38275.fb2 Gringo W?r?d Dzikich Plemion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Gringo W?r?d Dzikich Plemion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

CZĘŚĆ 6 GRINGO WŚRÓD DZIKICH ZWIERZĄT

Nie napisałem tu jeszcze Opowieści o przyrodzie, prawda?

Dotkliwy brak zwierząt. W pobliżu nas, pośród drzew, nie przemknął nigdy cień jaguara. Nie wyskoczył nam pod nogi rozjuszony tapir. Ścieżki nie przeciął z sykiem jadowity zygzak żararaki. Ani na gałęzi nad głową nie pojawiła się oczekująca ze spokojem anakonda. Nie przypominam sobie nawet porządnego pająka czy małej drużyny czerwonych mrówek, które by nam wlazły do hamaka… Ze zwierząt najwięcej tu było ludzi.

Poza tym – kompletny brak flory. Ani jednej ekstatycznej uwagi na temat roślin splątanych w bujnym ogrodzie tropikalnej puszczy. Brak gąszczy, pnączy, lian, dzikich ostępów, zielonych piekieł… Pojawiło się wprawdzie kilka skórzastych liści, których lepiej nie dotykać, bo mogą…aał… uszczypnąć, aleśmy je szybko potraktowali maczetą i poszli dalej.

Nie przypominam też żadnych uniesień (i towarzyszących im zwykle egzaltowanych pisków) na temat ptaszków mieniących się tęczowo barwami kolorowych piór, kiedy biorą kąpiel w perlistej wodzie albo furkają w promieniach słonecznych. Ptaszków zdecydowanie nie było… No dobra – jeden. Ale on tylko robił truk – truk, a potem szybko odlatywał. (Zawsze jakoś tak tuż przed burzą.)

Ani razu nie pojawiło się zachwycone cudem natury pochylenie nad lepkimi od nektaru kielichami egzotycznych kwiatów, które odurzają swoim słodkim zapachem tak, że…

… Głowa boli i tyle.

Nie było motyli wielkich jak patelnie…

Wielu rzeczy nie było.

To znaczy one były TAM – w miejscach, które opisuję – natomiast nie było ich TU – w miejscu gdzie je opisuję, czyli na kartach tej książki. Dlaczego?

Kiedy człowiek posiedzi miesiąc, dwa w dżungli, zaczyna się zachwycać zupełnie innymi rzeczami niż otaczająca go przyroda [Przypis: Z tym słowem mam kłopot – nie wiem, czy aby na pewno Autorowi chodziło o przyrodę „otaczającą”, czy może o „osaczającą”.

Tekst spisuję z rękopisu, a on jest miejscami niewyraźny. Dotarł do mnie w formie kilku szkolnych zeszytów w kratkę zapisanych (właściwie nagryzmolonych) naprzemiennie w trzech językach – po hiszpańsku, angielsku i trochę po polsku. Ponadto między kartki powtykano dodatkowe zapiski na luźnych serwetkach, odwrotnych stronach etykiet od oranżady, wywiniętych papierowych torebkach (w których wcześniej były frytki) oraz na rozłożonych pudełeczkach po lekarstwie na malarię.

Kwestii „otaczająca” czy „osaczająca” nie sposób już dziś rozstrzygnąć, z dwóch powodów: Pierwszym jest to, że Autor nie pamięta, co wtedy miał na myśli. Drugim jest rozległa plama po keczupie, którym polano frytki, [przyp. tłumacza]]. Na przykład prostą konstrukcją krzesła (najlepiej żeby było wyściełane); albo zasadą działania naczyń połączonych, na końcu których zainstalowano prysznic.

Przyrody jest w tropikach tyle, że najczęściej trzeba się od niej oganiać albo przez nią przedzierać i wtedy nie ma już czasu na zachwyty. W tych warunkach to, co określa się jako „zbliżenie z naturą” polega zwykle na tym, że albo my przed nią uciekamy, albo ona przed nami.[Przypis: Są oczywiście wyjątki. Na przykład dobrze uwędzony udziec tapira albo pieczeń z kapibary (będące bez wątpienia częściami natury). Wtedy nikt nikogo nie goni, nikt też nie ucieka – wszyscy gromadzą się wokół ogniska i uczestniczą we wspólnym posiłku – a zbliżenie jest… jakby to powiedzieć… doskonałe. Bo czymożna być bliżej kogoś niż kiedy się go ma w żołądku?

W tym kontekście zwierzęciem, które najbardziej łaknie zbliżenia z człowiekiem, jest jaguar. I takie zbliżenia też się zdarzają. Są jednak mało romantyczne, choćby z tego powodu, że jaguary nigdy nie rozpalają ognisk, [przyp. Autora]].

Posłuchajcie…

INTRUZ

Biały człowiek w dżungli to zawsze intruz. Czasami zaledwie niegroźny przechodzień – gringo poszukujący dzikich plemion, pełen szacunku dla wspaniałości tropikalnej puszczy – najczęściej jednak biały w dżungli jest agresywnym pogromcą.

Wpycha się do cudzego świata i wrasta weń jak huba w pień. Obce, szkodliwe ciało. Wrzód. Rak planujący kolejne przerzuty.

Dżungla nie jest jego domem – to po prostu pole do eksploatacji. Przybył tu z zamiarem szybkiego zdobycia majątku. Potem planuje wyjechać. A copo sobie zostawi?

Poszukując cennych kruszców albo ropy naftowej używa buldożerów i dynamitu. Dla pozyskania kilku ton szlachetnego drewna unicestwia ogromne połacie lasu. Potem spławia zdobycz rzeką, a sam zwija obozowisko i przenosi się dalej w głąb puszczy, by kontynuować zniszczenie. Zwierzęta na jego drodze ratują życie ucieczką, a rośliny… Rośliny tego nie potrafią.

Bywa też, że biały sieje spustoszenie ciche i na pierwszy rzut oka niewidoczne – wyłapuje rzadkie gatunki motyli, odławia ryby akwariowe, okazy egzotycznych zwierząt… Robi to metodycznie, skutecznie, doszczętnie.

Biały to pogromca. Skupiony na własnych celach; na interesach, które leżą daleko poza obszarem puszczy. On przecież nie przyjechał dorobić się majątku TUTAJ – w miejscu które eksploatuje, tylko TAM – w miejscach cywilizowanych, gdzie mu zapłacą za to wszystko, co wyrwał z tropikalnego lasu.

Nawet jeżeli biały mieszka tu na stałe, nawet gdy szczerzekocha przyrodę i traktuje dziką puszczę jak swój dom, nawet jeżeli się w niej zakorzenił i nie ma zamiaru nigdzie wyprowadzać, to jednak – na zawsze – pozostaje ciałem obcym.

* * *

Żaden biały nie potrafi się zasymilować ze światem natury tak, jak to robią Dzicy. Tego nie można się nauczyć – to się ma z urodzenia. We krwi. Krwi indiańskiej – żadnej innej.

Indianie dostosowują się, dostrajają do harmonii natury.

Biali przestrajają otaczający świat tak, by grał w ich własnym rytmie.

Biały, nawet ten najbardziej zadomowiony w dżungli i jej przyjazny, zawsze krok po kroku zmienia środowisko – to zew jego krwi. Stale tworzy i powiększa wokół siebie bąbel cywilizacji, z której przybył:

Najpierw karczuje hektar puszczy i stawia przyczółek – drewniany dom kryty blachą falistą. Bąbel ma w tym stadium rozwoju około trzydziestu metrów średnicy.

Następnie instaluje antenę i radio charczące muzyką na kilkaset metrów dokoła – w takim promieniu milkną wszystkie ptaki. Pakują swoje gniazda i wynoszą się tam, gdzie nikt ich nie będzie uczyć nowoczesnego śpiewu. Ani zagłuszać.

Kolejne spęcznienie bąbla wywołane jest pojawieniem się generatora prądu. Słychać go wprawdzie tylko wieczorami, ale za to na kilka kilometrów we wszystkie strony. Teraz – śladem ptaków – także małpy opuszczają swoje ulubione gałęzie I odchodzą. Ryk silnika wyklucza obecność nie tylko osobników płochliwych, cicho – lubnych – przeciwnie – w pierwszej kolejności znikają gatunki najbardziej hałaśliwej czyli wyjce.

Te małpy porozumiewają się między sobą donośnym rykiem. Samce przez całą noc wznoszą przerażające okrzyki, które mają odstraszyć intruzów, a jednocześnie poinformować śpiących w ciemności pobratymców, że stado się nie zwinęło i nigdzie nie odeszło, że chociaż się wzajemnie nie widzimy, bo jest ciemna noc, to jednak nadal jesteśmy bezpiecznie blisko siebie. Wyjce traktują warkot generatora prądu jak odgłosy konkurencyjnego stada i natychmiast usuwają się poza zasięg hałasu.

Pozostałe zwierzęta przegania swąd spalin.

Robi się pusto. (Jeśli nie liczyć moskitów, które – wiedzione zapachem ludzkiego potu – przybywają ochoczo z bardzo odległych stron.)

To nie koniec – bąbel cywilizacyjny białego człowieka nigdy nie przestaje pęcznieć. Jest stale rozdymany przez dopływ przedmiotów z zewnątrz, które mają życie w dżungli uczynić znośniejszym. Żywność przybywa w opakowaniach, napoje w plastikowych butlach, baterie do latarek, puszki, żarówki, nylonowe linki, płachty przeciwdeszczowe, różne miski, garnki i talerze, czasami lodówki na gaz, a wraz z nimi pojemniki z tym gazem – słowem cała masa przedmiotów, z których spora część ma planowo krótki żywot, dosyć szybko przestaje być potrzebna i…

Pozostaje.

Przecież po opróżnieniu, zużyciu, zepsuciu nie wywozi się ich tam, skąd przyjechały, tylko porzuca gdzieś w lesie. Większość tych rzeczy oczywiście ma szansę ulec naturalnemu procesowi biodegradacji, tyle że rozkładać się będą długo. (Puste plastikowe torebki rozkładają się po kilka tysięcy lat. TYSIĘCY.)

W tym czasie przyroda podejmie wiele desperackich prób samo – oczyszczenia, ale przegra.

Posłuchajcie…

TRUK…

Na dnie tropikalnego lasu odpoczywa grupka spoconych wycieczkowiczów. W biurze turystycznym na innym kontynencie wykupili bilety i przyjechali tu spędzić egzotyczne „Wakacje nad Amazonką”. Teraz gaszą pragnienie z plastikowej butelki z napojem gazowanym. Dźwigali go tyle godzin, bo smakuje lepiej niż woda z błotnistego strumienia. Butelka krąży z rąk do rąk – trzeba wypić wszystko, bo ktoś zapodział zakrętkę.

Ocierają lepkie karki i czoła. Uspokajają oddechy. Niedługo znów ruszą w drogę.

Ich agresywny perfumowany zapach skrzywi kilka zwierzęcych nosów, ale dosyć prędko utonie w gnijącym powietrzu dżungli. Ślady ich stóp wkrótce podejdą wodą i rozpłyną się w błocie. Taka wizyta obcych jest w skali dżungli niezauważalna…

Chyba, że ktoś wypatrzy zakrętkę…

* * *

Plastikowa zakrętka od butelki po pepsi – coli ma rozmiar i kolor identyczny jak twarde owoce pewnego gatunku palmy. Z tego powodu zostaje połknięta przez tukana. Potem ptak zjada jeszcze to i owo, a następnie syty i zadowolony odlatuje na swoją ulubioną gałąź.

Tam, zamiast zwyczajnego trawienia, przeżywa kilka godzin straszliwych męczarni, kiedy zakrętka przedziera się przez jego wnętrzności prując je na krwawe szmaty.

W końcu tukan odbywa swój ostatni lot – spada z gałęzi na gnijące dno dżungli. Uderza o nie miękko, wydając ostatnie tchnienie.

– Piiigh…

Prawie natychmiast jego ciało opadają różnorakie ścierwojady, w przeważającej liczbie robaki i mrówki. W ciągu kilku dni zostaje objedzony do szkieletu. I zapomniany.

O tym, że żył tu kiedyś piękny tukan, świadczy już tylko ogromny wielobarwny dziób porzucony w kupce pomiętych piór.

Obok – pośrodku garstki białych kostek – leży nakrętka pepsi – - coli w kolorze owocu pewnej palmy. Następne zwierzę, które ją znajdzie i pożre, wyznaczy swoim truchłem kolejny punkt, do którego dotarła cywilizacja plastikowych torebek…

BULB

W tym samym czasie, wiele kilometrów stąd……w turkusowych falach Morza Karaibskiego śliczny żółw szylkretowy podpływa właśnie do plastikowej torebką którą ktoś bezmyślnie cisnął do wody. Dla żółwia półprzeźroczysta torebka unoszona odpływem wygląda jak smakowita meduza. Szkoda, że żółw nie ma przyzwoitego zmysłu smaku, pożre bowiem tę torebkę, a potem leniwie popłynie szukać kolejnych meduz.

Na razie nic mu nie będzie, bo to bardzo odporne zwierzę, ale po tygodniach bezskutecznego trawienia folii, żółw w końcu zdechnie. Powolnymi zakosami opadnie na dno i uderzy o nie lekko, wznosząc chmurkę złotego piasku – coś jak ostatnie podwodne tchnienie.

Wkrótce potem kraby i małe rybki – ścierwojady wyjedzą mu ze skorupy wszystko comiękkie i organiczne. Zrobią to metodycznie, ale bezrefleksyjnie – nie zdziwi ich, skąd w trzewiach żółwia wziął się otorbiony czop z resztkami wymiętoszonej torebki. Tak jak kilka dni wcześniej nie były zaskoczone, gdy inny żółw się… utopił.

Człowiek pewnie by się zastanawiał, jak to możliwe, że żółw morski zostaje topielcem. Niestety, świadkami takich scen nigdy nie są ludzie, tylko różne bezmyślne małe stworzonka. A one nam nie opowiedzą, że można się tak zaplątać w plastikową torbę po zakupach, że już nie da się z niej wypłynąć, by zaczerpnąć powietrza.

– Bulb…

JAK JEST W DŻUNGLI

Arkady Fiedler pisał, że gdy do ziemi nad Amazonką wetknąć parasol, to po dwóch miesiącach zakwitnie. Nieprawda, Nie zakwitnie. Ale dość szybko tuż obok niego wyrośnie drugi.

Dżungla tonajbardziej płodny las świata, który bije wszelkie rekordy obfitości – na powierzchni równej jednemu boisku piłkarskiemu wprawny botanik znajdzie tam więcej gatunków roślin niż w całej Polsce! Mimo to, w tropikalnej puszczy można umrzeć z głodu lub pragnienia równie łatwo, jak na pustyni. Posłuchajcie…

W dżungli jest zawsze bardzo wilgotno – jak pod prysznicem – ale jednocześnie bardzo trudno znaleźćtam wodę pitną.

Chyba, że ma się do pomocy indiańskiego przewodnika, który potrafi rozpoznać odpowiednią lianę. Wiele lian po przecięciu obficie tryska sokiem, ale tylko kilka gatunków zawiera płyn nadający się do picia. Na dodatek trzeba wiedzieć, w którym miejscu przeciąć, żeby nam się wszystko w jednej chwili nie wylało na ziemię.

A strumienie, rzeczki i źródełka?

Są. Ale znaleźć je to jeszcze za mało, aby przeżyć. Tylko Indianin, stały mieszkaniec puszczy, wie, który strumień niesie wodę potable (do picia), a który lavable (do mycia). Spragnionemu gringo oczywiście wszystko jedno, co pije – może być „do mycia” – problem w tym, że pijąc wodę lavable, a więc taką, w której Indianie się kąpią i załatwiają potrzeby fizjologiczne, dostaje się natychmiastowej biegunki. Bardzo często jest to któraś z odmian cholery, a najgroźniejsza zabija w trzy godziny.

W tym czasie zupełnie zdrowy człowiek odwadnia się do tego stopnia, że nie ma już dla niego ratunku. Nie pomaga picie, nie pomaga polewanie wodą… Pomogłaby – być może – kroplówka i sole fizjologicznej ale tylko podane natychmiast, a do najbliższej kroplówki jest stąd… sześć dni łodzią motorową. Indiańską pirogą jakieś…

Dla chorego jedno i drugie oznacza Wieczność.

Każdy nierozważny intruz, który napił się łapczywie z nieodpowiedniego strumienia, wysycha na śmierć w najbardziej wilgotnym zakątku świata.

* * *

Równie łatwo jest tam umrzeć z głodu.

W dżungli pełnej tych wszystkich dzikich owoców?

Owszem. Większość z nich rośnie wysoko nad głowami – żeby je zdobyć trzeba być małpą i poruszać się w koronach drzew.

A zwierzęta? Polowanie? Na pekari (miniaturki naszych dzików), kapibary (gigantyczne wersje nutrii), tapiry (smakowite skrzyżowanie świni z cielakiem) i na wszystkie inne ptaki i ssaki co skaczą i fruwają, i których pełno dookoła?

Owszem pełno. Przechodzą kilka kroków od ciebie. Ale ich nie wypatrzysz w gęstwinie i nie upolujesz żadną strzelbą, bo to tak jakbyś chciał polować na polu dojrzewającej kukurydzy – widoczność sprowadza się tu do ciągłego odgarniania liści sprzed nosa.

* * *

Żeby cię dżungla nie zagłodziła na śmierć, musisz poprosić o pomoc Indianina, który jest częścią otaczającej przyrody. A on zapewne każe ci zostawić strzelbę, zdjąć ubranie, nasmarować ciało łojem z gruczołów tapira i iść tuż za sobą. Ślad w ślad. Nie wolno się rozglądać ani oglądać. Nie wolno się zatrzymać, zamyślić, rozmarzyć… W dżungli musisz być stale skupiony! Na przetrwaniu! Bo dżungla zabija ludzi nieuważnych na tysiące sposobów.

Słuchajcie uważnie…

W tropikalnej puszczy rosną drzewa, których kora zraniona maczetą wydziela białą żrącą żywicę. Kropla na skórze lekko szczypie, podrapiesz to miejsce, a potem nieopatrznie zatrzesz oko, i pozbawi cię wzroku na zawsze.

Widzisz krzak porośnięty dziwacznymi kwiatami w kolorze zielonym; chcesz podejść i zrobić zdjęcie. Lepiej nie, bo od zapachu najpierw zakręci ci się w głowie, a potem zwymiotujesz w nagłym ataku choroby morskiej – pyłki tej rośliny atakują błędnik. Na pół dnia.

Patrz uważnie, jak twój indiański przewodnik przechodzi przez zwalone pnie – nigdy na nich nie staje. Pozornie nieistotny szczegół… Do czasu, gdy noga ci się zapadnie po kolano w próchnicę i zostaniesz pokąsany przez jadowite skolopendry albo mrówki wielkości jednego cala! [Przypis: Jeden cal co 2,54 cm.

O tych mrówkach mówi się czasem „calówki”, a po hiszpańsku veinticuatro, czyli „dwadzieścia cztery” – i tu nic ma zgodności, czy chodzi o milimetry długości, czy godziny cierpienia po ukąszeniu. [przyp. tłumacza]]

Ból, jakby ktoś ci przykładał rozżarzone żelazo. Noga puchnie od kostki po pachwinę; gdybyś szedł w długich spodniach, trzeba by je przecinać.

Od jadu skolopendry chorujesz kilka tygodni, rana się obiera i gnije. Po ukąszeniu mrówki – giganta zwala cię gorączka, na szczęście tylko na 2 – 3 dni. Chyba że cię ugryzły dwie…

A jeżeli ugryzło cię pięć – twoje problemy zdrowotne zakończą się jeszcze tego samego dnia. Na zawsze. I nie zdążysz napisać testamentu – odpłyniesz szybko do krainy bredni, bełkotów, piany z ust, gorączki i snu…

* * *

Trzeba przejść przez wodę po pas.

Przeszliśmy.

A teraz krótki postój i odrywanie 20 – centymetrowych pijawek. Nogi wyglądają jak kowbojskie spodnie z frędzlami. Chyba że stanąłeś na raję – płaszczkę z jadowitym kolcem. Wtedy zamiast o spodniach, trzeba raczej mówić o balonach meteorologicznych.

Wielu ludzi w Amazonii opowiadało mi o swoich spotkaniach z płaszczką – są onedosyć pospolite, poza tym lubią leżeć w płytkiej wodzie blisko brzegu, dlatego prędzej czy później każdemu, kto chodzi po dżungli, zdarza się nadepnąć… W przeciwieństwie do wszystkich innych Opowieści, historie o rajach były całkowicie pozbawione żartów. Zero poczucia humoru, podczas gdy na codzień opowiadając o różnych innych nieszczęśliwych przypadkach ci sami ludzie zaśmiewają się do łez. Mówiąc o rai nikt się nie śmieje. Nikt.

Raja nie zabija.

Ale boli tak, że chce się umrzeć!

Ludzie przez okrągłe 24 godziny wyją z bólu… Dorośli mężczyźni płaczą… I nie ma sposobu by im pomóc – musi się wyboleć.

* * *

Po całym dniu marszu, lepki od potu chcesz się wykąpać w rzece…

– Nie skacz do wody!!!

Lepiej podglądaj swego przewodnika i rób d o k ł a d n i e to, coon. Patrz – wchodzi tylko po kostki, bo krok dalej są piranie, jadowite kolce, elektryczne węgorze i najbardziej przerażające ryby świata: canero. [Przypis: Są też oczywiście kajmany, no i królowa wodnych niebezpieczeństw ANAKONDA. Owija ofiarę, dusi, topi, i połyka w całości. Jeśli ktoś miał akurat lornetkę zawieszoną na szyi, to z lornetką. (W muzeum miejskim w Iquitos wystawiono do oglądania odchody anakondy zawierające lornetkę, pasek, mundur, a nawet wojskowe buty z cholewami pewnego poszukiwacza przygód. Eksponat pochodzi z XIX w. Nowszych nie udaje się zdobyć, ale nie dlatego, że anakondy przestały jeść – po prostu w dzisiejszych trudnych czasach wszystkie porzucone w lesie lornetki, zamiast do muzeum, trafiają na bazar.)]

Maleńki złocisty sum, który na codzień żeruje w skrzelach większych ryb. Wpływa tam, zahacza się specjalnym kolcem i powoli wyjada krwiste mięso.

Niestety canero żywisię nie tylko rybami. Mogą być ssaki – na przykład tapir pokonujący rzekę wpław, Tapiry wprawdzie nie mają skrzeli, ale można w ich ciele znaleźć kilka małych ciasnych otworów wyłożonych dobrze ukrwioną śluzówką, przez które łatwo się wedrzeć do środka. Wedrzeć, by pożreć. Od wewnątrz. Tapir może się miotać w bolesnym szale ile tylko chce – i tak nie strząśnie krwiożerczej rybki. Nie da się jej nijak pozbyć.

Instynkt i węch każą canero wpływać także we wszystkie otwory ludzkiego ciała. Do wyboru jest więc kąpiel w wodzie po kostki albo bardzo obcisłe kąpielówki, ale to już bez gwarancji, że canero się nie przegryzie.

Usunąć tę rybkę można jedynie operacyjnie, oczywiście pod warunkiem, że w pobliżu jest jakiś szpital oraz chirurg wyspecjalizowany w narządach wstydliwych. Niestety, nawet po udanej operacji niewielu mężczyznma szansę na ojcostwo.

MORAŁ:

Tak to jest w dżungli. Mniej więcej, bo przecież nie opowiedziałem Warn wszystkiego. Zaledwie zarysowałem po wierzchu. Wskazałem palcem kilka najbardziej oczywistych miejsc, w których czyha sobie niebezpieczeństwo. A teraz – być może – chcecie zapytać, po cow ogóle tam jeżdżę? Dlaczego ktokolwiek – nieprzymuszony – mógłby chcieć spędzić tam choćby chwilę? To proste – jadę po przygody. Takie, których nie odda żadna książka, ani najlepszy nawet film w telewizji. Jest jeszcze jeden powód. Zadziwiający nawet dla mnie samego: Powoli… baaardzo powoli… ale nieuchronnie… dżungla staje się moim domem.

GŁÓD

W moim starym domu – Polsce – widuję chleb porzucony na bruku. Może dlatego, że ludzie tam nie wiedzą już, co to głód? Zapomnieli albo nigdy nie doświadczyli.

W dżungli – moim nowym domu – głód jest dla wszystkich codziennością. Kiedy Indianie mówią chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, nie myślą o posiłku do syta, nawet nie o całym bochen ku – oni ten chleb przeliczają na pojedyncze cienkie kromki. Na ułomki. Oraz na kilka ostatnich okruszków, które trzeba starannie zgarnąć, zlepić w kulkę i zjeść dziękując Bogu, że tego dnia było co włożyć do ust.

Posłuchajcie…

Płyniemy w górę tropikalnej rzeki – szerokiej, pozbawionej fal i bystrzyn, ale bardzo silnej. Ośmiometrowa piroga wydłubana w pniu mahoniowca, a przy wiosłach ja i moi przewodnicy.

Głodujemy.

Do jedzenia została nam tylko farińa61suche krupy z utartego manioku wyprażone nad ogniem. Jest tego wprawdzie cały worek, ale my potrzebujemy energii, podczas gdy maniok odżywia mniej więcej tak, jak źródlana woda albo górskie powietrze.

[Przypis: Farińa – indiański chleb powszedni w formie suchych krup, czyli… w granulacie. Jest jeszcze Wersja niegranulowana – przypominająca placki – nazywa się co wtedy cassava. Surowiec wyjściowy jest w obu przypadkach identyczny – maniok i nic więcej – tylko forma podania inna. Jeżeli w trakcie prażenia wilgotny utarty maniok się stale miesza – powstaje farińa, jeżeli zaś uklepie się z niego placki, wychodzi cassava. Smakowo jedno od drugiego różni się tak jak bułka od bulki tartej. W podróż łatwiej zabrać worek granulatu, [przyp. tłumacza]]

Popijamy go wodą. Pęcznieje w żołądku i świetnie oszukuje głód, ale nie odżywia. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że coraz ciężej jest mu unosić wiosło – opadamy z sił.

W oczy zagląda nam Głód.

Tuż za jego plecami czeka sobie spokojnie Śmierć.

Ona się nie śpieszy, najpierw przepuszcza przodem Kłótnie, potem jakąś Chorobę. Bywa, że tuż przed nią, chichocząc jak hiena, kroczy Kanibalizm. Wyciąga do ludzi rękę i mówi:

– Chodź, ja ciebie przed Śmiercią uratuję. Niekiedy naprawdę ratuje.

* * *

W dżungli żywność psuje się bardzo szybko. Nawet zamknięta hermetycznie. Dlatego zabieranie zapasów na drogę dłuższą niż kilka dni nie ma sensu. Puszki z mięsem pęcznieją, nadymają się, zaczynają stękać, a potem przy pierwszej próbie otwarcia sikają w twarz. Ich sfermentowana zawartość w niczym nie przypomina uśmiechniętego prosiaczka widniejącego na etykiecie.

Próżniowe torebki z plastiku powlekanego aluminium, zawierające ryż, makaron, kaszę itp. wbrew solennym zapewnieniom producenta nabierają powietrza albo wody, a po otwarciu znajdujemy w nich najczęściej stadko białych larw, niezadowolonych z tego, że ktoś nagle zapalił światło.

(Właśnie układały się do przepoczwarzeń, a do tego nie jest potrzebne ani światło, ani to wielkie ludzkie oko, które się na nie gapi z góry.

– Aaał! Dlaczego od razu w ognisko!? Nie można nas było wyrzucić w butwiejące liście?)

Tylko farińa przez wiele tygodni nie poddaje sięani robakom, ani pleśni, ani zgniliźnie.

To dlatego, że zawiera śladowe ilości cyjanku.

To z jego powodu przed spożyciem surowy jeszcze maniok płucze się wielokrotnie w wodzie, potem osącza i odciska, ale mimo tych wszystkich zabiegów odrobina cyjanku zawsze pozostaje.

Dzięki niemu tubylcy nie zapadają na wiele chorób przewodu pokarmowego, które uśmiercają przybyszów spoza dżungli. Maleńkie dawki cyjanku przyjmowane doustnie, codziennie, przez całe życie, chronią Indian przed atakami ameby, tasiemca, łagodniejszych odmian cholery, czerwonki itp.

Za to najlżejsze nawet choroby płuc – lekka grypa, angina, albo nawet zwykły katar – powalają ich od razu i często na zawsze.

* * *

Zamiast prowiantu na tę wyprawę, jak zwykle, zabrałem myśliwego – kosztuje to o wiele mniej niż kilku tragarzy niosących zapasy na plecach albo dodatkowa łódź i wioślarze. Poza tym myśliwy poluje codziennie i w ten sposób zapewnia nam stale świeżą żywność.

Tym razem niestety nic mi po nim – od tygodni padają ulewne deszcze, a wtedy nie ma na co polować. Zwierzyna przestaje podchodzić do rzeki – pragnienie gasi gdzieś w głębi lądu, w przypadkowo napotkanych kałużach. Nie sposób przewidzieć gdzie, więc nie wiadomo, gdzie się na nią zasadzić.

W taki czas w Amazonii nawet ryby nie chcą brać. W Polsce deszcz to pogoda dla wędkarzy, a tutaj odwrotnie. Strugi wody spłukują do rzeki tyle mułu, że wszelkie wodne stworzenia tracą orientację – ani nic nie widzą, ani nie są w stanie wywąchać. Stoją więc w szuwarach i czekają, aż błoto odpłynie i woda się trochę przejaśni.

A my w tym czasie głodujemy…

* * *

Dziewiątego dnia o zmroku, nagle, jak na komendę, zaczęły brać ryby.

W naszym czółnie euforia!…

…ale tylko przez chwilę…

Żadnej nie udaje nam się wyciągnąć z wody. Jeszcze pod powierzchnią zostają pożarte przez piranie.

W wodzie pod nami kłębi się ich spore stado. Są oszalałe. One też głodowały i teraz próbują to nadrobić.

Przypłynęły zwabione tą maleńką kropelką krwi, która pojawia się, kiedy haczyk przebija rybią wargę. A ponieważ rzucały się najpierw na tę krew odgryzały nam zdobycz z haczyków.

Czasami wyciągaliśmy którąś rybę ponad wodę – na moment – były całe oblepione piraniami. Wyglądały, jak turpistyczne winogrona z koszmarów szaleńca.

* * *

Indianie mówią, że piranie są głupie. Potrafią godzinami pływać głodne w pobliżu tłustej ryby, ale jej nie ruszą dopóki ta się nie skaleczy. Tak jakby wcześniej jej nie widziały. Za to kiedy poczują krew…

Z „aał” zostaje wtedy zaledwie:…a!

… i można je wówczas łapać nie na haczyk z przynętą, lecz na zwykły kawałek grubego kija. Wystarczy jego koniec umoczyć we krwi i zanurzyć pod wodę. Piranie wgryzają się w drewno tak mocno, że sieje swobodnie wyciąga z wody. Trzeba tylko potem uważać na palce – pirania rzucona luzem na dno łodzi, potrafi jednym chlapnięciem odgryźć kawał pięty, albo palec u nogi. To są jedyne ryby, które zabija się natychmiast po złapaniu.

* * *

Wieczorem, tuż przed porą kolacji, prawie pozbawieni nadziei, znaleźliśmy na środku rzeki wielką spuchniętą rybę. Unosiła się na wodzie, widoczna z daleka. Była napoczęta przez piranie, ale z jakiegoś powodu niedokończona. Prawdopodobnie wyżarły z niej wszystko, co zdrowe, a resztę – nadpsutą padlinę – pozostawiły dla nas.

Po tylu dniach głodowania nikt nie wybrzydzał. Upiekliśmy ją na ogniu i jedliśmy niecierpliwie, półsurową, parząc sobie przy tym palce i podniebienia.

Do tego podałem ostatni „Gorący Kubek”, jaki uchował się przypadkiem na dnie bagaży. On też, tak jak ryba, był napoczęty – chyba przez mrówki, albo coś podobnego, co pozostawia po sobie małe białe larwy.

Popatrzyłemna nie z góry… a potem zalałem dwoma litrami wrzątku.

– „Gorący Kubek” z knorrkami – powiedziałem moim Indianom. [Przypis:A może co byty winiarki… One mają lepszy smak.]

Indianie nie powiedzieli nic. Siedzieli w kucki i mlaskali. Każdy starał się wyssać z ości to, czego tam nie było.

Sypnąłem jeszcze do garnka ze cztery garście manioku i to była najwspanialsza uczta, jaką pamiętam.

MORAŁ:

Bieda bywa błogosławieństwem. Niedostatek szkołą mądrości. Indianie – w Brazylii, w Peru, w Kolumbii – gdziekolwiek ich spotykam, są moimi najlepszymi „profesorami”.

MOTYL ŚMIERCI

Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak… motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie… maślane.

Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie - papillon.

Po hiszpańsku, urocze – mariposa.

Po rosyjsku, kochane – baboćka.

A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.

[Przypis: Mam wrażenie, że język może wpływać na zachowania osób, które się nim posługują.

Niemiecki i japoński w swoim brzmieniu przypominają komendy wojskowe – może więc wojny światowe miały swoją przyczynę lingwistyczną. Z kolei w czasach pokoju takie wojskowe języki sprzyjają dyscyplinie pracy i ogólnemu porządkowi na ulicach.

Języki arabskie przypominają chrapliwe obelgi rzucane interlokutorom – no i nie od dzisiaj wiadomo, że plemiona Arabów stale ze sobą wojują, przy czym większość tych wojen to jakieś starożytne wendety, rodowe konflikty dziedziczone z dziada pradziada.

Język wioski przypomina rausz – stan umysłu już nie trzeźwy, choć jeszcze nie pijany – to nie jest nastrój do pracy, raczej do zabawy albo głośnej sprzeczki o byle co, prawda?

Chiński – ping – pong ciang mong sing – hm… brzęczy, dźwięczy, grosz do grosza, ziarnko do ziarnka, i w ten sposób Chińczycy opanowali światowy handel.

Francuski – buzia często ściągnięta w ciup – wyniosły i trochę niezadowolony.

Rosyjski… Mnie się zawsze przypomina tylko jedno słowo: UURRAaaa.

Polski – rższcz, śćrw – zawistny i złośliwy. Świetny do narzekania i obmowy. (Pewnie dlatego, kiedy z moją żoną mamy do omówienia jakiś trudny problem, wymagający rozwagi i umiejętności negocjacyjnych, wówczas rozmawiamy po angielsku. A szczęście i radość najłatwiej nam wyrazić po hiszpańsku – karnawał, balanga, maniana, samba, rumba i tango, copacabana i tropicana, bajobongo, bonanza, ananas, babnanas i Viva Las Vegas!)]

* * *

Motyle w Amazonii są tak piękne, że zapierają dech w piersiach.

Trudno sobie wyobrazić, by mogły kogoś skrzywdzić. Czym? Bezgłośnym trzepotem skrzydeł?

A jednak – bywają groźne. Przerażające. Do tego stopnia, że zapierają dech w piersiach – tym razem dosłownie. I definitywnie. Raz na zawsze…

Leci sobie baboćka, leci papillon, leci mariposa.,… i nagle okazuje się, że to jednak!!!SCHMETTERLING!!!

Posłuchajcie…

WYPRAWA NA ŁOWY

Kilka dni przez dżunglę. Mroczno. Duszno. Gorąco.

To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierzęcym łajnem.

– Na całym ciele, gringo. Razem z włosami i twarzą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu się będziesz mocno pocił.

– Ymhm?

– Tak. Teraz jest dobrze… Oddychaj, gringo, bo się udusisz. Kiedyś w małym sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” – domowej roboty – które dają ten sam efekt, cozwierzęce łajno. Nazywały się „Swąd do wieczności”, albo „Swąd ostateczny” – dokładnie nie pamiętam, ale na pewno coś w tym guście.

Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Swądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę w prywatnym garażu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzyć cały powiat.

Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji – ach, gdybym miał przy sobie „Swąd”…

Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo – na przykład na skórę za uszami lub na kołnierzyk – to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie Indiańską Procedurą Maskującą (IPM).

Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na żołądek); a potem się człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierząt.

Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźćodpowiedniego placka, stosowaliśmy zastępczo suche bobki.

Były wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego… źródła, co placki, ale miały tę wadę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), że były twarde i trzeba je było wstępnie namaczać.

Potem i tak szorowały skórę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej niż pumeks potrafi pachnieć wszystko, a one pachniały bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?!

Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mieć zdanie.

Kilka dni przez wilgotną dżunglę…

…monotonny marsz od świtu do nocy…

…codziennie dwanaście godzin…

…z plecakiem…

Mroczno…

Duszno…

Gorąco…

…Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.

* * *

Szliśmy we trójkę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak – gdyby ktoś na nas popatrzył z boku – nie różniliśmy się kolorem – wszyscy jednakowo sraczkowaci (IPM), pardon, w barwie gnijącego podłoża pod naszymi stopami.

Ponieważ zwierzynę najłatwiej spotkać przy wodopoju, wybraliśmy trasę wzdłuż małej rzeki bez nazwy…

* * *

Właściwie to ona miała nawet dwie nazwy, ale tylko w miejscowych narzeczach, więc się nie liczy.

Pierwsza – łatwiejsza w wymowie – brzmiała mniej więcej tak, jak robi człowiek, któremu w gardle stanęła ość. W poprzek.

A na tej ości zawiesiło się kilka nitek spaghetti.

I zupełnie niechcący, wciągnęliśmy je w nie tę dziurkę, w wyniku czego jego końce furkoczą nam właśnie wewnątrz płuc. Chłoszcząc je od środka…

A teraz spróbujcie to jakoś sensownie zapisać i nanieść na mapę.

Ha! Mówiłem, że ta nazwa się nie liczy.

W języku sąsiedniego plemienia nazwa rzeczki przedstawiała się jeszcze gorzej – wybrano bowiem jedno z tych indiańskich słów, które dla białego człowieka są w normalnych warunkach niewykonalne – żeby je wymówić musiałbym mieć dodatkowy nos. I katar.

W zapisie trzeba by używać wyłącznie liter m, n i b wraz z dołączoną instrukcją obsługi, jak to czytać. Poszczególne m, n, b zostałyby uzbrojone w cale chmary akcentów, apostrofów i innych drobnych kreseczek oznaczających miejsca, gdzie w danym słowie pojawiają się dźwięki, których nie słychać.

Po co je w takim razie zaznaczać, skoro potem i tak nie słychać?

Bo są!

Indiańskie języki zawierają mnóstwo dźwięków, o których powiedzielibyśmy, że ich w ogóle nie ma. Jednak – mimo że niesłyszalne – istnieją. Ba, je się w y p o w i a d a: bezgłośnym ułożeniem ust, bezdźwięcznym ruchem języka, niesłyszalnym skurczem krtani. Bez tych… bezgłośnych głosek i… bezdźwięcznych dźwięków, wyszłoby nam zupełnie inne słowo.

Wprawdzie w białym uchu brzmiałoby ono dokładnie tak samo, ale Indianie natychmiast wychwytują różnicę. Taka różnica, jakkolwiek subtelna, okazuje się zwykle kluczowa.

(Uderzenie młotem w kowadło pozostaje uderzeniem młota w kowadło – ot zwyczajne DZYNŃŃń – subtelna i kluczowa różnica pojawia się wtedy, gdy ktoś przy okazji trafi w koniuszek palca. Albo inaczej: Uderzyliście się kiedyś w mały palec u nogi? Wtedy najczęściej zapada cisza, a jednak jest to cisza bardzo hałaśliwa – wypełnia ją pozbawione słów podskakiwanie na jednej nodze – jakże wymowne.)

Oto przykład:

W języku pewnego plemienia z dorzecza Rio Negro, różnica między „Chcesz jeść?”, a „Chcesz w zęby?” polega tylko na tym czy te same słowa mówi się wypuszczając powietrze z płuc normalnie – czy na wdechu.

Z tego powodu pewien kościół misyjny, który specjalizuje się w tłumaczeniu Biblii na języki indiańskie, miał poważny dylemat, czy tłumaczyć ją także na język wspomnianego plemienia – taka Biblia odczytana na wdechu stałaby się automatycznie swoją odwrotnością – biblią szatana – miejsce miłości i chleba zajęłaby nienawiść i kamienie. Zamiast „głodnego nakarmić”, pojawiłoby się – „lej w zęby darmozjada”. Te same słowa – tylko tchnienie „do się”, zamiast „do bliźniego”.

* * *

Tak czy owak szliśmy wzdłuż tej rzeczki we trójkę. I gęsiego.

Ja na końcu, z instrukcją, żeby robić dokładnie to, comoi przewodnicy. Miałem nawet stawiać stopy na ich śladach, żeby nie podeptać czegoś cokąsa albo kłuje i ma jad.

Taki sposób maszerowania jest irytujący, ale w pewnych okolicznościach jedyny. Wokół nas była dżungla podmokła. Najgroźniejsza. Ścieżki wycięte maczetą zabliźniały się po kilku godzinach. Ślady odciśnięte w grząskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały, jak topniejący wosk. Gdybym się tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej części puszczy chodzili zawsze parami, albo w większych grupach – nigdy samotnie.

Na terenach bardziej suchych nie ma takich problemów. Jeszcze wiele dni po przejściu daną trasą,, doświadczony myśliwy potrafił odnaleźć własne ślady. Tutaj nie. O tamtej dżungli Indianie mówili „las”, albo „dom”. O podmokłej – w której byliśmy teraz – mówili „dzicz”. Nawet oni.

Wyraźnie czuli przed nią respekt. Niekiedy nawet strach.

W ogóle się nie odzywali.

A jeżeli, to pojedynczymi słowami.

I tylko szeptem.

W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemię i ukryli twarze w dłoniach. Potem w popłochu zaczęli się cofać w moją stronę. Głowy trzymali tuż przy gruncie. Ryli nimi w błocie i liściach, jakby się chcieli zakopać.

Zgodnie z ogólną instrukcją zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemię, osłoniłem twarz rękami i po omacku zacząłem się czołgać do tyłu. Tylko po coto wszystko?

– Nie oddychaj, gringo, bo się udusisz – krzyknął w moją stronę jeden z Indian.

Nie oddychałem. Bo nie da się oddychać błotem.

– I nie patrz! – dodał drugi.

W ten sposób uratował mi życie, bo właśnie chciałem uchylić jedno oko i sprawdzić przed czym uciekamy.

* * *

Motyl zabójca.

Brzmi to jak fikcja wyjęta z horroru Stephena Kinga. Tyle że takie motyle istnieją naprawdę.

Są bardziej jadowite niż węże.

Wydzielają truciznę, która krystalizuje, tworząc na ich ciele maleńkie igiełki – coś jak wata szklana albo ostre pyłki azbestu. Kiedy taki motyl czuje się zagrożony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamują się i zaczynają, unosić w powietrzu.

Obłoczek śmierci…

…prawie niewidoczny…

…coś się lekko skrzy… migocze…

Potem migocze serce, i to już.

Koniec. Zapadła wieczna ciemność. Albo jasność. (W tej kwestii nie ma zgody, więc pewnie zapadają obie naraz.) Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobinę dłużej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Bramą śmierci jest w tym przypadku śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo półotwarte oko. Mówią, że krew tężeje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzieć, czy mu coś stężało.

* * *

– To był […] – w tym miejscu Indianin wypowiedział słowo, do którego biali potrzebują trzech nosów.

– Mariposa de Muerte – przetłumaczył drugi.

– Motyl Zabójca? Jak wyglądał? – zapytałem wypluwając błoto.

– Nieciekawie. Jest zupełnie zwyczajny, w kolorze […] – teraz Indianin użył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: „barwagnijącegopodłożapodnaszymistopami”.

– Wredny szmeterling – zakląłem pod nosem patrząc na moją połamaną dmuchawkę.

Indianie nie powiedzieli już nic więcej. Patrzyli tylko… w y m o w n i e. Tak, jak to potrafią robić wyłącznie Dzicy. I koty.

Kilka dni wcześniej proponowali mi za tę dmuchawkę kilka innych, obiektywnie lepszych, ale ja nie chciałem się wymienić – byłem bardzo przywiązany akurat do tej. Pochodziła z plemienia, którego już nie ma. Powiedziałem nawet, że dałbym się za nią zabić. (A, jak już wiecie, Indianie traktują wszystko nadzwyczaj dosłownie.)

Człowiek przez całe swoje życie paple. I wygaduje tyle różnych bzdur… Muszę wziąć przykład z Indian – mniej słów, a więcej znaczących dźwięków, których nie słychać. Więcej ciszy… która mówi.

MORAŁ:

Słuchajcie ciszy… Usłyszycie Mądrość. Odnajdziecie Spokój. Właściwy dystans do spraw, ludzi i przedmiotów. Znajdziecie czas, którego Warn brakowało. Słuchajcie ciszy I mówcie ciszej. Ciii… Sza!

ŁOWCY MOTYLI

Znawcy tematu twierdzą – wyjątkowo zgodnie – że najpiękniejsze motyle żyją w Puszczy Amazońskiej. Chyba mają rację – widziałem ich już tyle (motyli, nie znawców), a zawsze jestem na nowo zachwycony. Tubylcy zresztą też – wielokrotnie byłem świadkiem, jak Indianie zatrzymywali czółno, żeby popatrzeć na taniec motyli nad wodą. I trwali tak, oczarowani, dobre kilka minut. Ich twarze, o dzikich rysach i kolorze ciemnej miedzi, przybierały wtedy ten sam wyraz, który maluje się na twarzach osób zwiedzających ekspozycje motyli w Muzeach na całym świecie – rodzaj oniemiałego niedowierzania, że to wszystko prawdziwe, że naturalne, że nikt nie podmalował skrzydełek…

W Europie i Stanach Zjednoczonych są kolekcjonerzy gotowi płacić ciężkie pieniądze za odpowiednio spreparowane rzadkie okazy. To niezły zarobek, więc zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób motyle z dżungli trafiają potem do wystawienniczych gablotek? Kto je łapie? I jak to robi?

Posłuchajcie…

POLOWANIE Z SIATKĄ

Jeśli chodzi o gatunki nocne, nie stanowi to większego problemu: Na kawałku otwartej przestrzeni – a więc nad brzegiem rzeki albo na środku indiańskiej wioski lub karczowiska – rozpina się pionowo gęstą siatkę. Za siatką umieszcza się mocne źródło światła (wystarczy porządna latarka) i czeka – owady przylatują same. Wybiera się je na bieżąco, robiąc przy tym pierwszą selekcję. Każdy okaz można dokładnie obejrzeć jeszcze przed złapaniem, więc jest okazja powybrzydzać.

Bardzo pięknie, ale jak złapać motyle, które w nocy śpią?

Tradycyjna siatka na kiju raczej odpada, bo większość interesujących nas gatunków żyje wysoko w koronach drzew. Cały dzień przebywają pośród słońca, kwiatów i świeżego powietrza, czyli wiele metrów nad ziemią. Wleźć tam jest bardzo trudno.

Oczywiście robi się takie rzeczy (na przykład po to, by filmować małpy), ale do tego potrzebny jest sprzęt wspinaczkowy. No a potem co? Kamera ma teleobiektyw, więc można się za jego pomocą do małpy „przybliżyć”, ale siatka na motyle ma tylko kij. Trzeba by godzinami czatować w jednym miejscu, aż cośzechce do nas podlecieć, bo przecież człowiek nie małpa i skakać za motylem z drzewa na drzewo nie potrafi.

W tej sytuacji można by machnąć ręką na gatunki wysokościowe i skupić się na tych przyziemnych, ale przy ziemi wcale nie jest łatwiej. Dżungla to nie park miejski – jest gęsta. Za pierwszym razem człowiek ma wrażenie, że spaceruje wewnątrz żywopłotu. A jeżeli ma przy sobie siatkę na motyle, to dość szybko przestaje spacerować i tkwi zablokowany w chaszczach.

Jak więc oni je łapią? Bo przecież jakoś łapią, prawda?

Robią to w sposób… naukowy:

Najpierw trzeba zbadać (czyli np. zaobserwować przez lornetkę), codany motyl (może być wysokościowy – obojętne) lubi. Co jada na śniadanie, czym się interesuje i jak to p a c h n i e. Bo motyle myślą powonieniem.

Następnie trzeba to wszystko odtworzyć, w postaci silnię pachnącego koncentratu. Powstaje „donośna” iluzja, którą mają zwęszyć motyle unoszące się wysoko nad naszymi głowami.

Odbierają sygnał, że gdzieś tam na dole, w piekle dżungli, otwarto motyli odpowiednik raju na ziemi. Przybywają więc, z całej okolicy. Zwiedzione zapachową fatamorganą, otumanione wizjami niebywałej uczty czy orgii. Wbrew instynktowi sfruwają na mroczne dno lasu…a my wtedy… podchodzimy po cichutku… na paluszkach… A potem… niespodziewanie… CAP JE W SIATKĘ!

Do tego miejsca, była to znana wszystkim łowcom motyli t e o r i a. Którą, mało kto potrafi zastosować w praktyce, bo praktyka jest – oględnie mówiąc – zniechęcająca:

• Najpierw godzinami… dniami… tygodniami… wisimy na linie, podwieszeni na szczycie najwyższego drzewa w okolicy, skąd, za pomocą lornetki, śledzimy ruchy interesującego nas gatunku motyla.

• Potem wspinamy się na wszystkie sąsiednie drzewa, aby pozrywać te kwiatki, lub owoce, na których delikwent siadał najczęściej.

• Następnie poddajemy nasze zbiory analizie chemicznej i zapachowej, co w warunkach dżungli nie jest łatwe.

• I wreszcie syntetyzujemy eliksir, który ma imitować wszystko, o czym motyl marzy, ale boi się do tego przyznać. Większość łowców rejteruje właśnie w tym punkcie – nie udaje im się odpowiednia synteza i całe miesiące ich żmudnej pracy idą na marne.

Problem w tym, że nie wystarczy zgromadzić w jednym miejscu pryzmy ulubionych przez danego motyla kwiatków – on przecież takie same kwiatki ma tam na górze, więc po cóż miałby się fatygować do nas? W tej sytuacji, nasze kwiatki muszą być w jakiś sposób lepsze od tych na górze. Muszą pachnieć mocniej, słodziej, bardziej smakowicie. To musi być kwintesencja pokusy. Nieodparta. [Przypis: Coś jak zaproszenie od dziewiętnastoletniej studentki AWF – u, która pragnie nas uszczęśliwić za wszelką cenę i bez zobowiązań, a ponadto na samym wstępie wręcza nam liścik od naszej własnej żony z życzeniami: „Baw się dobrze, kochanie.”]

Kto potrafi wyprodukować coś takiego, ten zostaje królem polowania.

KRÓL POLOWANIA

Kilka lat temu spotkałem Polaka, który zaopatruje w motyle największe światowe kolekcje – a to Sorbonę, a to British Museum – wszystko za odpowiednią cenę. [Przypis: Czytaj: horrendalną! (przyp. główna księgowa* British Museum)

* Poprzednio – przez cale lata – funkcję tę piastował mężczyzna. Pewnego dnia, niespodziewanie dla wszystkich, odszedł na przedterminową emeryturę. Chwilę wcześniej trzasnął drzwiami i powiedział, że nie godzi się wypłacać TAKICH! sum za tekturowe pudełka pełne robaków i szpilek. Dla podreperowania nerwów lekarze zalecili mu dłuższy pobyt w Szkocji]. Płaczą, ale płacą, ponieważ on jeden nigdy nie wybrzydza, nie mówi, że się nie da – zawsze dostarcza, czego tylko sobie zażyczą, a oni – zadowoleni i wściekli jednocześnie – zamawiają u niego coraz rzadsze gatunki. Albo nawet takie, o których się mówi, że już wyginęły. [Przypis: Ostatnimi laty motyle zdychają jak muchy. To od morowego powietrza, które wysyłamy im z Europy i Ameryki Północnej. Jedna kropla kwaśnego deszczu na skrzydełka i po ptokach. Na szczęście większość tych deszczów do Amazonii nie dolatuje. W ramach swoistej wymiany międzynarodowej wracają do nadawców: czeskie spadają w Polsce, polskie w Szwecji, szwedzkie w Niemczech, niemieckie w Czechach, czeskie w Polsce… i tak dalej…]. Potem zaś nie mogą wyjść z podziwu, że facet łapie to, coinni jedynie oglądają na starych rycinach albo przez bardzo długie lornetki.

A najbardziej dziwią się wtedy, gdy on przywozi to, czego jeszcze nikt nigdy nie miał okazji oglądać.

Chłop ma do tych rzeczy nadzwyczajną smykałkę i w trakcie każdej wyprawy łapie kilka motyli nieznanych nauce, W dodatku w ilościach, które pozwalają opisać i zarejestrować nowy gatunek. A odkrywca, jak wiadomo, ma prawo nadać odkrytemu przez siebie gatunkowi imię…

Pierwszym kilku nadal swoje własne.

Imię, potem nazwisko, drugie imię, imię od bierzmowania, ksywkę ze szkoły… – Co by tu jeszcze? – …imię żony, dziecka, kumpla, z którym chodzi na ryby… – A teraz, eee… już wiem! – …imię kota, psa, ulubionej drużyny piłkarskiej, gatunku piwa…

– Co mówisz, kochanie? – …TEŚCIOWEJ… – Ależ oczywiście, Żabciu. Ja po prostu planowałem, że w przypadku Mamusi to będzie jakiś… bardziej dostojny motylek, ale jeżeli trzeba już teraz, natychmiast, to naturalnie, nie ma sprawy. – …a potem, jak się pewnie Państwo domyślają, twórca stracił kontrolę nad swoim dziełem.

Już nie odkrywał nowych gatunków, lecz realizował konkretne zamówienia.

Bo o „swoje” motyle przymawiali się wszyscy, którym jakoś nie wypadało odmówić. Fala roszczeń rosła i nabrzmiewała nieprzyjemnie. Ale nie zdołała przerwać tam – przeciwnie – pewnego dnia cofnęła się w popłochu. I znikła.

A było to tak, posłuchajcie…

Najpierw, w najnowszym internetowym wydaniu Katalogu motyli pojawiła się rażąca oko niekonsekwencja: niewinny i płochy z natury amator kwietnego nektaru otrzymał imię Barbara (na cześć teściowej).

Po polsku niekonsekwencji nie widać, ale przecież motyle mają nazwy łacińskie, a w łacinie Barbara pasuje bardziej do gladiatora niż do rusałki. Kojarzy się z kimś, kto z drewnianą maczugą gania po parku w poszukiwaniu marmurowych posągów. Potem utrąca im wszystkie wystające członki i leci dalej. Oczywiście nie po to, by wąchać kwiatki, ale w celu czynienia dalszego barbarzyństwa.

Rok później, w kolejnej edycji Katalogu motyli, pierwotną, prostą nazwę Barbara rozbudowano.

Stało się to konieczne, ponieważ ktoś [Przypis: Czytaj: zięć. Czytaj, ale bardzo proszę, dla dobra nauki, pod żadnym pozorem nie powtarzaj Mamusi, [przyp. Anonim]] pochwycił bliskich krewniaków motylka teściowej. Były to – mówiąc językiem przystępnym – inne wersje karoserii z tym samym silnikiem.

W konsekwencji pojawiły się nazwy pochodne: Barbara barbarus i Barbara barabara (miało być oczywiście Barbara barbara, ale ktoś zrobił błąd w przepisywaniu). Najgorsze było co, że skoro motylek teściowej przestał być jedynym znanym przedstawicielem swego rzędu, modyfikacji musiała ulec także i jego nazwa…

Uzupełniono ją o zwyczajowy w takich przypadkach człon vulgaris i wyszła z tego: Barbara vulgaris. (Bardzo adekwatne do tego, co powiedziała t., kiedy się o tym dowiedziała.)

Po tym niefortunnym wydarzeniu prośby o nadawanie motylom imion konkretnych osób ustały jak ręką odjął, a ich łowca mógł powrócić do dżungli. Tam łapie, czego inni złapać nie potrafią.

ŁOWCA ZAWODOWY

A czym nasz mistrz wabi motyle?

Zdradził mi tylko jeden ze swoich sekretów, cozrozumiałe, bo nie znaliśmy się wtedy prawie wcale.

On widywał moje programy w telewizji, a ja jego zobaczyłem po raz pierwszy też w TV, w jednej z porannych audycji dla nierobów (normalny człowiek o 8 rano pracuje albo się śpieszy, ale na pewno nie patrzy w ekran). Opowiadał wtedy o swojej niedawno zakończonej wyprawie do Ekwadoru i o tym, jak łapie motyle. Niestety nie skończył. Przerwano mu bowiem brutalnie – jak to zwykle bywa – w najciekawszym miejscu, bo…

…czas nas goni, ale może wrócimy jeszcze do tego tematu – jasne, jasne – a tymczasem zapraszamy Państwa na interesującą relację z otwarcia nowego wysypiska śmieci…

Odnalazłem go w ciągu kilku dni za pośrednictwem redakcji. Poprosiłem, by mi dokończył opowiadać to, co mu przerwano. Tak właśnie doszło do naszego pierwszego spotkania – u niego w domu, pod miastem.

Najpierw było gadu – gadu i ple, ple, ple, na temat tego, kto gdzie był, że on się zajmuje głównie motylami, a ja Indianami, że obaj od lat, i że żyjemy od wyprawy do wyprawy. Pokazywał mi swoje trofea, między innymi skórę ocelota (ja mu na to, że też taką mam), potem indiańskie pióropusze i inne gadżety Dzikich, aż wreszcie przeszliśmy do motyli.

* * *

Miał ich tysiące.

Zgromadzone były w specjalnym pokoju z antresolą, który wyglądał jak gabinet przyrodnika z epoki wiktoriańskiej. Cały w drewnie, ściany obudowane szafami robionymi na miarę, część szaf przeszklona – te zawierały książki, inne zaś składały się z płyciutkich szuflad, których były setki. Każda zawierała specjalną kasetę, w której pod szkłem siedziały motyle na szpilkach.

Ułożono je inaczej niż to się widuje w sklepach dla amatorów – tam gablotkę wypełnia nieusystematyzowany galimatias. Każdy owad pochodzi z innej parafii. Jest kolorowo i zmiennokształtnie, bo ma się sprzedać jako ozdoba na ścianę mieszkania.

Natomiast gablotki naukowca są nudne. Pełne monotonnych powtórzeń – ten sam gatunek w kilkudziesięciu egzemplarzach, żeby dało się prześledzić wszelkie zmienności i podobieństwa. No i nie zestawia się ze sobą motyli z żukami i pająkami. Poza tym wszystko ułożone jest w równych szeregach, a nie komponowane w ciekawe układy geometryczne.

* * *

– No więc jak pan je wabi na dno dżungli? – zapytałem w końcu. Wydawało mi się, że temat może być trochę drażliwy, ze względu na tajemnicę zawodową, ale przecież po to tu dziś przyszedłem.

– A, to różnie… – zacząłtrochę niechętnie. – Najczęściej wystawiam im kuwetę z gnijącymi owocami. Muszą być jak najbardziej słodkie. Przejrzałe.

– Przecież w dżungli nie ma owoców.

– To trzeba przytargać z zewnątrz. Ja zwykle biorę ananasy. Dosyć długo wytrzymują bez lodówki, a poza tym dla moich potrzeb to one powinny się zacząć psuć od środka. Najlepsze są, kiedy już ciekną, bo dostają wtedy fajnego zapaszku. Buch takiego zgnilaka – - fermenciaka do kuwety, trzeba go jeszcze poszatkować albo rozdeptać, dla większego efektu, potem dorzuca się kilka dodatków i już.

– Jakich dodatków?

– Nooo, tu właśnie cały sekret. Sam patent z ananasem jest powszechnie znany i opisany w literaturze fachowej, ale wszystko copoza tym, to już prywatna inwencja twórcy – przy tych słowach wypiął pierś i puknął się w nią palcem.

– Inwencja? – zdziwiłem się. – Myślałem, że to się jakoś bada naukowo i ustala wymagany skład chemiczny, a potem leci według spisu.

– Jak pan chce złapać zupełnie nowego motyla, gatunek nieznany nauce, to przecież nie ma jeszcze żadnego spisu, prawda? Polujemy na coś, czego do tej pory nikt nie miał w rękach; wtedy trzeba kombinować z sufitu. Jedni mają nosa, inni wyczucie, ale większość ludzi na zawsze pozostaje na etapie bielinka kapustnika, bo jego jest w stanie upolować każdy przeciętny motocyklista.

– Wystarczy, że ziewnie w czasie jazdy.

– No a bardziej konkretnie? Czym pan zwabił któregoś z odkrytych przez siebie motyli?

– Tajemnica.

– Przecież nie ukradnę patentu, bo się na tym nie znam. Poza składem wabika musiałbym jeszcze wiedzieć, gdzie i jak go wyłożyć, a potem umieć rozpoznać właściwego motyla, złapać go i spreparować…

– OK. Ma pan rację, to nie jest zajęcie dla amatora. Proszę słuchać… Pewnego dnia łapałem właśnie na zgniłego ananasa i w ogóle mi nie szło. Ciągle przylatywały tylko takie sztuki, których już miałem całe stosy. Trzeba było zmienić domieszki. Ale zużyłem już cały mój zapas. To była końcówka wyprawy, drugi czy trzeci miesiąc. Pogoda fantastyczna, owady się roją jak oszalałe, a ja tu nie mam czym wabić. Wszystko mi się pokończyło, zostałem bez przynęt i bez pomysłu corobić. A pogoda, jak już mówiłem wspaniała i czuję przez skórę, że w taki dzień złapałbym jakiś nieznany okaz. Miotałem się w bezsilnej złości i w końcu, właściwie bezmyślnie, na to wszystko nasikałem. I to było to!

– ??? – zapytałem brwiami.

– Mocznik! – odpowiedział tak, jakby to mogło cośwyjaśnić. – Ludzkie siuśki zawierają mocznik. Genialne – pochwalił sam siebie, chyba słusznie, skoro ja się jakoś nie kwapiłem. – Posunięcie na miarę Kasparowa! Całkowita zmiana bukietu: nagłe z owocową słodyczą miesza się cierpkość soli fizjologicznych, lekka zgnilizna, odcienie kwaskowate… po prostu cudo! – robił miny jak kiper win, kiedy dostanie w swoje ręce wyjątkowo dobry rocznik. – Cierpiałem wtedy na odwodnienie, więc to wszystko, coze mnie wyszło, było mocno skoncentrowane, aż piekło. Sam pan wie, jak to jest w dżungli, kiedy nie ma copić…

– Zadziałało? – pchnąłem go z powrotem w kierunku głównego wątku.

– GENIALNIE! Połapałem całe chmary. I do dziś najchętniej stosuję ananasa z siuśkami. Taki, można powiedzieć, polski sznyt. Motyle na to idą, Sorbona płaci… Gdyby oni wiedzieli, za co konkretnie…

POŻERACZ OWADÓW

Reszta wieczoru upłynęła nam na kolacji, w czasie której opowiadaliśmy sobie różne egzotyczne historie związane z owadami. Z moich Opowieści entomologicznych najbardziej interesowało go, co jak smakuje, ponieważ on, jak do tej pory, żadnego robactwa nie jadał, a ja owszem. Nawet często. Niestety.

Relacjonowałem więc, że smażona szarańcza, którą można kupić na wielu bazarach w północnym Meksyku, smakuje jak skwarki polanę karmelem (oni ją smażą tak jak frytki – na głębokim oleju – a następnie dosypują cukru albo dodają miodu), pieczone mrówki smakują starą patelnią, natomiast żywechrupią w zębach i pieką w język, a najgorsze ze wszystkiego są świeże pędraki – ulubiona potrawa niektórych Indian. Są podobno bardzo bogate w witaminy, ale kiedy je przegryźć, to tak, jakby się człowiekowi odbiło żółcią, fuj.

* * *

Kończymy kolację. Jest już późny wieczór, więc zbieram się do wyjścia, a facet nagle mówi, a właściwie zaczyna dukać:

– Panie Wojtku… niech się pan nie obrazi, wie pan… nie mam śmiałości, ale chciałem pana prosić o pewną przysługę.

– Ależ oczywiście, w czym problem?

– Jakoś tak mi trochę głupio – facet wije się, jak piskorz, a z zażenowania jest czerwony jak burak.

– Proszę mówić bez ogródek – zachęcam – najwyżej odmówię, ale obiecuję, że się nie obrażę.

– No dobrze. To czy w takim razie mógłby pan u mnie w łazience zrobić… no wie pan… tego, i nie spuszczać wody.

Zamurowało mnie na chwilę.

– Co mani zrobić u pana w łazience?

– No… – tu zrobił minę, która miała mi odpowiedzieć na pytanie, ale nie odpowiedziała, a potem dodał – I nie spuszczać wody.

– Mam zrobić siusiu, tak? – zaczynałem się czuć dziwnie.

Nie znałem go wcześniej, widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, a w dzisiejszych czasach spotyka się różne zboczenia.

– Nie siusiu – bąka mój gospodarz, wyraźnie zawstydzony – tylko… to drugie.

– A PO CO TO PANU???

– Do kolekcji.

– Myślałem, że pan zbiera motyle.

– Nie tylko.

Chwilę to trwało, ale w końcu jakoś wyszedłem z szoku. Nie miałem zamiaru nic robić, ale mnie facet nieźle zaciekawił, więc pytam:

– A jak już zrobię to, o coPan prosi, copotem?

– Wypreparuję i do gablotki. A ewentualny nadmiar może się uda spieniężyć na giełdzie. Chociaż na takie rzeczy jest bardzo mało amatorów. Trzeba trafić konesera. Wie pan, ludzie zbierają żuczki, ale takie, które widać.

– Jakie żuczki? – nagle odniosłem wrażenie, że każdy z nas mówi o czymś innym.

– No te, które pan teraz ma w jelitach – powiedział to tak, jakby żuczki w brzuchu, występowały równie powszechnie, co soki żołądkowe. – Jadł pan te pędraki, prawda?

– Ale dokładnie pogryzłem, na pewno żaden nie przeżył.

– Nie musiał, to nie one. Większość z nich, z tych dużych pędraków, ma w środku pasożyty Takie maleńkie żuczki, które wyjadają pędraka od środka, cośjak owadzie canero. Zna pan canero? Taki mały sumik, co wpływa w otwory…

– Znam. Proszę mówić dalej o żuczkach.

– Jest spora szansa, że kilka upolujemy. Tylko niech pan pamięta i nie spuszcza wody.

Reszta wieczoru była odrobinę krępująca. Ale mój gospodarz czekał cierpliwie. I doczekał się.

Niestety (albo raczej na szczęście, a właściwie jedno i drugie naraz) wszystkie pędraki, które jadłem nad Amazonką, były zdrowe – trafiliśmy więc… Jak by to zgrabnie ująć?…same puste losy.

Pan entomolog ujął to bardziej syntetycznie. Kiedy podniósł głowę znad mikroskopu, a ja go zapytałem, cotam znalazł, odpowiedział krótko:

– G

ŁOWCA AMATOR

Osobiście nie jestem szczególnym pasjonatem motyli.

Owszem lubię je… pooglądać w gablotkach, poczytać, jak się na ich temat rozpisuje Arkady Fiedler, ale wszystko to w umiarkowanych ilościach. Nigdy też nie ganiałem po łąkach z siatką na motyle. I tylko raz w życiu udało mi się motyla złapać. Niestety, nawet nie potrafię powiedzieć, czy był piękny. Wiem natomiast z całą pewnością, że trafił mi się gatunek mięsożerny – Motyl Krwiopijca… Właściwie nie, dokładnie rzecz ujmując – Motyl Canero. Posłuchajcie…

Było to nad brzegami Orinoko.

Pewnego razu cośmnie boleśnie ugryzło w palec u nogi. (Gdyby to była dłoń, powiedzielibyśmy, że w palec serdeczny.)

Ugryzło, to ugryzło – jakby się człowiek przejmował takimi sprawami, to by nie jeździł do dżungli. W czasie wyprawy, przez wiele tygodni nie ma szans na spotkanie lekarza, więc po pierwsze – trzeba uważać, po drugie – nie przejmować się, a po trzecie – radzić sobie samemu, kiedy trzeba.

Z krwawiącym paluchem podszedłem do wody. Wycisnąłem ranę, przepłukałem, a następnie zanurzyłem stopę w gorącym wyprażonym przez słońce piachu – żeby się wszystko dokładnie zaklajstrowało.

Piasek na ogół nie jest godnym polecenia środkiem opatrunkowym, ale w tym przypadku nie miałem pod ręką (nogą?) nic lepszego. Poza tym to nie był zwyczajny piasek…

W swoim górnym biegu, Orinoko płynie przez kompletne odludzie. W promieniu kilkuset kilometrów nie ma śladu cywilizacji, więc jest tam czysto. Ponadto tamtejszy piasek jest bielusieńki jak sproszkowany kryształ – sam kwarc, bez domieszek, paprochów itp. Przez wiele godzin każdego dnia, wystawiony na bakteriobójcze działanie promieni słonecznych i temperatury – nagrzewa się jak piec hutniczy i po prostu MUSI być wysterylizowany.

Nie ma o czym gadać – zaklajstrowało się pięknie i wygoiło w ciągu kilku dni, tak że o całej sprawie szybko zapomniałem.

Po miesiącu, w samolocie powrotnym zCaracas do Miami, poczułem się nieswojo – zabolał mnie ten palec. Ale jakoś tak… dziwacznie, bo raz – przez jedną krótką chwilę – a potem spokój. Z a b o l a ł, a nie r o z b o l a ł.

Potem już nie działo się nic, więc znowu o całej sprawie zapomniałem.

* * *

Pierwsza noc po powrocie do Polski:

Budzę się, wyrwany ze snu gwałtownym atakiem bólu. Po chwili uderzył następny. I jeszcze jeden. Jakby mi ktoś grzebał igłą w palcu – w otwartej ranie. A rana przecież dawno zagojona. Ba, nie byłem już nawet pewien, czy to ten sam palec.

Następnego dnia pobiegłem do znajomego specjalisty od chorób tropikalnych. Obejrzał stopę i mówi, że nic nie widzi. Tylko niewielki, dawno zagojony ślad po ukąszeniu.

– Ugryzło cię coś? – pyta.

– Nie jestem pewien, chyba ugryzło, ale równie dobrze mogłem wdepnąć na jakiś ostry badyl.

– Na moje oko to masz w palcu pasażera.

– ???

– Tam cośsiedzi. Żywe.

– Obcy, ósmy, Nostromo?

– Raczej motyl – albo ćma. Teraz się przepoczwarzą i przy okazji trochę wierci. Wtedy cięboli. Poza tym leży, ssie krew i rośnie. Nie wiem na pewno, bo to mój pierwszy przypadek tego rodzaju, ale czytałem o takich, które zamiast ssać, wyżerają mięso od środka i mogą się przemieszczać… A może to chodziło o rybki… Nieważne. Przemieścił ci się?

– Nie!…

– To dobrze, bo one wszystkie jak jedzą, to muszą także wydalać, i wtedy trują. Lepiej, jak trucizna zostaje w jednym miejscu, bo łatwiej wyczyścić.

Po tych słowach podszedł do przeszklonej szafki i wyciągnął z niej zestaw metalowych narzędzi. Słowo „wyczyścić” nabrało charakteru akcji zbrojnej – zaciski, szczypce, nieprzyjemnie wyglądający haczyk i przerażające skrzyżowanie łyżeczki ze skrobaczką. Odbezpieczył jednorazowy skalpel…

– Ooo nie! – zaprotestowałem.

– No dobrze – odpowiedział łagodnie (znałem ten ton z horrorów o zboczonych doktorkach) – w takim razie nie będziemy nic robili – zdecydowanym ruchem capnął mnie za kostkę (uścisk miał żelazny) – i poczekamy jeszcze ze dwa tygodnie, aż ci z palca wyfrunie paź królowej. Tyle że do tego czasu cała stopa sczernieje, zacznie się obierać, i wtedy ją obetniemy pod narkozą.

Puścił mi prosto w oko zajączka skalpelem. W odpowiedzi tylko głośno przełknąłem ślinę. (Tak jak się połyka jabłko w całości. Znacie to uczucie?)

– To co? – uśmiechnął się jak nietoperz (głównie zębami). – Trochę bólu dzisiaj, czy motylek za dwa tygodnie?… Na pewno będzie piękny. Podobny do tatusia. Jak mu dasz na imię? Papillon dla chłopca, a Mariposa dla dziewczynki? Czy może raczej coś bardziej polskiego…

Te kpiny go zdekoncentrowały, więc skorzystałem z okazji, wyrwałem się i uciekłem do łazienki.

Tam oparłem stopę na umywalce, złapałem za palec i ścisnąłem go serdecznie (z całej siły) nie zważając na ból…

Dookoła zrobiło się biało…

Potem szaro i kołowato…

Otrząsnąłem się, schyliłem głowę do podłogi, żeby nie zemdleć, a kiedy już krew powróciła pod skronie spojrzałem w lustro. Na środku tkwił przyklejony do szkła niedokończony motyl. Jeszcze nawet nie poczwarka, ot, zwykła larwa, w kształcie małej glisty. A właściwie glutka, bo była lekko rozmaślona i na pewno nie nadawała się do życia.

– Wredny szmeterling – wysyczałem przez zęby.

* * *

To był pierwszy i jedyny motyl, jakiego kiedykolwiek złapałem. Niestety nie w siatkę, tylko w palec. Zamiast w gablotce za szkłem, skończył jako glut na szkle.

Było to dla mnie bardzo pouczające doświadczenie. Od tamtej pory na wszystkie, nawet najbardziej niewinne zwierzątka w dżungli patrzę, jak na coś comoże człowiekowi zrobić krzywdę – Może, nie musi.

Po prostu nie dajcie się zwieść pięknym kolorowym żabkom, pachnącym kwiatkom, motylkom i bławatkom – one wszystkie starają się… przeżyć.

W dżungli piękny wygląd częściej oznacza ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem niż zaproszenie do wspólnej zabawy. Pięknie ubarwione żabki – takie, które widać z daleka – starają się nas poinformować, że ich skóra dotkliwie parzy, albo że potrafią bardzo celnie splunąć komuś w oko żrącym zajzajerem. Mieniące się tęczowo motyle zawiadamiają w ten sposób, żeby ich nie zjadać, bo są bardzo niesmaczne i wywołują (głównie u ptaków i nietoperzy) bóle brzucha i silną niestrawność. Ociekające miodowym nektarem kwiaty, które wabią swoim zapachem z odległości wielu kilometrów, są owadożerne… Rozumiecie o co chodzi? To taki kod.

MORAŁ:

Dżungla jest jak ciemna uliczka w niebezpiecznej dzielnicy – jeżeli spotkamy tani kogoś, kto idzie środkiem jezdni, ubrany w kurtkę z wężowej skóry i czerwone kowbojki z aligatora, na szyi ma wiązkę złotych łańcuchów, a na każdym palcu pierścień z drogocennym kamieniem, wtedy lepiej zejść mu z drogi, skryć się w pierwszej dostępnej bramie i poczekać, aż sobie pójdzie. Natomiast nigdy, ale to nigdy w podobnej sytuacji nie wolno wpadać w panikę. Od paniki dużo lepszy jest chłodny dystans.