38334.fb2
Postanowiliśmy z Sarą złożyć ponowną wizytę w getcie. Zdecydowałem się na jazdę starym garbusem, którego nie zdążyłem się jeszcze pozbyć.
Wszystko wyglądało tak jak poprzednim razem, tyle tylko że ktoś na środek ulicy wyrzucił materac, który trzeba było objeżdżać dookoła.
Czuliśmy się jak na ulicach wioski podczas nalotu nieprzyjaciela. Żywej duszy w polu widzenia, jakby na dany znak wszyscy się pochowali. Mimo to cały czas miałem wrażenie, że jestem pod obstrzałem setki oczu. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Zaparkowałem samochód. Wysiedliśmy z Sarą. Zastukaliśmy do drzwi. Drzwi miały 5 dziur od kul. Tego jeszcze nie było.
Zastukałem jeszcze raz.
– Kto tam? – usłyszałem głos Jona.
– Hank i Sara. Dzwoniliśmy. Już jesteśmy.
– Aha…
Drzwi otwarły się.
– Wchodźcie, proszę…
François Racine siedział przy stole z nieodłączną butelką wina.
– Życie nie ma sensu – oświadczył.
Jon założył łańcuchy na drzwi. Sara przejechała palcami po dziurach od kul.
– Widzę, że mieliście termity…
– O, tak… – roześmiał się Jon. – Siadajcie…
Przyniósł kieliszki. Usiedliśmy. Nalał nam wina.
– Któregoś dnia zaczęli gwałcić dziewczynę na masce mojego samochodu. Było ich 5 czy 6. Przeszkodziliśmy im. Wpadli w szał. Minęło parę dni. Któregoś wieczora siedzimy w domu, a tu nagłe bang – bang – bang – bang, kule przelatują przez drzwi. Potem robi się cicho.
– W każdym razie żyjemy – zauważyła François. – Siedzimy i popijamy winko.
– Zwyczajna napaść – stwierdził Jon. Chcą nas stąd wykopać. Nie dam się ruszyć.
– Przyjdzie taki dzień, że się nie ruszysz, czy będziesz chciał, czy nie – zwrócił mu uwagę François.
– Mają więcej spluw niż policja i częściej po nie sięgają – dodał Jon.
– Powinniście się stąd wyprowadzić – zawyrokowała Sara.
– Żartujesz? Zapłaciliśmy za 3 miesiące z góry. Stracilibyśmy te pieniądze.
– Uważasz, że lepiej stracić życie? – spytał François, pociągając solidnego łyka.
– Możecie spać po nocach? – dopytywałem się.
– Musimy wypić, żeby zasnąć. Zresztą i tak nie znamy dnia ani godziny. Kraty w oknach nie na wiele się zdadzą. Mój sąsiad też ma takie kraty. Pewnego wieczora jadł samotnie kolację, nagle patrzy, a za nim stoi facet ze spluwą. Dostał się jakimś cudem przez dach. Oni tam mają swoje przejścia. Siedzą w piwnicy i na dachu. Słyszą każde nasze słowo. Teraz też podsłuchują.
Rozległy się 4 głośne stuknięcia w deski od podłogi.
– Widzicie?
François zerwał się i tupnął w podłogę.
– CISZA! CISZA! CO WY ZA DIABŁY JAKIEŚ JESTEŚCIE?
Z dołu nikt nie odpowiedział. Myślę, że po prostu chcieli nam tylko dać znać o swojej obecności. Nie mieli najmniejszego zamiaru się spoufalać.
François usiadł z powrotem.
– W sumie przerażające – odezwała się Sara.
– Właśnie – potaknął Jon. – Ukradli nam telewizor, na szczęście tutaj w ogóle nie oglądaliśmy telewizji.
– Myślałem, że to murzyńskie getto, ale ostatnim razem widziałem paru Latynosów… – zauważyłem.
– O, tak – potwierdził Jon. – Mamy tutaj jeden z najokrutniejszych gangów meksykańskich. V – 66. Możesz zostać przyjęty, dopiero jak masz trupa na sumieniu.
Zaległa długa cisza.
– Jak się posuwa film? – spytałem, głównie po to, żeby przerwać milczenie.
– Właśnie rusza produkcja. Co dzień jestem na miejscu i godzinami pracuję z ludźmi. Niedługo zaczynamy zdjęcia. Z każdym dniem, z każdym dolarem zainwestowanym przez Firepower, film nabiera coraz bardziej realnych kształtów. Co dzień jednak są jakieś obsuwy…
– Na przykład? zainteresowała się Sara.
– Na przykład chcieliśmy wynająć kamerę…
– Kamerę wynajmujecie?
– Owszem. Więc pojechaliśmy po kamerę, ale firma odmówiła wypożyczenia sprzętu.
– Dlaczego? – spytałem podchodząc do okna, żeby sprawdzić, czy garbus jeszcze stoi.
– Firepower nie zapłaciła im poprzednim razem. Więc firma zażądała od Firepower zapłaty czekiem potwierdzonym za wynajęcie kamery wtedy i teraz.
– Dali im ten czek? – spytałem.
– Dali.
François wstał.
– Muszę przeliczyć kury – oświadczył wychodząc.
– François nie jest przerażony życiem w takich warunkach? – spytała Sara.
– Nie – uspokoił ją Jon – François jest szalony. Któregoś dnia siedział sam w domu, nagle patrzy, a tu w środku stoi dwóch facetów, jeden z nożem. „Dawaj forsę!” – mówi ten z nożem. „To ty mi dawaj twoją forsę!” – François na to. Był pijany. Porwał swój kij i zaczął łoić jednego z drugim. Wybiegli z domu, a François gonił ich ulicą, okładając kijem i wrzeszcząc: „ODWALCIE SIĘ OD MOJEGO DOMU! IDŹCIE SOBIE DO KOGOŚ INNEGO! PRZESTAŃCIE KRAŚĆ MOJE KURY!” Gonił ich jeszcze cały kawał ulicą.
– Mogli go zabić.
– Jest zbyt szalony, żeby na to wpaść.
– Ma szczęście, że go nie zabili – zauważyła Sara.
– No. Moim zdaniem bardzo pomaga fakt, że się jest Francuzem, a nie Amerykaninem. Są przez to lekko skołowani, bo nie mogą wzbudzić w sobie aż takiej nienawiści jak do Amerykanów. Wyczuwają, że François jest szalony, a nie wszyscy kolesie tutaj są mordercami. Niektórzy są tylko ludźmi, którzy muszą jakoś przeżyć.
– Chcesz powiedzieć, że nie wszyscy są ludźmi? – spytała Sara.
– Niektórzy aż za bardzo – stwierdził Jon.
Wrócił François.
– Przeliczyłem kury. Żadnej nie brakuje. Pogadałem troszkę. Pogadałem z moimi kurkami.
Usiadł. Jon napełnił kieliszek.
– Chciałbym mieć zamek – westchnął François. -. Chciałbym mieć 6 dzieci i wielką, tęgą, żonę.
– Po co ci to wszystko? zaciekawiłem się.
– Po to, żeby ktoś się do mnie odzywał, kiedy się zgram przy stoliku. Teraz, kiedy się zgram przy stoliku, nikt się do mnie nie odzywa.
Chciałem mu zwrócić uwagę, że kiedy się zgra przy stoliku, tęga żona i 6 dzieci również mogą nie mieć ochoty się do niego odzywać. Ale się rozmyśliłem. François i tak już cierpiał dostatecznie.
Powiedziałem w zamian coś innego.
– Musimy się kiedyś wybrać razem na wyścigi.
– Kiedy? – spytał.
– Niedługo.
– Mam nowy system.
– Kto go nie ma?
Zadzwonił telefon. Po 3. dzwonku Jon podniósł słuchawkę.
– Allo…
– Tak… tak, mówi Jon… Co? Niemożliwe!
Nie wypuszczając słuchawki, odwrócił się do nas.
– Rozłączył się…
– Kto?
Jon odłożył słuchawkę. Stał jak wryty.
– Dzwonił Harry Friedman.
– I? – ponagliłem.
– Zawiesili produkcję.