38368.fb2
- A Jusupow nawet i nie zrozumiał, że został wyśmiany! Czegoś takiego często ludzie właśnie nie zauważają.
Pnie drzew wyglądały nienaturalnie, nasyciła je wilgoć i były czarne, jakby zwęglone w płomieniach własnego listowia.
- Spójrz! - zawołała.
Obok posadzki parteru rosło kilka drzewek, które nadal miały liście bladozielone, jednak pośród pożaru reszty drzew liście te wydawały się jasnobłękitne.
- To pląsają czarodziejki, służebnice bożka Pana. Czy ty wiesz, że ja zawsze odczuwałam jakąś z nimi więź? Jakbym ja... I zanuciła na melodię starej pastorałki:
Je vous embrasse bien tendrement...
Patrzył na nią z wyrozumiałą miłością, jak na dziecko.
- Namaluj to!
- To przecież Watteau... W najgorszym razie Konstantin Somow... A przecież można to ująć po swojemu. Idzie sobie przez aleję taki celadon na czerwonych obcasach. Twarz pomarszczona, słodko-przyjazna jak u orangutana. Jeden Murzyn prowadzi go pod rękę drugi zaś niesie z tyłu za mim tabakierkę.
- Żadnych Murzynów! - zaprotestowała - niech będą lepiej dwie żywe krasawice. Cóż po Murzynach? Te zaś dwie widziały, jak na zwyczajnej, przychylnej ludziom ziemi wyrastało obce: cudzoziemskie teatry, cudzoziemskie pałace, zwyczaje. Niedobra, obca siła. Straszna...
- Co do mnie, dawno mam poza sobą te dziecięce strachy - uśmiechnął się - jeszcze wtedy, gdyś ty nie wiedziała, co czynisz!
Zjedli śniadanie w skromnej kawiarence, potem znowu błądzili po alejach, w milczeniu odpoczywali na ławeczce pod drzewami.
Potem zaś, zupełnie sobie tego nie uświadamiając, dziewczyna mimowolnie odciągnęła go daleko od tych alei, w których pojawiali się przechodnie.
Stara cerkiew zapadała się w ziemię, zionęły szparami jej podziemia, przysypane częściowo śmieciami i liśćmi.
A tam niżej, przeszyty na ukos smętnym światłem, widniał zagajnik w zielonym i złotym trzepocie.
Od rzeki Moskwy powiało zimnem, pachnącym grzybami, chłodem...
Znów schodzili, wzburzając nogami lawiny liści. Na brzegu urwiska, tuż nad przepaścią pochylała się samotna brzoza. Dopiero teraz wyczytał w oczach dziewczyny coś takiego, co zmuszało do zastanowienia.
Przycisnął ją plecami do tej brzozy, przypadł do niej, objął ją w taki sposób, że czuł pod dłoniami nie tylko jej łopatki, ale jednocześnie szorstko-atłasową brzozową korę.
Nie mogli się poruszyć, najmniejszy ruch mógłby spowodować upadek. Zresztą, nie myśleli o tym, młody mężczyzna całował ją w na poły rozwarte wargi.
Naraz zerwał się wicher, nad przepaścią zawirowały liście jak poderwane przez trąbę powietrzną. Mężczyzna zaczął znosić ją na rękach w dół.
Rozległ się za nimi okrzyk milicjanta, który zawsze znajdzie się tam, gdzie go najmniej potrzebują:
- W tamtą stronę nie wolno!
Ach, co tam! Przebiegli obok niego, skręcili, zadudniły mostki, które sterczały nad cichą zatoką, obrzeżoną turzycą.
Słońce opuszczało się płaskie, rumiane jak pomarańcza. Fałdy drobnych fal, towarzyszących głównemu nurtowi, zabarwiły się karminem.
Cieniem był w tym słońcu samotny rybak, oni zaś nie wiedzieli, że dla ludzi na brzegu również byli tylko dwoma cieniami, splecionymi w jeden na tle czerwonego dysku.
Obryzgała mu twarz wodą. Woda pachniała rybami. I dziewczyna zaczęła uciekać, jak górska kozica, lekkimi skokami, niemal nie dotykając ziemi.
Gonił ją, zachłystując się wiatrem.
Były unoszące się na wietrze włosy - i ręce, usiłujące je uchwycić.
W pewnym momencie mężczyzna gdzieś zniknął - obejrzała się jeszcze rozpędzona, potem zwalniająca i rozczarowana, aż wreszcie przystanęła.
Doszedł do niej jego głos skądś z góry. Olbrzymie drzewo zwisało z niskiego brzegu niemal tuż nad powierzchnią wody. Zatrzymał się na nim gdzieś wśród gałęzi i stamtąd dobiegało jego wołanie:
- Chodź tu do mnie! No... Albo ja...
I zręcznie zbiegł po pniu.
Znowu zapragnęła, by ją gonił, zaczęła biec, ale musiała zatrzymać się, widząc przed sobą błocko. Nie pozwolił, by się opamiętała, uniósł ją na rękach i przeskoczył przez błocko na suchy brzeg, zbliżył do jej oczu swoje - jakieś pirackie niemal w wyrazie.
- No...
- No... - powtórzyła po nim.
Ale w jego oczach teraz widziała strach, bardziej wyraźny niż wtedy, przed sanatorium. Postawił ją na ziemi.
- Co ci jest? Zmęczyłeś się?
- Poczekaj trochę - odezwał się głuchym głosem.
Po chwili w jego głosie usłyszała zupełnie inny ton:
- Chodźmy do autobusu... Tam po drugiej stronie szosy jest las.
I, jakby pragnąc uniknąć tego, co omal nie zdarzyło się, dodał:
- Tam nie będzie ludzi.
Koło nadrzecznej balustrady nie było nikogo. Za gładką powierzchnią rzeki, za łęgami, na których widniały mnisie czapy stert siana, za ciemniejącymi lasami płomieniał, rozlewał się, zapowiadając wiatr, trwożny zachód. Roztopione złoto, rozrzedzone kolory, spływały na ziemię. To z tej purpury złotych, połyskujących dalekich wieżyc Kremla.
Dziewczyna spojrzała na niego, ujrzała twarz, jak gdyby zanurzoną w tych odblaskach. Po raz pierwszy w tym dniu zrodziło się w niej wspomnienie...
...Kaplica w dalekim miasteczku. Brązowy anioł, unoszący się nad głowami ludzi. U jego stóp, po prostu na posadzce, rozłożone ognisko. Odblask migotliwy od tego ogniska, napełniający krwią oblicze anioła, ożywiający je, czyniący z niego kogoś groźnego.
Zza ołtarza dochodzi smród, ludzi nie wypuszczają od kilku dni, siedzą dookoła ostatniego ogniska, na które im pozwolono. I kobieta z tej ciżby, która dotknęła ręką głowy dziewczynki, jej właśnie głowy, mówiąc cichym, serdecznym głosem:
- Nie zobaczymy się więcej z tobą, kochana. Ale ty wiedz, że wkrótce ciebie odszukają. Nie zapomni o tobie ojczyzna. Pamiętaj, że jesteś z Rosji. Żeś ty - sowiecka. A na Kremlu czuwa człowiek, który ciebie nie opuści.
Potem czyjeś ręce, pachnące szorstkim żołnierskim suknem, wynoszą ją, a z daleka dobiegają okrzyki:
"Madonna... donna..."