38368.fb2
- Żarty ciebie się trzymają.
- Kiedy ja wcale nie żartuję. Po prostu, niebezpiecznie jest mi przebywać z tobą. A tobie... ze mną.
Opuściła oczy. Na ziemi pstrokaciła się mozaika z pąsowych, czerwonordzawych liści klonowych. Dziewczyna schyliła się i zaczęła je zbierać, chłopak jej w tym pomagał.
- Gdzie zatrzymałaś się?
- U krewniaków. Stacyjka przy jarosławskiej kolei.
- Jak się dowiedziałaś, że jestem tutaj?
- Dopiero niedawno...
- Zdziwiłaś się?
- Nie za bardzo.
Chłopak podał jej wielki, zielony w pąsowe kropki liść.
- Patrz, jaki ładny... Rozwiodłaś się?
- Z kim?
- Ano, z Borysem...
- Żeby się rozwieść, trzeba najpierw wyjść za mąż...
- To prawda.
Znowu w powietrzu słyszało się głośniejsze szelesty. Uniosła lśniący wzrok.
- Nie zapomina się tak łatwo przeszłości. Nasza zaś była wspaniała. Nie pisałeś do mnie, ale rozumiałam, żeś nie mógł. Ale potem...
- Co potem?
- Potem, kiedy ból minął, dowiedziałam się, że wszystko było zmową oszczerców, że to oni usunęli ciebie z uniwersytetu... Nie mogłam im tego wybaczyć! Wciąż czekałam, było mi bardzo ciężko...
- Borys niczemu nie był winien... To wszystko było sprawką Tolki, jego koleżki. To on - szczepionka przeciwko dżumie, bojownik, uosobienie czujności!
Dziewczyna aż się wzdrygnęła.
- To straszliwa podłość: takiemu jak ty człowiekowi taką przylepić etykietkę! Ale przecież pamiętasz, co to były za czasy?! Początkowo odżegnałam się od ciebie, uwierzyłam. Potem powiedziano mi, że mówiłeś o mnie obraźliwie, nazwałeś mnie "idiotką-entuzjastką"...
Chłopak smętnie się uśmiechnął:
- Jeszcze doszło do bójki. Borys mnie uderzył, zupełnie niespodziewanie...
- Czy ty wiesz, że to ja zawiniłam? To ja mu powiedziałam, że w dawnych czasach mężczyźni dobrze wiedzieli, jak w takich sytuacjach należy postępować. Nie miał na to ochoty, przecież lubił ciebie...
- Ciebie o wiele więcej.
Nie słyszała go.
- Potem zaś Tolka powziął aż taką decyzję. W niczym nie mogłam ci pomóc, nie znalazłam na to siły, żeby pomóc tobie, swojemu przecież wrogowi, nawet gdy ujrzałam taką niesprawiedliwość.
- No, już dobrze... Mniejsza o to...
Teraz zaczęli mijać kuracjuszy z sanatorium nad urwiskiem. Niemniej dziewczyna - któryż to już raz - zauważyła, jak twarz przyjaciela znowu zrobiła się chmurna.
Zwrócił uwagę na jednego z nich - wysokiego, zarośniętego, przygarbionego, który szedł aż do końca alei. Każdy krok sprawiał mu trudności, widocznie jednak uparł się, żeby pokonać jakoś tę półkilometrową odległość, jak gdyby tylko ona jedna stanowiła przeszkodę na drodze do zdrowia.
I oto chłopak ujął dziewczynę pod ramię, ruszył z nią szybkimi krokami wzdłuż tej samej alei.
Coraz szybszymi, coraz żwawszymi...
Dotrzymywała mu kroku, ale, przyciskając do wysokich piersi naręcz wilgotnych pstrych liści, nie mogła zrozumieć, co się zdarzyło.
Zostawili poza sobą owego mężczyznę z sanatorium, zbiegli po wyłożonej cegłami ścieżce, rozsadzanej przez wydobywające się na powierzchnię korzenie topoli - spragnione powietrza i życia - zbiegli po spadzistości w dół.
To już nawet nie był bieg, ale jak gdyby lecenie wśród czerwonych, niby krwią zbryzganych krzaków. Gałęzie chłostały ich po twarzach, zostawiali za sobą w powietrzu smugi żółtych i czerwonych liści.
Przed oczami młodego człowieka na chwilę pojawił się obraz z przeszłości: dwa pędzące przez puszczę młode, zdrowe jelenie. Rozgałęzione, odrzucone do tyłu rogi jelenia, smukłość jego towarzyszki...
Porykiwanie jelenia jak dalekie echo miłości.
Były to czasy, gdy i on uprawiał polowanie. Po co: przecież to straszne węszyć za każdym krzakiem nieznanego sobie strzelca!
Wciąż biegli, najpierw w dół, wzdłuż przysypanego brązowym listowiem boiska, potem do góry, po stromiźnie. I coraz bardziej ożywiała się jego twarz. Kiedy znowu zatrzymali się w tamtej alei, dziewczyna - widząc jego krzaczaste brwi, rozedrgane nozdrza, silną pierś, dyszącą niby miech kowalski - cichutko powiedziała:
- Boże, gdybyś ty wtedy, na tamtych schodach, był taki, roztrąciłbyś ich wszystkich! I mnie do siebie przekonał...
- Zawsze bałem się niesprawiedliwości, ustępowałem przed nią.
- Wiem. Tyś jeżący się i gniewny. A jednocześnie dobry i bezbronny. Jakże się cieszę, że znowu jestem z tobą.
Odwróciła się do niedużego popiersia Puszkina i przed cokół rzuciła naręcz listowia, które rozsypało się kolorowym wachlarzem.
- Dzięki ci!
Ta szczupła poganka jak gdyby uczestniczyła w jakimś nieznanym obrzędzie. Było jej wszystko jedno, kto jest przed nią. Udzieliło się jej spojrzenie współtowarzysza i była mu za to wdzięczna.
On natychmiast przykucnął przed pomnikiem i na głos przeczytał:
Tyś życia sens zrozumiał, szczęśliwyś więc, człowieku,
Właśnie dla życia żyjąc...