, panoramka, wszystko pięknie widać, czas się zwijać…
W tym momencie z boku wyskakuje na mnie żołnierz z karabinem w ręku.
– STAĆ!!! – wrzeszczy i repetuje broń. – Co ty tu robisz, gringo?!
To jedna z tych sytuacji, które mogą się dla człowieka skończyć tragicznie – wojsko uprawiające marihuanę na pewno nie życzysobie rozgłosu; wojsko uprawiające marihuanę, na pewno potrafi tak zastrzelić, żeby nikt nie usłyszał huku i nigdy nie znalazł zwłok – od odpowiedzi, której udzielę na pytanie: „Co ty tu robisz, gringo?” zależymoje życie.
Jedyne jakie mam. Niepowtarzalne…
A kule od karabinu lecące w kierunku czyjegoś brzucha są nieodwracalne – szepnęło mi coś wprost do ucha. (Było kosmate.)
Więc co ja tutaj robię?… – myślałem gorączkowo.
– No właśnie żołnierzu, coja właściwie tutaj robię? – powiedziałem na glos zaskakująco miękko i spokojnie. – Właśnie WAS żołnierzu chciałem o to zapytać. Noo? Może mi łaskawie odpowiecie, co ja tutaj robię, ha?! – spokój i miękkość powoli ustępowały miejsca dźwiękom przypominającym świderek dentystyczny.
Żołnierza zatkało. A ja stopniowo zaczynałem mówić coraz głośniej i coraz groźniej mrużyłem oczy:
– No więc żołnierzu?… Gonzales, widzę na plakietce, że nazywacie się Gonzales. Zgadza się Gonzalesssss, czy nie?!! – huknąłem na niego po kapralsku.
– Tajes – odbąknął Gonzalez wyraźnie zbity z tropu i wstępnie zaniepokojony.
– Powiedzcie mi, Gonzalesss – świderek dentystyczny zwiększył obroty – jak to możliwe, żeby nieupoważniony gringo/ wtargnął tak głęboko na strzeżony przez was teren? Żeby wlazł wam w sam środek poligonu i zaczął robić zdjęcia, ha?! – świderek dowiercił się w pobliże nerwu – I dlaczego tam z tyłu nie ma żadnej warty, ha?! Pospaliście się, Gonzalessss?! SSSJESTY SIĘ WAM ZACHCIAŁO!!? HA?! Dlaczego ja tam nie widziałem żadnej tablicy ostrzegawczej, ha?! Proszę mnie stąd natychmiast wyprowadzić! A w ogóle to GDZIE JEST WASZ DOWÓDCA?!!!
Z dowódcą rozmawiałem już w tonie konsyliacyjno – konspiracyjnym. Robiąc porozumiewawcze gesty głową w kierunku 300 hektarów trefnej uprawy mówiłem:
– Przecież jakby to ktoś tu zobaczył, jakby tu wam wlazł jakiś prawdziwy gringo, w dodatku dziennikarz, to by nam wszystkim tyłki usmażył.
Słówko „nam”, które bardzo misternie wplotłem do rozmowy, uczyniło ze mnie sojusznika, albo wspólnika z konspiracji, albo… Nie wiadomo dokładnie kogo, ale przecież podrzędny dowódca warty nie mógł samodzielnie zdecydować o obsianiu dwóch pasów startowych marihuaną. Na pewno decydował ktoś starszy stopniem, kogo tutaj nie było.
Bo nie mogło być – żaden oficer nie zaryzykowałby przebywania w pobliżu. Liczyłem więc na to, że wezmą mnie za osobę przysłaną „z góry”, która sprawdza, jak się sprawy mają.
Wszystko rozeszło się po kościach, a ja wiałem z tego poligonu jak huragan i potem przez tydzień zmieniałem autobusy, jeżdżąc zygzakiem po całym kraju, żeby zmylić ślad.
W dalekiej podróży dobrze jest mieć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uważnie patrzeć na ręce nawet najbliższym sojusznikom.
Kiedy po raz pierwszy poszedłem do kościoła na Karaibach, byłem zszokowany. Aż musiałem wyjść przed budynek i przeczytać, czy jest na pewno katolicki – takie to wszystko było inne. Ale po swojemu wspaniałe.
Dzisiaj już się niczemu nie dziwię – po dwudziestu latach wypraw do Ameryki Łacińskiej widziałem już chyba wszystko comoże szokować:
Nie dziwią mnie psy, które leżą w kościelnych ławkach, obok nóg swoich właścicieli. I nie chodzi tu o eleganckie pieski kanapowe, ale o wielkie i najczęściej brzydkie kundle, które asystują właścicielom zawsze i wszędzie, więc także w czasie mszy. Niektóre nawet przy komunii.
Nie szokują mnie rowery i motory zaparkowane wewnątrz kościoła – bo na zewnątrz kradną – przypięte łańcuchem do chrzcielnicy albo do konfesjonału.
Nie szokuje mnie konfesjonał skonstruowany tak, że spowiedź odbywa się twarzą w twarz, a nie – tak jak u nas – do ucha.
Nie szokuje mnie ksiądz z mikrofonem w ręku, który głosi kazanie przemieszczając się po całym kościele – podchodzi do ludzi, zwraca się do konkretnych osób po imieniu, nawołuje tych na zewnątrz, żeby weszli i się przyłączyli. Czasem w trakcie kazania używa niecenzuralnego języka, tłumacząc, że jego parafianie innego nie rozumieją. (Jak im mówię „ladacznica” to nie wiedzą o cochodzi i się głośno dopytują. To ja wtedy próbuję „kobieta lekkich obyczajów”, a oni na to, czy znaczy, że bardzo chuda? W końcu zostaje człowiekowi tylko to jedno, jedyne słowo na „k”, które wszyscy świetnie znają.)
Nie szokuje mnie, kiedy kapłan w stroju liturgicznym zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć, albo śpiewać podrygując, jak artysta na estradzie…
Nie szokuje mnie już chyba nic.
Ale parę rzeczy mnie wzrusza. Wstrząsa mną do żywego.
Gdy w czasie mszy padają słowa: „przekażcie sobie znak pokoju” w kościele następuje pandemonium. Ludzie wychodzą z ławek, ksiądz schodzi z ołtarza, wszyscy zaczynają spacerować po kościele w poszukiwaniu znajomych osób, z którymi trzeba się przeprosić, pogodzić, pojednać. Harmider jak na bazarze, atmosfera jak u cioci na imieninach… A trwa to tyle, ile trwać musi – aż się wszyscy ze wszystkimi pogodzą. Wszyscy!
Posłuchajcie…
Było to w malej murzyńskiej parafii na wybrzeżu karaibskim.
– Przekażcie sobie znak pokoju – powiedział ksiądz i zaraz potem nastąpiło zwyczajowe zamieszanie.
Po chwili ludzie powrócili do ławek, a kapłan do ołtarza. Ale nie podjął liturgii, tylko mówi:
– A teraz WY dwie! – tu pokazał palcem w kierunku konkretnych osób. – Teraz wy dwie także przekażcie sobie znak pokoju.
Kościół zamarł.
(Dowiedziałem się później, że wszyscy parafianie wiedzieli o starym konflikcie rodzinnym między dwiema siostrami, który trwał od wielu lat.)
Kościół zamarł… i nic.
– Nawołuję was po raz trzeci: PRZEKAŻCIE SOBIE ZNAK POKOJU!!! – ryknął ksiądz. – Będziemy tu czekać tak długo, aż przyjdzie Duch Święty i pokruszy wasze zatwardziałe serca.
Zapadła długa, baaardzo długa, chwila ciszy.
…
Nikt się nie poruszał.
……
Nawet muchy przestały brzęczeć.
………
W końcu jedna z kobiet ryknęła przeraźliwym szlochem.
Wtedy ta druga, biegiem, rzuciła się w jej kierunku. Przypadły do siebie i zwarły w gorącym uścisku – dwie potężne Murzynki. Łkały jak dzieci. Dzieci Boga.
A potem dołączyli do nich pozostali członkowie rodziny…
Wkrótce cały kościół trząsł się od mieszaniny płaczu i śmiechu.
Trząsłem się razem z nimi. I co chwilę ocierałem oczy. Takie rzeczy się udzielają.
Znak pokoju.
U nas to pusta, często żenująca formalność. Kiwamy do siebie głowami, uśmiechamy się zdawkowo, mruczymy pod nosem: pokój z tobą”, (Jakim „tobą”, kiedy to jest nieznana mi starsza pani, do której mówienie per „ty” uważam za wysoce niekulturalne.)
Latynosi zrozumieli o co chodzi – my nie. Tam, obcy obcemu nie przekazuje znaku pokoju, bo nie ma powodu do pojednania z osobą, której się w niczym nie zawiniło. Oni się przepraszają nie pro forma, ale za konkretne winy, wobec konkretnych osób.
I jeszcze coś:
Na Karaibach, skoro już ktoś przyszedł do kościoła, to nie po to żeby pospać w ławce – wygodniej się śpi we własnym hamaku – nikt się więc nie ociąga. Wierni odpowiadają bardzo głośno, a śpiewają na całe gardła. Wszyscy!
Nikt nie mruczy pod nosem. Nikt nie milczy. Ba, odbywa się cośw rodzaju wyścigów – kto głośniej i kto szybciej.
Wspólne Ojcze Nasz i Wierzę odmawiają przekrzykując i wyprzedzając jeden drugiego. Powstaje z tego kompletny bałagan – nie mówią równo, tak jak my, lecz każdy po swojemu.
Ale czy wspólna modlitwa zawsze musi oznaczać wspólny rytm?
Dla nich „razem” oznacza mówić to samo w tym samym czasie i miejscu. Na tym koniec – równo być nie musi, bo wypowiadanie słów równo charakteryzuje wojsko, a nie lud boży zgromadzony dobrowolnie.
Latynosi bardzo często wchodzą księdzu w słowo – wyprzedzają go o pół kroku i odpowiadają jeszcze zanim ksiądz skończy swoją frazę. Wygląda to tak, jakby chcieli udowodnić, że wiedzą co powinno być za chwilę, że każdy z nich umie słowa kolejnych pacierzy – ksiądz jeszcze nie skończył, a oni już odpowiadają. Jak gromada szkolnych prymusów.
Na początku mnie to denerwowało, gubiłem się, złościłem, ale teraz, po latach, „ścigam się” tak jak oni, bo zrozumiałem, że to nie jest wyścig człowieka z człowiekiem, ale wyścig do Pana Boga.
Wszystko zaczęło się w Acapulco – nad Pacyfikiem. A potem ktoś przeniósł tradycję przez góry i tak trafiła na Karaiby Tam zapuściła korzenie. I kwitnie. Raz w roku w wigilię Bożego Narodzenia. Posłuchajcie…
Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu – przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej – tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy – blaszane wprawdzie, ale też z odzysku – zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem…
Nagle usłyszałem dzwony.
Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.
Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni – nawet na Pasterkę nie znaleźli butów…
Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
Ktoś zaintonował pieśń i wtedy cały kościół huknął pełnym głosem.
Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! – jeszczelepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu.
Roześmiani od ucha do ucha, nabierali powietrza pełną piersią a potem:
GLORYJA!! GLOOORYJA!!!
NAJŚWIĘTSZA ROOODZINA!!!
W STAJENCE, W CHLEEEWIKU!!!
JAK MY TU W MEEEKSYKU!
W BIEDZIE, W ZAPOMNIENIU
W LUDZI POGARDZENIU
NOWO ZRODZONEMU
ŚPIEWAMY GLOOORYJA!!!
NADZIEJA! NAAADZIEJA!!!
ZSTĄPIŁA Z NIEBIOSA
BÓG ZESŁAŁ NAM SYNA
ZBAWCĘ, ZBAWICIELA
GLORYJA! GLOOORYJA!!!
UCIEKA ZŁO, BIEDA.
ANIOŁÓW PARADA
NA ZŁOTYCH TRĄBACH GRA
CHLEB POWSZEDNI WYPCHAŁ BRZUCHY
SERCA PEŁNE ZNÓW OTUCHY
URODZINY JEZUSA
GLORYJA! GLORYJA!
Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.
Była wyraźniesłaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko.
To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy – na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ścigają się”, która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga.
Takiego noworodka chrzci się potem hucznie, w styczniową niedzielę Chrztu Pańskiego, nadając mu oczywiście imię Jesus.
Msza trwała dużo dłużej niż zwykle – była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.
Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem – Lulajże Jezuniu… Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki… Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana. [Przypis: Dla jaśniejszego obrazu, w miejsce hiszpańskich, daję tu polskie tytuły o charakterze kołysanek, [przyp. tłumacza]].
Czegoś takiego nie widziałem, nigdzie indziej na świecie. Najpiękniejsza Pasterka w moim życiu. Najpiękniejsze Jasełka. Najpiękniejsza szopka.
Niestety nie da się tego dobrze opowiedzieć – trzeba pojechać i zobaczyć, przeżyć na własnej skórze. A ona jest wtedy gęsia od wzruszenia.
Wyprawa to wyprawa – nie można wybrzydzać – sypia się tam, gdzie można. Gdzie akurat człowieka zastanie noc. Sypiałem więc na dnie łodzi (conad ranem zawsze oznacza, że w kałuży wody), sypiałem na plaży (co nad ranem oznacza., że robi się człowiekowi przeraźliwie zimno), w hamaku zawieszonym pod ciężarówką (zawsze skądś kapie olej, i zawsze trafia w oko), w wagonie towarowym (wszystko zależy od rodzaju towaru, ale w praktyce jedyne nieplombowane wagony wożą albo węgiel, rudę i boksyty, czyli kamienie, albo bydło – rogate i kopytne). Spałem też na ulicach Mexico City – największego miasta świata (tamtejsza biedota, jako miejscowa, miała pierwszeństwo do ciepłych kratek metra, a mnie zostawał karton na betonie), spałem nawet w łóżku Sylwestra Stallone (bez Sylwestra!, było to w luksusowej restauracji Mauna Loa, w karaibskim kurorcie Cancun – Sylwek już wyjechał, Arnold (Schwarzenegger, jakbyście nie wiedzieli) przyjeżdżał dopiero za dwa dni, a kierowniczką była moja… koleżanka [Przypis: Zbieżność ze słowem leżankawystępuje jedynie w języku polskim – w oryginale Autor napisał amiga. Ale zaraz, zaraz… amiga pochodzi od amar, no wiecie amorozo i te rzeczy… [przyp. tłumacza]* * Ha, ha, ha. Baaardzo śmieszne, [przyp. Autora])].
Jednak najbardziej egzotycznym miejscem noclegowym był dom publiczny w porcie Colón, w Panamie.
Posłuchajcie…
Do portu przybiliśmy nocą. Jacht, którym płynąłem, nie mógł czekać do rana, więc mnie wysadził na brzeg i musiałem sobie poszukać jakiegoś noclegu. Mógłbym rzecz jasna spać na molo, ale Colón to miasto biedoty – bardzo niebezpieczne – i nie wiadomo, czy bym się jeszcze obudził.
Ponieważ w najbliższej okolicy nie było innych, normalnych hoteli, wynająłem pokój w domu z czerwonymi firankami, czerwonymi lampkami, czerwoną pościelą i damską obsługą mocno wy – szminkowaną na czerwono.
Ta obsługa miała na sobie więcej szminki niż ubrania. To przyciągało wzrok. Właściwie nie tylko wzrok – przykuwało całą uwagę. Szczególnie tę jej część, która mieści się w okolicy lędźwiów. Ale…
ale… ale w końcu jakoś się człowiek otrząsał, uświadamiał sobie, że to tylko szminka i trochę gołej skóry…
A potem obsługa bardzo się dziwiła, że stanowczo odmawiam wpuszczenia którejś panienki do pokoju.
Ostatecznie jednak uznano, że klient ma zawsze rację, nawet jeżeli zachowuje się jak wariat, więc skoro płacę za wszystko, choć z części usług nie korzystam, to już moja osobista sprawa. I tak byłem tu najlepszym klientem od niepamiętnych czasów – pozostali wynajmowali pokoje na godzinę, maksimum dwie, a ja zapłaciłem za całą noc z góry!
Następnego ranka wszystkie panie (z lekko rozmazaną szminką) dygały na mój widok grzecznie i zwracały się do mnie proszę księdza.
Kilka lat później wylądowałem w stolicy Gujany, Georgetown.
To też miasto portowe i raczej niebezpieczne. W najbardziej eleganckiej restauracji w centrum, wisiały na ścianach następujące tabliczki:
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Za potłuczone butelki i szklanki pobiera się opłaty.
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Zabrania się tańczyć po stołach.
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Surowy zakaz bijatyk!
Przypominam: to wisiało w najbardziej eleganckiej restauracji! (O innych opowiem następnym razem, I na pewno nie przy dzieciach.)
Po przeczytaniu powyższych ogłoszeń, zrozumiałem, gdzie jestem: miasto – mordownia. A więc w trybie pilnym muszę poszukać noclegu – spanie w hamaku w parku odpada.
Pokoje do wynajęcia znalazłem w sympatycznym drewnianym domu, który zbudowano jeszcze w okresie kolonii brytyjskiej, w stylu znanym z Indii czasów Królowej Wiktorii. Miał liczne przewiewne werandy i balkony, fruwające firany itd.
Ściany i podłogi też były przewiewne – wszystkie deski tak rozeschnięte, że przez szpary można było bez większego trudu obserwować życie po drugiej stronie. (Na upartego przez taką ścianę można by pożyczyć gazetę od sąsiada.) Mimo to całość wyglądała przyjemnie – trochę jak klasyczny statek parowy na Missisipi.
Ale tylko od środka. Od zewnątrz hotelik wyglądał jak warownia – wszędzie solidne kraty, druty kolczaste, a nad recepcją informacja, że dookoła pełno złodziei, za co hotel nie ponosi żadnej odpowiedzialności, i że w mieście często nie ma prądu ani wody, za co hotel tym bardziej nie ponosi odpowiedzialności. Generalnie proszę się więc dobrze pilnować, conajłatwiej robić w ogóle nie wychodząc z hotelu.
Zapytano mnie, czy chcę mieszkać na pierwszym piętrze, czy na ostatnim, to znaczy drugim?
Wybrałem pierwsze. Drugie było wprawdzie bardziej przewiewne, ale leżało bezpośrednio pod rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachem. (Ponadto na pierwsze łatwiej dojść – w Georgetown temperatura nie lubi spadać poniżej 30 stopni Celsjusza, a wilgotność zawsze trochę przypomina pralnię.)
Wchodzę do mojego pokoju i cowidzę? Kolejne ogłoszenie:
Prosimy nie pluć na podłogę
– pod spodem też mieszkają ludzie,
/ – /DYREKCJA
Biegiem poleciałem z powrotem do recepcji z prośbą o przeniesienie pod sam dach.
– Tak żeby nade mną już nikt niemieszkał. Bardzo proszę żadnych pomieszczeń w stylu sypialenka dla kucharki, albo suszarnia na pościel. Nade mną ma być już tylko dach, a potem niebo.
Żadnych plujących po podłodze.
A oni – ci z recepcji – chyba się nawet ucieszyli, że zwolniłem pokój na niższym piętrze, bo w ramach rekompensaty za rozgrzaną blachę dostałem kluczyk do osobnej łazienki. (Pozostali goście mieli jedną łazienkę dla wszystkich i czasami czekali w kolejce.)
Wchodzę do tego mojego prywatnego prysznica, a tu na środku podłogi stoi wiadro z wodą oraz miseczka do polewania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło, bo w całej Ameryce Łacińskiej jest to standard. Jedynie najlepsze hotele stać na własne zbiorniki i pompy – wtedy zawsze mają bieżącą wodę – w pozostałych napełnia się wszystkie dostępne wiadra, kiedy w miejskim kranie raczy na chwilę zaistnieć ciśnienie.
Inny standard to ciepła woda podgrzewana prądem tuż nad głową biorącego kąpiel. Na rurę sterczącą ze ściany nakręca się specjalne urządzenie z grzałką i podłącza napięcie. (Wysokie napięcie!
– nie żadne tam 12V tylko od razu 110 albo 240.) Sterczące druty, zawsze skręcone byle jak, zaizolowane plastrem albo wcale, i człowiek już nie wie, czy to co czuje na plecach to gorące kropelki, czy też kropelki są zimne, ale przebicia gorące.
Patrzę na to wiadro i miseczką ale oprócz tego widzę, że ze ściany sterczy rura, a obok rury zawór. A więc jest szansa, że będę miał coś w rodzaju prysznica! („Cośw rodzaju” ponieważ na rurze nie było żadnej siateczki atomizującej, a więc chlustało z niej ordynarnie, jak z ogrodowego szlaucha.)
Zastanowiło mnie tylko, po cona zaworze ktoś powiesił pogrzebacz? Czy mam tu gdzieś rozpalić piec, żeby podgrzać wodę?
Dowiedziałem się chwilę potem…
…kiedy odkręciłem kran, z rury wyprysnął na mnie zielony wąż…aał… długości około pół metra… podobno zupełnie niegroźny…
Ale o tym powiedzieli mi dopiero
dwa
piętra
niżej
– w recepcji – kiedy tam dobiegłem z wrzaskiem na ustach i pogrzebaczem w ręku. Wąż został na górze, chyba zatłuczony, ale nie byłem pewien i…
– …NA PEWNO NIE MAM ZAMIARU SPRAWDZAĆ TEGO OSOBIŚCIE!!! Jasne?!
Kiedy już się trochę uspokoiłem, pani recepcjonistka niedbałym ruchem wyciągnęła spod lady hotelowy ręcznik i zapytała:
– Czy może miałby pan ochotę owinąć biodra, Seńor? Miałem ochotę.
Miałem baaardzo wielką ochotę.
(Pogrzebacz był zdecydowanie zbyt wąski, a poza tym, przy pierwszej odruchowej próbie, puknąłem się nim…ał… w kolano.)
Poza ręcznikiem, przydałby się jeszcze jakiś kubełek na głowę, bo moja twarz rozkwitła płomiennie i buchała gorącem, jak wspominany wcześniej blaszany dach.
Taki czerwony jak wtedy nie byłem nigdy wcześniej ani nigdy potem.