38368.fb2 Idylla ? la Watteau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Idylla ? la Watteau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

- Zaczekamy... - uparł się.

- Drogi mój - szepnęła cichutko - czemu wyrzekasz się miłości, czemu tak łatwo rezygnujesz ze mnie? Uczynię wszystko, żeby twoje dni były bez chmur, żeby tobie było lżej. Oddałabym ci całe moje życie. Przecież ciebie kocham. Przecież...

- Zmarnowałabyś tylko swoje życie. Nie chcę tego, rozumiesz? Właśnie dlatego, że ciebie kocham. Kochałem ciebie nawet wtedy, gdy powinienem był ciebie nienawidzieć.

Głos z megafonu jak z tamtego świata:

- Obywatele pasażerowie... Ze względów technicznych... radzimy skorzystać...

- Drogi mój, wyjedziemy stąd... Będzie ciepłe morze... Fale będą omywać nasze stopy... Moje i twoje... Przekonasz się, że będzie ci lżej!

- Nie... Nie kuś, nie dobijaj mnie...

- Obywatele pasażerowie... z przyczyn.... radzimy...

Stali tak może godzinę, czekając na pociągi, które nie nadjadą... Ona zaś mówiła i mówiła, wierząc w siłę swoich słów, które już niczego nie mogły zmienić. Jej słowa brzmiały w jego uszach przy wtórze żałosnego, jak gdyby nieludzkiego głosu z megafonu:

- Obywatele pasażerowie... obywatele... radzimy... radzimy skorzystać...

Naraz odezwał się, patrząc prosto w jej oczy:

- Ty jednak mi nie wierzysz. Ty myślisz, że po tym, co zaszło, ja ciebie po prostu nie kocham...

Uważnie wpatrywała się w niego:

- O, nię... teraz wierzę...

- Obywatele pasażerowie... - gdakał głos z megafonu.

Mężczyzna na dłużej zatrzymał wzrok na dziewczynie, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Ujrzał drżącą z zimna. Żal tak ostry, że nie dający się z niczym porównać, ścisnął jego serce.

- Jedźmy do mnie. Pociągów dzisiaj się nie doczekamy. Przenocujesz u mnie.

Niemal biegiem ruszyli do postoju taksówek.

Gdy znaleźli się wreszcie w pokoju, dziewczyna bez sił upadła na krzesło. Nacisnął przełącznik - świat za oknem niemal cały zniknął w ciemnościach, pociemniały częściowo już ogołocone z liści drzewa.

Siedząc na krześle, jeszcze dygotała. Zamknął drzwi, włączył elektryczny piecyk, gdyż w pokoju było zimno, jeszcze nie palono w piecach, wydobył z szafy wełniany pulower.

- Precz z tym wszystkim - powiedział, klękając przed nią.

Zdjął pantofelki, zaczął rozcierać jej nogi, wyrzucając sobie, że są takie zimne.

Potem z pośpiechem napełnił szklankę winem i wyciągnął jedną z szuflad swojego biurka. W pokoju zapachniało wiejskim sadem. Szuflada była napełniona zielono-woskowymi jabłkami, talerz z nimi postawił przed nią.

- Wypij i jedz.

Pili w milczeniu. W ciemnościach za oknem, nad parkiem migotliwe ognie miasta.

Mieli oboje takie wrażenie, że to nie miasto zagląda poblaskiem do ich okna, ale zwyczajny, zapomniany chutor z krańca ziemi, w którym pali się w piecu, a w sadzie smęci się opuszczony przez nocnego stróża szałas, wszędzie unosi się silny winny zapach jabłek. To złudzenie szczęścia, które teraz stało się dla nich czymś nieosiągalnym, było takie nie do zniesienia, że powiedziała:

- Pokazałbyś mi teraz swoje obrazy!

Z jakąś radością szarpnął sznurek rolety.

Mimo woli cofnęła się do tyłu: z płótna biło w oczy czerwienią, budzącą trwogę.

Natychmiast pojęła, że to nie mogło być światło zwyczajnej zorzy.

Wszystko właściwie było proste: nasycone czerwienią niebo, jej odbicie w spokojnej wodzie, uginająca się pod własnym ciężarem łodyga oczeretu, przekreślająca horyzont. Ten widok wzbudzał jakiś nastrój żałości, coś czemuś zagrażało, w sercu budziło się współczucie.

- To się nazywa "Ojczyzna" - poinformował.

- Tak jeszcze nikt tego nie przedstawiał.

- A popatrz na to...

Zobaczyła narożnik osuwającego się domu, okno, z którego niby sztandar wyrywała się firanka - widać, że w pokojach hulał przeciąg, dwa psy chłeptały wodę spod dziurawej rynny, nieco z boku trzeci pies, strachliwie zerkający wkoło, wygrzebywał dla siebie jamę w ziemi.

- To się nazywa "Wojna"? - zapytała dziewczyna.

- Tak.

Potem była bezkresna powierzchnia wody, potop, a nad nią młodzieniec, trzymający w rękach nieprzytomną dziewczynę. Wody wciąż musiało przybywać, z twarzy młodzieńca można było wyczytać:

"Oddychaj, najdroższa, dopóki pod moje usta nie podpłynie woda". I może to jeszcze: "Nie boję się ciebie, Boże, ponieważ jestem człowiekiem! Nawet na chwilę przed śmiercią!"

Oglądali inne obrazy. Przed wzrokiem dziewczyny pojawiali się ludzie - ludzie o spracowanych rękach, ludzie z kopalń, ludzie z pól, spragnionych wilgoci, młodzi i starzy, dobrzy i źli, ale zawsze ludzie.

- Nienawidzę śmierci! - zawołał. - Nienawidzę jej... - powtórzył.

- A jak z nią walczysz?

- Patrz!

Na świeżo zamalowanym płótnie widniał las, jasnozielone, przeszyte przez słońce paprocie. I wśród nich, niby w zielonych obłokach, jakby wcale nie dotykając ziemi, nacierały na siebie dwa potężne konie - zwarli się w śmiertelnej, ostatniej walce dwaj jeźdźcy.

Było w tym tyle siły, tyle dramatyczności, że mimowiednie przychodziła myśl: jeden z nich, ten w czarnym, nigdzie stąd nie ucieknie.

To Jan Wspaniały dobijał Władcę Błot.

Dziewczyna westchnęła:

- Czy ty wiesz, że ty jesteś genialny?

- Nie mam na to czasu, żeby nim być - rzekł, jakby chcąc urwać rozmowę: - Śpij!

- Poczekajmy, jeszcze chcę być z tobą... Choć trochę! Wcale nie chce mi się spać.