38380.fb2 Imperium anio??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Imperium anio??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

II KULE I GWIAZDY

80. VENUS. 17 LAT

Od kiedy tato odszedł, mieszkam z mamą i muszę przyznać, że nie jest łatwo. Wszystkie te jej humory stają się dla mnie coraz trudniejsze do zniesienia.

Wieczorami zazwyczaj jemy kolację we dwie i się kłócimy. Mama wyrzuca mi, że nie dość dbam o linię. Przyznaję, że po okresie anoreksji wpadłam w bulimię. Nieobecność taty sprawia, że wciąż jestem głodna. Zjadam góry ciastek. Ciastka pomagają mi znosić moje życie i coraz mniej przyjemną atmosferę w studiach fotograficznych.

Panowanie nad swoim ciałem jest rzeczą przyjemną, ale uwolnienie się od wszelkich ograniczeń daje mi jeszcze większą satysfakcję.

Mam siedemnaście lat i odnoszę wrażenie, że wiele już przeżyłam i sporo zjadłam. Gdy chorowałam na anoreksję, moja waga spadła do trzydziestu pięciu kilo. Teraz, w fazie bulimicznej, ważę już osiemdziesiąt dwa kilo. Trzeba przyznać, że odkąd zaczęłam jeść, to jem do syta. Nie tylko ciasta, lecz także puszki groszku z pomidorami na zimno. Cukier w kostkach. Majonez wysysam bezpośrednio z opakowania, jak z butelki. No i do tego chleb z masłem posypany kakao. Mogę tego zjeść całe tony.

Kiedy mama się do mnie odzywa, to tylko po to, żeby robić mi wyrzuty. A przecież tyle razy jej powtarzałam, że kiedy mnie tak strofuje, robię się bardziej głodna. Efekt bumerangu – po odkryciu polegającym na możliwości kontrolowania ciała dzięki przydzielaniu mu małych dawek jedzenia, moja powłoka coraz bardziej mnie brzydzi. Traktuję ją jak śmietnik, który napełniam, chcąc się ukarać.

Cały czas mam coś w ustach: gumę do żucia, cukierek, kawałek anyżkowej ciągutki…

Odkąd nabrałam ciała, agencje modelek coraz rzadziej mnie angażują. Znaleźli się co prawda spryciarze, którzy proponowali mi zrobienie sesji „po/przed", które następnie zaprezentuje się w reklamach jako „przed/po". Będzie można dzięki temu zachęcać do diet, które miały mnie niby cudownie odchudzić.

Mama ciągle robi mi wyrzuty. Nie zarabiam już tak dobrze, a na dodatek moje obżarstwo sporo kosztuje. Im bardziej mama jest na mnie zła, tym większy odczuwam głód.

Moje jedyne źródło satysfakcji to Jim. Jim to uroczy chłopiec. Któregoś dnia, kiedy mama rzucała we mnie talerzami, przekonując mnie do swoich racji, trzasnęłam drzwiami, chcąc uciec daleko od domu, i wtedy spotkałam Jima, sąsiada. Studiuje geografię. Ponieważ bardzo wcześnie rozpoczęłam swoją karierę modelki, nie uczyłam się zbyt długo, a zatem ktoś, kto jest na studiach, bardzo mi imponuje.

Długo rozmawialiśmy o dalekich krajach. Jim wytłumaczył mi, jak wielki jest świat i że moje problemy są stosunkowo niewielkie w porównaniu z ogromem Ziemi. Spodobała mi się ta myśl. Całowaliśmy się w świetle księżyca.

Tydzień później się kochaliśmy. To był mój pierwszy raz. Niezbyt dobrze mi poszło.

Próbuję przestać jeść, ale nie daję rady. Moja walka z jedzeniem jest naprawdę zażarta. Zaczynam zażywać środki przeczyszczające, żeby jedzenie nie spędzało zbyt dużo czasu w moim ciele. Od niedawna nauczyłam się też sprawnie wymiotować. Wystarczy włożyć dwa palce w głąb gardła i zwraca się wszystko do toalety.

Pytam Jima, czy uważa, że jestem gruba.

– Lubię grube – odpowiada.

Mówię mu, że kiedyś, zanim przytyłam, byłam tak piękna, że miałam nadzieję zostać Miss Universe. Odpowiada, że dla niego już jestem najpiękniejszą dziewczyną w całym wszechświecie.

Chcąc utrwalić to dobre wrażenie, wolę nie kochać się tego wieczora i rozstajemy się po skromnym pocałunku. Moja determinacja rośnie w siłę. Muszę odzyskać kontrolę nad swoim ciałem. Zostanę Miss Universe.

Przekonuję mamę, że potrzebna mi liposukcja. I znów Ambrosio Di Rinaldi, Michał Anioł skalpela, bierze się za mnie. Jestem w pełni świadoma podczas zabiegu, który wykonuje się pod miejscowym znieczuleniem. Ambrosio wprowadza w moje uda grube rurki, a następnie uruchamia pompę wysysającą. W huku silnika dieslowskiego z mojego ciała wypływa płyn, który gromadzi się w przeźroczystych zbiornikach. Z początku jestem nieco zaskoczona, widząc, że wysysana jest głównie krew – boję się, że się całkowicie wykrwawię. Jednak po chwili krew blednie, przybiera różowawy odcień, wreszcie zmienia się w jasnoróżową kremową substancję. Krem chantilly z grenadyną. Ambrosio di Rinaldi wyjaśnia mi, że musi umieszczać cewki w różnych miejscach, by uniknąć dziur, zwanych w żargonie medycznym „efektem blachy falistej".

Ambrosio jest może drogi, ale na szczęście to mistrz w unikaniu „efektu blachy falistej".

Po kremowej substancji pojawia się substancja o konsystencji ciasta. Mistrz wydobywa nadmiar tłuszczu z moich ud, co cieszy mnie tym bardziej, że nawet podczas fazy anorektycznej chudłam w górnej części ciała, a nie w dolnej.

Gdy opuszczam klinikę, Jim przynosi mi kwiaty. Ale teraz, kiedy znów jestem szczupła i piękna, nie ma mowy, żebym została z gościem, który gustuje w grubaskach!

Chcę zostać Miss Universe.

81. IGOR. 17 LAT

Narzekałem na poprawczak dla nieletnich przestępców w Nowosybirsku, ale teraz widzę, że niesłusznie. Azyl dla psychicznie chorych w Brześciu jest o wiele gorszy.

W poprawczaku jedliśmy zepsute odpadki, tutaj natomiast nie dostajemy wcale mięsa. Podobno świry stają się wtedy bardziej agresywne.

W poprawczaku w materacach kłębiły się pluskwy. Tutaj śpimy w hamakach z łańcuchów ze stali nierdzewnej.

W poprawczaku cuchnęło zgnilizną, tutaj czuć wszędzie eter. Tam wszystko było brudne, tutaj wszystko jest czyste.

Tam narzekałem na nocne wrzaski, tutaj słyszę śmiechy. Straszliwe śmiechy.

Tutaj mam tylko jednego sąsiada – Aleksandra.

Aleksander przez całą noc mówi do siebie. Twierdzi, że wszyscy wkrótce umrzemy. Jeźdźcy Apokalipsy już osiodłali swe konie. Żelazo, ogień, woda i lód wymierzą nam karę i zapłacimy za nasze błędy. Następnie Aleksander klęka, by modlić się i wrzeszczeć całymi godzinami, bijąc się przy tym w pierś: „Odkupienie! Odkupienie!". Nagle nieruchomieje i przez resztę nocy jęczy: „Ummmrrrę… Ummrrrę".

Wczoraj Aleksander umarł. Zabiłem go. Nie miałem nic przeciwko niemu. Raczej chciałem oddać mu przysługę. Udusiłem go skarpetką, by uwolnić go od tego życia, w którym nie umiał się odnaleźć. W jego spojrzeniu widziałem raczej wdzięczność niż wściekłość.

Po tym incydencie pielęgniarze zawlekli mnie na oddział izolatek neurosensorycznych. Za czasów stalinowskich poddawano tu ludzi torturom. Dzisiaj miejsce to zmieniło się w rodzaj śmietnika dla szaleńców, nad którymi trudno zapanować. Pielęgniarze twierdzą, że po miesiącu osamotnienia sensorycznego pacjenci nie pamiętają już nawet, jak mają na imię. A kiedy postawi się ich przed lustrem, mówią: „Dzień dobry panu".

Łapią mnie. Wyrywam się. We czterech wpychają mnie do izolatki.

– NIEEEEE!

Trzask.

Pomieszczenie jest pomalowane na biało, nie ma okien. Nie ma nic. Ściany są białe. Goła żarówka świeci się dzień i noc, nie ma wyłącznika. Nie dociera tu żaden dźwięk. Brak jakichkolwiek znaków świadczących o obecności człowieka, prócz tego, który co osiem godzin podaje przez otwór wodnistą zupę.

Tracę poczucie czasu. Z mojego mózgu robi się papka. Nie mogę nawet popełnić samobójstwa, uderzając głową o ścianę, bo te są wyłożone gąbką. Próbowałem mimo wszystko, wpychając sobie język do gardła, jednak zawsze pojawiał się instynktowny odruch, który zmuszał mnie do odkaszlnięcia i zaczerpnięcia powietrza.

Wydawało mi się, że sięgnąłem już dna. Teraz wiem, że można upaść jeszcze niżej.

Tym razem jednak, nawet przy wielkim wysiłku wyobraźni, nie widzę, w jaki sposób sytuacja mogłaby się jeszcze bardziej pogorszyć. Gdybym znalazł się w sali tortur, miałbym przynajmniej nieco ruchu wokół siebie, kaci toczyliby ze sobą rozmowy, mógłbym zaczepić wzrok na maszynach, narzędziach i całym wystroju.

Tutaj nie ma nic. Nic.

Tylko twarz mamy, która jawi mi się co rano, mówiąc: „Byłeś niegrzeczny, za karę zamknę cię w szafie na całe życie".

Traktują mnie tu gorzej niż zwierzę. Nikt nie ośmieliłby się zamknąć zwierzęcia w białym dźwiękoszczelnym pomieszczeniu na całe lata i wciąż je karmić. Zwierzęciu pozwolono by po prostu zdechnąć. Mnie się żywi, żebym nie padł z głodu, tylko żebym stracił rozum. Tutaj nie leczy się wariatów. Bierze się normalnych ludzi i sprawia, że zmieniają się w szaleńców. Może jest to sposób na przejęcie kontroli nad społeczeństwem?

Muszę wytrwać.

Mam wrażenie, że moja głowa to wielka biblioteka, z której wyrzucane są książki. Za każdym razem gdy znika jedna mała książeczka, wysypują się z niej wyrazy, a ja tracę słownictwo. Następnie wyrzuca się większe tomy – moje wspomnienia. Jakie było moje wcześniejsze życie? Pamiętam pokera, Piotra (nazywał się Piotr czy może Borys?), trzej „W" (Wasyl, Wania… i, dobry Boże, jakże się nazywał ten trzeci? Taki gruby…). Chwytam się pojedynczych wspomnień. W pokerze może być para, dwie pary, kareta i… (no jakże się nazywa ten układ z trzema identycznymi kartami i jedną parą?).

Myśli rodzą się w moim umyśle, a następnie przeskakują jak igła po zniszczonej płycie, robiąc miejsce kolejnym. Odnoszę wrażenie, że nie udaje mi się dokończyć żadnej myśli.

Tylko matka pozostaje wyryta rozgrzanym do czerwoności żelazem w moim mózgu. Pamiętam każdy grymas jej twarzy z dnia, w którym mnie porzuciła na dziedzińcu przed kościołem. Chwytam się tego bólu. Dziękuję ci, mamo, przynajmniej na coś mi się przydasz. Matka jest ostatnim dowodem na moje istnienie. Określam się poprzez wściekłość, jaką odczuwam w stosunku do niej. Pewnego dnia być może zapomnę, jak mam na imię, nie będę już się rozpoznawał w lustrze, ale z całą pewnością będę o niej pamiętał.

Wreszcie któregoś ranka, popołudnia czy też wieczoru (minął tydzień, miesiąc czy rok?) drzwi się otwierają. Mam się stawić u dyrektora azylu.

Idąc, rozkoszuję się najdrobniejszymi informacjami, jakie docierają do mojego mózgu. Zapach chloru, łuszcząca się farba na ścianach korytarzy, śmiechy w oddali, dźwięk kroków, skrawki nieba przebłyskujące przez zakratowane okna, dotyk ręki pielęgniarzy, którzy trzymają mnie za ramiona, gdyż ręce wciąż są uwięzione w kamizelce związanej na plecach. Każde szczeknięcie: „Naprzód", „Za nami", brzmi dla mnie jak najpiękniejsza melodia.

Zostaję wepchnięty do gabinetu dyrektora. Koło niego stoi mężczyzna w mundurze. Mam wrażenie, jakbym ponownie przeżywał tę samą scenę, gdy milicjant ratuje mnie od zamarznięcia na schodach kościoła lub gdy pułkownik armii powietrznej przychodzi po mnie do sierocińca, chcąc zaoferować mi rodzinę. Ciekawe, co ten mi zaproponuje?

Dyrektor patrzy na mnie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Myślę o mamie. Może wiedziała, co mnie czeka i chciała mi oszczędzić tych wszystkich cierpień.

– Chcemy ci zaoferować ostatnią szansę na odkupienie twoich win. W Czeczenii znów trwają walki. Straty w ludziach są większe, niż zakładaliśmy. Armia potrzebuje ochotników, którzy wyruszą na front. Pułkownik piechoty Dukuskoff, tutaj obecny, stoi na czele oddziałów szturmowych. Dajemy ci wybór: możesz zostać tutaj w izolatce albo być wcielonym do jednostki komandosów.

82. JACQUES. 17 LAT

Udało mi się sprzedać moje opowiadania do pewnego czasopisma drukującego teksty science fiction. Dzięki temu zdobywam pierwsze własne pieniądze. W nagrodę wyjeżdżam sobie na wakacje na wybrzeże baskijskie. Tam spotykam Anais.

Anais jest malutką brunetką, niezwykle pociągającą, która nieco przypomina mi Martine, z tym że jej twarz jest bardziej okrągła. Kiedy Anais się uśmiecha, w jej policzkach robią się dwa dołeczki.

Z Anais ciągle mamy ataki śmiechu. Nie mówimy nic, patrzymy tylko na siebie i wybuchamy śmiechem, bez powodu. Nasz dobry humor wszystkich denerwuje, co sprawia, że nasze porozumienie jest jeszcze głębsze.

Po powrocie obiecujemy sobie spotykać się najczęściej, jak tylko to będzie możliwe. Ale Anais mieszka w Bordeaux, a ja w Perpignan.

Pracuję nad dużym projektem: książką, która opisuje ludzkość z punktu widzenia „nieczłowieka". To kryminał, którego bohaterami są… szczury prowadzące śledztwo w kanałach. Naturalnie dbam o szczegóły, czyli wszelkie zasady obowiązujące w społeczeństwie szczurów. Napisałem już pierwsze dwieście stron, które przynoszę Anais, żeby je oceniła.

Szybko czyta.

– Zabawne. Twój główny bohater to szczur z kępą rudych włosów na głowie.

– Wszystkie pierwsze powieści zawierają akcenty autobiograficzne – odpowiadam. – A do moich rudych włosów jestem bardzo przywiązany.

– Dlaczego szczury?

Tłumaczę jej, że szczury są jedynie pretekstem, że tak naprawdę chodzi o globalną refleksję nad życiem w grupie. Szukam formuły idealnego społeczeństwa, w którym wszyscy będą dobrze się czuli. Kiedyś napisałem opowiadanie, którego bohaterkami były dwie białe krwinki wędrujące po idealnym społeczeństwie, jakim jest ludzkie ciało. Teraz dla odmiany chcę pokazać, jak funkcjonuje społeczeństwo bezlitosne. Szczury są przykładem społeczności skutecznej, lecz całkowicie pozbawionej współczucia. Systematycznie eliminują słabe ogniwa: chorych, starych i wątłe młode. Współzawodnictwo ma tam wielkie znaczenie – wygrywa najsilniejszy. Pisząc na temat tego nieznanego nam świata, mam nadzieję, że czytelnicy zdadzą sobie sprawę z tej cząsteczki szczura, jaką mają w sobie.

Podczas kolejnej wizyty Anais przedstawia mnie swoim rodzicom. Jej rodzinne mieszkanie robi wrażenie. Obrazy wielkich mistrzów, stare meble, kosztowne bibeloty, nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z takim luksusem. Jej tato jest dentystą, mama także i mam wrażenie, że interes dobrze im się kręci. Anais też chce zostać dentystką. Tylko jej młodszy braciszek jeszcze nie wie, kim chce zostać w przyszłości. Wspomina coś o informatyce, ale zdziwiłbym się, gdyby wytrwał w tym postanowieniu. Chyba że zostanie informatykiem specjalizującym się w programach dentystycznych.

Cała rodzina szczerzy w uśmiechu piękne, białe zęby. Podczas kolacji ojciec Anais pyta mnie, co chcę robić w przyszłości. Mówię, że mam zamiar zostać pisarzem.

– Pisarzem… A dlaczego nie chcesz poświęcić się jakiemuś… normalniejszemu zajęciu?

Odpowiadam, że pisarstwo jest moją pasją i wolę zarabiać mniej, lecz wykonywać zawód, który mnie bawi. Ale ojciec Anais nie śmieje się. Anais też zresztą nie.

Po posiłku tato Anais wypytuje mnie o zawody moich rodziców. Księgarze. Ojciec Anais pochyla głowę i wymienia swoich ulubionych pisarzy: Louis-Ferdinand Celine, Marguerite Duras… Przyznaję, że miałem okazję przewertować dzieła Duras i Celine'a i że raczej mnie one znudziły.

Tutaj powinienem był zauważyć, że matka zmarszczyła brwi. Anais daje mi znaki, których nie zauważam w porę.

Ojciec pyta, jaką literaturę sobie cenię. Wymieniam Poego i Kafkę, wtedy on wzdycha: Ach tak, rozumiem", co powinno skłonić mnie do milczenia, a nie do ciągnięcia wywodów na temat zalet fantastyki, kryminału i science fiction.

Ojciec przyznaje, że nigdy nie czytał tego typu dzieł. Wtedy wreszcie dociera do mnie, że coś tu nie gra i chcąc załagodzić sytuację, stwierdzam:

– Oczywiście, można powiedzieć, że istnieją dwa rodzaje książek: dobre i złe.

Wszyscy siedzą ze wzrokiem wbitym we własny talerz. Wreszcie matka wstaje i idzie do kuchni po deser.

Nieco później, ponieważ Anais zachwalała mnie jako asa w dziedzinie gry w szachy, ojciec nalega, byśmy rozegrali jedną partię. Skromnie twierdzi, że jest tylko niedzielnym graczem.

Wygrywam w czterech ruchach, stosując „metodę pasterza", której nauczyła mnie Martine. Ojciec nie chce rewanżu.

Od tamtego czasu ja i Anais podróżujemy znacznie rzadziej. Któregoś dnia przyznaje mi się, że jej ojciec nie wyobraża sobie, iż mogłaby poślubić jakiegoś „linoskoczka".

Koniec idylli.

Kontempluję zdjęcia Anais. Na każdym z nich się śmieje. Żałuję, że zgodziłem się spotkać z jej rodzicami.

By zapomnieć o ludzkich kłopotach, rzucam się w świat mojej powieści i zmuszam się do rozważań na temat tego, o czym może sobie myśleć szczur.

83. ENCYKLOPEDIA

PUNKT WIDZENIA ŻART:

„Przychodzi facet do lekarza. Na głowie ma cylinder. Siada i zdejmuje nakrycie głowy. Lekarz dostrzega wtedy żabę siedzącą na jego łysinie. Przygląda się uważniej i stwierdza, że żaba jest jakby przyspawana do skóry.

– Od dawna to trwa? – dziwi się lekarz.

Na co żaba odpowiada:

– Wie pan, doktorze, z początku to była zwykła brodawka na stopie".

Dowcip ten ilustruje pewną myśl. Czasami mylimy się w ocenie jakiejś sytuacji, gdyż patrzymy tylko z tego punktu widzenia, który wydaje nam się oczywisty.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

(Zacytowano dowcip Freddy'ego Meyera)

84. MOJE KULE

Zanim rzucę się w przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu innej planety, muszę najpierw poradzić sobie z problemami moich kul.

Sprawdzam, czy ich życzenia zostały spełnione. Igor chciał opuścić azyl dla umysłowo chorych w Brześciu – został wcielony do armii. Jacques chciał zagłębić się w pisarstwo – rozpoczyna pracę nad potężną powieścią. Venus wzięła się w garść.

– Jak się mają twoi podopieczni? – pyta Raoul.

Z dumą pokazuję mu moje kule.

– Trudno o lepszą sytuację.

Raoul zauważa, że powinienem być chyba jednak nieco bardziej sceptyczny. Właściwie to wcale nie jest z nimi aż tak dobrze… Ich życzenia zostają spełnione, ale oni sami nie czują się przez to lepiej. Venus nie ma już rodziny, miłości, nie ma nawet porządnego wykształcenia, które ułatwiłoby jej starcie ze światem. To w gruncie rzeczy bardzo delikatna i powierzchowna osóbka.

Reguły psychiatryczne sprowadziły Igora do poziomu warzywa. Brakuje mu uczucia. Jest sam, bez pieniędzy, bez przyjaciół, nie wiedząc nawet, czym jest pocałunek kobiety w policzek, a ma przecież już siedemnaście lat! Został wysłany na front do Czeczenii wraz z komandosami Dukuskoffa – w skład tych oddziałów wchodzą wyrzutki społeczne, których przydziela się do misji skazanych na niepowodzenie. Natomiast Jacques żyje w świecie fantazji, a przez to traci kontakt z rzeczywistością i staje się powoli niezdolny do funkcjonowania w życiu codziennym.

– I ty twierdzisz, że „trudno o lepszą sytuację"?

Ponowne spojrzenie na tych troje ludzi, odpowiadających trzem cechom mojej osobowości, sprawia, że czuję się boleśnie dotknięty.

– Ha! Ha! Witaj wśród aniołów – śmieje się Raoul. – Mówili, że to będzie łatwa robota. Wolne żarty! Trudniej jest sprawić, by człowiek ewoluował, niż zmienić kamień w roślinę!

Raoul robi zatroskaną minę.

– Zresztą nasza przygoda nie wiąże się już z tą urzędniczą posadką. Musimy opuścić to pretensjonalne piekiełko.

Raoul ma to swoje dziwne spojrzenie, które swego czasu, gdy jeszcze obleczeni byliśmy w powlokę cielesną, fascynowało mnie, a zarazem przerażało. Oznacza ono: „Popełnijmy do końca nasze błędy, gdyż inaczej nigdy nie będziemy wiedzieć, dlaczego nie powinno się ich popełniać".

Proszę przyjaciela o krótką przerwę, bym mógł zaprowadzić nieco porządku w życiu moich klientów. Gdy będę miał pewność, że są na dobrej drodze, łatwiej mi będzie wyruszyć w podróż.

Udaje mi się wpłynąć na przewodniczącego jury Miss Universe, by wygrała Venus. Tworzę falę naturalnej sympatii całego oddziału komandosów Wilki pułkownika Dukuskoffa w stosunku do Igora. Wysyłam za pośrednictwem snu kilka zabawnych scen do powieści Jacques'a.

– Nie trać na nich czasu – burczy Raoul – wszechświat czeka na ciebie!

A potem nachyla się nad moim uchem i szepcze:

– Poza tym śmiertelnicy często radzą sobie lepiej bez naszego udziału.

85. VENUS. LAT 17,5

Moje wymodelowane dzięki chirurgii plastycznej ciało zostało odnowione tak, jak się odnawia okazyjnie kupiony samochód. Wyklepana karoseria, remont silnika i kokpitu… Wróciłam do formy. Bez przerwy wcieram kremy w brzuch, uda i pośladki. Znów zaczynam uprawiać sport: pływanie, jogging, stretching. Powoli zaczynam też panować nad apetytem.

Odnalazłam drogę do studia fotograficznego. Zaczęłam od kontraktów na kampanie reklamowe przeróżnych produktów spożywczych, następnie zaczęli odzywać się przedstawiciele firm odzieżowych, aż wreszcie – haute couture! Typowa kariera top modelki.

Powrót na rynek sprawił, że wybiłam się wyżej, niż udało mi się dotrzeć poprzednio. Upadek w otchłań, jaki miał miejsce po moich pierwotnych sukcesach, wzmocnił mnie. Nie daję już sobie w kaszę dmuchać. Jestem szanowana.

Na chłopaka wybrałam sobie modela. Mimo iż pracujemy w tym samym zawodzie, on go nie znosi. Wstydzi się pozowania i defilowania na pokazach. Esteban twierdzi, że jest to dla niego tymczasowe zajęcie.

Wybrałam go ze względu na jego urodę. Jest bardzo piękny, w typie „latino". Dałam mu do zrozumienia, że jak tylko się nim znudzę, to wypluję go niczym pestkę wiśni. Ta perspektywa zamiast go odstraszyć, przywiązała go do mnie jeszcze bardziej. „Ách, Vénus, tilko ti mne rozumesz". Tak łatwo jest manipulować mężczyznami. Chyba już pojęłam, jak funkcjonują. Wystarczy jedynie, że kobieta przestanie być od nich uzależniona, a oni natychmiast zaczynają mieć ochotę zależeć od niej.

W łóżku Esteban jest niczym atleta żądny zwycięstwa w każdym biegu. Stara się ze wszystkich sił. Podejrzewam nawet, że stosuje doping. A wszystko to dla mojej przyjemności! Z początku utwierdzałam go w przekonaniu, że jest dobry, szybko jednak zrozumiałam, że lepiej będzie, jeśli pozostawię go w niepewności. Wciąż chcę więcej, a on to lubi.

Zasłużyłam sobie na to. Mam siedemnaście i pół roku i jestem cudowną istotą.

Dla odstresowania się zaczęłam palić. Papieros pozwala mi odpocząć, a nikotyna zmusza mnie do robienia sobie przerw w pracy. No i łączy ludzi. Mama też pali. Tylko kiedy razem palimy, podajemy sobie ogień, nie kłócimy się.

Mama mnie kocha, wiem, a mimo to czuję, że mnie wini za odejście taty. Wszystkie jej późniejsze przygody miłosne kończyły się katastrofą. Mam wrażenie, że gdy tylko ktoś jej wpadnie w oko, już zaczyna się szykować na porażkę. Jej towarzysze szybko zdają sobie z tego sprawę i to ich stresuje.

Muszę uwolnić się spod jej wpływu. Poza tym kiedy patrzę na przebieg jej kariery, stwierdzam, że nie mam czego zazdrościć. W swoim środowisku mama uważana jest już za „babcię". Dostaje oferty pracy wyłącznie od firm produkujących katalogi wysyłkowe.

W domu mama zaczęła tankować whisky i oglądać horrory. Totalny odlot.

Pojęłam już zasady rządzące tym biznesem. Łatwo wspiąć się na szczyt i równie szybko z niego spaść, lecz im wyżej się wespniemy, tym większa szansa na to, że nie spadniemy.

Muszę wspiąć się bardzo wysoko. Muszę zostać Miss Universe. Ten tytuł pozwoli mi zdobyć bezterminowe kontrakty z najlepszymi agencjami top modelek i na korzystanie z wdzięków najprzystojniejszych mężczyzn.

Bardzo dbam o swoją dietę. Jem dużo warzyw i owoców, by moje ciało pozostało jędrne. Piję też dużo wody mineralnej, eliminując cukier i tłuszcz.

86. JACQUES. LAT 17,5

Matura ustna z filozofii. Pytanie: „Czy istnieje wolność myśli?".

Po wysłuchaniu mnie egzaminujący mówi:

– Odnosisz się do zen, buddyzmu, taoizmu… Nie musimy szukać odniesień w Azji. Przeczytaj ponownie Montaigne'a, Spinozę, Nietzschego, Platona, a stwierdzisz, że oni też już wszystko zrozumieli.

Upieram się:

– W myśli wschodniej podoba mi się to, że opiera się ona na przeżytym doświadczeniu duchowym. Gdy mnich zen przez godzinę stoi nieruchomo, by opróżnić swoją głowę z wszelkich myśli, gdy jogin zwalnia oddech i bicie swojego serca, albo gdy taoista śmieje się aż do omdlenia, to nie są to tylko puste zdania, lecz doświadczenia.

Egzaminator wzrusza ramionami.

– Oczywiście, nie spieram się z tobą.

Mówiąc to, wygładza niewidzialną fałdkę na swojej eleganckiej marynarce.

Czuję wzbierającą we mnie falę złości. Zadawniona nienawiść nagle się uwalnia. On reprezentuje sobą wszystko, co od dzieciństwa tak mnie irytuje. Irytują mnie ci, którzy myślą, że zjedli wszystkie rozumy, których rozsadza pewność siebie i którzy nie chcą usłyszeć nic nowego, co mogłoby wytrącić ich z rytmu. Nauczyciel ma minę zadowolonego z siebie człowieka o maleńkiej władzy, zamierzającego ją wykorzystać, by nadać sens swojej egzystencji – zasmuca mnie ten widok.

Wybucham:

– Zadaje mi pan temat: „Czy istnieje wolność myśli?", a właściwie sam pan jej zabrania. Nie docenia pan oryginalności moich myśli. Chce pan po prostu sprawdzić, czy moje poglądy są podobne do pańskich, albo czy przynajmniej umiem je małpować.

– Spinoza powiedział coś, co idealnie tłumaczy twój błąd. Powiedział, że…

– Pańskie poglądy są tylko i wyłącznie bladą kopią wielkich myślicieli, na których się pan powołuje. Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, jakie są pana własne refleksje? Czy w całym swoim życiu miał pan jakieś własne przemyślenie? Nie. Jest pan zwykłym… zwykłym… (szukam odpowiedniej obelgi)… zwykłą kserokopiarką.

Wychodzę, trzasnąwszy drzwiami. Po raz pierwszy w życiu jawnie się zbuntowałem.

Czuję niesmak do samego siebie. Jakim sposobem ten nic nieznaczący nauczyciel zdołał wyprowadzić mnie z równowagi?

Nie zdałem matury. Będę musiał radzić sobie bez niej.

Czuję się coraz bardziej jak „samodzielny szczur". Wolę opuścić System.

Rodzice ganią mnie. Mają dość mojego lenistwa i kaprysów. Widzę przed sobą trzy wyjścia: walczyć, uspokoić się albo uciec.

Decyduję się na ucieczkę.

Nazajutrz rozbijam skarbonkę, przeliczam pieniądze zarobione na sprzedaży praw do moich opowiadań i wsiadam do pociągu jadącego do Paryża. Zabieram ze sobą kota Mona Lisę i komputer. W ciągu jednego popołudnia wynajmuję sobie małą kawalerkę na szóstym piętrze bez windy, w pobliżu Dworca Wschodniego. Łóżko zajmuje dziewięćdziesiąt procent powierzchni pomieszczenia.

Mona Lisa jest wściekła, bo nie mam tu telewizora. Skacze histerycznie po meblach. Wskazuje łapami kontakty i wejścia antenowe, tak jakbym sam ich nie widział.

Po kilku dniach spędzonych bez telewizora Mona Lisa wpada w odrętwienie. Nic nie je, ogania się od pieszczot, nie mruczy już wcale i parska, gdy tylko się do niej zbliżę.

Wczoraj znalazłem Mona Lisę martwą na stole, na którym mógłbym postawić telewizor… Grzebię jej ciało w zaroślach w parku miejskim. Zamiast kamienia nagrobnego wbijam w ziemię pilota od telewizora znalezionego w śmietniku. Następnie udaję się do schroniska dla bezdomnych zwierząt i adoptuję Mona Lisę II, która wygląda identycznie jak Mona Lisa I w młodości: to samo futro, to samo spojrzenie, ta sama postawa.

Tym razem nie popełniam już tego samego błędu. Z pieniędzy zaoszczędzonych na jedzeniu wpłacam pierwszą ratę na mały telewizor z promocji. Jest włączony od rana do wieczora i Mona Lisa przesiaduje przed nim, mrugając tęsknie oczami.

Może to konsekwencja globalnej ewolucji tego gatunku. W moich kotkach nie drzemie już dziki drapieżnik. To tylko otyłe stworzenia, które nie są przystosowane do dżungli, lecz do telewizora i salonów z podłogą wymoszczoną wykładziną, nieakceptujące surowego mięsa, jedzące tylko suchą karmę.

Dostrzegam jednak małą różnicę między moimi dwiema Mona Lisami: pierwsza lubiła teleturnieje, druga zaś drży z rozkoszy, oglądając wiadomości. Nie rozumiem, co ten kot widzi w wojnach, kryzysach gospodarczych i trzęsieniach ziemi. Perwersyjne zwierzę.

Muszę z czegoś opłacać czynsz i raty za telewizor. Sprzedaż praw do opowiadań nie pokrywa wszystkich wydatków. Szukam pracy. Rozdaję ulotki. Dostarczam pizzę. Robię za kelnera w piwiarni.

Pracuję od trzynastej do północy. Życie pomocnika w restauracji to naprawdę nic przyjemnego. Kucharze łatwo wpadają w gniew, a klienci są niecierpliwi i kapryśni. Szef popędza. Jeden z kolegów wyjaśnia mi, że żeby jakoś to wytrzymać, trzeba się mścić. Pokazuje mi, jak się do tego zabrać. Nieuprzejmy klient? Plujemy mu do talerza.

– Niby nic wielkiego, ale dzięki temu unikam wrzodów.

Bieganie z sali do kuchni i z powrotem przyprawia mnie o ból nóg. Napiwki są nędzne. Wieczorem wracam do siebie wykończony i oglądam wiadomości.

Wojna w Czeczenii.

Panika w Europie z powodu choroby wściekłych krów. (Jedzenie ich mięsa powoduje degenerację komórek mózgowych i objawy jak przy chorobie Parkinsona). Hodowcy manifestują przeciwko nakazowi wybicia zakażonych zwierząt, wydanemu przez komisję w Brukseli.

Maniak wybierający swoje ofiary spośród najładniejszych gwiazd Hollywood morduje sławną aktorkę. Dusi ją sznurówką.

Hossa na giełdzie. Kolejna reforma systemu finansowego powoduje wzrost podatków. Strajk pracowników komunikacji publicznej. Wybory Miss Universe. Wybór nowego papieża w Watykanie.

Papież… Przez chwilę mam ochotę znów sięgnąć po moje dawne opowiadanie i przerobić je na powieść, ale biorąc pod uwagę prędkość, z jaką ewoluuje świat, mogłoby się okazać, że rzeczywistość wyprzedziła fikcję. Kto wie, czy naprawdę papieżem nie zostanie komputer. Wracam więc do książki o szczurach.

Narzucam sobie pewien rytm pracy. Postanawiam pisać codziennie od ósmej rano do wpół do pierwszej po południu, cokolwiek by się działo, gdziekolwiek bym był i z kim. Kupuję na kredyt laptopa z ekranem LCD i zapisuję się na kurs, żeby nauczyć się szybciej pisać.

87. IGOR. LAT 17,5

Walę gościa w brzuch, żeby go zmusić do zeznań. W końcu wyjawia nam, że bateria przeciwpancerna kryje się w szopach, w górach. Koledzy gratulują mi.

A potem idą go rozstrzelać. Zostaliśmy wysłani na front południowy po krótkim i intensywnym trzytygodniowym szkoleniu.

Szybko nauczyłem się tego fachu. Prze się naprzód, zabija, bierze więźniów, torturuje ich, oni mówią i tym sposobem poznajemy nasz cel na dzień następny.

Nie muszę tu dodawać, że po pobycie w izolatce wojna w Czeczenii to dla mnie istny raj.

Nasze komando zostało ochrzczone Wilkami przez pułkownika Dukuskoffa. Wszyscy mamy na mundurach naszywki z głową wilka. Dobrze czuję się w wilczej skórze. Las, walka, braterstwo z innymi wilkami – wszystko to zdaje się wpisane w moją osobowość od zawsze. Ja tylko pozwoliłem obudzić się zwierzęciu przyczajonemu we mnie.

Rozbiliśmy obozowisko i jemy kolację zgromadzeni wokół ogniska w lesie. Nie jestem tu jedynym sierotą, ani jedynym byłym wychowankiem poprawczaka dla nieletnich w Nowosybirsku, ani jedynym byłym więźniem szpitala dla psychicznie chorych w Brześciu.

Nie musimy ze sobą o tym rozmawiać. W dzieciństwie zostaliśmy straszliwe zranieni, a dziś jesteśmy tutaj po to, by zadawać ból innym.

Nie mamy już nic do stracenia.

Nasz starszy sierżant wpoił nam jedno: „Siła nie ma żadnego znaczenia, liczy się prędkość". Przypominał nam o dewizie naszego komanda Wilków: „Bądź szybki albo martwy".

Powiedział nam też: „Chwilę, gdy przeciwnik szykuje się do natarcia, od tej, w której zostanie wam zadany cios, dzieli wieczność".

Od tamtego czasu udało mi się dokonać wielu rzeczy pomiędzy momentem, gdy w spojrzeniu wroga pojawia się błysk, a tym, w którym pada cios.

Sierżant zmusza nas do mnóstwa ćwiczeń, by rozwijać naszą umiejętność panowania nad czasem. Nauczył nas żonglować. Kiedy się żongluje, podrzuca się jedną piłkę, potem drugą, zanim jeszcze pierwsza spadnie i tak dalej. Pojęcie sekundy staje się szerokie. O ile w ciągu jednej sekundy większość ludzi potrafi policzyć do dwóch, to ja potrafię do siedmiu. Oznacza to, że mam większe szanse pozostania przy życiu niż większość ludzi.

Wkrótce dołączą do nas dwa inne komanda, wspólnie stworzymy grupę trzydziestu pięciu mężczyzn, których celem będzie zdobycie pozycji na szczycie góry, gdzie stacjonuje pięćdziesięciu czeczeńskich wojowników, wspieranych przez miejscowych wieśniaków.

Po raz kolejny stratedzy w krawatach z kwatery głównej nie interweniują i zostawiają nam wolną rękę. Tym lepiej! Obserwuję cel przez lornetkę. Nie będzie łatwo. W pobliżu znajduje się las, w którym mogą kryć się posiłki.

Podajemy sobie z rąk do rąk pojemnik z pastą do kamuflażu i pokrywamy sobie twarze barwami wojennymi.

88. VENUS

Maluję się. Podkreślam powieki eyelinerem. Wargi pokrywam lekko błyszczącą, czerwoną szminką, a kontury zaznaczam brązową kredką. Jeszcze nie wypolerowałam całej swojej broni. Żeby wyglądać jeszcze bardziej seksownie, kupiłam sobie – choć zabrania tego regulamin konkursu – biustonosz Wonderbra, by dodać objętości moim piersiom.

Wszystkie sposoby są dobre, by wygrać bitwę.

89. ENCYKLOPEDIA

ZWYCIĘSTWO: Większość systemów edukacyjnych dąży do nauczenia, jak radzić sobie z porażką. W szkołach przestrzega się dzieci, że w przyszłości mogą mieć trudności ze znalezieniem pracy, nawet jeśli zdadzą maturę. Rodzina stara się nas przygotować do pogodzenia z faktem, że większość małżeństw kończy się rozwodem i że zawiedziemy się na większości naszych towarzyszy życia.

Firmy ubezpieczeniowe podtrzymują tę pesymistyczną atmosferę. Ich credo brzmi: szansa na to, że dotknie was pożar, powódź albo że ulegniecie wypadkowi, jest ogromna. Uważajcie, wykupcie sobie polisę.

Optymistom wiadomości przypominają rano, w południe i wieczorem, że nigdzie na świecie ludzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Słuchajcie kaznodziejów: wszyscy zapowiadają Apokalipsę albo wojnę.

Porażka na skalę światową, lokalną i indywidualną. Słucha się tylko tych, którzy mówią o przygnębiającej wizji jutra. Jaki prorok ośmieliłby się zapowiedzieć, że w przyszłości będzie coraz lepiej? Na poziomie jednostki, kto zdecyduje się powiedzieć w szkole: co zrobicie, jeśli otrzymacie Oscara za najlepszą rolę? Jak zareagować, jeśli zwyciężycie w turnieju Wielkiego Szlema?

Co zrobić, jeśli wasza firma rozwinie się w międzynarodowe przedsiębiorstwo?

Rezultat: gdy mamy do czynienia ze zwycięstwem, dany osobnik nie posiada żadnych punktów odniesienia, a często jest do tego stopnia zdezorientowany, że szybko zmierza do porażki, by odnaleźć swoją „normalność".

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

90. JACQUES

Wsuwam stopy w ciepłe kapcie, moszczę się w fotelu, odłączam telefon, zamykam drzwi na zasuwkę, kładę sobie kota na kolanach i zamykam na chwilę oczy, by się skoncentrować i przygotować do pisania. Postacie w moim umyśle ożywają.

91. IGOR

Widzę ich, są tam wysoko, na grzbiecie. Nieprzyjaciele. Zarzucam na ramię pas z nabojami, do buta wsuwam sztylet, a do wydrążonego zęba wkładam kapsułkę z cyjankiem. Tak nakazuje regulamin. Podobno Czeczeni to sadyści, choć zdziwiłbym się, gdyby udało im się zmusić mnie do mówienia. Mam grubą skórę. Dziękuję, mamo, tobie ją zawdzięczam.

92. VENUS

Cholera, złamałam sobie paznokieć. Cholera! Cholera! Cholera! Nie mam czasu go dosztukować. Dają mi już znaki, że nadchodzi moja kolej. Tylko bez paniki.

93. IGOR

Sygnał. Pora na nas. Stanisław po mojej prawej. Dlaczego tak się z nim kumpluję? Bo to gość odpowiedzialny za miotacz ognia. Skoro nie mam ochoty przypadkowo oberwać strumieniem płonącej benzyny, wolę trzymać się w jego pobliżu. Moja chęć przeżycia decyduje teraz o wyborze przyjaciół. Doświadczenie z Wanią nauczyło mnie, że przyjaciół powinno się wybierać nie pod kątem tego, co możemy im zaoferować, ale tego, co oni mogą zaoferować nam. Koniec z litością, liczy się tylko czysty interes.

Ponownie spoglądam przez lornetkę na nasz cel, czyli na grzbiet góry.

– Nie będzie łatwo – mówię do Stanisława.

– Nie boję się – odpowiada. – Mam swojego anioła stróża, który nade mną czuwa.

Anioł stróż…

– Taa… Czuwają nad nami, ale często zapominamy ich wezwać, kiedy znajdujemy się w potrzebie. Ja nie zapominam. Przed ruszeniem do ataku wzywam go i czuję się bezpieczny.

Wyjmuje spod koszuli złoty medalik z wizerunkiem anioła rozpościerającego skrzydła i dotyka go wargami.

– Święty Stanisław – mówi.

Ja na szyi noszę medalik z wizerunkiem ojca; jeśli kiedykolwiek uda mi się go odnaleźć, to nie po to, by go pobłogosławić.

Wypijam łyk wódki, żeby się nieco ogrzać. Do walkmana wkładam kasetę z muzyką, która wprawia mnie w dobry humor. Nie jakaś dekadencka, zachodnia melodia, lecz klasyczna kompozycja z naszych stron, która aż emanuje wschodnią duszą: Noc na Łysej Górze. Dobrze się składa – dla tych tam na tej czeczeńskiej Łysej Górze ta noc będzie wyjątkowa.

94. TECHNIKA KONTROLI PRĘDKOŚCI

Wraz z Freddym, Raoulem i Marilyn Monroe opracowujemy procedurę nawigacji w przestrzeni kosmicznej, dostosowaną do naszego anielskiego stanu. Żeby potrenować, oddalamy się od Raju i ćwiczymy trochę nad Układem Słonecznym, w strefie gwiezdnej pustki.

Najpierw sprawdzamy napęd.

Oczywiście wyzbyci powłoki cielesnej nie odczuwamy tarcia i poruszamy się tysiące razy szybciej niż ziemska rakieta. Odległości są tu jednak tak olbrzymie, iż wydaje nam się, że się wleczemy.

Po wielu próbach udaje nam się osiągnąć prędkość 1000 kilometrów na sekundę, a następnie 5000 kilometrów.

– Jesteśmy zdolni do poruszania się jeszcze szybciej – mówi z przekonaniem Freddy.

Staram się wyobrazić sobie jeszcze większą odległość, zapuszczając spojrzenie w dal. Przyspieszamy. 10 000 km/s, 30 000 km/s, 100 000 km/s.

100 000 km/s! Sama tylko myśl przyprawia mnie o dreszcze.

Jak zwykle Raoul próbuje wyżej podnieść poprzeczkę:

– 300 000 km/s, musimy osiągnąć prędkość światła.

– Zawsze warto spróbować – przytakuje Freddy.

Ruszamy. 100 000, 150 000, 200 000 i udało się: 300 000 km/s! Lecąc z tą prędkością, dostrzegamy cząsteczki światła, słynne fotony, pędzące z tą samą prędkością co my. Kiedy fotony nieruchomieją, oznacza to, że osiągnęliśmy równą prędkość. Udaje mi się nawet nieco je wyprzedzić!

Cała moja istota jest prędkością, płynnością. Ślizgam się przez kosmos niczym po olbrzymim stole, lekko tylko zdeformowanym przez leżące na nim gwiazdy.

Szybko.

Bardzo szybko.

Szybko – ten przymiotnik wydaje się zbyt słaby, by opisać to, co czuję. Jesteśmy niczym pociski w przestrzeni. To już nie jest podróż. Nie jesteśmy już tylko bardzo szybkimi istotami. Jesteśmy… promieniami światła.

95. ENCYKLOPEDIA

DYLEMAT WIĘŹNIA: W 1950 roku Melvin Dresher i Merrill Flood odkrywają tak zwany dylemat więźnia. Oto na czym on polega: dwóch podejrzanych zostaje zatrzymanych przed bankiem i zamkniętych w oddzielnych celach. By przyznali się do napadu, policja składa im pewną propozycję.

Jeśli żaden z nich nic nie powie, każdy zostanie skazany na dwa lata więzienia. Jeśli jeden wyda drugiego, a drugi nic nie powie, ten, który wydał towarzysza, zostanie wypuszczony na wolność, a ten, który będzie milczał, zostanie skazany na pięć lat więzienia.

Jeśli obydwaj nawzajem wydadzą swojego wspólnika, obaj przesiedzą w więzieniu cztery lata.

Wiedzą, że została im złożona taka sama propozycja.

Co się zatem dzieje? Obaj myślą: „Wiem, że tamten się załamie. Wyda mnie, ja zostanę tu na pięć lat, a on wyjdzie na wolność. To niesprawiedliwe". Przychodzi im więc do głowy ta sama myśl: „Jeśli go wydam, najprawdopodobniej zostanę uwolniony, przecież nie ma sensu, żebyśmy siedzieli tu obaj, skoro jeden może wyjść z tego cało".

W obliczu tej sytuacji większość podejrzanych wydaje towarzysza. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że obaj rozumowali w ten sposób, zostają skazani na cztery lata więzienia.

Gdyby jednak pomyśleli i obaj zachowali milczenie, odsiedzieliby tylko dwa lata więzienia.

Co dziwniejsze: jeśli powtórzymy to doświadczenie, dając podejrzanym możliwość przedyskutowania wspólnie propozycji, ich zachowanie będzie dokładnie takie samo. Ustaliwszy wspólną strategię, ostatecznie zdradzą się wzajemnie.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

96. JACQUES

Wciąż jeszcze brakuje mi czegoś, co pozwoli mi zaistnieć w pełni pośród postaci z mojej powieści. Muzyki. Odkryłem, że muzyka pomaga mi w pisaniu. Słucham jej ze słuchawkami na uszach. Słuchawki sprawiają, że lepiej odbieram dźwięki, a na dodatek izolują mnie od świata zewnętrznego i zwyczajnych hałasów rzeczywistości. Muzyka pobudza mnie do myślenia. Wybija rytm dla mojego tekstu. Melodie o energicznym rytmie sprawiają, że tworzę krótkie zdania. Długie sola instrumentalne pobudzają mnie do rozciągniętych zdań. Do łagodnych scen dobieram muzykę klasyczną, do scen wojennych hard rock, a do opisów marzeń sennych New Age.

Muzyka to delikatne narzędzie. Wystarczy niewiele, by z pomocnej dłoni zmieniła się w uciążliwego sąsiada. Czasami nawet źle dobrane słowa potrafią mnie zdekoncentrować.

Doświadczenie nauczyło mnie, że najlepiej pracuje się przy ścieżkach dźwiękowych z filmów, gdyż niosą one w sobie potężną dozę emocji i napięcia. Czasami, gdy muzyka wpasowuje się w opisywaną przeze mnie scenę, czuję się, jakbym śnił na jawie.

97. VENUS

Pierwsze takty Tako rzecze Zaratustra zapowiadają defiladę kandydatek na Miss Universe. Mam tremę.

Przede wszystkim nie mogę drżeć. To będzie widać. Chwytam torebkę i wyciągam z niej fiolkę ze środkami uspokajającymi. Wiem, że mama często z nich korzystała. Maksymalnie dwie tabletki dziennie, tak radzą w instrukcji. Połykam sześć. Naprawdę się denerwuję.

Muszę zdobyć tytuł Miss Universe. Muszę. Delikatnie poruszając biodrami, wchodzę w krąg światła rzucany przez reflektory.

98. IGOR

Świta. Niebo ma jeszcze ciemnoczerwony kolor. Na grzbiecie góry dostrzegamy małe światełka, jakby plamki ognia na niebie koloru krwi. Z kominów unosi się dym. Owce są w owczarni. Wkrótce zaskoczą ich wilki.

99. LOT KOSMICZNY. KIERUNEK

Opanowawszy prędkość, staramy się znaleźć sposób na orientację w przestrzeni. Musimy opracować trójwymiarową mapę kosmosu. Zadanie to jest tym trudniejsze, że wszechświat jest nieskończony. A nieskończoność ciężko nanieść na mapę…

Jaką przyjąć strategię?

Freddy proponuje, by pociągnąć fikcyjną linię po powierzchni Raju i nazwać ją „dołem". Wszystko, co będzie znajdowało się powyżej, stanie się więc „górą". Oddalanie się od Galaktyki będzie oznaczało wznoszenie się. Jeśli chodzi o lewą i prawą stronę, wystarczy przyjąć terminologię żeglarską: prawa burta i lewa burta.

Tak jak w epoce tanatonautów, dysponujemy metodą kontroli kierunku, dzięki której spróbujemy przesunąć granice naszej nowej terra incognita.

100. JACQUES

Aby dokładniej zobrazować sceny rozgrywające się w kanałach i piwnicach, rysuję mapę. Na każdym z miejsc zaznaczam znajdujące się tam przedmioty, osoby i źródła światła.

101. VENUS

Stoję w świetle reflektorów i czuję na sobie wzrok widzów i sędziów, którzy mierzą mnie od stóp do głów. Jeden z organizatorów wręczył mi tabliczkę z numerem. Wytłumaczył mi, że muszę ją trzymać wysoko, żeby publiczność i członkowie jury mogli mnie zidentyfikować. Unoszę tabliczkę. Nigdy w życiu tak się nie bałam. Zimno mi.

102. IGOR

Słońce jeszcze na dobre nie wzeszło. Niebo z czerwonego zmieniło kolor na pomarańczowy. Wokół nas świszczą kule. Niezłe gradobicie. W samym ogniu walki trudno się zorientować, co się tak naprawdę dzieje. My, żołnierze piechoty, jesteśmy najgorzej poinformowani o obrocie spraw. By należycie ocenić sytuację, trzeba spojrzeć na wszystko z góry.

Tu, gdzie jesteśmy, czujemy się jak krótkowidze. Niemal dotykamy rzeczywistości, przez co właściwie przestajemy ją widzieć. Najgorsze jest to, że już jutro Zachód, dzięki swoim satelitom, będzie posiadał najlepsze możliwe zdjęcia naszych wyczynów. Musimy ich zaatakować i zabrać im to wszystko.

O włos uniknąłem pocisku rakietowego wystrzelonego z niewielkiej odległości. To nie czas na rozważania filozoficzne.

103. VENUS

Jestem głodna. Gram swoją rolę. Niewielki ruch bioder, uśmiech, trzy kroki, staję nieruchomo. Kolejny ruch bioder, uśmiech, ruch głową, by zwrócić uwagę na moje włosy. Unieść nieco podbródek. Mam nadzieję, że nie mam świecącego się czoła.

104. PODRÓŻ KOSMICZNA. ROMB

Przed nami błyszczy gwiazda. To Altair. Bierzemy kurs na nią.

– Dziesiąta godzina na bakburcie!

Skręcamy wszyscy czworo w równym szeregu.

Freddy sugeruje, byśmy usprawnili harmonijne zmienianie kursu. Zwieramy szyki, tworząc romb. Raoul stanowi jego górny wierzchołek, gdyż jest z nas wszystkich najodważniejszy. Freddy po prawej, ja po lewej, a Marilyn Monroe na dole. Rozkładamy ramiona, jakbyśmy szybowali. Pozwala nam to lepiej określić odległości między nami. Nasze ciała tworzą statek powietrzny, który przemierza przestrzeń kosmiczną.

– Druga godzina, prawa burta – proponuje Freddy.

Skręcamy w prawo, każdy jednak pod nieco innym kątem. Musimy ponownie się ustawić względem siebie.

– Ósma na bakburcie.

Jeszcze mniejszy kąt zmusza nas do zawrócenia. Tym razem udaje nam się zrobić to z zachowaniem symetrii figury. Zmiana dekoracji przed nami, jedynym punktem odniesienia pozostaje gwiazdozbiór Łabędzia.

Wtedy pojmuję trudności, na jakie natrafiają zespoły samolotów akrobacyjnych, które chcą zsynchronizować swoje ruchy w przestworzach. Gdy się leci z prędkością światła, jest to jeszcze bardziej skomplikowane. Komendy „uwaga, gotowi?", a następnie „druga godzina" albo „ósma godzina" pozwalają nam przygotować się do wzięcia zakrętu.

– Uwaga, gotowi? Za nami, szósta godzina – proponuje Marilyn Monroe.

Nasz romb odwraca się jak naleśnik. Marilyn zatrzymuje się w miejscu, gdy tymczasem Raoul zatacza nad nami półkole. I oto znów znajdujemy się na wprost gwiazdy Altair. Jesteśmy dumni z naszych postępów.

Pętla, ósemka, spirala, mnożymy przeróżne figury, tworząc w powietrzu odważne układy geometryczne.

105. ENCYKLOPEDIA

TEST GEOMETRYCZNY: Mały test geometryczny, który pozwoli lepiej poznać drugą osobę za pomocą mocy symbolicznej figur. Zaczynamy od narysowania sześciu osobnych kwadratów na kartce papieru. W pierwszy kwadrat wpisujemy koło.

W drugi trójkąt.

W trzeci schody.

W czwarty krzyż.

W piąty kwadrat.

W szósty przechyloną cyfrę„3", tak, by wyglądała jak litera „m".

Prosimy naszego rozmówcę o uzupełnienie każdego rysunku tak, aby powstał konkretny obrazek. Następnie prosimy go o podpisanie każdego rysunku jednym przymiotnikiem.

Możemy teraz przyjrzeć się ukończonej pracy, mając w pamięci, że:

Rysunek wokół koła będzie wskazywał, jak ktoś widzi siebie samego.

Rysunek wokół trójkąta: jak ktoś sobie wyobraża, że inni go widzą.

Rysunek wokół schodów: jaki ktoś ma stosunek do życia.

Rysunek wokół krzyża: jak ktoś postrzega swoją duchowość.

Rysunek wokół kwadratu: jak ktoś postrzega rodzinę.

Rysunek wokół odwróconego „3": jaki ktoś ma stosunek do miłości.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

106. IGOR

Czuję nienawiść. Rzucam się na Czeczena. Uderzam go głową w czoło. Słychać trzask pękającego suchego drewna. Mężczyzna krwawi, plamiąc mi ubranie. Drugi już jest przy mnie. Wyzywa mnie na pojedynek. Staję w pozycji do walki. W głowie, niczym ostrzeżenie, błyska mi myśl: „Chwilę, gdy przeciwnik szykuje się do natarcia, od tej, w której zostanie zadany cios, dzieli wieczność".

W spojrzeniu Czeczena czai się małe światełko. Nie mogę go spuścić z oczu. Światełko schodzi w dół. Prawa noga! Chce mnie kopnąć w brzuch. Czas płynie teraz dla mnie wolniej. Od tej chwili wszystko będzie rozgrywać się jak w zwolnionym filmie. Klatka po klatce.

Jego prawa noga unosi się. Delikatny ruch bioder i staję do niego bokiem. Ręce wysuwam naprzód. Napastnik nie zauważa mojego posunięcia i jego noga nadal się wznosi, zgodnie z pierwotnym zamierzeniem. Chwytam go za but, ciągnę w górę i wyrzucam w powietrze. Mężczyzna opada ciężko na ziemię. Rzucam się na niego. Starcie. On mnie gryzie. Wyciągam swój nóż, on również sięga po swój. Jesteśmy niczym dwa dzikie drapieżniki, walczące jednym kłem. Odczucia i informacje docierają do mojego mózgu. Serce bije szybciej. Moje nozdrza otwierają się w poszukiwaniu powietrza. Lubię to.

W uszach dźwięczy Noc na Łysej Górze Modesta Musorgskiego. Mój przeciwnik wrzeszczy, by dodać sobie sił. Jego krzyk wpisuje się w muzykę.

Pojedynek na noże.

Kopniak. Nóż Czeczena wypada mu z ręki. Chwyta rewolwer.

Wciąż nie jest dostatecznie szybki, by mogło mnie to zaniepokoić. Jednym ruchem ręki odwracam wycelowaną we mnie broń w jego stronę. Zmuszam go do naciśnięcia cyngla. Pada strzał. W jego zielonej kurtce pojawia się dziura.

Nie był wystarczająco szybki. Nie żyje.

107. JACQUES

Sceny walk szczurów w kanałach jakoś mnie nie zadowalają. Nie są wiarygodne. Nie czuję się przeniesiony w tamto miejsce, gdy czytam swój tekst.

Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl, jakby podszepnięta przez anioła. „Pokazuj, zamiast wyjaśniać".

Muszę umieszczać swoich bohaterów w akcji. Ich psychika zostanie określona poprzez zachowanie, a nie przez dialogi. Badam bliżej szczury.

To jednak jeszcze nie wystarcza. Trzeba je poznać na wskroś, w przeciwnym razie czytelnicy dostrzegą niespójności. Wybieram się do sklepu zoologicznego i kupuję sześć szczurów. Czterech samców i dwie samice. Jedynym sposobem na to, by nie oszukiwać, jest obserwowanie rzeczywistości.

Mój kot przygląda się spode łba tym gościom o groźnie wyglądających zębiskach. Nie mam pojęcia, czy sobie przypomni, że to on powinien na nie polować. Sądząc po jego zachowaniu, myśli, że jest dokładnie odwrotnie.

Moich sześciu nowych lokatorów nie musi pływać, by dostać pożywienie, a jednak wkrótce zauważam, że role zostały szybko przydzielone. Jeden z samców terroryzuje wszystkie pozostałe zwierzęta, a jedna z samic pełni funkcję popychadła.

Waham się, lecz nie interweniuję. To w końcu nie bajka Disneya. Jeśli w środowisku naturalnym nie wszyscy są dobrzy, to ja sam nie zmienię zachowania danego gatunku, narzucając szczurom moje zasady.

Przyglądam się więc jako neutralny obserwator i notuję to, co widzę, oraz staram się interpretować zachowania zwierząt. Unikam antropomorfizmu. Te notatki bardzo ożywiają mój tekst.

Chcąc jeszcze udoskonalić efekt wizualny, rysuję ich pyszczki. Mam coraz więcej szkiców. Umieszczam w myślach kamery, które determinują kąty ujęć. Na swoich rysunkach zaznaczam najazdy kamery i zbliżenia. To niezwykłe ułatwienie. Moje bitwy, niezależnie od tego, jak bardzo są literackie, zobrazowane teraz będą pyszczkami szczurów szczerzących zęby i panoramicznymi widokami kanałów. Kamera wślizguje się pomiędzy walczących, żeby uchwycić najciekawsze sceny. Staram się również, żeby przejście z jednej sceny do drugiej było płynne.

Mój styl zaczyna się wyróżniać, piszę stylem obrazkowym. Bitwy wodne w kanałach przypominają choreografię Esther Williams, dokazującej w lazurowej wodzie basenu. Z tym że tutaj woda jest zielonkawa, mętna, pełna odpadków i w miarę wzrostu intensywności walk staje się coraz bardziej czerwona. Za pomocą kropek i strzałek kieruję armiami szczurów i poczynaniami moich bohaterów podczas głównej bitwy, stanowiącej centrum powieści.

108. VENUS

Mój mały występ dobiegł końca, pozostaje mi tylko czekać, aż reszta dziewcząt przedefiluje po scenie. Dwie czy trzy wydają mi się ładniejsze ode mnie. Oby sędziowie nie zagłosowali na nie. Gdybym tylko mogła podłożyć im nogę, żeby upadły i skręciły sobie kark! Przypominają mi wyniosłe czaple. Bezwstydnie kołyszą biodrami. Za kogóż się uważają? Nienawidzę ich! Wyobrażam sobie ich twarze rozorane moimi ostrymi paznokciami.

Muszę zwyciężyć!

Modlę się, żeby tytuł Miss Universe przypadł właśnie mnie. Jeśli ktoś tam w górze mnie słyszy, błagam, niech wstawi się za mną.

109. LOT KOSMICZNY. OBAWY

– Uwaga, gotowi? Wszyscy na prawą burtę! – grzmi Raoul, przyjmując rolę dowódcy eskadry.

Odczuwam podniecenie, a mimo to nie mogę przestać myśleć o moich klientach. Gdzie się aktualnie znajdują? Jestem zbyt daleko, by ich wołanie lub modlitwy mogły do mnie dotrzeć.

Raoul wyczuwa mój niepokój i kładzie mi rękę na ramieniu.

– Nie martw się, stary, nic złego się nie dzieje. Ludzie są jak koty. Zawsze spadają na cztery łapy.

110. IGOR

Wstaję. Wyję niczym wilk, by dodać sobie odwagi. Nawet jeśli zwróci to uwagę nieprzyjaciela. Pozostałe Wilki odpowiadają na mój apel. Wataha jest silna i szybka. To moja rodzina. Wrzeszczymy, a za nami pomarańczowe tło nieba staje się coraz jaśniejsze. Idealnie okrągły księżyc powoli zachodzi.

Oddziały czeczeńskie ukryte w lasach wyruszają z odsieczą. Mają ze sobą ciężki sprzęt – dżipy wyposażone w karabiny maszynowe. Ludzie rzucają się na nas. Jest ich wielu. Na każdego z nas przypada dziesięciu nieprzyjaciół.

Co najmniej dziesięciu z moich towarzyszy broni pada niemal od razu. Nie ma czasu na pisanie epitafiów. Wilki zginęły jak wilki, z wywiniętymi wargami, zakrwawionym futrem, na ziemi pokrytej zdobytą przez nie zwierzyną.

Jeśli o mnie chodzi, mam zamiar utrzymać się przy życiu. Chowam się. Jeden tchórzliwy, ale żywy żołnierz może bardziej dokuczyć wrogowi niż jeden odważny, lecz martwy.

Wślizguję się pod wrak opancerzonego samochodu. Sierżant przeżył. Daje mi znaki, bym dołączył do niego, ukrytego za niewysokim murkiem. Ręka, którą macha, zostaje nagle oderwana przez pocisk. Widzę, jak jego głowa wylatuje w powietrze. Czy tak właśnie dusza uchodzi do nieba?

Nie wiem dlaczego – być może przez tę muzykę w moich uszach, krwawą scenerię i błyski wokół mnie – ale mam ochotę na żarty. Być może każdy w obliczu tragedii odczuwa potrzebę złagodzenia dramatyzmu wydarzeń.

Wybucham śmiechem. Może zwariowałem. Nie, to normalne, to opadają emocje. Biedny sierżant, trzeba przyznać! Nie był dość szybki. Nie żyje.

Karabiny maszynowe kierują się w moją stronę. Ochota na śmiech przechodzi mi jak ręką odjął. Zamykam oczy i wmawiam sobie, że skoro przeżyłem aż po dziś dzień, to dlatego, że z pewnością czuwa nade mną jakiś anioł stróż. Jeśli to prawda, nadeszła pora, by się ujawnił. Święty Igorze, kolej na ciebie.

Odmawiam szybką modlitwę: „Zrozumiałeś, ty tam w górze? Musisz mnie wyciągnąć z tego łajna, teraz albo nigdy!".

111. VENUS

Konferansjer wzywa mnie ponownie na scenę, gdyż niektórzy sędziowie jeszcze się wahają. Ręce splatam za sobą, by lepiej wyeksponować piersi. Nie uśmiechać się. Mężczyźni nie lubią grzecznych dziewczynek, lubią dziwki. Tak mi zawsze mówiła mama. Tym razem ośmielam się spojrzeć poza blask reflektorów. Dostrzegam siedzącą w pierwszym rzędzie mamę, z kamerą w dłoni. Jakże byłaby dumna ze mnie, gdybym zwyciężyła! Widzę też Estebana. Poczciwy Esteban! Przesadnie poczciwy Esteban! Dwa okrążenia i nieruchomieję w dostojnej pozie. Koniec. Pozostaje mi tylko się modlić. Jeśli jest tam w górze ktoś, kto troszczy się o mnie, błagam go o pomoc.

112. LOT KOSMICZNY. PIERWSZA WYPRAWA

Odnoszę wrażenie, że jeden z moich klientów mnie wzywa. To pewnie poczucie winy za to, że ich opuściłem.

Raoul mnie wyprzedza. Podróżujemy z prędkością światła. 300 000 km/s. Mijamy fotony emanujące ze słońca położonego najbliżej nas. Docieramy do Proxima Centauri, najbliższej gwiazdy naszego Układu Słonecznego, położonej 4,2 lat świetlnych od Ziemi. Mijamy ją i zaczynamy obserwować planety.

Żadnych śladów życia na horyzoncie.

Odlatujemy z prędkością 300 000 km/s w kierunku Alfa Centauri.

Tam również nic. Musimy poszerzyć obszar poszukiwań.

Skręciliśmy w kierunku Syriusza. Kilka letnich planet. Nieco porostów. Duże ilości amoniaku.

Procjon? Nic ciekawego.

Kasjopeja? Pył i opary.

Tau Ceti? Lepiej nie mówić.

Delta Pavonis? Nie wybierajcie się tam – nie warto.

Pędzimy bardzo szybko, od jednej gwiazdy do drugiej, od planety do planety. Zaglądamy nawet do wnętrza wielkich meteorów, chcąc sprawdzić, czy bogowie przypadkiem nie ukryli się właśnie tam.

Problem polega na tym, że nasza jedyna Galaktyka ma średnicę 100 000 lat świetlnych i zawiera setki miliardów gwiazd. Czyli, inaczej mówiąc, wleczemy się po niej jak ślimaki po boisku do piłki nożnej. Każde źdźbło trawy odpowiada jednej napotkanej przez nas gwieździe.

Myśli na temat moich klientów nie opuszczają mnie ani na chwilę. Oby tylko mnie nie potrzebowali właśnie teraz. Mam wrażenie, że znajdują się w niebezpieczeństwie. Jacques jest zbyt wrażliwy. Igor zbyt dumny. Venus zbyt delikatna.

Raoul pociesza mnie w myślach. Chce, bym bardziej skoncentrował się na ekspedycji, gdyż wciąż skręcam o ułamek sekundy za późno. Zgoda. Obiecuję się przyłożyć.

Raoul, Freddy, Marilyn Monroe i ja odwiedzamy setki planet. Od czasu do czasu lądujemy, lecz nigdzie nie udaje nam się znaleźć niczego poza kamieniami. Żadnego śladu inteligencji.

Proponuję, by lądować wyłącznie na planetach o klimacie umiarkowanym, z widocznymi oceanami i atmosferą. Raoul uważa jednak, że nie ma żadnego powodu, dla którego planeta, gdzie udała się Nathalie, miałaby być identyczna z naszą. Freddy natomiast popiera mnie. Moje kryteria pozwalają zmniejszyć dziesięć razy liczbę planet do zbadania. Zamiast 200 miliardów będzie ich tylko 20 miliardów.

Nie spodziewaliśmy się, że na drodze stanie nam naprawdę groźny przeciwnik – ogrom przestrzeni.

113. JACQUES

Im więcej piszę, tym więcej mam osobliwych odczuć. Drżę z emocji, przechodzą mnie ciarki porównywalne z odczuwanymi podczas miłości fizycznej. Przez kilka minut jestem „gdzieś indziej". Zapominam, kim jestem.

Sceny piszą się same, tak jakby moi bohaterowie wyzwalali się spod mojej władzy. Patrzę, jak żyją w powieści własnym życiem, niczym rybki w akwarium. To przyjemne, a jednocześnie przerażające. Mam wrażenie, że bawię się materiałem wybuchowym, do którego nie posiadam instrukcji obsługi.

Gdy piszę, zapominam o wszystkim. Jestem wśród moich bohaterów, żyję wraz z nimi. To jest jak sen na jawie. Erotyczny sen na jawie, gdyż całe moje ciało wyraża swoją radość. Uczucie ekstazy. Trans. Magiczna chwila nie trwa jednak długo. Zaledwie kilka minut, a czasami kilka sekund.

Na dodatek nie potrafię zapanować nad tymi momentami ekstazy, wywołać ich na własne życzenie. Po prostu zdarzają się. Są mi dane, gdy dopasuję scenę do odpowiedniej muzyki i odpowiednich myśli. Po chwili wybudzam się cały spocony i oszołomiony. Następnie ogarnia mnie smutek. Nostalgia, żal, że cudowna chwila nie trwała dłużej. Ściszam wtedy muzykę i siadam przed telewizorem, by zapomnieć o bólu i nie doznawać w kółko tak skrajnych wrażeń.

114. IGOR

Wyskakuję i ciskam granatem w sam środek plutonu Czeczenów, którzy właśnie się przede mną pojawili. Oddalam się biegiem. Nie myślę o kulach, które jedna po drugiej przelatują między moimi łydkami. Biegnę w stronę studni znajdującej się pośrodku wioski i czepiam się wiadra wiszącego w niej na łańcuchu.

Wilki zostały zdziesiątkowane. Nie widzę już nawet Stanisława. Ściszam walkmana. Noc na Łysej Górze powoli się kończy. Słyszę mój świszczący oddech, a w tle trzaski ognia, krzyki, rozkazy, wołania rannych o pomoc.

115. VENUS

Członkowie jury przyglądają mi się w milczeniu. A ja, ze sceny, przyglądam się im. Siedzący pośrodku mistrz bokserski wagi ciężkiej wbija wzrok w moje piersi. Obok niego twarze kilku starych, zapomnianych aktorów, prezenterzy telewizyjni, producent filmów erotycznych, kilku fotografów specjalizujących się w aktach artystycznych i piłkarz, który od dawna nie strzelił już żadnej bramki.

I to mają być sędziowie? To oni mają decydować o moim losie? Nagle ogarniają mnie wątpliwości. Jednak kamery telewizyjne transmitują to wydarzenie na cały kraj. Miliony ludzi w tej właśnie chwili oglądają mnie. Uśmiecham się, ośmielam się nawet puścić do nich oko. Tego chyba regulamin nie zabrania.

Boję się. Tak bardzo się boję. Całe szczęście, że nafaszerowałam się środkami uspokajającymi.

116. ENCYKLOPEDIA

NIE WIEM, CZY TO DOBRZE, CZY TO ŹLE (BAJKA ZEN): Pewien farmer dostał w prezencie dla syna białego konika. Przychodzi do niego sąsiad i mówi: „Ma pan wielkie szczęście. Mnie nikt nie podarowałby tak pięknego białego konia!". Farmer odpowiada: „Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle".

Jakiś czas później syn farmera wsiada na konia, lecz ten wyrywa się naprzód i wyrzuca jeźdźca z siodła. Syn farmera ma złamaną nogę.

„Och! Jakie to straszne! – mówi sąsiad. – Ma pan rację, że to nie wróżyło nic dobrego. Zapewne ten, kto podarował panu tego konia, chciał panu zaszkodzić. Teraz pański syn zostanie na całe życie kaleką!"

Jednak farmer nie wygląda na przejętego całą sytuacją. „Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle" – odpowiada.

Wkrótce potem wybucha wojna i wszyscy młodzi mężczyźni zostają powołani do wojska, oprócz syna farmera ze złamaną nogą. Sąsiad przychodzi wówczas ponownie i mówi: „Pański syn jako jedyny nie wyruszy na wojnę, ma wielkie szczęście". Farmer na to odpowiada: „Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle".

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

117. SPIS

W konstelacji Oriona – pusto.

W konstelacji Lwa – kilka jednokomórkowych mikrobów. Poziom świadomości odpowiadający kamieniowi.

W pobliżu Wielkiej Niedźwiedzicy planety nie są nawet ostatecznie uformowane.

Wokół gwiazdy Luyten jedynie zmrożone meteory. Tracimy tylko czas.

Do licha! A jak w tym czasie radzili sobie moi klienci?

118. IGOR

Siedzę skulony przy brzegu studni. Nagle, przypadkiem, jakiś gość wrzuca do niej granat. Chwytam pocisk zręcznym ruchem prawej ręki i przyglądam mu się. Afgański model G34, opancerzony małymi płytkami. Natychmiast wyrzucam go na zewnątrz. Czeczen zrozumiał, że ktoś ukrywa się w studni i czym prędzej wrzuca granat z powrotem. Nie waham się ani chwili i pocisk wraca do gry.

To kwestia nerwów. Całe szczęście, że pułkownik nauczył mnie żonglować. Ponieważ przeciwnik uparcie oddaje mi granat, przyglądam mu się uważniej i stwierdzam, że czop jest zatkany. Felerny sprzęt. Afgańczycy nie są mistrzami precyzyjnej techniki. Ten granat nigdy nie wybuchnie. Sięgam po własny sprzęt – porządny rosyjski granat, wyprodukowany przez solidną rosyjską mamuśkę, którego działanie znam na pamięć. Odczekuję regulaminowe pięć sekund, obliczam dokładnie trajektorię i ciskam granatem w mojego przeciwnika. Gość łapie go, chcąc mi go ponownie odrzucić, lecz tym razem wybucha mu w dłoni.

Wojna nie jest zabawą dla amatorów. To zawód, w którym trzeba być metodycznym i działać systematycznie. Wiem na przykład, że nie wolno mi zostać dłużej w tej studni. Wyskakuję na zewnątrz, podnoszę strzelbę z optycznym celownikiem porzuconą przez martwego kumpla i biegnę schronić się w jednej z chat. Zastaję w niej tubylców, którzy widząc moją broń, dają się zamknąć w kuchni. Zajmuję miejsce przy oknie i spokojnie obserwuję okolicę. Dzięki laserowemu celownikowi moja przewaga nad przeciwnikami znacznie się zwiększyła. Zakładam słuchawki na uszy. Noc na Łysej Górze znów dźwięczy mi w uszach. Jeden z żołnierzy nieprzyjacielskiej armii trafia w zasięg mojego wzroku. Nad jego brwią pojawia się nagle czerwony punkcik. Pociągam za spust. I o jednego mniej.

119. JACQUES

Przyglądam się sześciu szczurom w ich szklanym terrarium, a one przyglądają się mnie. Kot trzyma się na uboczu. Zwierzęta chyba zrozumiały, że o nich piszę. Szkoda, że nie mogę przekazać im tego, co napisałem.

Mona Lisa II ociera się o mnie, chcąc się upewnić, że jej miejsca w moim sercu nie zajęły te potwory o ostrych zębach.

Czytam całą powieść od początku.

Muszę przyznać, że moje dzieło można uznać za wielowątkowe. Trudno zrozumieć, dlaczego sceny ułożone są w tej, a nie innej kolejności. Stwierdzam, że konieczne będzie skonstruowanie swego rodzaju rusztowania, na którym oprze się cała historia i które sprawi, że sceny będą następowały po sobie zgodnie z określonym schematem. Czy powinienem użyć struktury geometrycznej? Zbudować historię w kształcie koła? Testuję ten pomysł. Pod koniec powieści moi bohaterowie odnajdują się w tej samej pozycji, co na początku. Déjà vu. Historia w kształcie spirali? Im dalej, tym bardziej opowieść rozchodzi się na boki, dążąc do nieskończoności. To też już było. Opowiadanie liniowe? Banalne, każdy tak pisze.

Wymyślam coraz bardziej skomplikowane figury geometryczne. Pięciokąt. Sześciokąt. Sześcian. Piramida. Czworościan. Dziesięciościan. Jaka struktura geometryczna jest najbardziej złożona? Katedra. Kupuję książkę o katedrach, z której dowiaduję się, że ich kształty odpowiadają strukturom związanym z ułożeniem gwiazd w przestrzeni kosmicznej. Doskonale. Napiszę powieść w kształcie katedry. Jako model posłuży mi katedra w Chartres, istne cacko z trzynastego wieku, wprost nabrzmiałe symboliką i ukrytymi znaczeniami.

Przerysowuję dokładnie plan katedry na dużą kartkę papieru rysunkowego i dążę do tego, by rozwój mojej powieści odpowiadał jej tysiącletnim punktom odniesienia. Przecięcia wątków mojej intrygi będą nawiązywały do krzyżowania się naw, zwroty akcji – do kluczy sklepienia. Metoda ta bawi mnie i zachęca do mnożenia równoległych wątków. Tekst staje się coraz bardziej płynny, moi bohaterowie naturalnie wpisują się w tę doskonałą strukturę.

Słucham Bacha. Jan Sebastian Bach tworzył swoje kompozycje na planie katedry. Od czasu do czasu dwie linie melodyczne krzyżują się, sprawiając wrażenie, że słyszymy trzecią melodię, choć nie gra jej żaden instrument. Próbuję powtórzyć ten sam efekt, wymyślając dwie intrygi, które przeplatają się i tworzą trzecią, fikcyjną.

Katedra w Chartres i Jan Sebastian Bach stanowią moje sekretne rusztowanie. Stojące na tym stelażu postacie wypływają na szerokie wody, a powieść nabiera tempa. Piszę dziennie dwadzieścia gotowych stron zamiast pięciu do poprawki, jak poprzednio. Moja powieść nabiera kształtów. 500, 600, 1 000, 1 534 strony… Więcej niż zwykły kryminał, to niemal Wojna i pokój wśród szczurów.

Wreszcie czuję, że powieść jest już wystarczająco solidna, by dać ją innym do przeczytania. Pozostaje mi znaleźć wydawcę. Wysyłam manuskrypt pocztą do dziesięciu najważniejszych paryskich domów wydawniczych.

120. VENUS

Sędziowie głosują. Obgryzam złamany paznokieć. Oddałabym w tej chwili życie za papierosa, ale regulamin zabrania palenia. Teraz właśnie decyduje się moja przyszłość.

121. IGOR

Celuję. Strzelam. Drugi mężczyzna pada na ziemię. Potem trzeci. I czwarty. Jak miło pracuje się przy muzyce! Dziękuję dekadenckiemu Zachodowi za wynalezienie walkmana. Przed moimi oczami pojawia się wizerunek mamy. Zamiast celować w serce, szukam głowy. Za każdym razem, gdy myślę o mamie, mam ochotę położyć palec na spuście.

122. JACQUES

Odpowiedzi od wydawców spływają do mojej skrzynki na listy jedne po drugich. Pierwszy uznał mój pomysł za zbyt ekscentryczny. Drugi radzi, bym dopracował jeszcze moje dzieło, oddając główne role kotom, „o wiele bardziej lubianym przez szeroką publiczność".

Spoglądam na Mona Lisę II.

Czy można napisać jakąkolwiek powieść o Mona Lisie II, najbardziej dekadenckim kocie na całym Zachodzie?

Trzeci wydawca zgadza się wydać dzieło na mój koszt, a conto honorarium autorskiego. Gotów jest dać całkiem niezłą cenę.

123. VENUS

Padają oceny. Są dość surowe. Najlepsza średnia, jak do tej pory, oscyluje wokół 5,4 na 10. Nadeszła moja kolej. Sędziowie ogłaszają jeden po drugim swój werdykt: 4,5, 6,5… Mam uśmiech przylepiony do twarzy, lecz jestem załamana. Jeśli rzeczywiście nikt nie ocenia mnie powyżej tych nędznych liczb, to już po mnie. Co za niesprawiedliwość! Nienawidzę tych ludzi o minach hipokrytów. Poza tym dziewczyna, która w tej chwili ma najlepsze oceny, to jeden wielki cellulitis. Czy oni tego nie widzą?

124. ENCYKLOPEDIA

IDEOSFERA: Myśli są niczym żywe istoty. Rodzą się, rosną, rozprzestrzeniają, są konfrontowane z innymi myślami, aż wreszcie umierają.

A gdyby tak myśli, podobnie jak żywe istoty, ewoluowały? Gdyby tak wybierały i eliminowały najsłabsze spośród siebie, a mnożyły najsilniejsze, zgodnie z teorią darwinowską? W Przypadku i konieczności z 1970 roku Jacques Monod wysunął hipotezę, że myśli mogłyby posiadać swoistą autonomię i, jak organizmy żywe, być zdolne do reprodukowania się i mnożenia.

W 1976 roku, w Samolubnym genie, Richard Dawkins przywołuje koncepcję ideosfery.

Ideosfera byłaby tym dla świata myśli, czym biosfera jest dla świata organizmów żywych.

Dawkins pisał: „Jeśli w moim umyśle zakiełkuje jakaś myśl, do mózgu dostaje się swego rodzaju pasożyt, który wykorzystuje mnie do propagowania owej myśli". Autor podaje na poparcie swojej teorii koncepcję Boga, myśli zrodzonej dawno temu, która nigdy nie przestała się rozprzestrzeniać, rozwijała się poprzez mowę i pismo, następnie przez muzykę, sztukę oraz księży, którzy interpretowali ją w sposób najlepiej dopasowany do danej epoki.

Myśli mutują znacznie szybciej niż istoty żywe. Na przykład idea komunizmu, zrodzona w umyśle Karola Marksa, rozprzestrzeniła się w bardzo szybkim czasie, opanowując niemal połowę planety. Myśl ta ewoluowała, mutowała, by wreszcie powoli wygasnąć niemal całkowicie, zupełnie jak wymierający gatunek zwierząt.

Jednocześnie koncepcja ta sprawiła, że rozwinęła się koncepcja kapitalizmu.

Owocem starć idei w ideosferze jest nasza cywilizacja.

Dziś komputery są na dobrej drodze do tego, by przyspieszyć mutację idei. Dzięki internetowi myśl może rozprzestrzeniać się znacznie szybciej w przestrzeni i w czasie, a także być szybciej konfrontowana ze swoimi przeciwnościami lub myślami drapieżnikami.

Jest to doskonały sposób na to, by propagować dobre, ale i złe myśli, gdyż pojęcie moralności nie istnieje w ideosferze – w biologii zresztą też nie. Ewolucja nie zna moralności. Dlatego warto się dwa razy zastanowić, nim zacznie się szerzyć dany koncept. Myśli są bowiem o wiele potężniejsze niż ludzie, którzy je tworzą i przekazują.

Tak sobie w każdym razie myślę…

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

125. JACQUES

Czwarty wydawca kontaktuje się ze mną telefonicznie i prosi, bym się nie poddawał. „Pisarstwo wymaga wielkiego bagażu doświadczeń. Nie jest rzeczą możliwą, by w wieku lat siedemnastu i pół pański bagaż był już dostatecznie duży" – powiedział.

Piąty wydawca krytykuje sceny batalistyczne, niezbyt lubiane przez żeńską część publiczności. Przypomina mi, że czytelnikami są głównie kobiety, a te zdecydowanie wolą wątki romantyczne. Czemu by nie pomyśleć o „love story wśród szczurów"?

Spoglądam na moje szczury: jeden z samców właśnie kopuluje z samicą. Wgryza się jej w szyję aż do krwi, zgniata jej głowę i unieruchamia zad. Biedaczka aż piszczy z bólu, lecz samca zdaje się to tylko bardziej podniecać.

Romantyczne love story wśród szczurów? To niezbyt realistyczna wizja…

126. IGOR

Pięć. Sześć. Siedem. I dziesięć. Zabiłem wszystkich wrogich żołnierzy, którzy zapuścili się w tę uliczkę. Jest południe. Niebo przybrało biały kolor. Nad wioską unosi się dym, a muchy pastwią się nad wciąż jeszcze ciepłymi ciałami poległych.

Nieprzyjaciele nie żyją, przyjaciele również. Nie widzę już ani jednego z naszych. Wyję jak wilk. Nikt nie odpowiada na mój apel. Chyba miałem szczęście. Być może tam w górze, jest ktoś, kto mnie chroni. To prawda, jestem szybki, lecz kilkakrotnie udało mi się cudownym trafem uniknąć nastąpienia na minę albo uchylić przed zabłąkaną kulą.

Tak, z pewnością mam swojego anioła stróża. Dziękuję ci, święty Igorze.

Wiem, że po powrocie do obozu zostanę wcielony do innego komanda Wilków i wyruszę na kolejne misje, podobne do tej tutaj. Wojna to jedyna rzecz, na jakiej się znam. Każdy ma coś, w czym jest dobry. Nakładam słuchawki na uszy i ponownie włączam Noc na Łysej Górze.

Nagle do moich uszu dociera wycie wilka. Czy to prawdziwe zwierzę? Nie. To Stanisław. Miał rację, nim także opiekuje się anioł stróż.

127. VENUS

Kolejne pięć na dziesięć. O wszystkim zadecyduje ostatnia ocena, przyznawana przez boksera.

– 10 na 10 – oznajmia.

Czy to możliwe? Nie przesłyszałam się?

Nagle moja średnia skacze do góry. Mam najlepszy wynik. Nie posiadam się z radości, lecz staram się opanować. Nie znam jeszcze wszystkich ocen. Inna dziewczyna może jeszcze wysunąć się na prowadzenie.

Jak we mgle, słyszę padające oceny. Jestem na czele, wciąż prowadzę. Udało się, nikt nie wypadł lepiej ode mnie.

Jestem… jestem… Miss Universe.

Całuję sędziów. Wszystkie kamery są skierowane w moją stronę. Cały kraj mnie zobaczy. Podają mi butelkę szampana, którym spryskuję wszystkich wśród błysków fleszy.

Wygrałam!

– Chciałabym podziękować przede wszystkim mojej mamie, bez której nigdy nie zdobyłabym się na odwagę, by podjąć tę długą drogę ku… doskonałości – mówię do mikrofonu.

W tej samej chwili czuję, że są to właściwe słowa, które pozwolą mi zyskać przychylność publiczności na widowni i przed telewizorami. Ale tak między nami, jeśli jest ktoś, komu powinnam podziękować, to tylko sobie.

Moje eksrywalki podchodzą, by mi pogratulować. Mama płacze z radości, a Esteban posyła mi całusy.

Następnie: wywiady, gratulacje, zdjęcia. Jestem wniebowzięta. Na zewnątrz ludzie rozpoznają mnie i proszą o autografy.

Wycieńczona wracam do hotelu z Estebanem, zapatrzonym we mnie bardziej niż zwykle. Wygrałam!

128. JACQUES

Przegrałem. Porażka na całej linii. Żaden wydawca nie chce moich Szczurów.

„Pisanie to nie profesja – mówi mi przez telefon tata. – Możesz mi wierzyć. Jestem księgarzem i doskonale wiem, że sprzedają się już tylko znani ludzie. Stań się najpierw sławny, a dopiero później napisz książkę. Zabrałeś się do rzeczy od złej strony".

Tylko Mona Lisa stoi wytrwale przy mnie w tych ciężkich chwilach. Czuje, że jestem osłabiony i zaczyna wątpić w moją zdolność dostarczania jej codziennej porcji jedzenia.

Kładę się do łóżka. Nazajutrz wstanę do pracy w restauracji, a następnie zajmę się czytaniem mojego manuskryptu.

Szczury w klatce zdają się ze mnie nabijać. Denerwują mnie. Za kogo one się uważają? W końcu to tylko szczury! Wypuszczam je do ścieków. Niech sobie radzą.

Mona Lisa pochwala to posunięcie znaczącym mruknięciem.

Siadam przed maszyną do pisania. Koniec z magią. Żadnej nadziei. Nigdy mi się nie uda. Muszę sobie odpuścić.

129. ENCYKLOPEDIA

KPW: Człowiek jest uzależniony od innych. Dopóki czuje się szczęśliwy, nie podaje tego uwarunkowania w wątpliwość. Jako dziecko uważa za normalne, że rodzina zmusza go do połykania znienawidzonych produktów spożywczych. W życiu dorosłym nie sprzeciwia się, gdy przełożony go poniża – taką ma pracę. W małżeństwie godzi się na to, by żona wciąż robiła mu wymówki. Jako obywatel nie widzi nic dziwnego w tym, że rząd dąży do obniżenia jego mocy nabywczej – przecież to rząd, na który głosował.

Człowiek nie tylko nie widzi, że próbuje się go stłamsić, lecz także uważa, że rodzina, praca i system polityczny to formy „wyrażania osobowości" niezbędne mu do życia.

Wielu ludzi gotowych jest walczyć do ostatniej krwi, aby tylko nie pozbawiono ich kajdan. My, anioły, zmuszone jesteśmy od czasu do czasu prowokować tak zwane nieszczęścia, które tu, w górze, nazywamy KPW – „kryzysem podawania w wątpliwość". KPW może przyjąć różnorakie formy: wypadku, choroby, rozbicia rodziny, zawodu w życiu profesjonalnym.

Kryzysy przerażają śmiertelników, lecz przynajmniej usuwają tymczasowo odruchy warunkowe. Bardzo szybko człowiek ponownie wyrusza na poszukiwanie nowego więzienia. Rozwodnika ciągnie do małżeństwa. Zwolniony z posady przyjmuje ofertę jeszcze bardziej uciążliwej pracy. Mimo to pomiędzy chwilą wywołania KPW a znalezieniem nowego więzienia następuje okres, w którym śmiertelnik potrafi trzeźwo spojrzeć na świat. Przez moment rozumie, czym jest prawdziwa wolność. Nawet jeśli do tej pory się jej bał.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

130. LOT KOSMICZNY. POWRÓT

Wracamy do Raju.

Ależ moi klienci się zmienili przez tak krótki okres! Można by rzec, że dojrzewają szybciej, gdy się ich nie ma na oku. Venus wyleczyła się z anoreksji i bulimii i zdobyła tytuł Miss Universe. Tym lepiej, zresztą sam miałem zamiar jej go załatwić. Igor wydostał się z zakładu dla psychicznie chorych i został bohaterem wojennym. Tylko Jacques pozostaje w tyle, nie umie się odnaleźć. Całe dnie spędza przylepiony do telewizora, a to nie wróży nic dobrego.

Edmund Wells jak zwykle pojawia się w nie najlepszym momencie. Wzdycha:

– Bardzo się na tobie zawiodłem, Michaelu. Pokładałem w tobie wielkie nadzieje, a ty wszystko psujesz…

– Jestem tu nowy, dopiero teraz zaczynam pojmować, jak funkcjonują ludzie.

Mój instruktor wciąż patrzy na mnie z powątpiewaniem.

– Ach tak, jak się udał spacer w przestrzeni kosmicznej?

A więc wie. Protestuję:

– Prócz Jacques'a Nemroda, który zawsze wlókł się nieco w tyle, moi klienci radzą sobie całkiem nieźle.

– Mój biedny Michaelu – powiada Edmund Wells – jest jeszcze wiele rzeczy, które muszę ci wytłumaczyć. Zauważyłeś, że w pobliżu Ziemi kręcą się wędrujące dusze?

– Nie… To znaczy…

Wie też zatem o naszej wizycie u Papadopulosa.

– Zauważyłeś może, że owe wędrujące dusze lepiej dogadują się z ludźmi niż my, a to dlatego, że znajdują się bliżej nich.

– Tak… ale…

– A więc gdy klient odmawia modlitwę, a w pobliżu nie ma akurat anioła stróża, który mógłby ją przyjąć, jak myślisz, co się dzieje?

– …Zajmuje się nią wędrująca dusza?

– W istocie. I wierz mi, dusze cieszą się z tego niezwykle, że mogą oddać komuś przysługę zamiast nas. To prawdziwe zgagi. Tam, gdzie anioł stróż nie dopisze, wciska się wędrująca dusza. Co ty sobie myślisz, Michaelu? Że Igor i Venus po prostu mieli szczęście? Nie. Modlili się, a jakaś wędrująca dusza pośpieszyła, by odwalić twoją robotę. Teraz żeruje na tym uczynku.

Mój instruktor zdaje się szczerze zmartwiony.

– To dlatego za każdym razem, gdy mam taką możliwość, powtarzam ludziom: „Nie wzywajcie duchów, nie wchodźcie w trans, unikajcie mediów i wszystkich tych, którzy twierdzą, że kontaktują się z zaświatami. Nie módlcie się byle jak, nie szukajcie swoich aniołów stróżów – oni sami wiedzą, jak was odnaleźć. Nie próbujcie dowiedzieć się, czym jest wudu, szamanizm i czarnoksięstwo. Myślicie, że umiecie manipulować innymi, a tak naprawdę sami dajecie sobą manipulować. Każda pomoc ma swoją cenę".

W spojrzeniu mojego nauczyciela odczytuję, że naprawdę się na mnie zawiódł.

– Co mam zrobić, żebyś mi wybaczył? Jak naprawić to całe zło? – szepczę.

– Jestem za ciebie odpowiedzialny, Michaelu – wzdycha Edmund Wells. – Nie znalazłszy cię, zakasałem rękawy i wziąłem się do pracy. Uwolniłem twoich klientów od wędrujących dusz, które ich obsiadły. „Odrobaczyłem" ich. Ale od teraz uważaj! Twoich dwóch „zwycięzców" myśli, że wystarczy wezwać cię, a wszystko potoczy się po ich myśli. Igor nazywa cię nawet świętym Igorem. Wyobraża sobie, że każdy człowiek ma swojego anioła – patrona, który nosi jego imię.

Edmund Wells unosi się nieco w górę.

– Nadejdzie dzień, w którym Igor, Jacques i Venus dołączą tutaj do ciebie i spojrzą ci w oczy. Ta chwila będzie dla ciebie straszna, gdyż wtedy dowiedzą się, kim jesteś, a ty będziesz musiał tłumaczyć się przed nimi.

Zawstydzony pochylam głowę.

– Jeszcze jedno. Nie słuchaj złych uczniów. Nie należy równać w dół. To nie oni będą się tłumaczyć za ciebie przed twoimi klientami.

Edmund Wells robi znaczący ruch głową w stronę Raoula, który lata w pobliżu.

– Na szczęście, Michaelu, dostałeś na starcie dobre dusze. Nie jest jednak powiedziane, że przy kolejnym rozdaniu będzie podobnie. Zazwyczaj jest tak, że gdy nie uda nam się z pierwszymi klientami, przy kolejnych zdajemy sobie sprawę, jak dobrze trafiliśmy za pierwszym razem.

Cały się kulę. Jego spojrzenie sprawia, że mam ochotę zamienić się w małą myszkę.

Dla śmiertelnika przegrać, to znaczy zostać zmuszonym do reinkarnacji. Dla anioła… dostać nowych klientów.

131. IGOR. 18 LAT

Stanisław i ja mamy otrzymać medale. Pułkownik Dukuskoff poklepuje nas po plecach.

– Od dzisiaj jesteście starszymi sierżantami.

Żołnierze w nienagannych mundurach wstają i biją brawo. Flaga narodowa zostaje wciągnięta na maszt, a w uszach dźwięczą mi nuty hymnu, tak bardzo ukochanego przez moją matkę. Pułkownik Dukuskoff szepcze mi do ucha:

– Wam jako jedynym udało się ujść z życiem z walki, gdzie na jednego z naszych przypadało dziesięciu żołnierzy wroga. Na czym polega wasz sekret?

Wzdycham ciężko i waham się. Przecież nie powiem mu o moim aniele stróżu.

– Udało mi się ujść cało przed własną matką – mówię w końcu.

Pułkownik uśmiecha się do mnie ze zrozumieniem.

W tej właśnie chwili nie posiadam się z radości, że mam osiemnaście lat i wciąż żyję.

132. VENUS. 18 LAT

Znajduję się właśnie w ramionach mistrza świata wagi ciężkiej w boksie, który wchodził w skład jury. Uprawiamy seks. To brutal. Dyszy, jak gdyby był na ringu. Ogłuszający hałas. Przygniata mnie swoimi wielkimi łapskami, prawie się duszę. Sto dwadzieścia kilo przytłaczających, parujących muskułów – to tak, jakby się kochać z lokomotywą albo ciężarówką. Zero delikatności.

A wszystko zapowiadało się całkiem nieźle. Po wyborach skontaktował się ze mną i poprosił o spotkanie. Zgodziłam się. Podszedł do mnie i obsypał mnie komplementami, jak gdybym rzeczywiście była najpiękniejsza spośród wszystkich uczestniczek. A potem się popsuło. Przypomniał, że to on dał mi najwyższą notę 10 na 10, dzięki której zdobyłam upragniony tytuł. Można by sądzić, że moim obowiązkiem jest się odwdzięczyć. Ach, ci mężczyźni! Gdyby im wierzyć, musiałybyśmy uznać, że bez nich nigdy byśmy sobie nie poradziły. Ale ja wiem, że jeśli odniosłam sukces, to tylko dzięki wypowiedzeniu właściwej modlitwy we właściwym momencie. Poczułam nawet czyjąś przyjazną obecność w pobliżu. Zapewne był to właśnie mój anioł stróż…

Z grzeczności daję mu dokończyć. Teraz śpi, chrapiąc głośno. Wykorzystuję okazję i wychodzę.

Jestem naprawdę zbyt miła.

133. JACQUES. 18 LAT

Z każdym dniem mniej czasu poświęcam na pisanie. Czytam też coraz mniej. Zdarza mi się leżeć pięć godzin z rzędu na kanapie przed telewizorem z mruczącym kotem na kolanach. Nie oglądam nawet nic konkretnego. Skaczę z kanału na kanał.

Posada kelnera wystarcza mi, by związać koniec z końcem. Zresztą nie mam wielkich potrzeb. Żywię się chińskim makaronem, który pęcznieje po zalaniu wrzątkiem.

Mona Lisa II jest zachwycona, że oglądam z nią telewizję. Jest przekonana, że to dzięki niej trafiłem na właściwą drogę.

Myślę, że Szczury to dobra książka. Jeśli jednak wydawcy nie są w stanie tego pojąć, trzeba uznać, że cała moja praca poszła na marne, równie dobrze mogę więc przestać robić cokolwiek.

Jeśli nadal będę tył w tym tempie, obżerając się makaronem, niedługo zmienię się w ludzką wersję Mona Lisy. Z lenistwa nie golę się i zapuszczam brodę.

Powoli, wciąż skacząc pomiędzy programami, opuszczam sobie intelektualną poprzeczkę. Z wiadomości przerzucam się na filmy, z filmów na telefilmy, potem na seriale, wreszcie na rozpaczliwe poranne teleturnieje, których uczestnicy próbują jak najszybciej odpowiedzieć na idiotyczne pytania w stylu: „Jak nazywa się psi przysmak?".

Psy kompletnie mnie nie obchodzą, bo mam kota, ale i tak oglądam.

Myślę, że dałbym radę żyć w ten sposób przez najbliższe czterdzieści lat. Poddałem się. A jednak, któregoś dnia, audycja telewizyjna sprawiła, że wyrwałem się z odrętwienia.

Był to program o literaturze. Cotygodniowy. Zazwyczaj ignorowałem go, ale dzisiaj coś przyciągnęło moją uwagę.

Tematem dyskusji jest miłość. Pierwszym gościem jest starszy aktor, który przeżył swoje chwile chwały już jakiś czas temu. Wspomina z szelmowskim uśmiechem aktorki, które – jak to nazywa – uhonorował. Prowadzący, z równie wesołą miną, wciąż żartuje i robi sprośne aluzje.

Drugi gość: chłopak w moim wieku. Zostaje przedstawiony jako Auguste Mérignac. Przystojniak. Dobrze ubrany. Uśmiechnięty. Wydał właśnie powieść autobiograficzną, której bohater zwie się, niby przypadkiem, Auguste i cechuje się tym, że wszystkie kobiety ulegają jego urokowi. Po kilku libertyńskich anegdotkach Auguste Mérignac oznajmia, że według niego miłość nadaje sens każdemu dziełu literackiemu.

Trzeci gość programu: kobieta w aksamitnej masce, piętnastocentymetrowych szpilach i z ustami pomalowanymi krwistoczerwoną szminką. Pracuje w pewnym bardzo popularnym lokalu oferującym usługi sadomasochistyczne, lecz pragnie zachować anonimowość. Większość klientów stanowią osoby publicznie znane – mówi – politycy, ludzie show-biznesu, biznesmeni. W życiu zawodowym terroryzują innych, w życiu prywatnym uwielbiają, by nad nimi dominować. Kobieta opisuje cielesne tortury, jakie oferuje swoim klientom i jak bardzo jest zdegustowana ekstrawaganckimi życzeniami niektórych gwiazd.

Ostatni gość to seksuolog, którego rola ma polegać na naświetleniu problemu od strony naukowej. Ludźmi kierują hormony – zapewnia, cytując kilka przedziwnych fantazji, z jakimi zetknął się podczas wykonywania swojego zawodu. Pewien pacjent szczytował tylko po przebraniu się za królową angielską, inną znów kobietę zaspokoić mogło jedynie dziesięciu mężczyzn, zaś wielu celebrytów (których nazwisk seksuolog woli nie wymieniać) nie potrafi osiągnąć pełni rozkoszy bez pomocy zwierząt, warzyw lub innych najdziwniejszych przedmiotów, a także bez najbardziej osobliwych scenerii.

Wyłączam telewizor, czując, że robi mi się niedobrze. Żadna historia nie jest wymyślona, żadna z postaci nierzeczywista, zero napięcia. Oto dlaczego moje szczury nikogo nie interesują.

Całkowicie pobłądziłem w wyborze zajęcia. Postanawiam zaprzestać pisania. Rozpoczynam pisarską żałobę. Zostanę kelnerem w restauracji i telewidzem, to mi w pełni wystarcza.

134. ENCYKLOPEDIA

O ZNACZENIU ŻAŁOBY: W naszych czasach tradycja żałoby powoli zanika. Po śmierci członka rodziny wszyscy starają się jak najszybciej wrócić do swych codziennych zajęć. Odejście drogiej osoby staje się coraz mniej tragicznym wydarzeniem. Czerń przestała być kolorem żałoby. Styliści uczynili z niej element mody ze względu na jej właściwości wyszczuplające.

A przecież wyznaczanie kresu danej epoki czy życia ludzkiego ma ogromne znaczenie dla równowagi psychicznej każdego z nas. Jedynie tak zwane prymitywne społeczności wciąż podkreślają doniosłość żałoby. Na Madagaskarze, gdy ktoś umiera, w całej wiosce nie tylko przerywa się wszelkie zajęcia, by uczestniczyć w żałobie, lecz także organizuje się aż dwa pogrzeby. Podczas pierwszego ciało zostaje pochowane w atmosferze smutku i skupienia. Nieco później odbywa się druga ceremonia, połączona z zabawą – jest to tak zwane odejście ciała.

Tym sposobem strata bliskiej osoby jest akceptowana dwukrotnie.

Nie chodzi też tylko o śmierć. Istnieją jeszcze inne „wydarzenia końcowe": odejście z pracy, odejście od partnera życiowego, odejście z rodzinnego domu.

Żałoba stanowi wtedy swego rodzaju formalność, którą wielu uważa za niepotrzebną, choć taką nie jest. Bardzo ważne jest wyznaczanie etapów. Każdy ma prawo do własnych rytuałów żałobnych. A te mogą być od najprostszych, jak na przykład zgolenie wąsów, zmiana fryzury lub stylu ubierania się, po najbardziej szalone: zorganizowanie wielkiego przyjęcia, upicie się do nieprzytomności, skok ze spadochronem…

Gdy żałoba nie jest odpowiednio przeżyta, poczucie braku swobody zakorzenia się w nas niczym uciążliwy chwast.

Być może należałoby uczyć o znaczeniu żałoby już w szkole. Zaoszczędziłoby to, w przyszłości, wielu lat cierpienia.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

135. JACQUES. 21 LAT

Jeden z moich kolegów z pracy chce wezwać policję, gdyż pewna klientka restauracji nie ma pieniędzy, żeby zapłacić za posiłek.

Przyglądam się jej. Jest wątła, delikatna, cała ubrana na czarno. Przypomina mi pisklę, które wypadło z gniazda. W ręce trzyma książkę Kwiaty dla Algernona Daniela Keyesa.

Reguluję za nią należność i pytam, o czym jest jej książka. Ona dziękuje mi, mówi, że nie powinienem był tego robić, a następnie zgadza się porozmawiać ze mną na temat książki. To opowieść o mężczyźnie, kompletnym idiocie, który staje się inteligentny dzięki specjalnej terapii farmakologicznej, która zadziałała na mysz zwaną Algernon. Chory psychicznie człowiek opowiada historię swojego życia i ozdrowienia w pierwszej osobie. Czytając, mamy wrażenie, że uczestniczymy w odzyskiwaniu przez niego zmysłów. Sposób pisania ewoluuje w trakcie powieści. Gdy jeszcze był idiotą, robił błędy ortograficzne niemal w każdym słowie, nie używał znaków przestankowych, ale w miarę postępu kuracji widzimy, jak się rozwija.

Dziewczyna przedstawia się. Nazywa się Gwendoline. Dodaje, że o ile jej wiadomo, pisarz ów, Daniel Keyes, napisał tylko tę jedną książkę, lecz stworzenie takiego arcydzieła daje mu prawo, by umrzeć w spokoju. Jego „misja dla ludzkości" została wypełniona. Zrealizował dzieło, dla którego został stworzony. Gwendoline uważa, że każdy z nas ma swoje dzieło do wykonania i dopiero gdy wypełni swoją funkcję, może umrzeć.

Patrzę na nią. Jej oczy w kształcie migdałów błyszczą, ma bardzo jasną skórę. Moim zdaniem dziewczyna, która czyta science fiction, musi być interesującą osobą. Ma jeszcze jedną cechę, która mi się w niej podoba – wygląda na bardziej zagubioną ode mnie.

Idziemy razem. Wyjaśnia mi, że jest przeklętą poetką. Mówię, że dobrze się składa, bo ja jestem przeklętym pisarzem.

Gwendoline jest przekonana, że znajdujemy się na tej Ziemi po to, by cierpieć i uczyć się na własnych błędach.

Idziemy dalej w milczeniu. Ujmuję ją za rękę – jest lodowata. Rozgrzewam ją w swojej dłoni. Dziewczyna zatrzymuje się i wpatruje we mnie z miną zagubionej myszki. Stwierdza, że wyglądam jej na sympatycznego człowieka i że ma ochotę się ze mną kochać, ale jak do tej pory unieszczęśliwiała wszystkich mężczyzn, z którymi się kiedykolwiek umawiała.

– Będę wyjątkiem.

– Przynoszę pecha – wzdycha.

– Nie jestem przesądny. A wiesz dlaczego? Bo bycie przesądnym… przynosi pecha.

Gwendoline zmusza się do uśmiechu, lecz po chwili znów radzi mi, bym ją zostawił.

Kilka tygodni później ta mała porzucona myszka wprowadza się do mojej kawalerki. Bardzo szybko okazuje się, że jest doskonałą panią domu. Problem polega jednak na tym, że kiedy się kochamy, odnoszę wrażenie, że chce wyświadczyć mi tym przysługę albo opłacić w ten sposób czynsz.

Od czasu do czasu spogląda na mnie swoimi wielkimi oczyma i mówi: „Lepiej będzie, jeśli odejdę, jestem dla ciebie zbyt dużym ciężarem". Wtedy staram się ją pocieszyć. Kupuję jej kolorowe ubrania. Czerń na co dzień robi się nieco monotonna. A ona wkłada je raz, a potem chowa do szafy. Zabieram ją do kina na filmy Monty Pythona. Jako jedyna na sali Gwendoline się nie śmieje. Mówię jej o „telewizji zen" – mojej nowej filozofii, polegającej na całkowitym wyzbyciu się wszelkich myśli poprzez intensywne oglądanie telewizji. Bez skutku. Mona Lisa II łasi się do niej, lecz ona głaszcze jej futerko automatycznie, zagubiona w swoich myślach.

Wieczorem wślizguje się delikatnie do mojego łóżka, jej lodowate stópki dotykają moich łydek. Pyta, czy chcę się kochać, jak gdyby pytała kontrolera w metrze, czy konieczne jest skasowanie biletu, a następnie zasypia, głośno chrapiąc. W środku nocy kopie mnie i gestykuluje, jak gdyby walczyła z niewidzialnym wrogiem, jęcząc przy tym cichutko.

Wraz z Mona Lisą II postanawiamy podjąć wyzwanie i wyrwać tę młodą damę z rozpaczy.

Gwendoline zostawia zapalonego papierosa w pościeli i moja urocza kawalerka omal nie idzie z dymem. Zapomina zakręcić kurki w łazience i cała łazienka zostaje zalana. Nie zamyka drzwi na klucz i niechciani goście zabierają mi moją wieżę hi-fi.

Za każdym razem dziewczyna przeprasza mnie, zalewa się łzami, wtula w moje ramiona i przypomina: „Mówiłam ci, że przynoszę pecha". A ja za każdym razem odpowiadam: „Ależ nie, ależ nie…”.

Obecność Gwendoline sprawia, że mam ochotę przepisać na nowo i poprawić Szczury. Czuję się w obowiązku odnosić sukcesy za nas oboje.

Spycham kota z kolan, zarzucam koc na telewizor, by przestał się na mnie gapić swoim wielkim, kwadratowym okiem. Siadam ponownie do klawiatury i po raz trzydziesty zaczynam moją powieść o szczurach: strona 1.

Muszę postawić sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. Potrzebna mi jest intryga, która wzbudzi ciekawość nawet najbardziej tępych wydawców.

Wpadam na nowy pomysł: stworzyć w głębi kanałów miejsce, gdzie dziać się będą straszliwe i tajemnicze rzeczy, których nie będę opisywał. Wiadomo: wyobraźnię najbardziej pobudza to, czego nie widać. Każdy czytelnik znajdzie w moich ściekach to, czego najbardziej się boi.

Mona Lisa II daje mi znak pyszczkiem, że powinienem napisać coś o lustrze. Opisać scenę, w której szczur dostrzega swoje odbicie w lustrze. Ty to się na wszystkim znasz, moja droga Mona Liso! Zawsze będę słuchał twoich rad. Ziemia nie jest moją planetą, ale zdecydowanie ty jesteś z mojej. Być może pochodzę z niebieskiego królestwa kotów. Egipcjanie czcili koty, które według nich były bogami.

Mona Lisa II jest być może moją muzą, której od dawna szukałem.

Piszę przez całą noc.

136. IGOR. 21 LAT

Otrzymawszy stopień starszego sierżanta, powołałem nowe komando Wilków. Wybrałem najbardziej zażartych rekrutów. Wpoiłem im zdanie: „Bądź szybki albo martwy". Wymyśliłem mnóstwo gier, które miały na celu rozwijanie ich odruchów i zwinności. Żonglują odbezpieczonymi granatami, potrafią unikać strzał lecących prosto na nich, kładą dłonie na stole i sprawdzają się w jak najszybszym trafianiu nożem między palcami. Niektórzy są tak zwinni, że potrafią gołymi rękami łapać małe króliczki. Coś w nich rozbudziłem – zwierzę. Coraz mniej mówią. Żaden z nas nie pogrąży się w nudnej, intelektualnej dyskusji. – Kiedy jeden Wilk zwraca się do drugiego, to tylko po to, by go ostrzec: „Uwaga, za tobą!". Tak naprawdę nie wypowiada nawet słowa „uwaga", tylko „za tobą". Słowa mają pomóc nam przeżyć. Wilki reagują na każde moje skinienie. Nie jestem już sierżantem – jestem przewodnikiem stada.

Wzięliśmy wspólnie udział w wielu misjach, o których nikt nigdy nie wspomni w podręcznikach do historii, za to które świetnie nadawałyby się na kanwę filmów z moimi amerykańskimi idolami, takimi jak Sylvester Stallone czy Arnold Schwarzenegger.

Stanisław stał się moją prawą ręką, to on karci Wilki, które nie spełniają dostatecznie szybko moich rozkazów, albo które nie rozumieją mnie w pół słowa. Jest bardzo skuteczny. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce już wcale nie będziemy musieli używać słów, by się porozumieć – będziemy połączeni ze sobą telepatycznie.

Kiedyś spotkałem człowieka, który powiedział: „Cieszę się, że zostałem Wilkiem, bo jak do tej pory nigdy mi się nie szczęściło". Odpowiedziałem mu, że ludzie, którym nie sprzyja szczęście, nie mają czego szukać w naszej grupie i wywaliłem go.

Myślę, że w życiu ważne są trzy czynniki: talent, szczęście i praca. Gdy sprzyjają nam dwa z nich, mamy szansę odnieść sukces. Wystarczy praca i szczęście, nawet jeśli nie ma się talentu. Talent i praca mogą wynagrodzić brak szczęścia. Talent i szczęście pozwalają uniknąć pracy. Najlepiej jednak posiadać wszystkie trzy. Żądam więc od moich Wilków, by prócz naturalnej zręczności i ciągłego treningu, regularnie podtrzymywali poziom swojego szczęścia.

Zapoznałem ich z moją nową teorią: każdy z nas ma swojego anioła stróża.

Kiedy coś nie gra, trzeba bez wahania pomodlić się do niego. Stanisław opowiedział kilka anegdotek o tym, jak jego anioł stróż ocalił go od niebezpieczeństwa. Myślę, że dzięki temu moje Wilki przyswoiły sobie podstawy mistycyzmu.

Wataha sieje wokół spustoszenie. Tym większe, że przeciwnicy ufają wyłącznie swojemu sprzętowi wojennemu. Owieczkom wydaje się, że obronią ich radary, miny i nowe strzelby szturmowe, które otrzymali od wrogów Rosji. Biedni naiwniacy. Którykolwiek z moich Wilków gołymi rękoma jest w stanie dokonać tego, co wy i wasze elektroniczne roboty. Bo jest w nas wściekłość i pasja, a żadne urządzenie tego nie ma.

Na mojej piersi pojawia się coraz więcej medali, co w moim kraju wiele znaczy. Straciłem kilku chłopców, którym zabrakło szybkości w najważniejszym momencie. Naturalna selekcja, jak mawiał Darwin. Słabsi giną szybciej.

Moi komandosi podziwiają mnie i szanują, choć trochę się mnie boją. Bardzo bym chciał, żeby któregoś dnia ktoś mnie pokochał. Chciałbym zakochać się z wzajemnością w zwyczajnej dziewczynie.

Być może musiałbym w tym celu zdobyć jeszcze więcej medali. Medale robią wrażenie na dziewczynach.

Spodobałyby się Venus. Znów zobaczyłem jej zdjęcie w gazecie, w którą owinięta była amunicja. Podobno zdobyła tytuł Miss Universe.

137. VENUS. 21 LAT

Odkąd zostałam Miss Universe, ze wszystkich krajów otrzymuję zaproszenia na pokazy mody, sesje zdjęciowe i wywiady w telewizji. Wszyscy chcą usłyszeć moje zdanie na każdy temat. Jak gdyby bycie najpiękniejszą równało się z byciem inteligentną… Billy Watts, mój agent – musiałam kogoś zatrudnić – radzi mi, bym mówiła, co mi tylko przyjdzie do głowy. Przecież skoro się nie znam na tych wszystkich sprawach, to i tak nie ma znaczenia, co powiem. I muszę przyznać, że to działa. Nawet całkiem dobrze. Najwyraźniej ludzie lubią spontaniczność. Spytałam, czy fakt, że nie mam pojęcia, o czym jest mowa, nie stanowi problemu, lecz Billy zapewnił mnie, że wręcz przeciwnie: prości ludzie „rozpoznają się" w mojej „ignorancji". I nagle okazuje się, że nawet politycy mnie cytują: „Jak słusznie mówi Venus Sheridan…”.

Bawi mnie to. Nie mam nawet matury, ale absolwenci Harvardu powołują się na moje słowa! Ci politycy naprawdę już nie wiedzą, co robić, by zbliżyć się do ludu.

À propos wojny w Czeczenii wyraziłam swego czasu opinię, że to źle i wszystkim bardzo się to spodobało. Ogólnie rzecz biorąc, moja opinia powstaje w trakcie odpowiedzi na zadawane mi pytania. Najpierw wyrażam swoje zdanie spontanicznie, a dopiero później zastanawiam się nad całą kwestią. Może się to wydawać głupie, ale działa. Zdałam sobie w ten sposób sprawę, że jestem przeciwna wojnie, czyli generalnie przeciwna przemocy, zanieczyszczaniu środowiska, biedzie i chorobom.

Jestem też zdecydowanie przeciwko głupocie, złości i brzydocie. Jestem gotowa podpisać wszystkie petycje z tym związane.

Co do małych fok, to muszę się zastanowić. Jeśli otacza się je nadmierną ochroną, tracą biedni Eskimosi, którzy utrzymują się z polowań na te zwierzęta. Na temat liberalizacji lekkich narkotyków, zakazu noszenia broni i zniesienia kary śmierci muszę dłużej pomedytować. Nie umiem jak na razie rozróżnić, kto w tej bajce jest dobry, a kto zły, obiecuję jednak wkrótce wydać swój werdykt. Pewna dziennikarka spytała, na którego z kandydatów zagłosuję podczas wyborów, na republikanina czy na demokratę. Odpowiedziałam: „Na tego, który lepiej się ubiera". To także się spodobało. Dziennikarze stwierdzili, że nie można mojej uwagi traktować dosłownie. W telewizji zilustrowano moją wypowiedź zdjęciami tyranów Trzeciego Świata, przy czym nietrudno było się zorientować, że ci ludzie są bardzo, ale to bardzo źle ubrani.

Wprowadziłam się do ślicznego loftu w modnej dzielnicy i widuję się z mamą tylko raz w tygodniu. Trochę jej odbija. Za dużo pije i za często zmienia partnerów. Ja także zawieram sporo znajomości, ale umiem się nie angażować. Lubię pogrywać sobie z moimi kochankami.

Z początku czułam się w obowiązku znajdywać mniej lub bardziej sensowne wymówki: „Kocham innego" albo „Nie znoszę twoich przyjaciół". Teraz już się tak nie staram. „Już mnie nie bawisz" powiedziane z obrażoną miną musi im wystarczać.

Jedynym ciemnym punktem na tym idyllicznym obrazku jest fakt, że coraz częściej męczy mnie migrena. Byłam u wielu lekarzy, lecz żaden z nich nie potrafił mi pomóc. Nie mogą zrozumieć, co mi dolega.

Coraz więcej palę. To nieco uśmierza ból głowy. By zasnąć, potrzebuję coraz większych dawek środków nasennych.

Ataki lunatyzmu pojawiają się naprzemiennie z migrenami. Tak czy owak nadal ufam swoim snom.

Telefon. Billy Watts oznajmia mi, że jestem brana pod uwagę przy wyborze twarzy jednej z bardziej znanych marek francuskich perfum. Szykuje się kontrakt stulecia. Skaczę z radości. Jeśli uda mi się podpisać tę umowę, będę mogła przestać martwić się o pieniądze do końca moich dni. Jest jednak pewien szkopuł. Billy Watts twierdzi, że drugą kandydatką na tę posadę jest Cynthia Cornwell. Jestem wściekła. Cynthia Cornwell jest moją główną rywalką. Jest czarna, tak jak ja. Wysoka. Częściowo poprawiona, jak ja. Uśmiecha się tak samo jak ja. I… jest młodsza. Ma zaledwie siedemnaście lat, a to może przeważyć szalę.

Billy Watts uważa jednak, że powinnam być dobrej myśli. Ludivine, jego medium, powiedziała mu, że to ja wygram.

Jeśli o mnie chodzi, chętnie zaufam jakiemuś medium, ale nie w sprawach dotyczących koncernów kosmetycznych. Znam urzędasów, którzy zarządzają tymi przedsiębiorstwami. Zawsze promują młodość. Wiem, że będą woleli Cynthię. Poza tym ja stałam się już nieco opatrzona w mediach i w wieku dwudziestu jeden lat uchodzę niemal za człowieka instytucję, Cynthia ma zaś tę zaletę, że jest dopiero wschodzącą gwiazdą.

Modlę się. Jeśli jest tam, w górze, ktoś – mój anioł stróż – to chcę… ŻEBY TA PINDA ZOSTAŁA OSZPECONA!

138. ENCYKLOPEDIA

TYRANIA LEWEJ PÓŁKULI: Jeśli rozdzielimy obie półkule mózgowe i przedstawimy humorystyczny rysunek lewemu oku (odpowiadającemu prawej półkuli), zasłaniając przy tym prawe (odpowiadające lewej półkuli), badany roześmieje się. Jeśli jednak zapytamy go, dlaczego się śmieje, człowiek ten, którego lewa półkula nie będzie świadoma dowcipu, wymyśli wyjaśnienie dla swojego zachowania: „Bo koszula eksperymentatora jest biała, a kolor ten wydaje mi się prześmieszny".

Lewa półkula stwarza logiczne wyjaśnienie, nie chcąc przyznać, że człowiek śmiał się bez przyczyny lub z jakiegoś niewiadomego powodu. Co więcej: cały mózg szybko przekona się, że przyczyną śmiechu była koszula eksperymentatora i całkowicie zapomni o rysunku, który przedstawiono prawej półkuli.

We śnie lewa półkula zostawia prawą w spokoju. Ta z kolei tworzy swój własny, wewnętrzny film: postacie we śnie zmieniają twarze, miejsca nie pasują do siebie, zdania nie mają sensu. Jednak po przebudzeniu lewa półkula odzyskuje władzę nad całością mózgu i rozszyfrowuje wspomnienia senne w taki sposób, by te utworzyły sensowną całość (z jednością czasu, miejsca i akcji). W miarę upływu dnia sen staje się w pełni logiczny.

Pomijając marzenia senne, niemal bezustannie poddawani jesteśmy atakom informacji niezrozumiałych, które na bieżąco są interpretowane przez naszą lewą półkulę.

Ta tyrania lewej półkuli jest niełatwa do zniesienia. Niektórzy upijają się albo narkotyzują, by uniknąć nieubłaganej racjonalności. Używając jako pretekstu chemicznego zatrucia zmysłów, prawa półkula pozwala sobie na dowolne tworzenie zdań, wyzwolona od swojego stałego stróża.

Patrzący na taką osobę z boku powiedzą: bredzi, ma halucynacje – a ona tylko próbuje sobie ulżyć.

Nie wspomagając się żadną chemią, wystarczyłoby jedynie pogodzić się z faktem, że świat może być niepojęty. Wtedy zaczęlibyśmy otrzymywać nieprzetworzone informacje z prawej półkuli. Wracając do przykładu podanego na początku, jeśli pozwolimy naszej prawej półkuli wyrażać się swobodnie, poznamy właściwy dowcip. Ten, który tak naprawdę nas rozśmieszył.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

139. IGOR. 21 LAT I 2 MIESIĄCE

Staram się. Wraz z moimi Wilkami dewastujemy całą okolicę. Zdobywamy szturmem pozycje nieprzyjaciela, przy czym nasze straty są umiarkowane. Któregoś dnia pułkownik Dukuskoff odwiedza mnie na froncie. Wygląda na zadowolonego. Kładzie mi ręce na ramionach i oświadcza:

– Mam doskonałą nowinę.

Podejrzewam, że musi chodzić o nową dostawę kałasznikowów. Już od dawna obiecywano nam wymienić stary sprzęt. Wiem nawet, komu powierzę nową broń do przetestowania.

– Wojna się skończyła.

Oddech zamiera mi w piersi. Pułkownik powtarza.

– Pokój.

Z trudem dukam:

– Po… kój…

A więc jednak skorumpowana władza na Kremlu ugięła się pod naciskiem mafijnych kapitalistów amerykańskich i postanowiła podpisać traktat z przedstawicielami oddziałów czeczeńskich. To najgorsza rzecz, jaką mogłem usłyszeć. Chciałbym, żeby ta chwila nigdy nie miała miejsca. Pokój. POKÓJ?! Gdy już, już mieliśmy zwyciężyć?! Nie śmiem się dopytywać, dlaczego zrezygnowaliśmy. Nie śmiem sygnalizować, że kto wie, czy w tej właśnie chwili moje Wilki nie zdobyły jednego z punktów strategicznych nieprzyjaciela. Nie wspominając już o straszliwych czynach, jakich dopuścili się Czeczeni: o dzieciach wykorzystywanych jako żywe tarcze, o torturach stosowanych wobec moich ludzi. I to z nimi mamy zawrzeć pokój?! Pytam z odrobiną nadziei w głosie:

– Czy… to żart?

Pułkownik jest wyraźnie zdziwiony.

– Nie, to oficjalna informacja. Traktat został podpisany już wczoraj.

Czuję, że opuszczają mnie siły.

Dukuskoff jest przekonany, że to ze wzruszenia, ze szczęścia. Podtrzymuje mnie za ramię. Czy to możliwe, żeby ludzie aż tak się mylili? Czy oni naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, co robią? Byliśmy o krok od zwycięstwa w tej wojnie! Mogliśmy zdobyć wszystko! A tu… negocjacje. Cóż tu można było negocjować? Prawo do utraty wszystkiego, co się posiadało!

Co się teraz ze mną stanie?

Porzucam las, moją watahę, moje przestrzenie. Oddaję mundur, broń, żołnierskie buty. Wracam do Moskwy z konwojem i znikam w świecie geometrycznych miast.

Dżyngis-chan – podobno – nienawidził miast. Twierdził, że zamykanie ludzi na niewielkim terytorium opasanym murami sprzyja zgniliźnie umysłów, gromadzeniu się śmieci, rozprzestrzenianiu chorób i małostkowości. Dżyngis-chan zniszczył tyle miast, ile tylko zdołał, a i tak to mieszczanie mieli ostatnie słowo.

Powracam do życia w cywilu. Muszę znaleźć sobie mieszkanie, lecz nie umiem wypełnić żadnego formularza. Nienawidzę papierkowej roboty… Wynajmuję maleńkie lokum, brzydkie, hałaśliwe i drogie, z całą hordą sąsiadów, którzy krzywo na mnie patrzą. Tęsknię za biwakowaniem na świeżym powietrzu. Gdzie są drzewa? Gdzie moje Wilki? Gdzie moje czyste powietrze?

Ubrania uwierają mnie niczym niewygodny pancerz – wydają mi się strasznie niepraktyczne. Spodnie, koszulka polo i sweter. Brakuje mi kieszeni, a tkaniny są zbyt miękkie, bym mógł przypiąć do nich moje medale.

Z trudem przystosowuję się do życia w społeczeństwie. Na wojnie wystarczało się bić, by zdobyć to, co się chciało. Tu liczy się tylko jedno: pieniądze. Trzeba płacić i tylko płacić.

Łudziłem się, że obecna władza jakoś mi pomoże – okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Wszyscy raczej obawiają się kombatantów. Oglądam w kółko filmy ze Stallone'em i Schwarzeneggerem, piję wódkę na umór. Musimy wypowiedzieć wojnę Zachodowi. Jestem gotów!

Do moich drzwi dzwoni listonosz. Przynosi mi pierwszy „emerycki" żołd. Otwieram kopertę i przeliczam banknoty. Wynagrodzenie „zbawcy narodu" wynosi tyle, co pół miesięcznej pensji zwykłego sprzedawcy kanapek!

Zasługuję na więcej! Chcę więcej pieniędzy! Chcę mieć duże mieszkanie. Chcę mieć daczę na wsi, jak wysocy rangą funkcjonariusze. Chcę mieć limuzynę. Dość już się nacierpiałem, teraz chcę być bogaty.

Hej tam, w górze! Aniele stróżu, jeśli mnie słyszysz: CHCĘ BYĆ BOGATY!

140. MODLITWY

Przecieram oczy. Oglądanie żywotów moich klientów mnie wyczerpuje. Denerwuję się, że nie rozumieją snów, które im zsyłam. Drażni mnie dawanie im znaków, których nie dostrzegają. Do rozpaczy doprowadza mnie zsyłanie intuicji, której nie słuchają. Chcę być dobrym uczniem, ale muszę widzieć choćby najmniejsze rezultaty, by mieć ochotę kontynuować tę robotę. Wyruszam na poszukiwanie Edmunda Wellsa.

– Wiem, że najważniejszym zadaniem aniołów jest spełnianie życzeń klientów, ale moich naprawdę niełatwo jest zaspokoić – żalę się mentorowi. – Jacques cały czas marzy tylko o znalezieniu wydawcy dla swoich wypocin o szczurach.

– Daj mu to, o co prosi.

– Igor chce być bogaty. Ma wygrać w lotto?

– W ten sposób pomożesz mu tylko wygrać w lotto – w rzeczywistości stałby się jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Otoczyliby go ludzie chcący skorzystać na jego fortunie. Nie wystarczy chcieć być bogatym, trzeba jeszcze umieć radzić sobie z pieniędzmi. On jeszcze nie jest na to gotowy. Niech się wzbogaca, ale stopniowo. Następny?

– Venus chce, żeby jej rywalka, inna czarna modelka na fali, została… oszpecona!

– Spełnij jej życzenie – nakazuje chłodno Edmund Wells.

Mam wrażenie, że się przesłyszałem.

– Wydawało mi się, że mamy pomagać ludziom.

– Przede wszystkim musisz zadowalać swoich klientów. Jeśli chcą popełniać głupstwa, od tego mają wolną wolę. Uszanuj ją.

Edmund Wells zabiera mnie na spacer nad Rajem.

– Wiem, co cię trapi, Michaelu. Bycie aniołem to niełatwa sprawa. Ludzie wyrażają drobne, czasami nic nieznaczące życzenia. Możesz odnosić wrażenie, że boją się być szczęśliwi. Ich problem można podsumować jednym zdaniem: „Nie chcą budować swojego szczęścia, wolą zamiast tego umniejszać nieszczęście".

Powtarzam sobie tę myśl, by dobrze ją zrozumieć. „Nie chcą budować swojego szczęścia, wolą zamiast tego umniejszać nieszczęście…”

Edmund Wells ciągnie swoje przemówienie:

– Chcą, żeby mniej bolały ich zęby, żeby niegdyś wyczekiwane dzieci przestały wrzeszczeć, kiedy oni oglądają telewizję, i żeby teściowa przestała im psuć niedzielne obiady swoją obecnością. Gdyby tylko mieli świadomość tego, do czego jesteśmy zdolni! Jeśli chodzi o biedną Cynthię Cornwell, rywalkę Venus, będziesz musiał wynegocjować „wypadek" z jej aniołem stróżem, chociaż nie przewiduję tu kłopotów, gdyż tym sposobem zarobi ona więcej punktów jako „męczennica". I jeszcze jedna rzecz, na którą chciałem ci zwrócić uwagę, Michaelu. Nie wiem, czy już to wyczułeś, ale… zmieniły się nieco sposoby oddziaływania na twoich klientów. Igor dawniej wypatrywał znaków, teraz raczej ufa intuicji. Venus brała pod uwagę sny, teraz zaczyna się interesować możliwościami mediów. Zaś Jacques, na którego dawniej największy wpływ miał kot, teraz będzie bardziej wyczulony na to, co mu się przyśni.

141. JACQUES. 22 LATA

Przyśnił mi się koszmar. Widziałem płaczącego wilka. I dziewczynę, która zmieniła się w balon. Dziewczynka-balon oderwała się od ziemi i wznosiła wysoko, wysoko. Wilk patrzył na nią i wył smutno. Ptak bez skrzydeł dziobał w dziewczynkę-balon, chcąc sprowadzić ją na ziemię, ale jej powłoka była za twarda. Ptak bez skrzydeł zwrócił się więc do mnie i powiedział: „Mówić o śmierci". „Mówić o śmierci".

Wilk wył. Ptak stukał nóżką w dziewczynkę. A ja obudziłem się i zorientowałem, że Gwendoline znów mnie kopie przez sen.

Jej także coś się śniło. Mówiła: „To się musi skończyć", a następnie, jakby odpowiadając komuś: „Nie, tylko nie ja, tylko nie to" albo „Do tego nie dojdzie, proszę mi wierzyć" i cały czas kopała mnie, jakby brała udział w jakiejś walce.

Nagle poczułem na sobie jeszcze czyjeś łapki. To Mona Lisa II. Ona również porusza się przez sen. Ma zamknięte ślepia, zmarszczone brwi i zadaje szybkie ciosy łapkami o wysuniętych pazurkach. O ile mnie nie dziwi, że ludzie mają lęki, to przeraża mnie myśl, że nawet mój kot ma koszmary.

W poczekalni u weterynarza – tłum. Obok mnie chłopak trzyma w objęciach kota równie otyłego jak mój.

– Co mu dolega?

– Krótkowzroczność. Medor już niemal klei się do ekranu telewizora.

– Nazywa się Medor?

– Tak, bo zachowuje się jak uległy piesek. Brak mu niezależności. Przybiega, gdy tylko go zawołam… W każdym razie psuje mu się wzrok i być może będzie musiał nosić okulary.

– To zapewne wina powszechnej mutacji gatunków zwierzęcych… Mój też siada coraz bliżej telewizora.

– Cóż, jeśli weterynarz internista nie zdoła mu jakoś pomóc, pójdę do weterynarza okulisty, a jeśli ten też nic nie poradzi, zgłoszę się do weterynarza psychoanalityka.

Wybuchamy śmiechem.

– A co z twoim kotem?

– Mona Lisa II ma koszmary. Wciąż jest zdenerwowana.

– Może nie jestem weterynarzem, ale mogę dać ci pewną radę. Kot doznaje często katharsis swojego pana. Przeżywa twoje cierpienia. Musisz się wyciszyć, a i kot się uspokoi. Wyglądasz mi na kłębek nerwów. Innym sposobem jest postaranie się o dzieci. Kot będzie miał rozrywkę.

Czekamy nadal. Przed nami jeszcze około dziesięciu pacjentów, co daje nam czas na dalszą rozmowę. Mężczyzna przedstawia się:

– Rene.

– Jacques.

Pyta, czym się zajmuję. Mówię, że jestem kelnerem w restauracji. On jest wydawcą. Nie śmiem mu powiedzieć o moim manuskrypcie.

– Coś czuję, że jeszcze tu poczekamy. Umiesz grać w szachy? Mam przy sobie przenośną szachownicę.

– Zgoda, zagrajmy.

Szybko orientuję się, że bez trudu go pokonam, lecz przypomina mi się pewna rada Martine. Prawdziwe zwycięstwo nie może być zbyt rażące, musi wyglądać na „o mały włos". Tłumię więc w sobie zapał i pozwalam, by siły się wyrównały. Zrezygnowawszy ze zdobycia przewagi, czy będę zdolny również do oddania zwycięstwa? Niektóre porażki mogą być ciekawe… Pozwalam mu wyjść na prowadzenie. Szach i mat.

– Jestem tylko niedzielnym graczem – puszy się Rene. – W pewnej chwili miałem wrażenie, że przegram.

Robię niezadowoloną minę.

– Przez chwilę miałem wrażenie, że wygram.

I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zdobywam się na odwagę, by opowiedzieć mu o moim manuskrypcie.

– Prawdę mówiąc, nie tylko kelneruję – po pracy staram się pisać.

Rene przygląda mi się z politowaniem.

– Wiem, wszyscy starają się pisać. Podobno co trzeci Francuz ma w swojej szufladzie gotową książkę. Rozesłałeś swoją do wydawców, ale oni ją odrzucili, prawda?

– Wszyscy, co do jednego.

– To normalne. Zawodowi recenzenci zarabiają grosze na opiniowaniu manuskryptów. Żeby mogło im się to opłacać, muszą czytać po dziesięć książek dziennie. Zazwyczaj kończą po pierwszych sześciu stronach, które na ogół okazują się nudne. Trzeba mieć duże szczęście, by trafić na entuzjastycznie nastawionego czytelnika.

Mój rozmówca daje mi do, myślenia.

– Nie miałem pojęcia, że tak to się odbywa.

– Najczęściej recenzent sugeruje się ogólnym wyglądem, tytułem i liczbą błędów ortograficznych w kilku pierwszych linijkach. Ach, ta francuska ortografia! Wiesz, skąd się wzięły te wszystkie podwójne spółgłoski?

– Z etymologii greckiej albo łacińskiej, jak sądzę.

– Nie tylko – wyjaśnia mi wydawca. – W średniowieczu mnichom kopistom płacono od liczby przepisanych liter. Dogadali się więc między sobą i zaczęli podwajać spółgłoski. A my kontynuujemy tę tradycję, jak gdyby chodziło o skarb narodowy, a nie o zwykły klasztorny przekręt.

Zbliża się kolej Rene i jego kota. Podaje mi swoją wizytówkę: Rene Charbonnier.

– Przyślij mi swoją książkę. Obiecuję, że przeczytam nieco więcej niż sześć pierwszych stron i szczerze powiem, co o niej myślę. Ale nie rób sobie złudzeń, mimo wszystko.

Następnego dnia składam maszynopis pod wskazanym adresem. Kolejnego dnia otrzymuję wiadomość od Rene, że zdecydował się wydać moją książkę. Prawie nie chce mi się w to wierzyć! Jestem przeszczęśliwy! A więc mój wysiłek nie poszedł na marne!

Dzielę się tą dobrą nowiną z Gwendoline. Świętujemy to wydarzenie przy szampanie. Czuję się, jakby wielki ciężar spadł mi z serca. Muszę wrócić na ziemię. Powrócić do dawnych zwyczajów. Podpisuję umowę, staram się zapomnieć o przepełniającej mnie radości i skupić się na pracy.

Za pieniądze za umowę kupuję dla Gwen, siebie i Mona Lisy II to, o czym od dawna marzyliśmy: abonament na telewizję kablową. Chcąc uspokoić nerwy, siadam w blasku rzucanym przez ekran. Trafiam na całodobową amerykańską sieć informacyjną, której głównym prowadzącym jest niejaki Chris Petters. Ta nowa twarz od razu wzbudza moje zaufanie. Mam wrażenie, że łączą nas więzy pokrewieństwa.

– Chodź, Gwendoline, pooglądajmy telewizję, opróżnimy sobie głowy z myśli.

Słyszę, że jest w kuchni i przygotowuje jedzenie dla kota, ale nie odpowiada.

Chris Petters przedstawia wiadomości dnia. Wojna w Kaszmirze, groźba ataku nuklearnego. Nowy rząd w Pakistanie, wywodzący się z ostatniego puczu, deklaruje, iż nie mając już nic do stracenia, zamierza bronić honoru wszystkich Pakistańczyków, miażdżąc znienawidzone Indie. Nowa moda: coraz więcej studentów notuje się na giełdzie, chcąc, by akcjonariusze finansowali w ten sposób ich naukę. Zwracają im później dług proporcjonalnie do osiągniętych sukcesów. Amazonia: U'wa, leśny lud tubylczy, postanowił popełnić zbiorowe samobójstwo, jeśli nie zaprzestanie się pompować ropy naftowej na ich świętym terytorium. Twierdzą, że ropa jest krwią ziemi…

Kolejne zabójstwo seryjnego mordercy posługującego się sznurówką. Tym razem ofiarą padła znana aktorka i modelka Sophie Donahue. Morderstwa dokonano w następujący sposób…

– No chodź tutaj, Gwendoline!

Gwendoline pojawia się w drzwiach, ma smutną minę. Jest obrażona.

– Nie interesuje mnie to.

– Co się dzieje? – pytam, sadzając ją sobie na kolanach i głaszcząc ją po włosach, jak to robię często z kotem.

– Wydadzą twoją książkę. Mnie by się to nigdy nie udało.

142. ENCYKLOPEDIA

MASOCHIZM: U źródeł masochizmu leży obawa – przed bolesnym wydarzeniem, które ma nastąpić. Człowiek boi się, gdyż nie wie, kiedy zostanie poddany próbie i w jakim stopniu okaże się ona nieprzyjemna. Masochista rozumie, że temu lękowi można zapobiec poprzez sprowokowanie wydarzenia, którego tak się obawia. Wtedy przynajmniej wie, kiedy i w jaki sposób do niego dojdzie. Wywołując nieprzyjemne doznania, masochista ma poczucie, że wreszcie panuje nad swoim przeznaczeniem.

Im więcej bólu sobie zadaje, tym mniej obawia się życia. Wie, że nikt nie zdoła dorównać bólowi, jaki on sam sobie zada. Nie musi już nikogo się bać, gdyż sam jest swoim najgroźniejszym wrogiem.

Kontrola nad sobą samym pozwala mu również na łatwiejsze panowanie nad innymi.

Nic więc dziwnego, że tak wielu ludzi trzymających władzę ma w swoim życiu prywatnym tendencje masochistyczne, mniej lub bardziej spełnione.

Cena, jaką muszą za to zapłacić, jest jednak wysoka. Łącząc pojęcia cierpienia i kontroli nad losem, masochista staje się antyhedonistą. Nie pragnie już przyjemności, życie upływa mu na pogoni za nowymi, coraz bardziej bolesnymi próbami. Często popada w uzależnienie.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

143. IGOR. 22 LATA

Brakuje mi pieniędzy? Cóż, sam je sobie zorganizuję. Rozpoczynam karierę włamywacza. Co mam do stracenia? W najgorszym wypadku znów wyląduję w więzieniu, gdzie jak podejrzewam, spotkam niejednego z mojej bandy Wilków. Stanisław wchodzi ze mną w spółkę. Wykorzystujemy ten sam sprzęt, co na wojnie. Z miotacza ognia przerzucamy się na palnik do spawania. Żaden zamek, żaden sejf nie jest w stanie mu się oprzeć. Na włamania najlepsza jest magiczna czwarta piętnaście nad ranem. O czwartej piętnaście na ulicy nie ma żadnych samochodów. Ostatni imprezowicze wreszcie kładą się spać, a pierwsi pracownicy jeszcze nie wstali. O czwartej piętnaście wszystkie główne arterie miasta są puste.

W ciągu dnia robimy rozpoznanie, a o czwartej piętnaście w nocy rozpoczynamy akcję. Tak jak na wojnie, potrzebny jest plan i strategia.

Jesteśmy właśnie w trakcie okradania bogatej willi położonej w północnej dzielnicy miasta, gdy Stanisław bierze do rąk portrecik stojący na jednym ze stolików i mówi:

– Hej, Igor, popatrz, czy ten facet z portretu nie przypomina ci tego, którego zdjęcie nosisz w swoim medaliku?

Drgnąłem. Porównuję obydwa zdjęcia i przyznaję, że nie może tu być cienia wątpliwości. Te same wąsy. Ta sama arogancka postura. To samo chytre spojrzenie. Włamaliśmy się do… domu mojego ojca. Rozglądam się uważniej wokoło. Znajduję dokumenty i zdjęcia, które świadczą o tym, że mój ojciec stał się bogatym i ważnym człowiekiem, że posiada wiele domów i ma wielu wpływowych przyjaciół.

Tata porzucił mamę, gdy była jeszcze w ciąży ze mną, ale wcale nie jest pozbawiony potomstwa. Wręcz przeciwnie! W willi mieszka wiele jego dzieci!

Ogarnięty wściekłością chwytam za palnik i niszczę jedną po drugiej wszystkie zabawki z pokoju dziecięcego. Powinny należeć do mnie! Powinny wypełniać radością moje dzieciństwo! Nie dane mi było z nich korzystać, inni też nie będą mogli się nimi więcej cieszyć. Wreszcie opadam na kanapę, osłabiony przez poczucie niesprawiedliwości.

– Najpierw rozejm, a teraz jeszcze odnalezienie ojca, to dla mnie za dużo!

– Weź, wypij to, poczujesz się lepiej – mówi Stanisław, podając mi butelkę amerykańskiej whisky.

Dewastujemy wszystko w domu mojego ojca: meble, naczynia, przedmioty codziennego użytku. Dowie się dzięki temu, że istnieję. Pijemy jeszcze, by uczcić tę masakrę, wreszcie padamy na rozprute poduszki. Rano budzą nas milicjanci i prowadzą na komisariat. Komisarz siedzący za biurkiem wygląda bardzo młodo. Pewnie trafił tutaj dzięki znajomościom. Jego twarz wydaje mi się znajoma. Wania. Nie zmienił się zbytnio od czasów sierocińca. Wstaje i oświadcza, że ma do mnie żal. Ludzie, świat zwariował. Ma do mnie zapewne żal o to, że wyrządził mi tyle złego, a ja mu się nie odwdzięczyłem tym samym.

– Wybacz mi – zwracam się do niego, jak do opóźnionego w rozwoju.

– Wreszcie! – odpowiada. – Tyle przez ciebie wycierpiałem, wiesz? Dużo o tobie myślałem, po tym jak opuściłeś poprawczak.

Mam ochotę powiedzieć: „A ja bardzo szybko wyrzuciłem cię z pamięci", ale milczę.

Wania przybiera wyraz twarzy, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałem – minę pełną obłudy.

– Jestem pewien, że uważasz, że to ja źle postąpiłem.

Grunt to nie dać się sprowokować.

– Myślałeś tak, co? Przyznaj się.

Jeśli potwierdzę, zezłości się, a jeśli zaprzeczę – uczyni to samo. Postanawiam milczeć. To najlepszy wybór. Zapewne moje milczenie zostaje przez niego zinterpretowane jako przyznanie się. Wania oznajmia, że przyjmuje moje przeprosiny i gotów jest pomóc nam w aferze z włamaniem. Ma na tyle dużą władzę, by sprawę umorzyć.

– Ale uwaga – dodaje – koniec z zabawami w złodziejaszków. Nie chcę żadnej recydywy, bo następnym razem będę zmuszony cię zapuszkować.

Ściskam jego dłoń i ograniczam się do zdawkowego „dziękuję". Ciao.

– Jeszcze jedno – dodaje Wania.

– Tak?

Stoję nieruchomo, licząc, że cena za jego pobłażliwość nie wzrośnie.

– Chciałem ci zadać pewne pytanie, Igorze…

– Wal…

– Dlaczego nigdy mi nie dołożyłeś?

Muszę zachować spokój. Nie denerwować się. Grunt to nie stracić panowania nad sobą. Ręka mi drży. Oczami duszy widzę ten jego świński ryjek rozgnieciony moją twardą pięścią. Czuję w ramieniu siłę ciosu, który mógłbym zadać. Ale dojrzałem. Zawsze powtarzałem moim Wilkom: „Nie bądźcie jak byki, które nacierają, gdy tylko im się pomacha przed oczami czerwoną płachtą. Nie dawajcie się ponieść emocjom. To wy, a nie przeciwnik, macie decydować, gdzie i kiedy uderzyć".

Wania jest komisarzem otoczonym uzbrojonymi kolegami, wszystkich nie uda mi się pokonać. Poza tym, jeśli chciałby się do mnie dobrać, może zawsze zlecić zabicie mnie jednemu ze swoich podwładnych. Nie zamierzam wszystkiego zaprzepaścić przez Wanię. Byłby to dla niego zbyt duży honor. Udało mi się oprzeć mamie, chłodowi, chorobom, izolatce, kulom i pociskom, nie umrę przecież teraz na komisariacie milicji z powodu jednego drażliwego pytania.

Nie odwracając się, udaje mi się zmusić wargi do wypowiedzenia następujących słów:

– Hmm… Nie wiem. Może dlatego, że mimo wszystko cię lubię.

Oddychać. Oddychać głęboko. Łatwiej przychodziło mi zaatakować czeczeński bastion, niż powstrzymać się przed rozniesieniem na strzępy dawnego przyjaciela. No dalej, jeszcze tylko jedno zdanie:

– Miło cię było znów zobaczyć, Wania, ciao…

– Kocham cię, Igor – oznajmia Wania.

Wolę się nie odwracać.

– Co teraz robimy? – pyta mnie Stanisław.

– Gramy w karty.

W towarzystwie Stanisława zaczynam uczęszczać na wszystkie możliwe partie pokera w mieście. Szybko odnajduję dawne odruchy. Wyczytywanie znaków z twarzy i rąk, odróżnianie prawdziwych od fałszywych wiadomości, wysyłanie samemu fałszywych… To jakby logiczne przedłużenie moich wojennych wyczynów.

Wkrótce mój sposób grania ewoluuje. Nie potrzebuję już wypatrywać najlżejszego drżenia, domyślam się, jak postąpią moi przeciwnicy, nawet na nich nie patrząc. To tak, jakby fart albo pech emanowały z nich wraz z gęstym dymem papierosowym. Próbuję jednak wyłapać coś jeszcze bardziej nieuchwytnego: fale, które przekazywałyby mi wszystkie potrzebne informacje. Czasami je wyczuwam – jestem wtedy w stanie niemal dokładnie odgadnąć, jakie karty posiadają pozostali gracze.

Dzięki pokerowi zdobywam znacznie większy łup, niż bawiąc się we włamywacza. Tu przynajmniej nie potrzebuję paserów. Mogę od razu cieszyć się wygraną. Wygrywam i chowam pieniądze do kieszeni.

Gram z coraz bardziej upartymi przeciwnikami, ale oni przecież nie byli na wojnie. Nie panują nad nerwami tak jak ja, a strach przed przegraną czyni ich wyjątkowo przewidywalnymi… Gdy tylko licytacja osiąga wysoki poziom, zaczynają zachowywać się jak osaczona zwierzyna. Przestają myśleć, a zaczynają błagać. Pocierają amulety, głaszczą maskotki, wzywają swoich aniołów stróżów, bogów, duchy. Są żałośni. Niczym owieczki prowadzone na rzeź.

Moja rosnąca sława otwiera mi już drzwi na prywatne partie pokera, w których uczestniczą tylko bogaci i wpływowi ludzie. Dowiedziałem się, że mój ojciec także bierze w nich udział, robię więc wszystko, by wreszcie usiąść z nim przy jednym stole.

Oto i on.

Długo czekałem na tę chwilę. Jego twarz ukryta jest pod kapeluszem. Nie zostajemy sobie przedstawieni. Znajdujemy się w przestronnym salonie, ze ścian obwieszonych portretami patrzą na nas groźnym wzrokiem przodkowie. Sadowię się w adamaszkowym fotelu. Środek stołu oświetlony jest ostrym światłem. Stawki są olbrzymie, lecz dzięki moim poprzednim zwycięstwom nie brakuje mi amunicji. Jeden po drugim gracze wycofują się, w końcu zostaję sam na sam z tatą. Gra nieźle.

Dostrajam się do przenikającej wszystko fali.

– Ile kart? – pyta krupier po rozdaniu.

– Trzy.

– A pan?

– Dziękuję – odpowiada mój ojciec, nie patrząc na mnie. Widzę tylko rondo jego kapelusza.

Mam mu do zadania tyle pytań: chciałbym wiedzieć, dlaczego w ogóle mnie spłodził, dlaczego porzucił nas z mamą i wreszcie, dlaczego nigdy nie próbował mnie odnaleźć.

Licytujemy.

– Pięćdziesiąt.

– Pięćdziesiąt i dorzucam sto.

Jestem niewystarczająco skoncentrowany. Kara spada na mnie bardzo szybko. Stawka robi się wysoka i przegrywam. Mój ojciec jest niewzruszony. Nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem. Chciałbym mu powiedzieć: „Jestem twoim synem", ale powstrzymuję się. Nowe rozdanie i kolejna przegrana. Zdolny jest. Rozumiem już teraz, że talentu do gry w pokera nie zawdzięczam tylko naukom Wasyla – jest zapisany w moich genach. Mój ojciec to prawdziwy szelma. Najwyraźniej włamanie i zniszczenie domu wcale go nie dotknęły.

– Ile kart?

– Dwie.

Znów ten sam błąd. Ta sama kara.

Nowe rozdanie. Oddycham głęboko. Teraz albo nigdy, postanawiam użyć swojej tajnej broni – strategii Wasyla. Nie odwracam nawet otrzymanych kart, nie zaszczycam ich nawet jednym spojrzeniem i oznajmiam:

– Dla mnie to będzie wszystko!

Wreszcie coś się ruszyło. Ojciec zdejmuje kapelusz, ukazując masę siwych włosów. Wiem, że w pierwszej chwili zastanawiał się, czy nie ma do czynienia z szaleńcem, teraz natomiast próbuje rozgryźć moje posunięcie. Tak czy owak przestał panować nad sytuacją. Teraz ja tu rządzę.

Poprosił o jedną kartę. Jedna karta oznacza, że ma w ręce dwie pary i ma nadzieję na fula.

Bierze kartę i wkłada ją byle jak pomiędzy pozostałe, bym nie mógł odgadnąć, czy pasuje do pozostałych. Żadnych znaków. Najmniejszego ruchu palców. Wzywam na pomoc intuicję. Czuję, że nie ma tego fula.

– Jaka stawka?

– Tysiąc – rzuca ojciec, nie odrywając oczu od kart.

Blefuje. Chce mnie wykończyć. Podnosi poprzeczkę, żeby mnie zmusić do zrezygnowania. Zważywszy, że jest to partia, w której nie patrzę nawet na swoje karty, nie pora teraz na poddanie się. Podbijam stawkę.

– Tysiąc pięćdziesiąt.

Krupier nie może się powstrzymać od uwagi.

– Hm… Podbija pan do tysiąca pięćdziesięciu, nie patrząc w karty i nie wymieniając ani jednej?

– Tysiąc pięćdziesiąt.

– Dwa tysiące – mówi ojciec.

– Dwa tysiące pięćdziesiąt.

– Trzy tysiące.

Niewzruszony, choć mam mokre ręce, ciągnę dalej:

– Trzy tysiące pięćdziesiąt.

Kwota zaczyna robić się znacząca, nawet dla niego. Wciąż nie spojrzał na mnie ani razu. Na tym musi polegać jego strategia. Chce, bym uwierzył, że nie musi patrzeć na swojego przeciwnika, by z nim wygrać. Z wciąż pochyloną głową, prosi o chwilę na zastanowienie. Czuję, że podniesie wzrok, by mi się przyjrzeć. Ale nie. Powstrzymał się.

– Dziesięć tysięcy – oznajmia, a w jego głosie słychać zdenerwowanie.

– Dziesięć tysięcy pięćdziesiąt.

Nie mam takiej kwoty. Jeśli teraz przegram, przez lata będę zmuszony spłacać dług ojcu, od którego nigdy niczego nie dostałem.

– Dwadzieścia tysięcy.

– Dwadzieścia tysięcy pięćdziesiąt.

Wreszcie masa siwych włosów porusza się i przekręca. Spojrzał na mnie. Widzę go z bliska. Ma dokładnie takie same wąsy w kształcie kierownicy od roweru jak na zdjęciu, które noszę przy sobie. Nie jest piękny. Wygląda na kogoś, kto miał w swoim życiu wiele trosk. Próbuję dostrzec to, co mama w nim widziała. Patrzy na mnie, chcąc mnie zrozumieć. Jego oczy są szare i nie wyrażają praktycznie nic.

– Trzydzieści tysięcy.

– Trzydzieści tysięcy pięćdziesiąt.

Wokół nas słychać szepty. Zwabieni wysokością stawki, pozostali gracze porzucają swoje stoły i gromadzą się wokół naszego. Słychać szemranie.

Ojciec spogląda mi prosto w oczy. Wytrzymuję to spojrzenie. Pozwalam sobie nawet na delikatny uśmieszek. Pocę się. Wokół nas rozmowy milkną, wszyscy wstrzymują oddech.

– Pięćdziesiąt tysięcy.

– Pięćdziesiąt tysięcy pięćdziesiąt.

Jeśli przegram, pozostanie mi tylko sprzedać krew i organy wewnętrzne. Mam nadzieję, że mój anioł stróż dobrze obserwował tę partię od samego początku i teraz mnie nie opuści. Święty Igorze, liczę na ciebie.

– Podbija pan? – pyta krupier.

– Pięćdziesiąt tysięcy pięćdziesiąt… Sprawdzam – odpowiada mój ojciec.

Nie przebija. Koniec napięcia, nadeszła pora na sprawdzenie kart. Ojciec odwraca jedną po drugiej. Ma parę waletów. Tylko jedną parę waletów. A ja? Osiem trefl. As pik. Król karo. Dama kier. Jak do tej pory nic. Pozostaje mi do odwrócenia jeszcze ostatnia karta…

W pomieszczeniu panuje grobowa cisza.

Dama trefl.

Święty Igorze, dziękuję ci! Mam parę dam! Wasylu, jesteś najlepszy ze wszystkich! Wygrałem. Ledwo, ledwo, ale jednak. Pokonałem ojca. Wilk zjadł węża! Wyję jak Wilk. Głośno. Nikt nie śmie się odezwać. A potem wybucham gromkim śmiechem. Śmieję się, i śmieję, i śmieję.

Tłumek zgromadzony wokół naszego stolika przerzedza się, zdegustowany.

Dziękuję, święty Igorze. Dziękuję Wasylu. Oto dowód na to, że poker jest tylko kwestią psychologii. Można w niego grać bez kart. Szaleję z radości.

Ojciec przygląda mi się uważnie. Zastanawia się, kim jest ten młody mężczyzna, który go właśnie zmiażdżył. Wyczuwa, że jest coś, o czym nie wie. Wszystkie moje geny krzyczą: „Jestem kawałkiem twojego ciała, którego się wyrzekłeś, a które teraz obraca się przeciwko tobie!".

Wkładam do kieszeni banknoty, które podał mi ojciec. A teraz na dodatek jestem bogaty. Oto moja spuścizna.

Ojciec już, już chce się do mnie odezwać. Czuję, że ma na to ochotę. Zada mi pytanie. Porozmawiamy. Powiem mu o mamie. A jednak nie. Jego usta drżą. Nie mówi nic i odchodzi.

144. VENUS. 22 LATA

Biorę do rąk gazetę i czytam sensację z pierwszej strony: samochód Cynthii uległ wypadkowi. Kierowca odbił kierownicą, gdy jakieś zwierzę wybiegło przed nim na szosę, i uderzył w latarnię. Kierowcy nic się nie stało, gdyż miał zapięty pas bezpieczeństwa. Cynthia, która nie uznała za stosowne zabezpieczyć się w ten sposób, uderzyła o stłuczoną przednią szybę. Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, lecz odłamki szkła oszpeciły ją na zawsze.

Wieczorem świętuję z tej okazji wraz z moim agentem. Billy Watts przedstawia mi niezapowiedzianego gościa. Ludivine – medium, która przepowiedziała mój sukces.

Ludivine jest kobietą o posturze grubej chłopki. Siwe włosy, imponujący biust, silny akcent. Czuć od niej kapustę.

Dlaczego aniołowie przemawiają przez tak pospolitych ludzi? To na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Ale jako że jej przepowiednia się sprawdziła – słucham, co ma do powiedzenia.

Czyta z mojej dłoni. Medium oznajmia mi, że kariera modelki jest w moim wypadku tylko tymczasowym zajęciem. Zostanę w przyszłości znaną aktorką. I to nie wszystko. Doświadczę wielkiej miłości, rzadko spotykanej w naszych czasach.

– A co ze mną? – pyta Billy Watts niczym narkoman na głodzie. – Co z moją przyszłością?

145. NIC

Nic.

Nie ma nic. Kompletnie nic.

Moi przyjaciele kontynuowali przeszukiwanie kosmosu, gdy ja potulnie pilnowałem moich klientów. Niczego nie znaleźli. Zbieramy się na naradę w południowym krańcu Raju. Cieszę się, że nie marnowałem więcej czasu na czcze poszukiwania.

– Prawdopodobnie wyczerpaliśmy zakres naszych kompetencji – wzdycha Marilyn Monroe. – Kiedy sobie pomyślę, że swego czasu ludzie obawiali się ataku istot pozaziemskich, które przybierały w ich wyobrażeniach najstraszliwsze formy… Gdyby tylko… one naprawdę istniały!

Freddy wstaje. Znam go dobrze. To znak, że wpadł na jakiś pomysł. Nie może usiedzieć w miejscu, niczym wyżeł, który zwęszył zwierzynę.

– Czekajcie… czekajcie, czekajcie. Czy znacie dowcip o facecie, który zgubił w nocy klucze na ulicy?

Mina Raoula wyraźnie wskazuje na to, że nie jest to najlepszy moment na żarty. Freddy niewzruszony ciągnie dalej:

– No więc szuka kluczy pod latarnią. Dołącza do niego drugi facet i pomaga mu szukać. W końcu pyta: „Jest pan pewien, że tutaj właśnie je pan zgubił?". „Nie", odpowiada pierwszy. „Więc dlaczego tutaj szukamy?" „Bo pod latarnią przynajmniej jest jasno".

Nikt się nie śmieje. Nie widzimy, jaki ta historia może mieć związek z naszymi poszukiwaniami.

– Nasz błąd polega na tym, że sami się ograniczyliśmy – mówi Freddy. – Szukaliśmy tam, gdzie szukać było łatwo. Tak jak ten facet, który szukał kluczy w świetle latarni.

– Ale nas nic nie ogranicza – protestuje Marilyn. – Pokonaliśmy miliardy kilometrów z prędkością światła.

– Sami się ograniczyliśmy! – upiera się alzacki rabin. – Jesteśmy niczym mikroskopijne stworzonka w wielkim akwarium. Wydaje nam się, że przemierzamy niewiarygodne odległości, a tymczasem cały czas siedzimy w szklanym pojemniku. A przecież moglibyśmy się z niego wydostać… zobaczyć, co jest… poza nim.

Nie bardzo wiem, do czego zmierza nasz przyjaciel. Bez względu na to, jak daleko byśmy lecieli, nigdy nie natrafimy na szklaną ścianę.

– A to nasze „akwarium", niby co to jest? – pytam.

– Nasza Galaktyka.

– Zwiedziliśmy co najwyżej 0,1 procent wszystkich planet Drogi Mlecznej, na których można było by się spodziewać śladów życia. Po co mielibyśmy szukać gdzie indziej? – zastanawia się na głos Marilyn.

Raoul Razorbak marszczy swoje gęste brwi. Chyba zaczyna rozumieć, o co chodzi Freddiemu.

– Ależ tak! Oczywiście! Raj mieści się w centrum naszej Galaktyki. Być może w sercu innych galaktyk także znajdują się kolejne raje?

Uwielbiam te burze mózgów, podczas których zakres naszej wyobraźni nieco się poszerza.

– Freddy ma rację – powtarza Raoul. – Musimy wyjść poza naszą Galaktykę. Być może na każdą galaktykę przypada tylko jedna planeta obdarzona świadomością… Natura stwarzałaby zatem dwieście miliardów planet, by tylko na jednej zaszczepić życie? Co za marnotrawstwo!

To by istotnie wyjaśniało, dlaczego do tej pory nie udało nam się niczego znaleźć.

– Problemem pozostaje – kontynuuje Freddy – odległość. Jeśli jedna gwiazda znajduje się tak daleko od drugiej, to przestrzeń dzieląca dwie galaktyki musi być jeszcze większa: całe miliony lat świetlnych.

– Czy jesteśmy w stanie pokonać taką trasę? – zastanawia się Marilyn Monroe.

Raoul odpowiada niemal natychmiast.

– Bez najmniejszego problemu. Możemy podróżować jeszcze szybciej.

Ja jednak zaczynam analizować konsekwencje tak dalekiej podróży. Zwiedzenie innej galaktyki oznacza opuszczenie moich klientów na bardzo długi czas.

– Ja się wypisuję. Mam swoje zobowiązania. Myślę, że popełniacie wielką głupotę – mówię.

– Nie po raz pierwszy – zauważa Raoul; – W końcu od czego anioły mają swoją wolną wolę?

146. JACQUES. LAT 22,5

Rene Charbonnier prosi, bym zmniejszył objętość mojej powieści. Z tysiąca pięciuset stron robię więc trzysta pięćdziesiąt, z ośmiu bitew pozostawiam jedną, z dwudziestu głównych bohaterów robię trzech i ze stu osiemdziesięciu scenerii wybieram dwanaście.

Zresztą ćwiczenie polegające na wybraniu tego, co najważniejsze, wydaje mi się sensowne. Przepisuję i dopieszczam ponownie każdą linijkę. Następnie wycinam cały początek i cały koniec mojego tekstu. Dzięki temu czytelnik o wiele szybciej wchodzi w akcję i szybciej z niej wychodzi. Moja powieść jest jak balon, z którego wyrzuca się balast, by mógł wznieść się wyżej.

Im lepszy staje się mój tekst, tym bardziej Gwendoline robi się nerwowa. Mamrocze: „Tak, wszystko idzie po twojej myśli. Nie to, co mi". Odpowiadam: „Lepiej dla nas obojga, że przynajmniej jedno z nas odniosło sukces. Dzięki temu może pomóc drugiemu".

Nie najlepiej utrafiłem z tymi słowami. Gwendoline wolałaby, żeby role zostały przydzielone odwrotnie. Żeby to jej, a nie mnie, udało się wydać książkę, i żeby to ona mogła pomagać innym. Mój sukces sprawia, że jeszcze boleśniej zdaje sobie sprawę ze swej porażki.

Im bliżej dnia publikacji, tym bardziej staje się agresywna. Muszę niemal przepraszać za to, że moja książka idzie do druku. W końcu Gwendoline oświadcza: „Jeśli naprawdę mnie kochasz, powinieneś znaleźć w sobie siłę, by zrezygnować z wydania tej powieści".

Nie podejrzewałem, że jej zazdrość może wyrazić się w tak drastyczny sposób. Obiecuję zabrać ją na wakacje, jeśli Szczury przyniosą jakiś zysk. Odpowiada mi jednak, że nienawidzi wakacji, a zresztą moja książka jest zbyt kiepska, by ktokolwiek się nią zainteresował.

Niedługo potem Gwendoline wyprowadza się do Jeana-Benoit Dupuis, psychiatry specjalizującego się w spazmofilii.

– Opuszczam cię dla Jeana-Benoit: on ma przynajmniej odwagę wypowiedzieć słowa, które jako jedyne nie były w stanie przejść ci przez gardło podczas całego naszego związku: „Kocham cię".

Czuję się porzucony, Mona Lisa również. Zaczynaliśmy się już przyzwyczajać do jej dyskretnej obecności.

Znów całymi godzinami przesiaduję w toalecie, czytając.

Gwendoline nie omieszkała zadzwonić do mnie i podzielić się ze mną swoim szczęściem: „Znalazłam mężczyznę, jakiego było mi potrzeba. Jean-Benoit jest doskonały". Jakiś czas później coś jednak zaczyna się psuć. „Wpadł w szał, kiedy dowiedział się, że do ciebie dzwonię".

A mimo to nadal dzwoni. Klapki opadły jej z oczu. Uważa, że jej psychiatra cierpi na kompleks niższości z powodu swojego niewielkiego wzrostu. Nienawidzi wszystkich wyższych od siebie. Jako specjalista od spazmofilii, ma do czynienia z osobami cierpiącymi na depresję, którymi łatwo jest manipulować. Zabawia się, ingerując w ich życie i sprawdzając, jak daleko może posunąć się w manipulacji. Po wielu próbach samobójczych jego pacjentów, rodziny chorych składają petycję o usunięcie go z korporacji lekarskiej. Nie musi się jednak niczego obawiać, ponieważ przyjaźni się z ministrem zdrowia.

Pewnego dnia przypadkiem spotykam Gwendoline na ulicy. Zmierza właśnie do prasowalni parowej z marynarkami Jeana-Benoit. Jej jedno ramię spoczywa na temblaku z chusty. Twarz jest wychudzona. Pod ciemnymi okularami skrywa podbite oko.

Zauważyła mnie. Pierwszym jej odruchem jest ucieczka, ale ostatecznie opanowuje się. Delikatnie dotyka mojej ręki. Wreszcie uśmiecha się i mówi:

– Ty nie możesz tego zrozumieć, to jest miłość. Dupuis tak bardzo mnie kocha.

Po czym odchodzi szybkim krokiem.

Na tamtym spotkaniu nasze kontakty się urywają.

Cała ta historia nie daje mi spokoju.

Uciekam w pisarstwo: pracuję nad drugą częścią Szczurów, które lada dzień mają się ukazać. Właśnie tę chwilę wybiera mój komputer, by się zepsuć. Niewyjaśniona awaria sprawia, że tracę wszystkie pliki zapisane na twardym dysku!

Dziwne uczucie – stracić narzeczoną i wszystkie teksty. To tak, jakbym częściowo umarł. Postanawiam się odrodzić i znów zaczynam pisać. Wpadam na pomysł, by stworzyć nową postać, wzorowaną na Dupuis. W końcu po raz pierwszy w życiu trafiłem na prawdziwie czarny charakter.

Alfred Hitchcock zawsze podkreślał, że jakość historii zależy od negatywnej postaci. Pisząc o Dupuis, trzymam w garści antybohatera tym prawdziwszego, że istnieje naprawdę. Wprowadzam go do mojej Ody do Szczurów, przez co wszystkie pozostałe postacie nabierają charakteru.

Piszę sumiennie, jednak nie wiedząc dlaczego, nie mogę opędzić się od myślenia o tamtym wydarzeniu. Dzięki Gwendoline uświadomiłem sobie, że nie sposób pomagać ludziom wbrew ich woli i odkrycie to wielce mnie zasmuca. Piszę, lecz czuję, że zaczyna mnie ogarniać kolejna fala depresji i defetyzmu. Jak zwykle moje cierpienie daje się we znaki z opóźnieniem. Nie umiem się już nawet cieszyć z wydania mojej książki.

Zamykam się w toalecie, lecz zamiast czytać – mamroczę pod nosem: „I po co to?". Chyba jednak nie spełniłem życzenia panny Van Lysebeth i nie znalazłem swojego miejsca na tej ziemi. Może kompletnie minąłem się ze swoim powołaniem? Może nie powinienem być pisarzem? Po co się przy tym upierać?…

147. ENCYKLOPEDIA

KAŻDY MA SWOJE MIEJSCE: Zgodnie z teorią socjologa Philippe'a Peissela charaktery kobiece można podzielić pod względem tendencji na cztery grupy:

1 – matki,

2 – kochanki,

3 – wojowniczki,

4 – inicjatorki.

Matki instynktownie przywiązują największe znaczenie do zakładania rodziny, rodzenia i wychowywania dzieci. Kochanki uwielbiają uwodzić i przeżywać wielkie historie miłosne.

Wojowniczki chcą poszerzać zakres władzy i angażować się w sprawy polityki.

Inicjatorki to kobiety zwrócone w stronę sztuki, duchowości i uzdrawiania. Są doskonałymi muzami, nauczycielkami i lekarkami. Dawne westalki.

U każdej z kobiet tendencje te są mniej lub bardziej rozwinięte. Problem pojawia się wtedy, gdy kobieta nie odnajduje się w roli, jaką narzuca jej społeczeństwo. Jeśli zmusimy kochankę do bycia matką, albo inicjatorkę do roli wojowniczki, możemy spowodować nieprzyjemne i gwałtowne starcia. Mężczyźni również wybierają jedną z czterech pozycji:

1 – rolnika,

2 – koczownika,

3 – budowniczego,

4 – wojownika.

Sięgając do Biblii: Abel – koczownik – zajmował się stadem zwierząt, Kain był zaś rolnikiem uprawiającym rolę.

Kain zabija Abla, a Bóg wymierza mu karę: „Będziesz błądził po Ziemi". Nakazuje więc Kainowi koczowniczy tryb życia, gdy tymczasem ten jest urodzonym rolnikiem. Zostaje zmuszony do czegoś, co nie leży w jego naturze. I z tego powodu cierpi. Jedynym związkiem prowadzącym do trwałego małżeństwa jest połączenie „matka-rolnik". Obydwoje chcą trwałości i stabilności. Wszystkie inne kombinacje mogą zrodzić wielkie pasje, lecz na dłuższą metę będą również źródłem konfliktów.

Spełniona kobieta dąży do bycia matką, kochanką, wojowniczką i inicjatorką jednocześnie. Możemy wtedy powiedzieć, że księżniczka staje się królową.

Spełniony mężczyzna chce być rolnikiem, koczownikiem, budowniczym i wojownikiem.

Możemy wtedy powiedzieć, że książę zostaje królem.

Gdy spełniony król spotyka na swojej drodze spełnioną królową, wydarza się coś magicznego. Mamy do czynienia z pasją i trwałością. A jest to bardzo rzadkie.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

148. VENUS. LAT 22,5

Moja kariera obrała właściwy tor. Poprawiłam sobie piersi i kiedy leżę na wznak, sterczą pięknie, skierowane ku niebu niczym egipskie piramidy.

Fryzjer wizażysta obciął mi włosy, a dentystka „pejzażystka szczęki" zabrała się za wybielanie moich zębów. Zawody medyczne wkrótce zostaną uznane za czysto artystyczne profesje.

Moja twarz i sylwetka regularnie zdobią dziesiątki okładek kolorowych pism. Sondaże wykazują, że jestem jedną z dziesięciu najbardziej seksownych kobiet świata. Nie muszę więc chyba dodawać, że dzięki takiej wizytówce wszyscy faceci czołgają się u moich stóp. Mój wybór pada jednak na tego, który od dawna figuruje na pierwszym miejscu listy symboli seksu: na Richarda Cuninghama, idola mojej młodości.

Billy Watts ma za zadanie załatwić tę sprawę. Zabiera się czym prędzej do działania, gdyż jego medium potwierdziło, że wkrótce stworzę związek z Cuninghamem. Mój agent ustala szczegóły z agentem Cuninghama i kilka dni później wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, podpisane, wynegocjowane i zatwierdzone. Mam wpaść „przypadkiem" na Richarda w japońskiej restauracji w Santa Monica. Wśród fotografów została rozpuszczona plotka w stylu: „Nie powtarzaj tego nikomu, ale podobno…”.

Na tę okazję ubieram się na czerwono, pamiętam bowiem, że swego czasu Richard zadeklarował w jednym z wywiadów, że lubi kobiety w czerwonych strojach. On ze swojej strony przezornie spryskał się francuskimi perfumami „Euphorie", której to marki jestem twarzą.

Nasi agenci jedzą przy innym stoliku, analizując listę pozostałych klientów, których mogliby połączyć w pary. Spoglądam na Richarda. Jest przystojniejszy niż w filmach. Zadziwiające, jak jego skóra jest gładka. I to nie jest zasługa chirurgii plastycznej! Musi używać jakiegoś wyjątkowego kremu, o którym jeszcze nic nie wiem. Czuję się nieco onieśmielona, widząc go tutaj przed sobą, a nie – jak do tej pory – na ekranie czy w kolorowym piśmie. On z kolei gapi się na moje nowe piersi. Cieszę się, że tak szybko inwestycja zaczęła się zwracać. Zamawiamy sushi, wreszcie nadchodzi jednak ta straszna chwila, w której musimy zacząć rozmowę. Nie wiemy, co sobie powiedzieć.

– Hm… twój agent… dobry jest? – pyta Richard. – Ile bierze?

– Ech… 12 procent. A twój?

– Mój bierze 15.

– Może powinieneś przenegocjować umowę?

– Ale on się zajmuje naprawdę wszystkim. Reguluje rachunki, wypełnia dokumenty podatkowe, płaci za zakupy – mogę właściwie nie nosić przy sobie pieniędzy. Jeśli mnie pamięć nie myli, to ostatni raz posłużyłem się portfelem dziesięć lat temu, jeszcze zanim odniosłem sukces filmem Naga przy tobie.

– Ach… Naga przy tobie?

– Tak…

– Mhmm…

I co teraz powiedzieć? Kłopotliwa cisza. Na szczęście zaserwowano nam zamówione potrawy i zabieramy się do jedzenia. Dopiero przy deserze znajdujemy drugi temat do konwersacji. Poruszamy kwestię kosmetyków powodujących alergie i tych, które nasza skóra dobrze toleruje. Wreszcie swobodny, Richard zaczyna długą listę plotek zawodowych: kto sypia z kim i kto ma jakie perwersje. To dopiero fascynujący temat! O takich rzeczach nie rozmawia się z byle kim.

– Uważam, że jesteś bardzo piękna – mówi, dbając o odpowiednią intonację.

No cóż, nie widział jeszcze tego, co we mnie nie gra. Ja z kolei znam wszystkie niedoskonałości na pamięć: płatki moich uszu są zbyt krótkie, rzęsy postrzępione, duży palec u nogi jest za bardzo nachylony w stosunku do stopy, a moje kolana lekko iksowate…

Po posiłku Richard zabiera mnie do luksusowego hotelu i szykujemy się, żeby pójść razem do łóżka. On starannie składa swoje ubrania na krześle, następnie zamawia szampana i reguluje światło, tworząc bardziej romantyczny nastrój.

– Masz tremę, malutka? – pyta.

– Trochę – odpowiadam wymijająco.

– Pamiętasz, co zrobiłem Glorii Ryan w Żyć miłością i świeżym powietrzem, w tej scenie z poduszką? Chcesz, żebyśmy zrobili to samo?

– Przykro mi, niestety nie widziałam tego filmu. Co robisz tam z poduszką?

Richard przełyka ślinę, a następnie zadaje mi pytanie, które najwyraźniej dręczy go od samego początku.

– Właściwie które z moich filmów oglądałaś?

Wymieniam dobre dziesięć tytułów.

– A Łzy horyzontu? Nie widziałaś też Nie trzeba mi wiele ani Będzie tak i kropka? Te są najlepsze. Nawet krytycy nie spierają się w tej kwestii.

– Ach…

– Myślę, że są do znalezienia na DVD. No dobrze, a w którym spośród tych, które znasz, wypadłem twoim zdaniem najlepiej?

– W Nagiej przy tobie… - mówię, spuszczając wzrok.

Ja także potrafię być aktorką.

Richard wykorzystuje tę chwilę, by mnie rozebrać. Przezornie założyłam jedwabną koronkową bieliznę „Ravage". To taka moja fantazja. Strój robi na nim wrażenie. Już po chwili ugniata moje piersi przez materiał, obsypuje szyję pocałunkami, długo pieści uda. Powstrzymuję go, zanim dotyka moich iksowatych kolan. Teraz moja kolej. Odkrywam na jego ciele kilka tatuaży – reprodukcji plakatów jego trzech ulubionych filmów. Dyskretny sposób na autopromocję.

Nasze ciała się stykają. Nie doprowadza mnie do orgazmu. Jest zbyt zajęty własną rozkoszą.

W ciągu kilku kolejnych dni zdaję sobie sprawę, że Richard prawdopodobnie nie jest idealnym dla mnie mężczyzną, choć tak wywróżyła Ludivine. Mam jednak świadomość, że pokazywanie się z nim pozwoli mi zaistnieć w świecie show – biznesu. Postanawiam więc zostać panią Cuningham. Dodatkowym atutem tego małżeństwa będzie fakt, że wszystkie moje rywalki zzielenieją z zazdrości, a już samo to sprawia, że gra jest warta świeczki.

Obawiałam się, że przez ten związek stracę w oczach szerokiej publiczności, lecz jest wręcz przeciwnie. Trzy dni po ślubie zostaję zaproszona do wiadomości o 20.00, prowadzonych przez Chrisa Pettersa. Cóż za zaszczyt! Chris Petters, idol gospodyń domowych z grupy wiekowej poniżej pięćdziesięciu lat, stał się najbardziej znanym dziennikarzem, odkąd amerykańska stacja informacyjna zaczęła nadawać przez całą dobę program dostępny dla ludzi na całej planecie. To on mówi wszystkim na świecie, co powinni myśleć i co dzieje się na każdym z pięciu kontynentów. To jemu najstraszniejsi tyrani oddają dozgonnie mu potem wdzięcznych zakładników, którzy całe miesiące spędzali w piwnicach, przywiązani do kaloryferów – nawet tyrani oglądają dziennik Chrisa Pettersa.

Docieram do studia z lekkim opóźnieniem, zgodnie z przysługującym mi już obecnie statusem gwiazdy, a dziennikarz przyjmuje mnie, szczerząc zęby w swym słynnym uśmiechu. Twierdzi, że moja obecność to dla niego wielki zaszczyt i że śledzi rozwój mojej kariery od samego początku. Ponoć zawsze był przekonany, że zajdę daleko.

Siedząc obok niego, komentuję wydarzenia dnia: wojna w Czeczenii (wciąż jestem zadeklarowaną przeciwniczką wszelkich wojen), choroby przenoszone drogą płciową (jestem za seksualnością, ale nie za cenę śmierci), zanieczyszczenie środowiska (to skandaliczne!), trzęsienia ziemi (to straszne, ci wszyscy ludzie, którzy umierają tylko dlatego, że budowniczowie nie wznieśli dostatecznie solidnych domów; powinno się ich za to wsadzać do więzienia), miłość (nie ma nic piękniejszego na tym świecie), Richard (to najwspanialszy z mężczyzn; jesteśmy bardzo szczęśliwi i pragniemy mieć gromadkę dzieci).

Po programie Chris Petters prosi o mój adres, na który chce wysłać taśmę z nagraniem. Jeszcze tego samego wieczora, gdy wycieńczona zmierzam do łóżka, słyszę, że ktoś puka do drzwi. Ponieważ mieszkam sama (małżeństwo z Richardem jest bardziej medialne niż rzeczywiste), spoglądam przez wizjer. To Chris Petters. Otwieram.

Już się nie uśmiecha. Wpycha mnie w głąb mieszkania, zrywa ze mnie ubranie i ciągnie do sypialni, gdzie brutalnie rzuca mnie na łóżko. Przerażona widzę, jak wyciąga z marynarki długą czarną sznurówkę.

Wykręca mi ramię, wypracowanym ruchem kolana blokuje moje plecy. Następnie owija sznurówkę wokół mojej szyi i zaciska. Zaczynam się dusić. Wolną ręką próbuję go za cokolwiek złapać. Niestety jego kolano trzyma mnie w bezpiecznej odległości i sprawia, że napastnik jest całkowicie poza moim zasięgiem. Czuję jednak, że opuszkami palców dotykam czegoś włóknistego. Pociągam zdecydowanym ruchem.

I… i w ręce zostają mi jego włosy. Są fałszywe! Ogołocony z peruki Chris Petters wyraźnie traci pewność siebie. Waha się przez chwilę i w końcu robi zwrot w tył. Trzaskają drzwi.

Z niedowierzaniem przyglądam się peruce.

Godzinę później biegnę złożyć skargę na policję. Towarzyszy mi Richard, którego wezwałam do siebie w trybie pilnym. Wciąż jeszcze spanikowana, gubię się w zeznaniach, lecz mówię wystarczająco dużo, by inspektor poprosił mnie do swojego biura o dźwiękoszczelnych ścianach. Tam cierpliwie mi wyjaśnia, że Chris Petters jest istotnie znany ze swych „wybryków" i że wielokrotnie napastował młode dziewczyny. Policjant przyznał, że być może to właśnie prezenter jest owym mordercą ze sznurówką. Problem polega jednak na tym, że oglądalność jego programu bije wszelkie rekordy. Jest idolem publiczności. Podoba się zarówno kobietom, jak i mężczyznom, biednym i bogatym, a do tego na całym świecie! Jest… jak by to powiedzieć?… „oknem wystawowym Ameryki". A to sprawia, że Chris Petters jest chroniony przez swoją stację, przez rząd i wszystkich decydentów. Nie można mu postawić żadnych zarzutów.

Potrząsam peruką – dowodem i trofeum. Inspektor nie wątpi, że należy ona do Chrisa Pettersa, powtarza jednak, że w tej sprawie nie może nic zrobić.

– Nie jesteśmy szarymi ludźmi, jak może pan zauważył. To jest Venus Sheridan, a ja jestem jej mężem, chyba mnie pan rozpoznaje.

– Tak, nazywa się pan Richard Cuningham. I co z tego? Produkuje pan jeden film raz na sześć miesięcy, on natomiast pojawia się w telewizji co wieczór, a oglądają go dwa miliardy osób na całym świecie!

Nic już z tego nie rozumiem. Cały mój świat wartości właśnie się zawalił. A więc w naszych czasach są ludzie, którzy nie podlegają wymiarowi sprawiedliwości! Policjant próbuje mi przemówić do rozsądku:

– Z początku władza należała do najbardziej umięśnionych, do tych, którzy najsilniej uderzali swoją maczugą czy też mieczem. To pozwalało im na życie poza prawem. Następnie rządy sprawowali „dobrze urodzeni", czyli arystokracja. Mieli prawo decydować o życiu lub śmierci swoich poddanych i niewolników. Wreszcie władzę przejęli bogaci oraz politycy. Sprawiedliwość nie miała dla nich żadnego znaczenia. Obecnie zaś władza jest w rękach prezenterów telewizyjnych. Mogą mordować, kraść, oszukiwać, ale nikt nie ośmieli się wnieść protestu, bo są kochani przez widzów. Chris Petters jest osobą, która najczęściej pojawia się w telewizji. Nikt go nie oskarży. A już na pewno nie ja. Moja żona za bardzo go uwielbia.

– Jeśli nie możemy już liczyć na policję, poprosimy dziennikarzy, żeby nagłośnili ten skandal. To nie do pomyślenia, żeby ten niebezpieczny szaleniec pozostawał na wolności! – wybuchnął Richard.

– Zrobi pan, co uzna za stosowne – odarł spokojnie inspektor. – Mogę się jednak założyć, że jeśli poda go pan do sądu, przegra pan, gdyż on może sobie pozwolić na lepszego adwokata. W naszych czasach wygrywa nie ten, kto ma rację, lecz ten, kto ma lepszego prawnika.

Policjant filozof patrzy na nas niemal z litością.

– Żeby porwać się na taki bastion, musiałaby pani być o wiele sławniejsza – mówi szczerze. – Poza tym… naprawdę chce pani ryzykować własną karierę z powodu tego nic nieznaczącego incydentu? Na pani miejscu wysłałbym do Chrisa Pettersa bilecik z wiadomością, że nie żywi już pani do niego urazy. Może dzięki temu zechce jeszcze kiedyś zaprosić panią do swojego programu…

Mimo to zwierzamy się kilku dziennikarzom, znanym ze swej śmiałości i talentu szpiegowskiego. Każdy z nich nie marzy o niczym innym, jak tylko o współpracy z Chrisem Pettersem. Niektórzy powołują się na „solidarność zawodową". Innych powstrzymuje „komiczność" całej sytuacji. Oskarżać kogoś o gwałt, który nawet nie miał miejsca?…

– Ależ on przecież weźmie się za kolejne dziewczyny! To chory człowiek! Powinien siedzieć w więzieniu!

– Tak, wszyscy o tym wiedzą, ale to nie najlepszy moment, by mówić o tym na głos.

Jestem zdruzgotana. Dociera do mnie, że nigdy już nie będę mogła czuć się bezpiecznie. Moja uroda, pieniądze, Richard, tłumy wielbicieli – nic nie chroni mnie przed nietykalnymi drapieżnikami, takimi jak Chris Petters.

Nie oglądam już całodobowej stacji informacyjnej i wieczornego dziennika. Słaba to jednak zemsta.

W uszach dźwięczą mi ciągle słowa policjanta: „Żeby porwać się na taki bastion, musiałaby pani być o wiele sławniejsza". Doskonale, to będzie mój kolejny cel.

149. IGOR. LAT 22,5

Musiałem rozwiązać spółkę ze Stanisławem. Stał się piromanem. Gdy ktoś mu się nie spodobał, zaczynał od podpalenia jego skrzynki na listy, a następnie zabierał się za samochód. Jakby tego jeszcze było mało, rzucił koktajlem Mołotowa w siedzibę przedstawicieli Czeczenii w Moskwie.

Psychiatra poradził mu, żeby trzymał się z dala od zapałek, zapalniczek, a nawet od krzemienia. On jednak dopiero co wydobył miotacz ognia z magazynu wojskowego i zaczynam obawiać się najgorszego. Biedny Stanisław. Jeszcze jedna ofiara pokoju…

Poker stał się moim regularnym zajęciem. Kasyno jest moim biurem, restauracją, nie płacę jednak składki emerytalnej ani na ubezpieczenie społeczne i nie mam sztywnych godzin pracy. Przy moim stole pojawia się tym razem brodacz z długimi włosami, raczej średnio ubrany. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu on także nie spogląda w karty przed licytacją. Czyżbym zapoczątkował nową modę? Czy odtąd będę siadał do stołu z graczami stosującymi tę samą taktykę co i ja? Facet wycofał się jednak, zanim stawka naprawdę urosła.

– Jestem zaszczycony, że mogłem z panem zagrać – mówi.

Następnie mruga do mnie okiem.

Jego głos jest mi niewątpliwie znany. Pamiętam ten głos. Dźwięczy mi w uszach, jak gdyby należał do kogoś z rodziny…

– Wasyl!

Przez ten cały zarost nie rozpoznałem go od razu. Nadal jest spokojny i łagodny. Wstajemy od stołu i kierujemy nasze kroki do restauracji. Siadamy przy dwuosobowym stoliku i pogrążamy się w rozmowie.

Wasyl został inżynierem informatykiem. Pracuje nad programem sztucznej inteligencji, który ma na celu wyposażyć komputery w świadomość. Długo szukał sposobu na to, żeby program zechciał zrobić więcej, niż ma w sobie zakodowane. W końcu znalazł – motywuje je, grożąc śmiercią.

– Komputer wie, że jeśli zaprogramowana misja się nie powiedzie, zostanie oddany na złom. Strach przed tym zachęca go do przejścia samego siebie.

Strach przed śmiercią… A więc można przekazać maszynom nasze obawy…

Wasyl zaprasza mnie do siebie na partię pokera ze swoim programem informatycznym stymulowanym lękiem przed śmiercią. O ile zwykłe programy do gry w szachy obdarzone sztuczną inteligencją są niezwykle przewidywalne, ten program do gry w pokera jest wyjątkowo sprytny. Potrafi nawet blefować. Moim przeciwnikiem jest program o nazwie „Subtility". Trudno go pokonać, bo jemu jest oczywiście wszystko jedno, czy patrzę w swoje karty czy też nie. Ponadto z każdą rozgrywką zdobywa doświadczenie, zapamiętując moje zagrania i rozpracowując moją strategię.

W końcu jednak udaje mi się z nim wygrać, stawiając na zupełnie przypadkowy ruch.

– Tutaj widać ograniczenie twojego systemu, Wasylu. Komputer cały czas zachowuje się logicznie, tymczasem ja potrafię zmienić taktykę na najbardziej irracjonalną.

Wasyl zgadza się ze mną, ma jednak zamiar poprawić tę słabość swojego programu, zwiększając jego obawę przed śmiercią.

– Gdy maszyna będzie naprawdę przestraszona wizją końca swoich dni, wymyśli metody, które pozwolą jej wygrać, a o których żaden człowiek nawet nie pomyślał. Nauczy się pokonywać graczy irracjonalnych, a nawet szaleńców.

Wasyl pyta mnie, co się wydarzyło po „incydencie w sierocińcu". Opowiadam mu o moich wojennych wyczynach, spotkaniu z Wanią i z ojcem.

– Teraz – mówię – pozostaje mi tylko odnaleźć moją matkę i ostatecznie przeciąć pępowinę. Wtedy będę naprawdę wolny.

– Kochanie, przygotowałam małe co nieco dla ciebie i twojego przyjaciela! – dobiega nas głos z kuchni.

– Idziemy.

Wasylowi się udało. Ma żonę, dzieci, rodzinę, stałą profesję, która go pasjonuje. Sierota z Sankt Petersburga nieźle sobie poradził. Zdaję sobie sprawę, że ja również chciałbym mieć kochającą żonę i że mam już dość otaczających mnie call girls i tancerek w kasynie.

Wybieram się na prowincję, do nowego kasyna, gdzie zamierzam zaskoczyć swoją grą nowych przeciwników. Zgarniam niemałą sumkę, lecz wychodząc z lokalu, zauważam, że jestem śledzony. W tym zawodzie to się zdarza. Przegrywający próbują czasami odzyskać swoje pieniądze. Zaciskam pięści, gotów do walki. Niepotrzebnie, gdyż to, co czuję na plecach, jest ostrzem noża. Odwracam się. Widzę właściciela kasyna wraz z sześcioosobową obstawą.

– Dość długo cię obserwowałem. Nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę ty. Rosja jest taka duża, a ty i tak wybrałeś moje nowiutkie kasyno, żeby oskubać moją klientelę! Od razu cię rozpoznałem, wiesz? Są twarze, których się nie zapomina.

Jeśli o mnie chodzi, to nie mam pojęcia, z kim mam do czynienia. Ponieważ jednak nie jestem w stanie stawić czoła siedmiu osiłkom, czekam spokojnie na dalszy ciąg wydarzeń.

– Mam pewną teorię – ciągnie właściciel. – Są ludzie, z którymi los każe nam się spotykać. Jeśli nawet nie dotrzemy na spotkanie, przypadek zorganizuje nam kolejne. Jeśli i na to się nie stawimy, możemy być pewni, że nadarzy się jeszcze jedna okazja do spłaty długów. Niektórzy nazywają to zbiegiem okoliczności albo déjà vu. Ja wiedziałem, gdzie na ciebie znów trafię. Scena ta stawała mi przed oczami i nie był to zły sen. O nie!

Mężczyzna wodzi bronią po moim brzuchu i mówi dalej:

– Buddyści twierdzą, że spotkania te powtarzają się w każdym z naszych istnień. Wrogowie w tym życiu pozostaną naszymi wrogami w kolejnych wcieleniach. W wielu religiach wierzy się, że pewne grupy dusz będą wiecznie poszukiwać się wzajemnie, dopóki nie wyrównają rachunków. Na dobre i na złe. W poprzednim wcieleniu byłeś może moją żoną i ciągle się kłóciliśmy. Jeszcze wcześniej byłeś może moim ojcem i mnie biłeś. A jeszcze kiedyś władcą kraju, z którym byłem w stanie wojny. Jak widać, nie kocham cię już od bardzo dawna…

Właściciel kasyna wkracza w krąg światła. Jasny promień padający z latarni wyłania jego twarz z mroku. Wciąż nie rozpoznaję jednak jego rysów. On chyba czyta w moich myślach.

– Z pewnością odnalazłeś swoich przyjaciół. Nadeszła teraz pora na spotkanie z wrogami.

Przyglądam mu się, lecz pamięć nic mi nie podpowiada. Ostrze noża coraz mocniej napiera na moją skórę. Pojawia się krew.

Piotr.

Rosja ma dwieście milionów mieszkańców, lecz ja raz po raz trafiam na własnego ojca, Wanię, Wasyla i Piotra! To zbyt wiele zbiegów okoliczności. Brakuje jeszcze tylko mamy. Zaczynam wierzyć, że i to mnie nie ominie.

Czyżby Piotr miał rację? Czy rzeczywiście istnieją rodziny dusz, których drogi bez przerwy się przecinają? Jak inaczej wytłumaczyć te wszystkie spotkania?

Najspokojniejszym w świecie głosem pytam:

– Dość czczego gadania. Czego chcesz, Piotrze? Pojedynku, jak za starych, dobrych czasów?

– Nie. Chcę tylko, żeby moi kumple trzymali cię mocno, gdy ja się będę z tobą rozprawiał. Na tym polega eliminacja darwinowska. W chwili obecnej to ja jestem lepiej przystosowany do życia niż ty, bo ty stoisz tu sam, a ja mam silnych kumpli. Pamiętasz to jeszcze?

Odsłania szramę tuż nad pępkiem.

– W dniu, w którym zadałeś mi tę ranę, równowaga wszechświata została zachwiana. Muszę to naprawić.

Piotr bierze rozbieg i wbija mi nóż w brzuch. To naprawdę bardzo boli. Moje wnętrzności płoną i promieniują bólem. Zginam się wpół. Krew spływa mi po kolanach.

– Na tym polega przywrócenie równowagi – mówi Piotr. – We wszechświecie znów panuje harmonia. Chodźcie, chłopaki.

Padam na ziemię. Wokół mnie kałuża krwi powiększa się z każdą chwilą. Próbuję zacisnąć ranę, by powstrzymać wypływ tej letniej substancji, która jest mi niezbędna do życia.

Zimno mi.

Bardzo zimno. Moje palce sztywnieją. Niemal ich już nie czuję. To samo odrętwienie zaczyna ogarniać ramiona. Potem nogi, aż po same palce. Czuję, jakbym się kurczył. Umieranie jest naprawdę bardzo nieprzyjemne. Nie polecam nikomu. Wszystko mnie boli. Cały drętwieję. Tak mi zimno. Drżę.

Całe fragmenty mojego ciała stają się nieczułe. Nie mogę zmusić ręki do ruchu. Wciąż pozostaje w tej samej pozycji, przygnieciona moim brzuchem. Patrzę na nią. Jest niczym przedmiot, który już do mnie nie należy. Co się teraz stanie? Mam wrażenie, że jakieś przyjemne światło ciągnie mnie ku górze.

Boję się.

Mdleję.

Umieram.

150. CZY LUDZKOŚĆ JEST ROZPUSZCZALNA?

Igor umrze! To zdecydowanie za wcześnie. Szybko, muszę go ocalić.

Koncentruję się na kocie, zmuszając go, żeby wspiął się na balkon i zamiauczał. Zsyłam zły sen na jego właścicielkę, która śpi, a powinna jak najszybciej wstać. Kobieta budzi się, słyszy kota, wychodzi po niego na balkon. Zsyłam na nią intuicję, by spojrzała na dół w lewo. Dostrzega rannego Igora. Jej pierwszym odruchem jest zamknięcie okna i odejście. Wysyłam jej jednak znaki: przewracający się krzyż, trzaskające drzwi, brzęczenie w uszach. Wreszcie kobieta dostrzega związek między znakami a ciałem leżącym na dole. Przesądy każą jej zadzwonić po straż pożarną.

W remizie strażacy również śpią. Ich także muszę wybudzać koszmarami.

Wreszcie wóz strażacki wyrusza w drogę. Niestety ruch jest duży, a syrena zepsuta. Muszę zmuszać każdego kierowcę z osobna, by intuicyjnie spojrzał w tylne lusterko i przepuścił strażaków.

Strażacy odnajdują Igora. Towarzyszę mu w drodze do szpitala i robię wszystko, by zajęli się nim najlepsi lekarze.

I udało się.

Spoglądam na następną kulę. Ta także przychodzi gorszy okres. Jak oni to robią, że zawsze udaje im się wpakować w najgorsze tarapaty?! Widzę, jak zżera ją żądza zemsty. Szybko, próbuję zadziałać poprzez Ludivine. Nakazuję jej, by poszła po Billy'ego Wattsa i razem odwiedzili Venus. Wszystko trzeba naprawić ręcznie. Ludivine wyjaśnia, że nawet jeśli Chris Petters nie zostanie ukarany przez ludzi, stanie przed sądem niebieskim. To jednak nie przekonuje mojej klientki. Twierdzi, że skoro żyje w cynicznym świecie, gdzie mordercy mogą chodzić bezkarnie, ona nie widzi powodu, żeby samej się poprawnie zachowywać. Ona także przedkłada perwersję nad prawość.

No tak, z nią nie pójdzie zbyt łatwo.

Muszę sprawić, by jej umysł zmienił tor myślenia i przestał dążyć do zemsty. Zemsta to full time job, a moja klientka nie może tracić czasu na wyrządzanie innym zła.

Negocjacje są trudne. Wreszcie dochodzimy do konsensusu: Venus stłumi swoją nienawiść, żąda jednak w zamian sławy, dzięki której nie będzie już musiała obawiać się takich ludzi jak Petters. Do czego to podobne, żebym musiał używać cudów jako monety przetargowej w negocjacjach z moimi klientami! Obiecuję tylko, że uczynię, co będzie w mojej mocy.

Teraz Jacques. Ma to, czego sobie życzył. Jego książka została wydana, on jednak popadł w depresję. Czego tym razem chce? Miłości? To niewiarygodne! Od czasu romansu z Gwendoline jego potrzeby emocjonalne się podwoiły. Kogo by tu podsunąć… Jako że właśnie znajduję się w turkusowym lesie otaczającym jezioro, pytam jednego z moich sąsiadów, czy nie ma akurat na zbyciu wolnej klientki, która mogłaby wypełnić czyjąś pustkę emocjonalną.

Muszę przepytać około dziesięciu aniołów, zanim wreszcie udaje mi się znaleźć śmiertelniczkę, która będzie w stanie znieść szczególne cechy charakteru mojego klienta. Sprawiam, by przyśniła się Jacques'owi. To powinno się udać.

Przyglądam się otaczającym mnie aniołom. Raoul, Marilyn i Freddy szykują się do dalekiej podróży do innej galaktyki. Uprzedzam ich, że tym razem nie będę im towarzyszył, nie biorę więc udziału w lotach próbnych.

Raoul prosi, bym do niego podszedł. Udaję, że tego nie zauważam i kieruję swoje kroki w stronę Matki Teresy. Wygląda na taką, która odnalazła właściwą drogę. Świadoma swoich dawnych nietaktów, gorliwie nadrabia zaległości i obecnie wiedzie prym wśród innych aniołów, a instruktorzy nie mogą się jej nachwalić. Przynosi im kule jak dumna uczennica. Bez wahania doradza swoim klientom, by zwalniali służących kleptomanów albo inwestowali w przedsiębiorstwa wykorzystujące pracę dzieci z Trzeciego Świata. Każdemu powtarza: „Dzięki temu przynajmniej mają jakąś pracę". Zastanawiam się, czy Matka Teresa nie popadła z jednej skrajności w drugą. Zobaczmy, w jakim stanie znajdują się jej klienci. Wszyscy stali się materialistami, zboczeńcami seksualnymi i kokainistami.

Lecę dalej. Mijam wielkie równiny wschodu i docieram do skał na północnym wschodzie. Odnajduję wejście, które swego czasu pokazał mi Edmund Wells. Jak odnaleźć drogę w tym labiryncie? Odwracam dłonie wnętrzem do góry i moje kule nadlatują. Wystarczy uważnie patrzeć, skąd do mnie docierają, a następnie pozwolić im się oddalić, żeby sprawdzić, którędy przedostają się do wnętrza góry. Tak więc krok po kroku śledzę moje kule, aż wreszcie docieram do ogromnej komnaty, w której znajdują się cztery kule przeznaczenia.

Widok czterech olbrzymich balonów, w których pulsuje los całego świata, wciąż robi na mnie wielkie wrażenie.

Przylegam do ściany kuli ludzkości i rozmyślam. Jacques ma być może rację. Po co to wszystko?

Widzę moich troje klientów zagubionych pośród sześciu miliardów istot ludzkich. Gdyby wiedzieli, że ich anioł stróż porzucił ich na chwilę tylko po to, by zrealizować swoje własne ambicje, jak by go ocenili? Wypatruję także dręczycieli moich podopiecznych. Dlaczego ci ciągle muszą wszystkim przeszkadzać? Czy nie mogą żyć własnym życiem, zostawiając bliźnich w spokoju?…

Edmund Wells już stoi koło mnie, otacza mnie ramieniem.

– Więc nie rozumiesz? – pyta.

– Petters. Dupuis. Piotr. Nie, nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie tak bardzo się starają być źli…

– Nie są źli. Są ignorantami i się boją. Źli to tchórze, którzy biją ze strachu, że ktoś ich uderzy. Strach wszystko tłumaczy. Zresztą słyszałem, co mówiłeś Venus. Miałeś rację: Petters ma małe przyrodzenie, boi się, że kobiety źle go ocenią, więc… zabija je.

– Ale Petters, Piotr i Dupuis odczuwają przyjemność, zadając innym cierpienie!

Edmund Wells lewituje spokojnie nad olbrzymimi kulami.

– Na tym również polega ich rola. Mają za zadanie demaskować tchórzostwo innych. Petters powinien już dawno temu opuścić telewizję, ale ponieważ oglądalność jego programu stale rośnie, władze stacji utrzymują go na stanowisku za wszelką cenę. Dupuis powinien zostać wydalony z korporacji lekarskiej, ale ma znajomości w światku polityki, więc koledzy się go obawiają. Wolą zostawić go w spokoju, a nawet ratować jego skórę. Piotr wykorzystuje postępującą gangrenę rosyjskiego społeczeństwa. To zwykły herszt bandy w świecie, gdzie każdy może ustanowić własne prawo. W tym wypadku brak systemu daje przyzwolenie na czynienie zła. Nic z tego nie powinno cię dziwić, biorąc pod uwagę ogólny poziom ludzkości. Pamiętaj, że ich średnia wynosi 333 punkty.

Ogarnia mnie zniechęcenie. Mój instruktor mną potrząsa.

– Nie bądź niecierpliwy. Nie osądzaj ich. Poza tym… twoi klienci też nie są bez skazy. Igor zabił. Venus modliła się, żeby jej rywalka została oszpecona. Jacques to opóźniony w rozwoju nastolatek, który ukrywa się w świecie wyobraźni ze strachu przed rzeczywistością.

Edmund Wells mierzy mnie poważnym wzrokiem.

– Nie wiesz jeszcze wszystkiego. Swego czasu Chris Petters był poszukiwaczem złota i polował na Indian. To on, wraz z dwoma kumplami, założył sznur na szyję Jacques'a Nemroda. Widzisz, życie to niekończąca się pętla. Zobacz, po dziś dzień Petters nosi na głowie skalpy, które do niego nie należą… i dusi ludzi.

Marszczę brwi.

– Po planecie chodzi sześć miliardów ludzi. Jakim cudem napastnik Venus może być równocześnie mordercą Jacques'a z przeszłości?

– Tak naprawdę to żaden cud – wyjaśnia mój instruktor. – Poprzez wieki dusze łączą się w grupy. Kosmiczne spotkania powtarzają się do czasu, aż zostanie osiągnięty cel. Piotr intuicyjnie to zrozumiał.

Edmund Wells wskazuje mi, poprzez ścianę kuli, jak w głębi kilka małych jajeczek krąży wokół moich.

– Martine, pierwsza przyjaciółka Jacques'a, niegdyś była jego matką.

– Czy to dlatego wzniosła taką barierę uczuciową między nimi?

Edmund Wells potakuje i ciągnie dalej:

– Richard Cuningham był swego czasu bratem Venus, a Billy Watts jej psem (znajdował się wtedy na niższym poziomie rozwoju świadomości). Stanisław był synem Igora w innym wcieleniu. Podpalał stosy, na których ginęły czarownice. Służył pod dowództwem Nerona w Rzymie. Był obecny podczas wielkiego pożaru Biblioteki Aleksandryjskiej, a jeszcze wcześniej był jednym z tych, którzy odkryli, że pocierając o siebie dwa krzemienie, można skrzesać ogień. Przed zamordowaniem Jacques'a Nemroda, Chris Petters był konkwistadorem, który zabił wielu Inków.

Dusze migoczą w swoich kulach jak małe gwiazdy. A więc wszystko ma swoje wytłumaczenie, wszystko zakorzenione jest w bezkresie czasu i ma własną, niewidzialną logikę. Osobliwe zachowania, fobie i obsesje są niepojęte, jeśli nie bierze się pod uwagę poprzednich egzystencji. Freud uważał, że dorosłego człowieka można zrozumieć, analizując zachowanie dziecka, gdy tymczasem należałoby zacząć od badania pierwszej inkarnacji ludzkiej, albo nawet zwierzęcej czy roślinnej. Być może niektórzy uwielbiają mięso, bo niegdyś byli drapieżnikami biegającymi po sawannie. Ktoś, kto lubi się opalać na słońcu, był kiedyś słonecznikiem. Każda dusza ma długą historię – historię wędrówki.

– A więc Raoul, Freddy, tanatonauci…

– Poznałeś ich już pod innymi postaciami. Raoul był twoim ojcem. Idziecie ramię w ramię od bardzo dawna. Z kolei rabin Freddy Meyer w wielu wcieleniach był twoją matką…

Przyglądam się ludzkości przez ścianę wielkiej kuli.

– Pamiętaj, że celem nie jest uprzejmość, tylko ewolucja świadomości. Naszym wrogiem nie jest złość, lecz ignorancja.