38407.fb2
Z moich obserwacji obozowych wynika, że kobiety znacznie gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny niż mężczyźni. Proste prawo życia obozowego głosiło tedy, że łamiąc opierającą się kobietę głodem fizycznym, zaspokaja się jej obie potrzeby naraz. Mówię o tym bez cienia cynizmu. Jeżeli wspominanie tego wszystkiego, co działo się w Europie w czasie ostatniej wojny, ma mieć w ogóle jakiś sens, to trzeba, abyśmy zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności, jaką żyli nasi dziadowie i ojcowie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i w pierwszych dziesiątkach lat stulecia, które zdawało się urzeczywistniać na naszych oczach pozytywistyczny mit postępu. Ortodoksyjni marksiści twierdzą, że nie istnieje w ogóle moralność absolutna, gdyż wszystko, co dzieje się z człowiekiem, uwarunkowane jest jego położeniem materialnym. Znaczyłoby to, że każda epoka, każdy kraj i każda klasa społeczna tworzą swoją własną moralność lub że wszystkie te trzy czynniki razem tworzą coś, co nazywamy niepisanym kodeksem postępowania ludzkiego w danym miejscu na ziemi. Doświadczenia niemieckie i sowieckie potwierdzają do pewnego stopnia to przypuszczenie. Okazało się mianowicie, że dolna granica instynktownej wytrzymałości i przebiegłości ciała ludzkiego, poza którą zwykliśmy dotąd liczyć na moc charakteru lub świadome działanie wartości duchowych, nie istnieje w ogóle; słowem – że nie ma takiej rzeczy, której by człowiek nie zrobił z głodu i bólu. Ta „nowa moralność” nie jest już kodeksem uczciwego postępowania ludzkiego, ale kodeksem umiejętnego postępowania z ludźmi, i najeżona dziś wyostrzonymi kłami, tradycją swą sięga jeszcze do ząbkującej dziecinnie Inkwizycji hiszpańskiej. Nie przeoczajmy zbyt pospiesznie tego faktu. Wspólne w obu tych nurtach jest przeświadczenie, że człowiek pozostawiony sam sobie – bez wiary w objawiony system wartości duchowych lub narzucony system wartości materialnych – jest bezkształtną kupą gnoju. Rewolucja genetyczna Łysenki odwróciła pokrewne w gruncie rzeczy tendencje w Kościele katolickim. Tam człowiek ginie w odmętach grzechu i potępienia, jeśli nie spłynie nań światło łaski nadprzyrodzonej, tu może być taki, jakim go uczynią zmienione sztucznie warunki przyrodzone; i tu, i tam jednak jest bezwolnym przedmiotem w czyichś rękach, a od wstępnego sformułowania celu życia ludzkiego na ziemi zależy jedynie, czy na kupie gnoju wyrośnie żądany okaz hodowli biologicznej, czy błogosławiony kwiat duszy ludzkiej. Osobiście nie należę ani do ludzi, którym potworne przeżycia wojenne kazały złożyć akces do „nowej moralności”, ani do ludzi, którzy widzą w nich jeden więcej dowód tego, jak kruchą istotą jest człowiek we władzy Szatana. Przekonałem się wielokrotnie, że człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich – tak jakby wodę można było mierzyć ogniem, a ziemię piekłem. Rzecz jednak w tym, że kiedy chcę obiektywnie opisać obóz sowiecki, muszę zstąpić do najgłębszych czeluści piekieł i nie szukać na przekór faktom ludzi tam, gdzie z dna wody letejskiej spoglądają na mnie twarze umarłych i żyjących może jeszcze towarzyszy, przekrzywione drapieżnym grymasem osaczonych zwierząt i szepcące zsiniałymi od głodu i cierpienia wargami: „Mów całą prawdę, jacyśmy byli, mów, do czego nas doprowadzono.
Na obronę kobiet wypada jednak może dodać, że moralność obozowa – jak każda zresztą moralność – wytworzyła również swoją własną hipokryzję. I tak na przykład, nikomu by do głowy nie przyszło obwiniać o cokolwiek młodego chłopca, który dla polepszenia swej doli został kochankiem starej lekarki, ale ładna dziewczyna oddająca się z głodu odrażającemu starcowi z „chleboriezki” była, rzecz prosta, „bladzią”. Nikt nie kwestionował jako „prostytuowania się” dobrego prawa niemal wszystkich brygadierów i techników do comiesięcznego wypłacania się donosami w Trzecim Oddziale, ale kobieta wychodząca za zonę do naczelnika była,,prostytutką”, i to najgorszego typu, bo łamiącą solidarność więźniów wobec ludzi wolnych. Było rzeczą naturalną, że nowo przybyły więzień oddawał brygadierowi resztki swego ubrania z wolności, aby uzyskać pewne względy przy procentowym obliczaniu normy (od którego zależała wysokość racji obozowej) i podziale pracy, ale gorszyło niektórych, gdy uboga dziewczyna, uginająca się pod ciężarem topora w lesie, oddawała mu pierwszego lub drugiego wieczoru wszystko, co posiadała, czyli własne ciało. Ta hipokryzja zależała zresztą najczęściej od charakteru przedobozowych powiązań środowiska. Więzień kradnący chleb swemu towarzyszowi zginąłby prawdopodobnie pod razami „urków”, którzy byli na ogół najwyższymi prawodawcami i sędziami w zakresie etyki obozowej; ale wśród Polaków znany był pewien ksiądz, ukrywający swą godność duszpasterską w łachmanach więźnia, który za spowiedź i rozgrzeszenie brał 200 gramów chleba (czyli o 100 gramów mniej niż stary Uzbek wróżący z ręki) i chodził po swojej parafii w aureoli świętości. Gdy się zastanawiam nad przyczynami tego złożonego i trudnego zjawiska, dochodzę do wniosku, że w każdym większym skupisku ludzkim istnieje podświadoma dążność do wleczenia pod pręgierz,, opinii publicznej” przychwyconych na gorącym uczynku ofiar, aby się tym tanim kosztem nieco samemu wybielić. Kobiety nadawały się do tego znakomicie, bo rzadko miały szansę do kupczenia czym innym poza własnym ciałem, a poza tym przyniosły ze sobą do obozu obciążenie konwencjonalnej obłudy moralnej z wolności, w myśl której każdy mężczyzna biorący kobietę w czasie pierwszych paru godzin flirtu uważany jest zazwyczaj za zabójczego uwodziciela, a każda kobieta oddająca się świeżo poznanemu mężczyźnie uchodzi za ladacznicę. Dla Rosjan, nawykłych do „ślubów za pięć rubli” i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju, ale więźniowie cudzoziemscy (nie wyłączając komunistów) nieraz załamywali ręce nad „ogólnym upadkiem obyczajów moralnych w Rosji”. Tak czy owak prawdą jest, że głód najczęściej łamał kobiety, kiedy je zaś raz złamał, nie było już zapory na równi pochyłej, po której staczały się na samo dno upodlenia seksualnego. Niektórym przyświecała w tym nie tylko nadzieja polepszenia swej doli lub znalezienia możnego opiekuna, ale i nadzieja macierzyństwa. Nie należy tego rozumieć zbyt sentymentalnie. Cała rzecz polega na tym, że kobiety ciężarne zwolnione są w obozie od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć miesięcy po urodzeniu dziecka. Sześć miesięcy to był okres przewidziany na odkarmienie dziecka do stanu, w którym można je było odebrać matce i uwieźć w niewiadomym kierunku. Barak macierzyński w Jercewie pełny był zawsze ciężarnych kobiet, które z wzruszającą powagą popychały przed sobą niewidzialne wózki swych pękatych brzuchów, spiesząc do kuchni po zupę. O uczuciach natomiast, o prawdziwych uczuciach, trudno jest mówić, gdy się uprawia miłość na oczach współwięźniów lub w najlepszym razie w składzie starych ubrań na przepoconych i śmierdzących łachach obozowych. Po latach zostaje z tego wspomnienie wstrętu, podobne do grzebania się w szlamie opróżnionej sadzawki, głęboka niechęć do siebie i do kobiety, która zdawała się niegdyś tak bliska…
W parę tygodni po moim przyjeździe do obozu – o ile mnie pamięć nie myli, w styczniu 1941 roku – przyszła etapem z więzienia młodziutka Polka, córka oficera z Mołodeczna. Była naprawdę śliczna: smukła i wiotka jak kłos chwiejący się na wietrze, o dziewczęco świeżej twarzyczce i maleńkich piersiach, ledwie rysujących się za granatową bluzeczką mundurka gimnazjalnego. Jury złożone z „urków” oceniło młodą klaczkę bardzo wysoko i nazywało ją odtąd – prawdopodobnie dla zaostrzenia swego proletariackiego apetytu – „generalską doczką”. Dziewczyna trzymała się jednak świetnie: wychodziła do pracy z podniesioną dumnie główką i błyskawicami gniewnych spojrzeń przeszywała każdego mężczyznę, który ośmielił się do niej zbliżyć. Wracała wieczorem do zony trochę pokorniejsza, ale dalej nieprzystępna i skromnie wyniosła. Prosto z wartowni szła do kuchni po zupę i nie wychodziła już nigdy z baraku kobiecego po zmroku. Wyglądało więc na to, że nie wpadnie tak łatwo w sidła nocnych łowów, a możność złamania jej głodem przy pracy utrudniał fakt, że przydzielona została do mieszanej kobieco-inwalidzkiej brygady 56., która na bazie żywnościowej przebierała jarzyny lub łatała worki. (Więźniowie z 56. nie mieli wprawdzie dostępu do naszych źródeł kradzieży, ale praca ich była stosunkowo lekka). Nie znałem jeszcze wówczas na tyle obozu, aby móc przewidzieć, jak się ta cicha walka skończy, toteż bez wahania przyjąłem zakład o pół pajki chleba z inżynierem Polenko, zawiadowcą składu jarzyn na bazie, że dziewczyna nie ulegnie. Cała ta gra podniecała mnie w sposób, że tak powiem, patriotyczny – zależało mi na tym, żeby barwy biało-czerwone załopotały dumnie na maszcie zwycięskiej cnoty. Po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu ani mi w głowie były jeszcze kobiety i naprawdę skłonny byłem uwierzyć pogróżkom sędziego śledczego, że „żyć będę, ale przespać się z kobietą nie zachcę”. Wykorzystując swą pozycję tragarza zaprzyjaźnionego z „urkami”, zagrałem więc nieuczciwie wobec Polenki i przedstawiwszy się dziewczynie jako student z Warszawy (żeby uniknąć pozorów mezaliansu), zaproponowałem jej fikcyjne małżeństwo, które w ramach etyki obozowej uchroniłoby ją na pewien czas od łapanki przez osobliwe ius primae noctis. Nie pamiętam już teraz, co odpowiedziała, ale musiało to być coś w rodzaju „jak pan śmie”, bo dałem za wygraną. Polenko dostał ją do składu jarzyn i pilnie doglądał, żeby nie kradła nadpsutych marchewek i solonych pomidorów z beczek. Mniej więcej w miesiąc po zakładzie przyszedł wieczorem do naszego baraku i bez słowa rzucił na moją pryczę podarte majtki kobiece. Odważyłem mu dokładnie, i również w milczeniu, pół pajki chleba.
Odtąd dziewczyna odmieniła się zupełnie. Nie spieszyła się jak przedtem po zupę do kuchni, ale wróciwszy z bazy, goniła się po zonie do późnej nocy jak nieprzytomna kotka w okresie marcowego parzenia. Miał ją, kto chciał, pod pryczą, na pryczy, w separatkach techników, w składzie ubrań. Ilekroć mnie spotykała, odwracała głowę, zaciskając konwulsyjnie usta. Raz tylko, gdy zaszedłszy przypadkowo do składu kartofli na bazie, przyłapałem ją na kartoflisku z brygadierem 56., garbatym pokurczem Lewkowiczem, wybuchnęła spazmatycznym płaczem i wracając wieczorem do zony, tamowała łzy dwiema drobnymi piąstkami. Spotkałem ją w roku 1943 w Palestynie. Była już zupełnie starą kobietą. Zmęczony uśmiech na pomarszczonej twarzy odsłaniał szczerby w spróchniałych zębach, a przepocona koszula drelichowa pękała od dwóch obwisłych piersi, wielkich jak u karmiącej matki.
W Jercewie znany był powszechnie inny epizod, nie dlatego zresztą, żeby był wyjątkowy lub niecodzienny, ale dlatego, że jego bohaterka stawiała dość długi jak na precedensy obozowe opór. Tym razem chodziło o kruczowłosą Tanie, śpiewaczkę opery moskiewskiej, która przypłaciła wyrokiem dziesięcioletnim parę nadprogramowych tańców na balu dyplomacji zagranicznej. Skierowano ją z miejsca jako „politycznie podejrzaną” do brygady „lesorobów”. Cóż ta filigranowa dziewczyna o wąskich, delikatnych dłoniach mogła robić w lesie? Chyba tylko dorzucać gałęzie do ogniska, gdyby trafiła na ludzkiego brygadiera. Miała jednak nieszczęście podobać się niskiemu „urce” Wani i olbrzymim toporem oczyszczała zwalone jodły z kory. Wlokąc się o parę metrów za brygadą rosłych chłopów, przychodziła wieczorami do zony i resztkami sił ruszała do kuchni po swój,,pierwszy kocioł” (400 gramów chleba i dwa talerze najrzadszej zupy – poniżej 100% normy). Było widoczne, że ma gorączkę, ale,,lek-pom” (pomocnik lekarza, coś w rodzaju felczera) przyjaźnił się z Wanią i nie chciał jej dać za nic zwolnienia. Trwało to wszystko dwa tygodnie; po upływie tego rekordowego jak na brygadę leśną terminu Tania przydreptała wieczorem do baraku „lesorubów” i nie patrząc w twarz brygadierowi, zwaliła się ciężko na jego pryczę. Miała ten szczęśliwy instynkt, że potraktowała całą sprawę na wesoło i została czymś w rodzaju markietanki brygadowej aż do chwili, gdy jakaś pożądliwa łapa naczelnika wyciągnęła ją za włosy z grzęzawiska i posadziła za stołem rachmistrzów obozowych. Słyszałem ją potem parę razy śpiewającą ładne piosenki rosyjskie w baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” przy wtórze głuchych pomruków „moskowskaja bladź”, które dochodziły z brygady „lesorubów”. Co by było, gdyby przestała się podobać swemu „naczalniczkowi” i wróciła do „chłopów z lasu?”
Głód, głód… Potworne uczucie, zamieniające się w końcu w abstrakcyjną ideę, w majaki senne, podsycane coraz słabiej gorączką istnienia. Ciało przypomina przegrzaną maszynę, pracującą na zwiększonych obrotach i zmniejszonym paliwie, zwłaszcza gdy w okresach przesilenia zwiotczałe ręce i nogi upodobniają się do starganych pasów transmisyjnych. Jaka jest granica jego działania, poza którą chyląca się do upadku godność ludzka odzyskuje na nowo swą zachwianą równowagę? Nie ma żadnej. Ileż to razy ja sam, rozpłaszczywszy pałającą twarz na oblodzonej szybie kuchni, żebrałem niemym spojrzeniem u złodzieja leningradzkiego Fiedźki o jeszcze jedną chochlę „rzadkiego”? A czyż najlepszy mój przyjaciel, stary komunista i towarzysz młodzieńczych lat Lenina, inżynier Sadowski, nie wyrwał mi raz na opustoszałym pomoście obok kuchni blaszanki z zupą, aby nie dobiegłszy z nią nawet do wychodka, wychłeptać po drodze gorącą ciecz spragnionymi wargami? Jeżeli istnieje Bóg, niech karze bezlitośnie tych, którzy łamią ludzi głodem.
Jedyne możliwości dorywczego zaspokajania głodu mieli tragarze w okresach zmniejszonej czujności na bazie żywnościowej i więźniowie bez konwoju, którzy wychodzili do pracy poza zonę na mocy specjalnych przepustek. Za zoną nie było jednak również najlepiej. Z wartowni widzieliśmy nieraz ogonki przed małym drewnianym domkiem u wejścia do miasteczka. Cała straż i administracja obozowa miały prawo kupować w nim codziennie poza normalnym przydziałem dwa kilogramy czarnego chleba i kawałek końskiej kiełbasy, a raz na tydzień pół litra wódki. W głębi miasteczka istniał wprawdzie jeszcze jeden sklepik, tak zwany spiecłarok, ale otwierał swoje podwoje tylko dziesięciu wymienionym imiennie dygnitarzom obozowym. Na czele tej listy kroczył naczelnik obozów kargopolskich,,,kapitan gosudarstwiennoj biezopasnosti” Kolicyn, za nim szedł naczelnik Trzeciego Oddziału NKWD obozów kargopolskich, na trzecim miejscu figurował naczelnik zaopatrzenia obozów kargopolskich, Blumen, na czwartym naczelnik obozu w Jercewie, Samsonow, a potem sześciu naczelników głównych „łag-punktów”. Z nich wszystkich najlepiej pamiętam Blumena, ponieważ cała baza żywnościowa trzęsła się ze strachu, ilekroć przychodził na inspekcję. Opasłego wieprza, z olbrzymim złotym zegarkiem na przegubie prawej ręki i niezliczoną ilością pierścieni na palcach obu rąk, poprzedzał zawsze w mroźnym powietrzu niewidoczny obłoczek perfum. Mówił mało i prawie zawsze to samo: „Nado czestno rabotat', zakluczonnyje, eto wam nie kurort”, ale jak żywa stoi mi przed oczyma jego wściekła, nalana gęba, gdy spostrzegłszy nadgniłą marchewkę za pazuchą jednej z robotnic, rozerwał jej bluzkę i koszulę na piersi i wychłostał pulchną łapką po obu policzkach. Ten fakt był na bazie przedmiotem nietrudnych do odgadnięcia komentarzy. Nikt, kto nie przeżył obozów sowieckich, nie potrafi zdać sobie sprawy z rozmiarów antysemityzmu w Rosji, tym gwałtowniejszego i bardziej zaciekłego, że tłumionego i tępionego od góry. Tak więc gruba dziesiątka zaopatrywana była nieco lepiej i nieraz nasz dobroduszny konwojent nie umiał powstrzymać westchnienia skargi, gdyśmy wyładowywali „szampanskoje” lub „konfiety” dla „spiecłarka”. Mieli i oni – tam na wolności – swoją hierarchię, swoje drobne zawiści i kłopoty…
Jedynie w łaźni ocenić można było naocznie skutki głodu, w barakach bowiem więźniowie spali na ogół nie rozdziani. Mała izdebka tonęła zawsze w szarówce sączącego się przez brudne szyby światła i w kłębach pary, unoszących się z wielkiej drewnianej kadzi wrzątku. Przed wejściem do niej oddawało się na żelaznych obręczach ubranie i bieliznę do odwszenia i otrzymywało w zamian za to mały kawałek szarego mydła wielkości kamienia, jakiego używa się do gry w domino. Odwszone ubrania, nawleczone żelaznymi kolczykami na długi drąg, przynosił po trzydziestu minutach z dezynfektora stary pop i opuściwszy żerdź do tyłu, zrzucał na podłogę w sionce. Przyjemnie było poczuć na czystym ciele twarde plastry rozgrzanego płótna. Innej formy zmiany bielizny nie było; chodziliśmy do łaźni mniej więcej co trzy tygodnie i były to jedyne chwile, kiedy myliśmy się naprawdę, nie poprzestając na wilżeniu śniegiem zaropiałych oczu, twardych jak skorupa nozdrzy i zamulonych ust. Chudy i półnagi nauczyciel z Nowosybirska – podobny do jogi hinduskiego, gdy zaciągniętymi mętną błoną oczami przyglądał się kąpiącym – wydzielał nam w łaźni po dwa cebrzyki wody; jeden wrzącej i jeden zimnej. Blade cienie o zapadniętych brzuchach i klatkach piersiowych, na owrzodzonych nogach sterczących jak dwie połamane zapałki ze szpulki bioder i o sflaczałych genitaliach zwisających w przekłutym worku, uginały się pod ciężarem cebrzyków, dysząc ze zmęczenia w parnym zaduchu izdebki. Nauczyciel z Nowosybirska spełniał tu rolę eunucha z łaźni tureckiej, bo wykonywał niezmiennie swe funkcje, gdy do kąpieli przychodziły kobiety. Za szczyptę machorki na papierosa można się było od niego dowiedzieć, czy mają ładne piersi i uda, czy stare spłaszczyły się już jak kloce uderzane młotem mechanicznym tak, że ich głowy wyrastają wprost z rozdętych monstrualnie bioder i nóg powykręcanych na podobieństwo sękatych konarów, a młode czy zachowały jeszcze resztki dziewczęcej wstydliwości i wyraźną linię ramion.
W ów dzień ukradł mi ktoś z ławki kawałek mydła i mimo woli zakląłem wściekle w języku ojczystym. Stojący obok nad cebrzykiem gorącej wody niski, siwiejący staruszek podniósł na mnie łagodne oczy i zapytał, z trudem wymawiając każde słowo po polsku:
– Znał pan może Tuwima?
– Osobiście nie – odpowiedziałem, ogłuszony tym niezwykłym pytaniem – ale z czytania…
– No, to niech mi pan umyje plecy.
Gdy nacierałem jego wychudłe plecy mydłem, wyjaśnił mi wszystko, pokasłując bez przerwy. Profesor Borys Lazarowicz N. skończył przed wojną gimnazjum rosyjskie w Łodzi i wyjechał po rewolucji do Rosji. Z tych czasów pamiętał młodszego od siebie gimnazjalistę Tuwima, a dopiero potem dowiedział się o nim z prasy jako o znanym poecie polskim. W roku dwudziestym piątym pan N., wówczas już profesor literatury francuskiej w klasie prozy Instytutu Briusowa w Moskwie, sprowadził z Łodzi młodziutką dziewczynę Olgę, ożenił się z nią, umieścił na politechnice i po paru latach postarał się dla świeżo upieczonego inżyniera elektryka o posadę w jednej z fabryk moskiewskich. W roku 1937 państwo N. zostali aresztowani i skazani na dziesięć lat za prowadzenie salonu literackiego w Moskwie, w którym zajmowano się wyłącznie literaturą polską. Po trzech latach rozłąki spotkali się przypadkowo w jednym z „łagpunktów” kargopolskich i przyjechali teraz razem (wypadek nie notowany w kronice obozów sowieckich) do Jercewa.
Tegoż jeszcze wieczoru poznałem Olgę, młodą i ładną kobietę, która spojrzeniem pełnym smutku i niemego uwielbienia wodziła za swym nieporadnym mężem, a nazajutrz byliśmy już wszyscy troje serdecznymi przyjaciółmi. Miły staruszek wyrzucony został niedawno jako wybrakowany robotnik na szmelc i z kartką „pierwszego kotła” odesłany do „trupiarni”; jego żonę przydzielono w Jercewie do 56. brygady na bazie żywnościowej, gdzie łatała worki i przebierała zgniłe jarzyny. Profesor N. nie potrafił znieść głodu i żył myślą o jedzeniu jak największą, starczą namiętnością swego życia. Przynosiłem mu nieraz z bazy parę pieczonych kartofli lub skrawek solonej „treski” (olbrzymiej ryby północnej, podobnej w smaku do sztokfisza) i dopiero gdy połknął łapczywie wszystko, co wsunąłem mu niepostrzeżenie do ręki, udawało mi się wyciągnąć go na zwierzenia. W Instytucie Briusowa – który pomyślany był jako szkoła przyszłych pisarzy z klasami prozy, poezji, dramatu i krytyki literackiej – wykładał prozę francuską, głównie Balzaca. Opowiadał mi o dziwnych kolejach losu, jakie przebyła twórczość Balzaca w Rosji sowieckiej, sterowanej wśród burz i nawałnic zmieniającymi się nieustannie kursami politycznymi. W pierwszych latach po Rewolucji Balzac był czczonym powszechnie autorem Chłopów; w latach trzydziestych ten entuzjazm opadł w krzyżowym ogniu krytyki marksistowskiej, która przypuściła gwałtowny szturm na jego rojalistyczno-zachowawcze Okopy Świętej Trójcy; tuż przed Wielką Czystką stał się znowu modny jako niezrównany piewca porastających w tłuszcz nuworyszów z każdej gwardii przybocznej panującego reżimu. Pamiętam również, że wygłodzony staruszek zaklinał mnie ze łzami w oczach, żebym – jeśli wyjdę kiedykolwiek na wolność – czytał tylko największego pisarza rosyjskiego Gonczarowa, a zwłaszcza jego,,genialne studium o Cervantesie”. Raz zaś, w dowód przyjaźni i zaufania, przyniósł mi numer „Intiernacjonalnoj Litieratury” i z niepohamowanym obrzydzeniem kazał mi przeczytać artykuł jakiegoś komunisty angielskiego, Upadok i razruszenije Britanskoj Impierii.
Stary profesor polubił mnie szczerze i śmiem nawet twierdzić, uważał mnie po trosze za swego ucznia, ja zaś jeszcze dzisiaj – choć niewiele przecież mogłem się od niego nauczyć w obozie – zaliczam go z wdzięcznością w poczet mistrzów mojej młodości. Bywało, że po nocnej zmianie oczekiwał mnie na wartowni jak zniecierpliwiony profesor w seminarium i nie dając mi skończyć porannej zupy, ciągnął mnie w słoneczne dnie na małą ławeczkę w pobliżu drutów. Siadaliśmy wówczas obok siebie – on drżący z przejęcia, a ja półżywy ze zmęczenia – i wpatrzeni w białą kartę zaśnieżonej równiny, poliniowaną długimi szeregami drutów i poprzecinaną co parę metrów kluczami wiolinowymi słupów, śpiewaliśmy jak z nut nasze poranne colloquium. Musiałem powtarzać wolno wszystko, czego się nauczyłem na poprzednich lekcjach; ilekroć się pomyliłem, staruszek poprawiał mnie rozdrażnionym głosem, a gdy udało mi się przebrnąć zwycięsko przez wilcze doły, najeżone nazwiskami, faktami i jego ulubionymi powiedzeniami, dawał mi „otliczno”, wszystkie drobne potknięcia kładąc na karb klejących się oczu i „nocznogo truda”. Czasem, ku mojej radości i dumie, nasze role na lekcjach się zmieniały i profesor wysłuchiwał uważnie wszystkiego, co działo się w literaturze europejskiej i polskiej w czasie jego pobytu w więzieniu. Pamiętam, jak jego zgaszone daremną walką z głodem oczy zapłonęły na chwilę, a na obwisłe policzki wystąpiły ceglaste wypieki, gdy mu opowiadałem o tomistycznej teorii sztuki Maritaina, którą poznałem na Uniwersytecie Warszawskim w przeddzień wybuchu wojny. Ta idylla trwała zaledwie trzy miesiące. W marcu 1941 roku profesora N. odesłano etapem do Mostowicy – w sam czas, bo w Jercewie zaczynał się straszliwy głód, a na bazie coraz trudniej było o parę pieczonych kartofli.
Pierwsze oznaki wielkiego głodu pojawiły się z końcem zimy 1941 roku, a na wiosnę już cały obóz zmartwiał i przyczaił się w oczekiwaniu decydującego ciosu. Zupa w kuchni zrzedła, chleb był coraz częściej nie doważony, znikły zupełnie śledzie, które dodawano niekiedy na „trzeci kocioł” (stachanowski) ku nieopisanej radości starego Dimki. Skutki nie dały na siebie również długo czekać. Brygady wracały z pracy coraz powolniejszym krokiem, wieczorem ledwie się można było przepchnąć na ścieżkach w zonie przez grupki błądzących po omacku „kurzych ślepców”, w poczekalni lazaretu czekały – przygotowane już zawczasu na oględziny lekarskie – spuchnięte kłody obnażonych nóg pokryte ropiejącymi ranami szkorbutu, duże sanie przywoziły codziennie z lasu jednego lub dwóch „lesorubów” zemdlonych z wycieńczenia. Głód nie kończy swego władania w nocy, przeciwnie, niewidzialnym swym orężem atakuje skryciej i celniej. Jeden jedyny Ałganow, stary Rosjanin z brygady ciesielskiej, modlił się do późnej nocy, ukrywszy twarz w dłoniach. Reszta spała w martwej ciszy baraku gorączkowym snem agonii, łapiąc ze świstem półotwartymi ustami powietrze, przewracając się niespokojnie z boku na bok, majacząc i szlochając rozdzierającym szeptem przez sen. Mnie samemu śniły się wówczas sceny erotyczno-ludożercze; miłość i głód wróciły do swego wspólnego pnia biologicznego i wyzwoliły z najgłębszych zakamarków podświadomości kobiety ulepione z surowego ciasta, pokąsane w niesamowitych orgiach, ociekające krwią i mlekiem, oplątujące rozpaloną głowę ramionami pachnącymi jak świeże pędy. Budziłem się zlany potem i zaczadzony zazwyczaj o tej porze, gdy w odległości dwóch kilometrów od zony mknął jak świetlista strzała dźwięku ekspres z Moskwy do Archangielska. Ałganow modlił się jeszcze, a Dimka – mimo że pop – przyglądał mu się z nienawistną pogardą, wystukując drewnianą łyżką swoje świeckie godzinki głodu na wyciągniętej sztywno protezie. Od paru dni Dimka zgodził się za dodatkowy talerz zupy pomagać trzem niedołężnym asenizatorom i wracał przed północą kusztykiem do baraku mokry i prześmierdły jak szczur klozetowy. Stary nałóg kazał mu jeszcze czasem zajrzeć do cebrzyka pomyj, ale na czystym dnie nie było już od dawna ani jednej główki od śledzia. Raz wrócił z niezmiernie tajemniczą i rozradowaną miną i wyciągnąwszy zza pazuchy kawał krwistego mięsa, przypiekał go długo na wygasającym ognisku. „Niech on się tu modli – śmiał się szeptem, gdyśmy szarpali zębami łykowatą pieczeń – a my sobie tymczasem w czwórkę, haps, zabłąkanego pieska do latryny”.,,Naturalnie – odpowiedziałem, śmiejąc się również – psy Panaboże pilnują na łańcuchach królestwa niebieskiego i nie zawieruszą się nigdy do obozu”. W baraku, niby w kostnicy, sen wyciskał z dwóch leżących nieruchomo szeregów żywych trupów coraz słabsze westchnienia, bulgocące jak bańki na powierzchni zatrutego bajorka cichym płaczem.
Zwykło się mówić, że „potrzeba jest matką wynalazków”, ale trzeba mi było aż dwóch miesięcy, aby się zorientować, że z mąki zmiecionej po wyładowaniu każdego wagonu można gotować papkę, która świetnie zakleja dziury w żołądku. Odtąd chodziliśmy na bazę z małymi blaszankami i w przerwie obiadowej, wystawiwszy przed stróżówką wartę, mieszaliśmy patykami na gorącej blasze lekarstwo na głód. W drugiej połowie maja udoskonaliłem tę technikę jeszcze bardziej i na pół godziny przed zakończeniem dziennej pracy i powrotem do zony miesiłem w kociołku duży kawał zaczynu, aby zaraz potem cienką i równą warstwą surowego ciasta oblepić w najciemniejszym rogu cerowni worków nagie piersi pani Olgi. Tak wywatowana, przechodziła ona obronną ręką przez wszystkie rewizje na wartowni, drżąc jedynie na myśl o dniu, w którym strażnik u wrót obozu, poprzestający wobec kobiet na pobieżnym tylko macaniu, zastąpiony zostanie przez ospowatą dozorczynię Nadieżdę Michajłownę. Spotykaliśmy się po zmroku w składzie starych ubrań, dzieląc ugotowane kluski na cztery równe części: jedną dla magazyniera szmaciarni za,,lokal”, jedną dla Dimki i dwie dla nas. Bywa, że i w obozie ziścić można najśmielsze sny.
Z Mostowicy nadchodziły tymczasem smutne wieści. Więźniowie przechodzący etapem przez „pieriesylnyj” opowiadali mi, że stary profesor umiera z głodu, nie myje się i nie goli, nie wychodzi z,,trupiarni” poza godzinami posiłku i żebrząc na pomoście przed kuchnią, dostaje często ataków obłędu głodowego. Z brudnego skrawka papieru, jaki pani Olga otrzymała od niego przez okazję na parę dni przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej, wyczytaliśmy jednak zdanie, z którego wynikało, że nie ze wszystkim jeszcze rozluźniły się władze jego umysłu.
„Skazy, pożałujsta, Gustawu Josifowiczu – pisał – czto ja ponimaju tiepier wielikolepno, kak choroszyj socriealist był Knut Gamsun”.
My, ludzie bici – mówili – mamy odbite wnętrzności; oto dlaczego krzyczymy po nocach.
Dostojewski, Zapiski z martwego domu
Mimo że światło paliło się w barakach od zmroku do świtu, mieliśmy bardzo wyraźne poczucie zbliżającej się nocy.
Po pracy i zupie wieczornej więźniowie mieli jeszcze dwie do trzech godzin wytchnienia. Spędzali je różnie: jedni, przysiadłszy ze zwieszonymi nogami na pryczach, cerowali swoje znoszone ubrania obozowe lub pisali listy na drewnianych kuferkach; inni wybierali się w odwiedziny do znajomych; młodsi szli pod barak kobiecy; stachanowcy, którym przysługiwało prawo korzystania ze sklepiku obozowego, wyruszali doń, aby się upewnić, czy na pustych półkach w ciemnej izdebce nie pojawiła się przypadkiem końska kiełbasa – jedyny produkt, wystawiany w obozie na sprzedaż mniej więcej co trzy miesiące; chorzy przygotowywali się do wizyty w ambulatorium, a brygadierzy wypełniali w pośpiechu ostatnie wykazy dla „normirowszczika”. We wszystkich tych czynnościach jedna cecha była wspólna – naśladowały one niezdarnie i na swój sposób życie na wolności. Często dla bystrego obserwatora był to niby taniec cieni, zapożyczających gesty, odruchy i nawyki z dawnego życia, celebrujących tym gorliwiej samą formę, im mniej w niej było treści. Słyszało się niekiedy więźniów mówiących: „Zawsze grywałem po kolacji w warcaby” albo: „Moja zona skarżyła się zawsze, że zamiast spać, chodzę po cudzych kominkach. Ot, priwyczka kak priwyczka, została na całe życie”. Naśladownictwo wolności było, rzecz prosta, podświadome, ale bez niego życie w obozie byłoby nie do zniesienia, i nikt, kto wiedziony instynktem samozachowawczym bronił się w ten jedyny sposób przeciwko beznadziejności i rozpaczy, nie zastanawiał się, czy przebywa w świecie rzeczywistych zjawisk czy urojonych zjaw. Można się spierać, jak dalece ta postawa była jedynie naturalną formą zachowania się ludzi, którzy większą część swego życia spędzili na wolności, nie zaś sztucznym odruchem samoobronnym martwych za życia niewolników, lecz jedno pozostaje niewątpliwe: niepodobna zrozumieć niewoli, nie przykładając do niej najbardziej nawet skrzywionych i wypaczonych miar wolności.
Opis ten obejmuje zresztą jedynie nielicznych więźniów, którzy pogrążając się podobnie jak inni w topieli obozu, próbowali przecież wydobyć się z jej wirów i głębi rozpaczliwymi ruchami rąk. Większość bowiem – przerażająca większość, do której na początku i pod koniec pobytu w obozie i ja się zaliczałem – jeżeli schodziła z prycz po zjedzeniu zupy wieczornej, to chyba tylko po to, by dopełnić pustkę w żołądkach litrem wrzątku, który stał w rogu każdego baraku. Proces rozkładu był tu więc zdumiewający: lenistwo i przymusowa ociężałość przyspieszały śmierć, a nienaturalne ożywienie oddalało ją na czas trudny do przewidzenia. Można było być pewnym, że więzień, który tonąc nie tylko nie uczynił najmniejszego ruchu, ale przeciwnie, lał w siebie w przystępie szału głodowego bezużyteczny balast wrzątku, pójdzie którejś nocy na dno jak kamień, a nazajutrz świt wyrzuci na mieliznę pryczy jego obrzękłe i monstrualnie wzdęte zwłoki. Jeżeli omijała go śmierć podobna do pęknięcia nadmuchanego pęcherza, puchł stopniowo, potem wracał na krótko do siebie, by wreszcie lec w,,trupiarni” obok takich samych jak on szkieletów ludzkich obciągniętych skórą. Ciekawe, że koleje życia obozowego więźniów, którzy przed śmiercią bronili się pewną minimalną choćby ruchliwością, były wręcz odwrotne; zachowawszy przez parę lat stosunkowo dobrą kondycję fizyczną, zaczynali pewnego dnia gwałtownie puchnąć i umierali na ogół z obrzęku głodowego w chwili, gdy znużone serce nie było już w stanie dostawić krwi na tak wydłużonych arteriach komunikacyjnych.
W każdym razie w warunkach życia i pracy, jakie dane były więźniom w obozie, najskromniejsza nawet dyscyplina wypoczynku wymagała ogromnych wysiłków woli lub takich pokus, które byłyby silniejsze od śmiertelnego zmęczenia po jedenastogodzinnej pracy o głodzie. Dla większości więźniów powrót do zony i tak bardzo przez cały dzień upragnione spoczęcie na pryczy były złudną i samobójczą formą wzmocnienia organizmu.
Wieczorem barak, opustoszały w kilku zaledwie miejscach, przedstawiał osobliwy widok. Na niektórych pryczach więźniowie leżeli bez ruchu, zdjąwszy tylko buty, i wpatrywali się bezmyślnie w swoich sąsiadów z przeciwka, oszczędzając sobie najmniejszego nawet poruszenia ręką lub nogą; na innych tworzyły się małe grupki rozmawiających w bezładnych pozycjach półleżących i one to nadawały barakowi charakter szpitala, gdzie nawet w godzinach wolnych od zabiegów lekarskich mówi się tylko bardzo przyciszonym szeptem; goście z innych baraków zbierali się na ogół albo przy piecu, albo na pryczach swych gospodarzy i jako jedyni więźniowie w pełni ubrani wyglądali jak ludzie zdrowi, odwiedzający chorych znajomych. Palące się bez przerwy światło kilku żarówek zaostrzało ten obraz w sposób realistyczny, ale bynajmniej nie niesamowity. Było w nim coś ze spokoju, z ulgi, z parującego zmęczenia i ze smutku przymusowego odosobnienia. Atmosfera baraku zdawała się mieć w sobie pocieszający akcent prowizorium. Błyski ognia palącego się na kominku odbijały się matowymi refleksami w taflach szyb – białych od wewnątrz, a krystalicznie czarnych od zewnątrz. Patrząc od drzwi, można było spiętrzone na pryczach łachy wziąć za porzucone w nieładzie posłania, a onuce, suszące się na glinianym okapie pieca i na sznurkach przewieszonych między pionowymi belkami stropów, za świeżo wypraną bieliznę. Nie wygląd baraku był więc straszny. Straszny był wygląd jego mieszkańców, gdy się od drzwi szło coraz dalej w głąb i chwytało po drodze spojrzenia, w których cień śmierci – jak w szpitalach dla nieuleczalnie chorych – rozwijał się już do lotu na skrzydłach nocy. Gdyż więźniowie, którzy po powrocie do zony rzadko schodzili z prycz, mieli bardzo wyraźne poczucie zbliżającej się nocy i oczekiwanie na nią liczyli przyspieszonym biciem serca.
Pamiętam, jak pierwszego wieczoru po przyjeździe do obozu wróciłem jeszcze na chwilę z ambulatorium do baraku i przystanąłem zdumiony wyrazem twarzy starca, który siedział przy piecyku do połowy rozebrany i żelaznym prętem grzebał w ognisku. Jego pomarszczone, zwiotczałe policzki opadały niemal na wyliniałą miotełkę brody, odsłaniając ogromne, rozjarzone oczy szaleńca. Nie potrafię już dziś dokładnie powiedzieć, jaki był ich wyraz, ale teraz nawet nie mogę się obronić przed uczuciem, że patrzyłem w oczy człowieka martwego za życia, człowieka, który wie, że umarł już dawno, choć jego wyschnięte serce tłucze się jeszcze ciągle w pustym worku ciała. Była w nich nie rozpacz zbliżającej się śmierci, ale beznadziejność trwającego na przekór wszystkiemu życia. Dobrze jest mówić o nadziei tym, którzy oczekują czegoś od przyszłości; ale jak natchnąć nią człowieka zbyt słabego, aby położyć kres swoim cierpieniom własną ręką? Jak przekonać o tym jedynym przywileju wolnej woli w niewoli człowieka z gruntu religijnego, który nawet w swych błaganiach o błogosławieństwo śmierci oczekuje jej jak najwyższego daru nieba? Wszystko się skończyło, wszystko pękło, pozostała jedynie najstraszliwsza tortura życia w próżni, a przecież ta ręka, przeznaczona, zdawałoby się, do tego, by uciszyć niepotrzebne bicie serca, rzuca nagle pogrzebacz i kreśli jak ognistym mieczem szeroki znak krzyża od zmarszczonego czoła poprzez obrośniętą pierś do fałdów brzucha, podwiązanych cienkim rzemieniem. Jest istotnie w życiu niektórych więźniów coś nieodgadnionego i wstrząsającego; zdają się mieć ostatnią nadzieję, że zabije ich w końcu beznadziejność, i zadręczając się w milczeniu tym nieludzkim cierpieniem, wykrzesują zeń nikłą iskierkę nadziei, jaką daje myśl o śmierci. Religijność ich nie jest więc religijnością ludzi, którzy wierzą w mistyczne odkupienie dusz strudzonych wędrówką ziemską, ale wdzięcznością dla religii, głoszącej wieczne odpoczywanie. Są to religijni samobójcy, Chrystusowi czciciele śmierci, wierzący w wyzwoleńczą potęgę grobu, a nie w życie pozagrobowe. Śmierć urasta w ich pojęciu do rozmiarów najwyższego dobra, na które jedynie warto czekać, gdy już od dawna wszystko inne zawiodło. Może dlatego, że kładą na jej błogosławioną obietnicę tak przejmujący akcent, łatwiej zrozumieć ich nienawiść do życia. Więźniowie o martwych i płonących niesamowitym blaskiem oczach nienawidzą siebie i innych tylko za to, że wbrew najskrytszym nadziejom ciągle jeszcze żyją. „Powinniśmy umrzeć – słyszałem ich niejednokrotnie mówiących – my, gnój ludzki, powinniśmy umrzeć dla własnego dobra i bożej chwały”.
Poznałem potem nieco bliżej tego człowieka. Stary góral czeczeński (mały, autonomiczny rejon na Kaukazie) pracował na bazie przy wybiórce kartofli. Raz jeden tylko, gdy mu podarowałem kawałek solonej,,treski”, opowiedział mi trochę o sobie, przyglądając mi się nieufnie spod krzaczastych brwi spojrzeniem, które w świetle dnia zmieniało się z szalonego na dzikie. Do reszty otoczenia, nie wyłączając najbliższych sąsiadów na pryczy, odnosił się wrogo.
Kolektywizacja pozbawiła go niewielkiego gospodarstwa na stokach Kaukazu – kilku morgów ornej ziemi i pastwiska. Aresztowano go w roku 1936, gdy odmówił wydania worka pszenicy i zabiwszy dwa barany z kolektywnego stada, które powierzono jego opiece, zakopał poćwiartowane mięso w ziemi. Rodzinę, złożoną z żony i trojga dzieci, zesłano w niewiadomym kierunku i nigdy już nie dowiedział się o jej losie. Na śledztwie z uporem odmawiał wskazania kryjówki i wydania pszenicy. Skatowano go tak, że jeszcze w roku 1941 miał na całym ciele sine plamy, ale uroiwszy sobie, że jest to jedyna, na jaką go stać, forma zemsty za zniszczenie całego życia, nie wykrztusił z siebie do końca ani słowa. Po ostatnim przesłuchaniu odniesiono go nieprzytomnego do celi, a w kilka dni później – gdy już było jasne, że raczej umrze, niż powie, gdzie ukrył mizerną resztkę swego własnego niegdyś dobytku – odesłano go z wyrokiem 15-letnim najpierw do Kotłasu, a w roku 1939 do Kargopola.
– Co mi zostało – pytał – poza śmiercią? Rodziny nie mam, do kołchozu nie pójdę, bo jestem za stary, gór już nigdy nie zobaczę… Modlę się codziennie o rychłą śmierć.
Istotnie, co wieczór stary Czeczeniec zjadał swoją zupę, grzebał chwilę w ognisku żelaznym prętem, ukrywszy czasem zaczerwienioną od żaru twarz w żylastych dłoniach, właził z powrotem na pryczę, zmawiał krótką modlitwę i zasypiał. I dziwna rzecz: właśnie on, który był,,człowiekiem bitym”, „miał odbite wnętrzności”, nie krzyczał nigdy po nocach; niekiedy tylko jęknął cicho z bólu, przewracając się z boku na bok, lub majaczył szeptem przez sen o śmierci i Bogu…
Nie o takich jednak jak on więźniach myślałem, zaczynając ten rozdział. Myślałem o tych, którzy się boją śmierci i w których oczach ten lęk odmalowuje się wieczorem jako lęk przed nocą. Dopiero pod koniec pobytu w obozie uświadomiłem sobie lepiej, z jakich uczuć składała się ta codzienna agonia oczekiwania.
Więzień przychodzący po pracy do zony miał pewność, że z każdym dniem swego pobytu w obozie przeskakuje zdrowiem i wytrzymałością fizyczną całe lata i zbliża się do śmierci z szybkością, wyłączającą świadomość umierania. Śmierć – w obozie właśnie dlatego, że łamała brutalnie prawa czasu, że groziła nieustannie, a uderzała znienacka i nieoczekiwanie – nabierała metafizycznej nieobliczalności, stawała poza czasem naszego życia, wyłamywała się z rytmu naszego biologicznego istnienia. Więzień szedł do ambulatorium i dowiadywał się, że mu nic nie jest; czuł jednak, że jeśli nie jest chory na chorobę, która ma swą określoną nazwę i objawy, to przecież oddycha z trudem, robi pod siebie, płacze bez powodu, gdy jest przez chwilę sam, dotyka drżącymi rękami serca ściśniętego w kleszczach bólu, potyka się i upada na równej drodze, puchnie w zastraszający sposób, odpędza na próżno sprzed oczu ogniste płaty. Na zupełne wycieńczenie organizmu nie ma niestety innego lekarstwa poza lepszym i obfitszym jedzeniem lub długim wypoczynkiem;
ambulatorium zaś nie było kuchnią, a do,,trupiarni” odsyłało się tylko więźniów z nieuleczalną wadą serca, gruźlicą, pelagrą w ostatnich stadiach i ostrą awitaminozą połączoną z owrzodzeniem całego ciała. Była to więc może przesada, ale każdy więzień zasypiał codziennie z myślą, że śmierć zaskoczy go właśnie tej nocy we śnie. Bał się tego zaskoczenia. Bał się umrzeć, nie wiedząc, kiedy, jak i na co umiera.
Drugim motywem naszego lęku przed śmiercią, ukrytą w rojeniach wyobraźni za czarną zasłoną nocy, było to, co w normalnych warunkach osłabia na ogół jej przerażającą fascynację – wspólność. Każdego z nas porażała świadomość, że tuż obok leżą ludzie tak samo bezbronni i wystawieni na podstępny cios wroga. Czemu tak było – nie umiem powiedzieć. Przypuszczalnie dzieliła nas wszystkich ta bezradność. Można, poczuwszy nagle dławiący uścisk śmierci na gardle, wzywać na pomoc ludzi zdrowych, ale jak poruszyć serca, które z głuchym łomotem dobijają się rozpaczliwie do wrót wschodzącego dnia, nie płosząc ich i nie paraliżując znienacka daremnym krzykiem? Defoe opisuje w Journal of the Plague Year ludzi omijających się nawzajem z obawy przed dżumą. Robiliśmy to samo, ale bez równie oczywistych powodów. Można by prawie uwierzyć, przyglądając się nam nocą w baraku, że śmierć jest zaraźliwa. Baliśmy się zarazić nią innych, nosząc już przecież za skórą jej zaczątki. Była to czysta gra pozorów, ale tak silna i przekonywająca, że z nastaniem nocy każdy więzień krył się na parę godzin w twardej skorupie snu, jak gdyby nawet' najcichszym westchnieniem nie chciał przypominać o swoim istnieniu śmierci, skradającej się na sąsiedniej pryczy. Każdy z nas postępował tak samo, ale każdy też z przerażeniem chyba myślał, że jest współtwórcą i zarazem ofiarą tego milczącego porozumienia zadżumionych. I trudno powiedzieć, czy większy ból sprawiała nam myśl, że nie wytrąci nas nigdy z letargu samozachowawczego krzyk konających towarzyszy, czy świadomość, że nikt nie usłyszy również naszego wołania o pomoc. Był to najjaskrawszy zapewne, jaki dane mi było w życiu oglądać, przykład solidarności w egoizmie. Nigdy się o tych sprawach głośno nie mówiło, ale nie było w baraku więźnia, który by z goryczą i niepokojem nie wspomniał chwili, gdy bez najmniejszego drgnienia i spod przymrużonych powiek śledził zwłoki wynoszone w nocy z baraku.
Śmierć w obozie była straszna także i przez swoją anonimowość. Nie wiedzieliśmy, gdzie się grzebie umarłych i czy po śmierci więźnia spisuje się najlapidarniejszy choćby akt zejścia. W czasie pobytu w szpitalu widziałem dwukrotnie przez okno przylegające do drutów ogrodzenia sanie, wywożące zwłoki za zonę. Wyjechały na drogę prowadzącą do tartaku, a potem skręciły nagle w lewo, na rzadko uczęszczaną ścieżkę, którą przed laty wydeptały pierwsze brygady „lesorubów”, i znikły na skraju horyzontu, oderwawszy się jak zdmuchnięta wiatrem plamka od białej płaszczyzny śniegu, by utonąć w bladoniebieskiej ścianie lasu. Tu kończył się zasięg mojego wzroku i tu również zamykała się dla nas wszystkich szczelnie granica pomiędzy życiem a śmiercią. Ten samotny i smutny kondukt pogrzebowy zdążał prawdopodobnie ku jakiejś opuszczonej porębie leśnej, której położenia nie znał w obozie nikt prócz niemego woźnicy. Próbowaliśmy go nieraz wybadać, gdzie ukryto nasz więzienny cmentarz, ale nieszczęsny Ukrainiec wzruszał tylko ramionami, kiwał smętnie głową i krztusząc się z wysiłku, dobywał ze ściśniętego gardła kilka niezrozumiałych dźwięków. Ci, co znali lepiej jego mowę, twierdzili, że ma na myśli leśniczówkę, zbudowaną parę lat temu w miejscu, gdzie kończyła się pierwsza droga obozowa. Nie wydawało nam się to jednak prawdopodobne choćby dlatego, że zimą żadna łopata nie ruszyłaby tam zamarzniętej ziemi, a latem rozmokła polana pękała jak nagrzany owoc kasztanu, wciągając coraz głębiej w bagniste czeluście zawalony domek, obnażone korzenie drzew i drewniany tor dla samochodów. Świadomość, że nikt nigdy nie dowie się o ich śmierci i o tym, gdzie ich pochowano, była dla więźniów jedną z największych tortur psychicznych. Można być człowiekiem niereligijnym, nie wierzyć w życie pozagrobowe, ale trudno pogodzić się z myślą, że raz na zawsze wymazany zostanie jedyny materialny ślad, który przedłuża istnienie ludzkie i nadaje mu wyrazistą trwałość w pamięci ludzkiej. Ta forma lęku przed śmiercią, lub raczej przed zupełnym unicestwieniem, przybierała z biegiem lat u niektórych więźniów charakter dręczącej obsesji. Powstawały ciche układy wielostronne, które w razie uratowania się jednego z uczestników nakładały nań obowiązek powiadomienia rodzin na wolności o dacie śmierci i przybliżonym miejscu pochowania reszty, na ścianach baraków pojawiały się wydrapane w tynku nazwiska więźniów, które pozostali przy życiu towarzysze mieli uzupełniać we właściwym czasie krzyżykami i datami, każdy więzień przestrzegał dokładnie regularnych odstępów w korespondencji z rodziną, aby nagła przerwa mogła dać przybliżone pojęcie o dniu jego śmierci. Wszystko to jednak nie było w stanie stłumić naszego niepokoju na myśl o tym, że obóz sowiecki pozbawił miliony swych ofiar jedynego przywileju, jaki dany jest każdej śmierci – jawności – i jedynego pragnienia, jakie odczuwa podświadomie każdy człowiek – przetrwania w pamięci innych.
Wieczorem więc rozmowy na pryczach dosięgały gorączkowego napięcia pożegnalnych szeptów, a w dwie lub trzy godziny później – około dziesiątej – przygasały, sycząc jeszcze gdzieniegdzie jak rozżarzony miał polany wodą. Od tej chwili spóźniony przybysz do baraku przechodził między pryczami, czując na sobie krzyżujące się spojrzenia leżących. Wszystko ucichało, ale sen długo jeszcze nie nawiedzał więźniów. Kilku modliło się, siedząc na pryczy z łokciami opartymi na podciągniętych lekko kolanach i z twarzami zatopionymi w splecionych dłoniach. Inni leżeli bez ruchu, podłożywszy ręce pod głowę, i wpatrywali się w milczeniu w twarze leżących naprzeciwko towarzyszy. Bezkształtne usypiska ciał ludzkich, łachmanów i barłogów, stłoczone przed chwilą jeszcze w rogach baraku, rozpełzały się na pryczach jak wydmy piaszczyste pokarbowane równomiernym odpływem fal morskich. Światło żarówek zdawało się przyćmiewać za kłębami dymu z machorki, a dogasające na kominku drzewo tliło się coraz słabiej, migocąc na przemian to czerwonymi, to czarnymi refleksami. Za oknami była noc biała od mrozu i rozpłaszczona na szybach lodowatymi kwiatami, wyślizgane deski trzeszczały na ścieżkach od kroków ostatnich przechodniów. Wytężywszy słuch, można było złowić w ciszy nocnej dalekie ujadanie psów i stuk buforów na dworcu jercewskim. Obóz zapadał powoli w sen. Około północy w baraku rozlegało się już pierwsze chrapanie, a w ślad za nim zrywały się ze świstem ciche i przejmujące jęki. Po chwili potężniały, przybierały na sile i zamieniały się prawie w przeciągłe zawodzenie, przerywane suchym łkaniem. Nagle ktoś krzyknął gwałtownie, ktoś inny zrywał się ze snu i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami – jak gdyby bronił się przed nieznanym napastnikiem – siadał na pryczy, wodząc dokoła błędnym spojrzeniem, i oprzytomniawszy naraz, kładł się na powrót na swoim barłogu z rozdzierającym westchnieniem. Wystarczyło obudzić się późno po północy, aby znaleźć się już – jak w sercu wzbierającej burzy – wśród bezładnych majaczeń sennych, nieprzytomnych okrzyków, w których imię Boga przeplatało się z imionami wzywanych nadaremnie krewnych, spazmatycznych szlochów i przeraźliwych jęków. Więźniowie szamotali się niespokojnie we śnie, chwytali się za serce, uderzali wstrząsanymi płaczem ciałami o twarde wyrko pryczy, zasłaniali się przed czymś szeroko rozpostartymi dłońmi, powtarzali monotonnie swoje „pomiłuj”. Jeden jedyny Dimka siedział nieporuszony obok cebrzyka pomyj i oparłszy się rękami o wyciągniętą sztywno protezę, spoglądał obojętnie na kłębowisko ciał zaplątane w sidłach nocy wypłowiałymi oczami, w których suchy płomień bólu nie zaświecił już od lat ani jednej łzy.
Nasz barak wypływał na bezksiężycowe morze ciemności i niby okręt widmo uciekał ścigany co nocy przez śmierć, unosząc pod swym pokładem śpiącą załogę skazańców.
Któregoś wieczoru, gdyśmy jak zwykle zaczęli przekraczać brygadami bramę zony, nasz wzrok zatrzymał się na dużym afiszu, przylepionym do „czerwonej tablicy stachanowców” u rozstajnych ścieżek obozowych. „Godzina ósma. Kino – wołał afisz. – Wielki walc. Barak chudożestwiennoj samodiejatielnosti”.
Był to drugi w Jercewie pokaz filmowy, a pierwszy za mojej bytności w obozie. Rok temu wyświetlano sowiecki film historyczny, na którym Michaił Stiepanowicz W. oglądał samego siebie, jedzącego pieczeń z carskiego stołu, i wycierał co chwilę zaczerwienione oczy na honorowym miejscu, w pierwszym rzędzie zarezerwowanym dla wolnych urzędników obozowych. O nowym filmie chodziły już po obozie słuchy od paru miesięcy, ale nikt w nie nie wierzył. „Co tam kino – mówili więźniowie – daliby lepiej dolewkę zupy albo sto gramów chleba więcej”. W gruncie rzeczy jednak te słowa nie odpowiadały prawdzie. Kino było czymś więcej niż chleb i jeśli więźniowie wyrażali się o nim pogardliwie, to tylko dlatego, że wierzyli w spełnienie się jedynie takich pragnień, do których na pozór nie przywiązuje się żadnej wagi.
Barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” mieścił się w pobliżu kuchni i w okresach przepełnienia „pieriesyłki” służył również jako barak tranzytowy dla więźniów przechodzących z innych „łagpunktów” przez Jercewo. Pieczę nad nim i nad wszystkim, co się w nim działo, sprawował naczelnik „kulturno-wospitatielnoj czasti”, zwanej także w skrócie „kawecze”. Do stanowiska naczelnika „kawecze” mógł pretendować tylko człowiek wolny lub zwolniony więzień, który odsiedział swój wyrok w obozie za przestępstwo pospolite; jego pomocnika wyznaczano również spośród „bytowików”. Wszystkie te środki ostrożności przedsiębrano, aby uchronić więźniów od zetknięcia z literaturą wywrotową i od umiejętnie zamaskowanych akcentów antysowieckich w przedstawieniach urządzanych co pewien czas w obozie. W istocie rzeczy jednak pomyślane one były znacznie na wyrost. Biblioteczka „kawecze” zawierała wszystkiego kilkadziesiąt egzemplarzy Woprosow leninizma Stalina, trochę obcojęzycznych wydawnictw propagandowych Gosizdatu, parę kompletów klasyków rosyjskich oraz kilkaset zbroszurowanych uchwał i przemówień z posiedzeń Wierchownogo Sowieta. Za cały czas pobytu w obozie próbowałem tylko czytać Utwory zebrane Gribojedowa i przeczytałem dwukrotnie Zapiski z martwego domu Dostojewskiego – obie te książki otrzymałem jednak w wielkiej tajemnicy od współwięźniów; z biblioteki „kawecze” wypożyczyłem sobie dla zachowania pozorów Woprosy leninizma Stalina, Folklor Riespubliki Korni i przemówienia rewolucjonistki hiszpańskiej Dolores Ibárruri (Pasionarii). Pamiętam, że w książce Pasionarii podkreśliłem ołówkiem dumne zdanie, wypowiedziane przez nią w okresie obrony Madrytu: „Lepiej umrzeć niż żyć na kolanach”, i odtąd książka cieszyła się w obozie dużą poczytnością aż do czasu, kiedy ją z obiegu wycofała specjalna komisja kontrolna NKWD z Wołogdy. Widocznie te piękne słowa, które po raz pierwszy w życiu usłyszałem na zebraniu gimnazjalnego kółka komunistycznego w Polsce, brzmiały w obozie inaczej niż na wolności.
Niepotrzebnie też obawiały się władze obozowe o przedstawienia teatralne. Gdyby nawet istniały jakieś ukryte zamiary przemycenia akcentów antysowieckich w teatrze więziennym, to nie było ich w czym przemycić. Przedstawienie mogło się składać tylko z produkcji muzycznych i wokalnych – wszelkie wstawki konwersacyjne i dramatyczne były zabronione. Prawo było jednak prawem i zwolniony po trzyletnim wyroku złodziej moskiewski Kunin urzędował w „kawecze” w asyście starego Pawła Iljicza, który odsiadywał ósmy rok w obozach za zamordowanie brata.
„Kawecze” mieściło się w małej komórce obok jednego z baraków, a wchodziło się doń z rzadko uczęszczanej ścieżki tuż koło drutów. Przy żelaznym piecyku siedział siwy jak gołąb Paweł Iljicz i podlepiał książki, wycinał ozdoby z kolorowego papieru lub pięknymi literami kaligrafował na stole nazwiska stachanowców na,,czerwoną tablicę”. „Paweł Iljicz – mówili więźniowie, przybierając odruchowo od progu ugrzecznioną pozę – kniżeczku by kakuju poczitat'”. „Jaką?” – pytał, nie podnosząc oczu znad roboty, Iljicz. „Eto uż my wam dowieriajem, czto budiet intieriesnaja”. „Naczalnika dieło” – drapał się z zakłopotaniem w głowę nasz bibliotekarz.
Kunin mieszkał za zoną, ale jadał w obozie. Wysoki, szczupły, w czapce z zadartym do góry daszkiem, sukiennej kurtce i butach z cholewami, o twarzy wilka stepowego i nerwowych ruchach rąk – poruszał się po obozie z łatwością i zadomowieniem, typowym dla doświadczonych i bywałych więźniów. Mówiono o nim, że wyrok, który ukończył w Jercewie w roku 1939, był jego trzecim z kolei pobytem w obozie, ale on sam nigdy o tym nie wspomniał. Chodził po zonie żywym krokiem, często wstępował do baraków, przesiadywał z więźniami po parę godzin, i chociaż ten styl życia należał w pewnym sensie do jego obowiązków, czuliśmy, że tęskni za czasami, kiedy w podartym buszłacie leżał obok swych współtowarzyszy na górnej pryczy, wypatrując myszkującymi oczami, co by tu jeszcze można wygrać w karty lub komu zajrzeć do kuferka. „Nado kulturno żyt', zakluczonnyje” – powtarzał zawsze, uśmiechając się z wyższością przy słowie „zakluczonnyje”, i wyglądało na to, że było to jedno ze zdań, których nauczył się na pamięć, gdy mu przed dwoma laty powierzono misję kształcenia i wychowywania więźniów. W pewien sposób wzruszający był jego stosunek do Pawła Iljicza, z którym dzielił niegdyś pryczę w baraku murarzy. Jadał z nim zupę z jednej miski, dzielił się z nim papierosami, przynosił mu czasem zza zony pól bochenka chleba lub trochę wódki. Paweł Iljicz odwzajemniał mu tę życzliwość posłuszeństwem i przywiązaniem, i chociaż przypuszczaliśmy, że sam na sam mówią sobie jak dawniej po imieniu, przy nas nie ośmielił się nigdy zwrócić się do niego inaczej jak „grażdanin naczalnik”. Kunin lubił ten tytuł i było widoczne, że przywiązuje doń większą uwagę niż do wszystkich swoich czynności kulturalno-wychowawczych. Nie potrafiłby już żyć poza obozem, ale nie zamierzał rezygnować z godności, która po tylu latach poniewierki więziennej wywyższała go ponad pospólstwo i „wrogów ludu”. Starsi więźniowie, pamiętający go z dawnych jeszcze czasów, twierdzili, że bierze teraz odwet za nie spełnione nigdy sny o brygadierstwie. Późnym wieczorem Kunin odprawiał Pawła Iljicza do baraku i przyjmował w swojej „kulturno-wospitatielnoj czasti” kochanki obozowe. Zmieniał je równie często jak dawniej i mówiono nawet żartobliwie, że nie pozbawiony jest pewnych talentów pedagogicznych, jeśli chodzi o nowo przybyłe etapami dziewczęta, lub że mógłby sobie założyć szkółkę z samych tylko dzieci, które urodziły mu „łagiernice” na pryczach baraku macierzyńskiego.
Cała działalność „kawecze” sprowadzała się do wypożyczania książek z biblioteki obozowej i do urządzania przedstawień w baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. Kunin nie czytał prawdopodobnie w życiu ani jednej książki, ale znał zasady ich wydawania w obozie. Pierwsze pytanie, jakie otrzymywał więzień w wypożyczalni obozowej, brzmiało: „Jaki paragraf?” Polityczni mogli ubiegać się o dzieła Stalina i literaturę propagandową tylko po uprzedniej rozmowie z Kuninem; przestępcy pospolici natomiast mieli dostęp do wydawnictw politycznych bez ograniczeń. Ta procedura dogadzała więc w rezultacie większości zainteresowanych – pospolici bardzo rzadko odczuwali potrzebę przeczytania czegokolwiek poza obwieszczeniami na „czerwonej tablicy”, a polityczni mieli zrozumiałą awersję do studiowania teorii, którym zawdzięczali swoje uwięzienie. Od czasu do czasu jednak zwracaliśmy się dla zachowania pozorów do Kunina z prośbą o egzemplarz Woprosow leninizma i wówczas rozmowa z naszym wychowawcą miała mniej więcej następujący przebieg:,,Władza sowiecka nie pozbawia tych, którzy zbłądzili, prawa zrozumienia własnych błędów. Jakie zagadnienie polityczne interesuje was najbardziej?” „Kolektywizacja wsi albo: problem socjalizmu w jednym kraju, albo: uprzemysłowienie”. „Towarzysz Stalin daje znakomity wykład na ten temat w szkicu pod tytułem…” Nie ulegało wątpliwości, że Kunin nauczył się na pamięć przewodnika po książce Stalina, nie znając jej treści, gdyż unikał wszelkich dyskusji szczegółowych. Nikt też nie ośmieliłby się wprawić go w zakłopotanie pytaniem na temat zagadnienia nie poruszonego przez towarzysza Stalina w Woprosach leninizma. Związki Kunina z Trzecim Oddziałem były nam wszystkim aż nazbyt dobrze znane i one to sprawiały, że staraliśmy się figurować w jego kartotece na liście abonentów książki, która nie bez powodów uważana jest w Rosji sowieckiej za biblię.
Jak w wielu podobnych wypadkach, ten zwyczaj był prawdopodobnie szczątkową pozostałością przepisów, które ustalone zostały w Moskwie w czasach, gdy obozy traktowano istotnie jako instytucje na pół wychowawcze. Było coś z Gogola w tym ślepym trzymaniu się urzędniczej fikcji na przekór praktyce życia – coś z edukowania „martwych dusz”. Kunin miał bowiem większe jeszcze ambicje – wynalazł gdzieś ustawę o walce z analfabetyzmem w obozach i usiłował za wszelką cenę zorganizować wśród więźniów wieczorne kursy dokształcające. Można było prawie uwierzyć, patrząc, jak się uwija w barakach w poszukiwaniu kandydatów, że na podobieństwo gogolowskiego Cziczikowa dostaje za każdą upolowaną duszę dodatkowe wynagrodzenie. Ale tego było już więźniom za wiele; mogli ostatecznie iść raz na parę miesięcy do „kawecze” i wypożyczywszy pierwszą lepszą książkę, położyć ją nie czytaną pod wezgłowiem z buszłatu; nikt jednak nie potrafiłby ich zmusić, aby walcząc z głodem, znużeniem i śmiercią, uczyli się czytać i pisać; nikt poza bagnetami NKWD – gdyby uczęszczanie na naukę w obozie nie było, na szczęście, dobrowolne. Toteż wszyscy więźniowie zapewniali solennie Kunina, że opanowali trudną sztukę czytania i pisania jeszcze na wolności, chociaż w dzień świąteczny trudno się było opędzić w barakach prośbom o napisanie listu do domu. A Kunin pisał pewnie raporty do władz, że w „jego” obozie analfabetyzm został wytępiony ze szczętem…
Przedstawienia więc pozostały jedyną dziedziną, w której „kawecze” mogło liczyć na pełne poparcie więźniów. Wśród zwolnionych od pracy Kunin znajdował zawsze dostateczną ilość ochotników do wycinania ozdób z kolorowego papieru i rozlepiania ich na ścianach baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. Więźniowie – zwłaszcza starsi – robili to z przyjemnością, jak gdyby brali udział w przystrajaniu kościoła. Wróciwszy wieczorem do baraku, opowiadali nam z przejęciem o wyglądzie „teatru”, prosili „lesorubów” o przyniesienie z lasu świeżych gałązek jodłowych, a robotników tartacznych o trociny do posypania podłogi. W dzień przedstawienia barak teatralny przybierał prawdziwie odświętny wygląd. Wszystkie ściany oblepione były kolorowymi wycinankami, między wiązaniami stropów i belek zieleniły się gałęzie jedliny, a deski podłogi aż się świeciły od czystości. Więźniowie zdejmowali u progu czapki, otrząsali w sieni walonki ze śniegu i zajmowali kolejno miejsca w ławkach, pełni uroczystego skupienia i religijnej nieledwie czci. Potem widziało się już tylko długie szeregi ogolonych głów i szare węzły rąk zaplecione na kolanach. W baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” grzeczność była czymś obowiązującym, toteż spóźnionym kobietom ustępowano bez wahania miejsca w pierwszych rzędach ławek. W drzwiach i pod wszystkimi ścianami stały również gromady więźniów, ławki bowiem nie mogły nigdy pomieścić wszystkich widzów. Na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia milkły rozmowy i szepty, a z różnych stron baraku rozlegały się niecierpliwe głosy: „Cisza, cisza, zaraz się zacznie”. Wejście Samsonowa w otoczeniu sztabu obozowego stanowiło sygnał dla Kunina.
Wychodził na proscenium, witał ukłonem „naczalstwo” i dawał więźniom znak, aby się uciszyli. „Zakluczonnyje – rozpoczynał swoje tradycyjne przemówienie – władza sowiecka umie przebaczyć i ocenić uczciwą pracę. Plan produkcyjny powierzony obozowi został wypełniony. W nagrodę za to zobaczycie za chwilę… Ten akt wyrozumiałości powinien was zachęcić do jeszcze bardziej wytężonej pracy dla dobra naszej sowieckiej ojczyzny, której staniecie się kiedyś również pełnoprawnymi obywatelami”. Przez widownię przechodził pomruk zadowolenia. Teatr miał w sobie istotnie coś z przedsionka wolności.
Na pierwszym za mojej bytności w obozie przedstawieniu dawali – jak już wspomniałem – film amerykański z życia Straussa Wielki walc. Poprzedził go krótkometrażowy film sowiecki, którego treścią był wyjazd grupy studentów-komsomolców z Moskwy na roboty rolne w czasie ferii letnich. Utrzymany w tonie propagandowym, pełen przemówień, deklaracji i pieśni o Stalinie, miał jednak kilka pięknych zdjęć i zabawny epizod, który rozśmieszył więźniów do łez. Jeden ze studentów – jak sądzić można było z wyglądu i akcentu rosyjskiego. Żyd – nie mógł sobie pierwszego dnia poradzić z łopatą i oparłszy ręce na stylisku, zadumał się: „Nie dla mnie łopata. U mienia baszka rabotajet, nie ruki”. Na sali rozległy się śmiechy. „Widzisz go – wołali więźniowie – kakoj chitrienkij Jewriej! Naczelnikować mu ochota! A kopać ziemię to kto będzie? Do łagru by go na roczek, dwa!” Kiedy film skończył się wreszcie tryumfem dobra i niezdarny student zajął pierwsze miejsce w socjalistycznym wyścigu pracy, a potem z ogniem w oku wygłosił przemówienie o ustroju, w którym praca rąk wyniesiona została na najwyższy piedestał, widownia siedziała niepocieszona i pogrążona w milczeniu. Milczenie było jedyną bronią, na jaką stać było więźniów, gdy każde nieostrożne słowo mogło brzmieć jak buntownicze wyzwanie.
Ale dopiero Wielki walc wzruszył nas i przejął do głębi. Nigdy bym nie uwierzył, że może powstać sytuacja, w której przeciętny amerykański film muzyczny – pełen kobiet w tiurniurach, mężczyzn w obcisłych żakietach i żabotach, rozjarzonych żyrandoli, sentymentalnych melodii, tańców i scen miłosnych – będzie w stanie odsłonić przede mną prawie raj utracony innej epoki. Tłumiłem łzy i czułem gorączkę, która przyspieszonym biciem serca dławiła mnie za gardło, dotykałem chłodnymi dłońmi rozpalonej twarzy. Więźniowie przyglądali się filmowi nieporuszeni, w ciemności widziałem tylko rozwarte szeroko usta i oczy chłonące nieprzytomnie wszystko, co działo się na ekranie. „Kakaja krasota – szeptały przejęte głosy – jak ludzie żyją na świecie…” W swym naiwnym zachwycie, odgrodzeni od świata, zapominali, że akcja filmu toczy się pół wieku temu, i oglądali przeszłość jak zakazany owoc teraźniejszości. „Czy i my kiedyś pożyjemy jak ludzie? Czy skończy się nasza ciemność grobowa, nasza śmierć za życia?” Słyszałem te pytania obok, wypowiedziane tak wyraźnie, jak gdyby mi je ktoś szepnął na ucho. I choć na tle żargonu obozowego mogła się wydawać niezwykła ta przesada językowa, nie drgnąłem ze zdziwienia. Barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”, postacie przesuwające się na ekranie, dźwięki orkiestry, skupione twarze widzów, westchnienia mające w sobie coś z wewnętrznego odtajania – wszystko to spychało nas w przeszłość i otwierało dawno zamarłe źródła wzruszeń.
Słowa tak niezwykle brzmiące w obozie szepnęła mi na ucho moja sąsiadka, Natalia Lwowna. Znałem ją od dawna, ale tylko przelotnie. Wiedziałem, że pracuje w biurze rachmistrzów obozowych, mimo że brak urody powinien by ją raczej kwalifikować do lasu. W wieku dwudziestu paru zaledwie lat była już wyjątkowo stara i brzydka – ociężała, niezgrabna, o dużych, chorobliwie wyłupiastych oczach, rzadkich włosach i obwisłych policzkach, na których pokazywały się czasem ceglaste wypieki. Należała w obozie do kilkudziesięcioosobowej grupy więźniów, którą określano skrótem KWŻD. Te cztery litery oznaczały kolej wschodnio-chińską (Kitajsko-Wostocznaja Żeleznaja Doroga), sprzedaną przez rząd sowiecki 23 marca 1935 roku Japonii, a raczej rządowi Mandżukuo. Wszyscy Rosjanie, którzy przed rokiem 1935 zamieszkiwali na terenach kolei wschodnio-chińskiej, a po jej sprzedaży optowali na rzecz Rosji, zostali aresztowani i z wyrokami dziesięcioletnimi zesłani do obozów Północy. Nazwa kolei wschodnio-chińskiej stała się w ten sposób umowną nazwą paragrafu kodeksu sowieckiego i wraz z paroma innymi (KRD – kontrriewolucyonnaja diejatielnost', KRA – kontrriewolucyonnaja agitacyja, SOE – socyalno-opasnyj elemient, czyli element niebezpieczny społecznie, SP – socyalnoje proischożdienije, czyli pochodzenie społeczne, PS – promyszlennyj sabotaż, czyli sabotaż przemysłowy, SChW – sielsko-choziajstwiennoje wrieditielstwo, czyli szkodnictwo rolne etc., etc.) tworzyła nieoficjalny żargon, który pozwalał więźniom orientować się szybko i bez zbędnych indagacji w charakterze przestępstwa świeżo poznanych współtowarzyszy. Ludzie z KWŻD tym się różnili od pozostałych Rosjan, że mimo swej narodowości bliżsi byli w reakcjach i sposobie myślenia cudzoziemcom niż własnym rodakom, jak gdyby większą część życia spędzili poza granicami Związku Sowieckiego.
Mówiono, że Natalia Lwowna zawdzięcza swoją pracę w biurze rachmistrzów chorobie serca. Sama nigdy się z tym nikomu nie zwierzyła, ale można było poznać z jej wolnego, ostrożnego chodu, z ruchów ciała kontrolowanych nieustannie napiętą czujnością i z przeciągłego sposobu mówienia, że jej uwaga skoncentrowana jest na jakimś cierpieniu, które niby źle zabliźniona rana otwiera się przy każdym ostrzejszym szarpnięciu. Musiał jednak istnieć inny jeszcze powód, że nawet z chorobą serca nie poszła do pracy fizycznej, aby po paru tygodniach skończyć w szpitalu, skoro poza swoją dobrocią, cierpliwością i pokorą nie miała nic do zaofiarowania. W moim osobistym przekonaniu ratowała ją paradoksalnie właśnie brzydota. Nikt się nią nie interesował, nikomu więc nie mogło zależeć na tym, by ją torturą pracy zmusić do uległości. Natomiast na swój sposób rozbrajała i ujmowała wszystkich – nie wyłączając „urków” – jej niezmierna uprzejmość, stała gotowość do usług i bezinteresowność. W obozie uczucia ludzkie odżywały najczęściej wówczas, gdy litość zaspokajała resztki miłości własnej. Natalia Lwowna zdawała się być kimś tak niepozornym, że jej śmierć nie zwróciłaby niczyjej uwagi, tak jak nie zwracało niczyjej uwagi jej smutne życie.
Wyszliśmy z baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” razem, w tłumie więźniów. Noc była piękna, gwiaździsta, biała – nieboskłon uniósł się nagle w górę, jak gdyby rozepchnęły go nad obozem czyjeś ręce, w mroźnym powietrzu głosy rozmawiających dźwięczały prawie radośnie, a kroki ugniatały na ścieżkach świeży śnieg. W dół od baraku, w którym wyświetlano film, zona opadała ku drutom łagodną pochyłością i wznosiła się na horyzoncie niewielkim wzgórzem, za którym o północy słychać było gwałtowny łomot wagonów i przenikliwy gwizd pociągu. Więźniowie nie spieszyli się teraz do swoich baraków. Stali tłumnie na wszystkich ścieżkach, wspominali z przejęciem sceny z filmu, spierali się o najdrobniejsze szczegóły, naśladowali grę aktorów i jednocześnie spoglądali ku wzgórzu zasłaniającemu tor kolejowy z Moskwy do Archangielska, jak gdyby dopiero teraz uprzytomnili sobie, że u celu tych spojrzeń rozpościera się wolność, której fragment odsłonił się przed chwilą ich oczom na ekranie. Jak niewiele trzeba, aby się znowu po ludzku cieszyć! Zdawało się, że nie będzie końca tym rozmowom, w których każde słowo zawierało więcej treści, niż jej było w całym filmie. „Obywatelu naczelniku – wołali więźniowie do przechodzącego przez szpaler w tłumie Kunina – z całego serca dziękujemy za przedstawienie! Żyć teraz ochota, ech, żyć ochota…”
Natalia Lwowna płakała. Szedłem obok niej zakłopotany tak wolno, aby nie wyprzedzać jej ostrożnego chodu, i tak cicho, aby nie płoszyć jej wzruszenia. Czyż mogłem wiedzieć, dlaczego płacze – ja, który znałem ją dotąd tylko z opowiadań i z widzenia? Wydawało mi się, że wszystkie dziewczęta w obozie musiały dziś płakać, ujrzawszy naraz tyle strojów, tańców i scen miłosnych. Ale na zakręcie ścieżki prowadzącej do baraku kobiecego przystanęła i tłumiąc z wysiłkiem łzy, zapytała: „Czy pan myśli, że ja płaczę z tęsknoty za tamtym życiem?” Spojrzałem na jej brzydką twarz, na obwisłe policzki porysowane mokrymi strużkami, na ogromne oczy, które nagle za szklistą zasłoną wydały mi się prawie ładne, i zawahałem się. „Tak myślę, Natalio Lwowna – powiedziałem wreszcie, sądząc, że jej to sprawi przyjemność – i pani pewnie lubiła kiedyś tańczyć”. „Och, nie – odparło żywo – nie tańczyłam nigdy w życiu. Ale siedzę już pięć lat w obozie i ciągle jeszcze nie umiem się opanować, gdy widzę, że to wszystko już było, to samo, przed laty… Że mieszkamy od wieków w martwym domu” – spojrzała na mnie uważnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć; zdawało mi się, że każdym słowem mogę zadrasnąć jej najbardziej osobiste uczucia. „Niech pan tu poczeka – powiedziała nagle – coś panu przyniosę”. Poszła do swojego baraku szybszym niż zwykle krokiem i po chwili wróciła zdyszana, kryjąc pod buszłatem na piersiach jakiś przedmiot. „Niech pan to przeczyta – powiedziała drżącym głosem – ale niech pan nikomu nie mówi, od kogo pan dostał. Tego nie wolno już dziś czytać”. Po czym dodała z uśmiechem: „Zwłaszcza tutaj”. Wziąłem z jej rąk zniszczoną, rozsypującą się książkę i spojrzałem na okładkę: Zapiski z martwego domu Dostojewskiego. Petersburg 1894.
Minęły dwa miesiące, w czasie których przeczytałem dwukrotnie Zapiski z martwego domu, a Natalię Lwownę widywałem tylko z daleka w zonie i pozdrawiałem ją zawsze przyjaznym ruchem ręki. Przyglądała mi się z niepokojem w oczach, jak gdyby chciała wyczytać w mojej twarzy, czy lektura Dostojewskiego zrobiła na mnie oczekiwane wrażenie. Uciekałem jednak od rozmów, ale już w chwilę potem żałowałem tego postanowienia, patrząc, jak wolnym krokiem odchodzi do swojego baraku i wita po drodze wszystkich przechodzących uprzejmym skinieniem głowy.
Unikałem jej zaś dlatego, że od przeczytania pierwszych paru stronic Dostojewskiego do chwili, kiedy po raz drugi i ostateczny zamknąłem książkę, patrząc na końcowe słowa: „Tak, z Bogiem! Wolność, nowe życie, zmartwychwstanie…” żyłem w stanie asfiksji, podobnym do przebudzenia z długiego śmiertelnego snu. Nie to w Dostojewskim było wstrząsające, że potrafił opisać nieludzkie cierpienia tak, jak gdyby stanowiły tylko naturalną część ludzkiego losu, ale to, co uderzyło również Natalię Lwownę: że nie było nigdy najkrótszej nawet przerwy pomiędzy jego a naszym losem. Czytałem Zapiski wieczorami, w nocy i w dzień, kradnąc sobie sen, oczyma przekrwionymi od zmęczenia, z sercem bijącym jak wahadło dzwonu, z szumem w głowie, który wzmagał się niby odpływające w nieskończoność echo kropel wody, gdy spadając w miarowych odstępach czasu w to samo miejsce czaszki, rozłupują ją za każdym razem potężnym uderzeniem młota. Był to w moim życiu więziennym jeden z najcięższych okresów. Kryłem się z tą książką, czytałem ją pod naciągniętym na głowę buszłatem, chowałem w najpewniejszym miejscu na pryczy, pod ruchomą deską u wezgłowia; nienawidziłem jej i kochałem ją zarazem, tak jak ofiara potrafi się w pewien szczególny sposób przywiązać do narzędzia tortur. Po powrocie z pracy sprawdzałem najpierw z niepokojem, czy leży na swoim miejscu, a jednocześnie pragnąłem podświadomie, aby przepadła bezpowrotnie, wyzwalając mnie raz na zawsze od tego koszmaru życia bez nadziei. Nie wiedziałem jeszcze, że jedyną rzeczą, przed którą należy się w więzieniu bronić bardziej uporczywie niż przed głodem i śmiercią fizyczną, jest stan pełnej świadomości. Żyłem dotąd jak inni więźniowie: uciekając instynktownie od konfrontacji z własnym życiem. Ale Dostojewski swoim skromnym i przewlekłym trochę opowiadaniem, w którym każdy dzień w katordze ciągnie się, jak gdyby trwał całe lata, porwał mnie i niósł na grzbiecie czarnej fali, torującej sobie w podziemnych chodnikach drogę w wieczną ciemność. Próbowałem płynąć pod prąd, ale na próżno. Wydawało mi się, że nigdy przedtem nie żyłem naprawdę, zapomniałem, jak wyglądały twarze moich najbliższych i krajobrazy mojej młodości. Na kamiennych, ociekających wodą i połyskujących w ciemnościach ścianach podziemnego labiryntu, przez który niosła mnie czarna fala Zapisków z martwego domu, widziałem natomiast w nieprzytomnej i rozgorączkowanej wyobraźni długie szeregi nazwisk tych, co tu byli przed nami i zdążyli wydrapać w skale ślad swego istnienia, zanim zalał ich i pochłonął z ledwie dosłyszalnym bulgotem wieczny mrok. Domyślałem się, że na klęczkach czepiali się rozpaczliwie oślizgłych załomów kamienia, że upadali i podnosili się na krótko, że wzywali pomocy głosem, który wybuchał jak kamienny krzyk i ginął zaraz w martwej ciszy kanału, że zakrzywionymi palcami chwytali się każdego występu w skale, aby jeszcze po raz ostatni spróbować wyszarpnąć się z prądu, znoszącego po drodze wszystko i wszystkich ku martwemu morzu przeznaczenia. A jednocześnie, gdy uległszy na koniec, opadali na dno jak topielcy ciemności, czarna fala przynosiła na ich miejsce innych, coraz nowych, tak samo upadających pod ciężarem cierpienia, tak samo wyrywających się daremnie z jej śmiertelnych wirów – nas, nas, nas…
Największą męczarnię tego półsnu stanowił niepojęty fakt, że przestały w nim działać prawa czasu – pomiędzy zniknięciem naszych poprzedników a naszym pojawieniem się nie było najmniejszej przerwy. W ten sposób nabierał on charakteru czegoś nieodwracalnego – przeznaczenia, w którym dla patrzących z boku wieczność znaczy tyle co zmrużenie oka, a dla skazanych na swój los zmrużenie oka trwa wieczność. Nawet najdrobniejsze szczegóły powtarzały się z upiorną dokładnością. Czyż więźniowie „martwego domu” nie szeptali również z przerażeniem u schyłku dnia świątecznego: „zawtra opłat' na rabotu?” Z takim uczuciem nie można w obozie żyć zbyt długo. I im zachłanniej piłem z zatrutego źródła Zapisków z martwego domu, tym większą – tajemną prawie – radość znajdowałem w myśli, która po raz pierwszy od roku błysnęła mi w głowie: myśli o samowyzwoleniu przez samobójstwo.
Na szczęście Natalia Lwowna okazała się bardziej ode mnie nałogową czytelniczką Dostojewskiego, bo po dwóch miesiącach zjawiła się w naszym baraku i wywoławszy mnie do zony, powiedziała cicho: „Chciałabym dostać od pana z powrotem Zapiski. Nie mogę bez nich żyć. Nie mam nikogo na świecie i ta książka zastępuje mi wszystko”. Po raz pierwszy i jedyny dowiedziałem się wówczas od niej samej czegoś o jej życiu, choć dawniej już mówiono mi, że jej ojca rozstrzelano natychmiast po powrocie z terenów sprzedanej Japończykom kolei wschodnio-chińskiej. Wróciłem do baraku i wyciągnąłem Dostojewskiego ze schowka pod ruchomą deską na pryczy. Oddawałem jej Zapiski z mieszanymi uczuciami; żal mi było tej książki, dzięki której żyłem w obozie krótko z otwartymi oczami, mimo że to, co ujrzały, miało wszelkie pozory śmierci; a jednocześnie cieszyłem się skrycie na myśl o wyzwoleniu od dziwnego i niszczącego uroku, jaki rzuciła na mnie ta proza tak nasycona beznadziejnością i rozpaczą, że życie stawało się w niej cieniem jedynie nie kończącej się agonii codziennego konania.
– Miała pani rację, Natalio Lwowna – powiedziałem, pomagając jej ukryć książkę pod buszłatem.
Spojrzała na mnie z wdzięcznością, a na jej brzydkiej twarzy pojawił się na okamgnienie cień radosnego prawie podniecenia.
– Wie pan, że od chwili, kiedy zdobyłam tę książkę w obozie, moje życie nabrało świeżej treści? Czy pan potrafi w to uwierzyć? Szukać nadziei u Dostojewskiego!… – zaśmiała się z przymusem.
Przyglądałem się jej ze zdumieniem. Gdzieś w kącikach jej wielkich, chorobliwie wypukłych i nieruchomych oczu czaił się ledwie dostrzegalny błysk szaleństwa. Na drżące z zimna wargi wystąpił zagadkowy grymas – ni to uśmiech, ni znak bólu. Odgarnęła z czoła rzadkie kosmyki włosów, pozlepiane śniegiem i lekko zamarznięte. Byłem pewien, że wybuchnie znowu płaczem, ale ciągnęła dalej spokojnym, wytrzymanym do ostateczności głosem.
– Jest zawsze miejsce na nadzieję, gdy życie okazuje się czymś tak beznadziejnym, że staje się nagle naszą wyłączną własnością… Czy pan mnie rozumie? Naszą wyłączną własnością. Gdy nie widać już znikąd ratunku, najmniejszej szczeliny w otaczającym nas murze, gdy nie można podnieść ręki na los właśnie dlatego, że jest losem, pozostaje jeszcze jedno – obrócić ją przeciwko samemu sobie. Och, pan nie potrafi chyba zrozumieć, jaka pociecha tkwi w odkryciu, że ostatecznie należy się tylko do samego siebie – przynajmniej w wyborze rodzaju i czasu śmierci… Tego mnie nauczył Dostojewski. Kiedy w roku 1936 znalazłam się w więzieniu, cierpiałam bardzo; wydawało mi się, że pozbawiono mnie wolności, bo w jakiś sposób na to zasłużyłam. Ale teraz! Teraz, kiedy wiem, że cała Rosja była zawsze i jest po dziś dzień martwym domem, że zatrzymał się czas pomiędzy katorgą Dostojewskiego a naszymi własnymi mękami – jestem wolna, zupełnie wolna! Umarliśmy już dawno, a tylko nie chcemy się do tego przyznać. Niech pan pomyśli: tracę nadzieję, gdy odżywa we mnie pragnienie życia; odzyskuję ją na nowo, gdy odczuwam w sobie pragnienie śmierci.
Odwróciłem się jeszcze od drzwi baraku, aby zapamiętać ją odchodzącą. Szła przez zonę wolnym krokiem, skrzyżowawszy na piersiach ręce, jak gdyby przytrzymywała nimi chore serce i drogocenny skarb swojej książki, równie pożółkłej i przedwcześnie postarzałej, jak jej twarz. Uniosła lekko ramiona i stąpała ostrożnie w gumowych łapciach, zostawiając po sobie ślady, które przysypywał natychmiast świeży śnieg.
O następnym przedstawieniu teatralnym dowiedzieliśmy się znacznie wcześniej, gdyż na parę tygodni przedtem w zonie czyniono już doń przygotowania. Obejmowały one zaledwie trzy osoby. Paweł Iljicz zachodził – jako wysłannik Kunina – wieczorami do baraków i zebrawszy swoją małą grupę teatralną, ruszał z nią na próbę do „kawecze”. Z grubsza więc wiedzieliśmy już zawczasu, jaki będzie program drugiego spektaklu w obozie. Primadonna opery moskiewskiej. Tania, miała śpiewać lekkie piosenki rosyjskie; marynarz leningradzki z brygady tartacznej, Wsiewołod Prastuszko, miał śpiewać pieśni marynarskie; fryzjer żydowski z Warszawy, który przeprawił się przez Bug na sowiecką stronę w marcu 1940 roku, Zelik Lejman, miał grać na skrzypcach. Przygotowywano zatem koncert, ale w obozie określało się wszystkie imprezy w baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” mianem „przedstawienie”.
Z tego tria koncertowego wypadałoby opisać bliżej „naszego” Wsiewołoda i Zelika Lejmana.
O Wsiewołodzie mówiło się „nasz”, gdyż był w pewien sposób ulubieńcem obozu. W każdym baraku, do którego przychodził wieczorami w odwiedziny, witały go przyjazne okrzyki i zaproszenia na pryczę. Zrzucał zazwyczaj buszłat i paradował w koszulce marynarskiej w niebieskie pasy, mrugając zabawnie do wszystkich i uśmiechając się spod szczoteczkowatych wąsików. Wsiewołod był przywiązany do swoich żeglarskich wspomnień i uważał się za wielkiego barytona, ale nie dawał się uprosić do śpiewu z byle jakiej okazji, drożąc się i krygując jak rozkapryszona sukcesami artystka. „Nie, bratcy – mówił – śpiewać to ja będę nie kiedy wy zechcecie, ale kiedy sam zechcę. Głosu nie mam na zawołanie”. Przerywały mu śmiechy. „No, to opowiedz coś, Wsiewołod. Podróżowałeś przecie po świecie niemało. A potem pokaż cyrk. Pokaż, Wsiewołod – duszko, cyrk” – prosili więźniowie przymilającymi się głosami.
Wsiewołod opowiadał chętnie o sobie, zaczynając zawsze od wczesnego dzieciństwa. Mimo że koloryzował i przesadzał, w jego opowiadaniach powtarzały się pewne stałe elementy, które można było od biedy uznać za kanwę prawdy. Pochodził z Mińska i jako dziecko ulicy tułał się od najmłodszych lat po przytułkach dla „biezprizornych”, aby wreszcie, w osiemnastym roku życia, wylądować w leningradzkim pułku piechoty morskiej. Potem zabrano go do floty handlowej i odtąd Wsiewołod podróżował przez trzy lata po szerokim świecie. Opowiadał o dalekich krajach z nutą przechwałki w głosie i wydawało się, że w każdym z nich przeżył jakąś niezwykłą przygodę, ale choć plątał często miejsca i wypadki, jedno było pewne: swoje uwięzienie w Rosji zawdzięczał awanturze miłosnej w Marsylii w roku 1935. Wsiewołod wykradł się na ląd, spędził noc w lupanarze portowym i wrócił dopiero nad ranem na pokład. Nie to jednak go zgubiło; ostatecznie kapitan okrętu mógłby zatuszować jego romans, ale cóż – kiedy w pół roku później przyszła do Leningradu na adres i nazwisko Prastuszki kartka z Marsylii. Prostytutka francuska, z którą spędził noc, była widocznie komunistką i nie mogła pominąć tak wyjątkowej okazji, aby nawiązać kontakt z kimś „stamtąd”. Nasz Wsiewołod zapłacił więc za swoją wyprawę marsylską podwójnie: wyrokiem dziesięcioletnim i syfilisem. Najbardziej jednak zdumiewające było to, że nie uważał bynajmniej swego losu za nie zasłużony. „Życie, bratcy – kończył zawsze sentencjonalnie – jest jak fala morska. Utrzymasz się na grzbiecie – wyrzuci cię na bezpieczny brzeg; nie utrzymasz się – poniesie cię coraz dalej od brzegu”.
„Cyrk” Wsiewołoda był czymś niezwykłym. Miał wytatuowane na całym ciele – na piersiach, ramionach, brzuchu i udach – postacie akrobatów, klownów i tancerek, obręcze i przeszkody, lwy, słonie i konie z pięknymi kitami na głowach i w zdobnej uprzęży. Uproszony przez więźniów, rozbierał się do naga, siadał na ławce przy piecu i naciągając umiejętnie skórę to na brzuchu, to na udach, to na piersiach, to na bicepsach – kurcząc ją i rozkurczając – odgrywał w sposób genialny najprawdziwsze sceny cyrkowe: lwy przeskakiwały w powietrzu przez obręcze, konie brały przeszkody, słonie stawały na tylnych nogach, tancerki wiły się w nieprzytomnych skrętach ciała, błazny w wysokich spiczastych czapach i bufiastych szarawarach fikały kozły, piramidalnie ustawieni akrobaci stąpali ostrożnie na lince. Rozgrzawszy się, Wsiewołod stawał się prawdziwym artystą: zapominał o otoczeniu, poruszał szybko rękami jak wirtuoz biorący ostatnie akordy, skręcał się, wydłużał i kurczył, a jego krępa, szeroka postać wydawała się istotnie areną cyrkową, którą w nieprzytomnej orgii tratują ludzie i zwierzęta. Po dziesięciu minutach opadał ze znużenia, wycierał marynarską koszulką pot z całego ciała i wodził dokoła tryumfalnym spojrzeniem maleńkich chytrych oczu, poruszając przy tym jak chrabąszcz wąsikami i spłaszczonym nosem. W baraku długo rozbrzmiewały brawa – więźniowie przepadali za,,cyrkiem” Wsiewołoda. „Artysta, artysta – mówili z przejęciem, podając mu usłużnie części ubrania, a czasem nawet kawałek chleba – u niego kawecze w sztanach”.
Innego zupełnie typu artystą był Zelik Lejman. Znaliśmy go wszyscy z zakładu fryzjerskiego obok łaźni, gdzie urzędował ze starym golibrodą jercewskim, Antonowem. Mimo że urodził się i całe życie spędził w Warszawie, nie chciał nigdy rozmawiać z nami po polsku. Antonow określał go w poufnych rozmowach z więźniami jako „stukacza”, czyli donosiciela, i wydawało się to o tyle prawdopodobne, że Zelik uszedł cudem losu swych komunizujących współwyznawców z Polski, których setkami, jak ławicę szprotek, zaganiano na powolną śmierć do lasu.
Po klęsce wrześniowej 1939 roku młodzież żydowska z dzielnicy północnej w Warszawie i z gett w małych miasteczkach polskich zajętych przez Niemców ruszyła jak chmura wygnanego ptactwa nad Bug, zostawiwszy starszych na pastwę krematoriów i komór gazowych, a szukając dla siebie ocalenia i lepszego losu w „ojczyźnie proletariatu światowego”, która zbliżyła się nagle na odległość kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy. W miesiącach zimowych 1939-1940 Bug był na całej swej długości widownią niesamowitych scen, dających dopiero przedsmak tego, co się już nieuchronnie zbliżało, aby pogrążyć miliony mieszkańców Polski w pięcioletniej agonii powolnego konania. Niemcy nie zatrzymywali uciekinierów, ale pałkami i kolbami karabinów dawali im po raz ostatni na drogę poglądową lekcję swej filozofii „mitu rasy”; po tamtej stronie linii demarkacyjnej stali w długich futrzanych szubach, budionowskich „pikielhaubach” i z bagnetami zatkniętymi na karabinach strażnicy „mitu klasy”, witając uciekających do Ziemi Obiecanej wędrowców spuszczonymi ze smyczy wilczurami lub ogniem z lekkiej broni maszynowej. Na dwukilometrowym pasie neutralnym wzdłuż Bugu obozowały w ciągu grudnia, stycznia, lutego i marca – pod gołym niebem, na mrozie, wietrze i śniegu – tłumy nędzarzy okrytych pierzynami i czerwonymi kołdrami, paląc w nocy ogniska lub dobijając się do pobliskich chat chłopskich z prośbą o pomoc i schronienie. Na podwórzach tworzyły się małe targi wymienne – za jedzenie i pomoc w przeprawie przez Bug płacono ubraniem, kosztownościami i dolarami. W każdej chałupie nadgranicznej mieściła się melina przemytnicza; ludność osiadła bogaciła się błyskawicznie i święciła swój nieoczekiwany tryumf. Trudno się było niekiedy przepchnąć wśród cieni, które snuły się pod oknami, zaglądając do wnętrza i stukając w szyby, a potem odchodziły – skurczone i jak gdyby wyżęte z nadziei – do swoich rodzinnych ognisk. Większość wracała pod okupację niemiecką, gdzie w ciągu następnych paru lat wyginęła prawie ze szczętem w krematoriach Oświęcimia, Majdanka, Belsen i Buchenwaldu, część jednak nie dawała za wygraną i czekała uporczywie sposobnej chwili. Czasem w nocy od bezkształtnej masy ludzkiego tłumu odrywał się jakiś cień, przebiegał zaśnieżonym polem kilkaset metrów i schwytany w reflektor z sowieckiej strony, padał od serii z karabinu maszynowego twarzą w śnieg. W tłumie rozlegały się wówczas rozdzierające okrzyki pomieszane z wybuchem spazmatycznego płaczu, dziesiątki rąk podnosiły się wraz z wąskimi płomieniami ognisk ku górze, jak gdyby wygrażały gniewnie niebu, po czym wszystko zamierało znowu w bezruchu i niemym wyczekiwaniu.
W ciągu tych paru miesięcy przez szczeliny w linii demarkacyjnej udało się przecież przecisnąć wielu uciekinierom i niegdyś polskie, a po wrześniu 1939 roku sowieckie miasta: Białystok, Grodno, Lwów, Kowel, Łuck i Baranowicze zaludniły się komunistyczną młodzieżą żydowską, która po wszystkim, co przeżyła na granicy, zdawała się szybko wracać do swoich snów o życiu wolnym od uprzedzeń rasowych. Rosjanie przyglądali się temu z początku obojętnie i rozpoczęli rekrutację na dobrowolny wyjazd w głąb Rosji. Ta branka miała charakter opcji: albo paszport sowiecki, albo powrót do miejsca zamieszkania. I wówczas stała się rzecz niezwykła: ci sami ludzie, którzy jeszcze parę miesięcy temu z narażeniem życia przekradali się do Ziemi Obiecanej, rozpoczęli teraz exodus w odwrotnym kierunku, do ziemi niewoli faraońskiej. Rosjanie przyglądali się i temu obojętnie, ale musieli zapamiętać sobie dobrze ten pierwszy egzamin lojalności kandydatów na obywateli Związku Sowieckiego. W czerwcu 1940 roku, po klęsce Francji i upadku Paryża, padł sygnał wielkiej czystki na kresach wschodnich i setki pociągów towarowych zaczęły uwozić do więzień, obozów i na zesłanie najautentyczniejszy lumpenproletariat żydowski z miast i miasteczek polskich – robotników, rzemieślników, chałupników, pokątnych domokrążców. Pojawiwszy się w obozach, stali się najbardziej zapiekłymi przeciwnikami sowieckiego komunizmu, bardziej nieprzejednanymi niż starzy więźniowie rosyjscy i więźniowie cudzoziemscy. Z nie spotykaną u nikogo innego zaciekłością i pasją przesadzali teraz w swojej nienawiści, tak jak niegdyś przesadzali w swej miłości. Wychodzili do pracy tylko dlatego, by uniknąć rozstrzelania, ale w lesie grzali się cały dzień przy ognisku, nie wyrabiając nigdy powyżej pierwszego kotła, a w zonie grzebali wieczorami z głodu w śmietniku i umierali szybko w surowym klimacie Północy ze słowami nieprzytomnych przekleństw na ustach i gniewnym ogniem oszukanych proroków w oczach. Pędzono ich zazwyczaj do „karnej” Aleksiejewki, zostawiając u nas tylko takich jak Zelik Lejman – lojalnych i pokornych więźniów sowieckich. Zelik bowiem odsunął się od swoich rozgoryczonych współwyznawców i postanowił – również z pewną przesadą – rozpocząć w obozie nowe życie. Nie dość, że donosił – co ostatecznie nie było takie dziwne, skoro został fryzjerem obozowym po dwóch zaledwie tygodniach ogólnych robót – ale zabawiał nas podczas golenia przemówieniami pochwalnymi na cześć Stalina i zdobyczy Rewolucji Październikowej, obiecując sobie rychłe przedterminowe zwolnienie. Nie można mu było nic zrobić, bo donosił i rzadko wychodził do zony ze swojej komórki obok fryzjerni, którą dzielił z Antonowem, ale więźniowie go nienawidzili. Do pewnego stopnia ratował go również fakt, że pięknie grał na skrzypcach. Często wieczorami przystawaliśmy obok zakładu fryzjerskiego, zaglądając przez okno do wnętrza. Zelik stał przed lustrem i skłoniwszy łagodnie dużą głowę o bladej twarzy, odstających uszach i szklistych bezbarwnych oczach nad drewnianym pudłem skrzypiec, wydobywał z nich dziwnie piękne i dziwnie smutne melodie. Widział nas w lustrze i wpatrywał się w nas bez ruchu wzrokiem przepełnionym nienawiścią i pogardą. Widzieliśmy niekiedy i my własne twarze i było coś przejmującego, a nawet tragicznego w tych krzyżujących się w lustrze spojrzeniach.
Poszedłem na drugie przedstawienie w obozie z panią Olgą i Natalią Lwowną. Mimo głodu barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” był pełny. Więźniowie mieli twarze szare i obrzękłe, ale w ich oczach tlił się ognik zainteresowania. Tym razem jednak przemówienie inauguracyjne Kunina powitane zostało milczeniem. Głód jest ojcem sceptycyzmu i niedowierzania. Było coś odrażającego i rozjątrzającego w obietnicy, że staniemy się kiedyś „pełnoprawnymi obywatelami Związku Sowieckiego”, gdy nie byliśmy pewni, czy nas ta łaska zastanie jeszcze przy życiu. Słuchaliśmy Kunina spokojnie i na pozór uważnie, powstrzymując się siłą od okrzyków protestu. W okresach najwyższego nasilenia głodu (głodni byliśmy w obozie zawsze, ale za,,prawdziwy” głód uważaliśmy tylko taki stan, w którym na wszystko dokoła patrzy się jak na obiekt do zjedzenia) obie strony żyły w atmosferze zaostrzonej instynktownie czujności – byle desperacki odruch mógł spowodować wybuch, toteż więźniowie trzymali palce na ustach, a strażnicy na cynglach odbezpieczonych karabinów. Przypominało to trochę taniec wojenny dzikich, w którym przeciwnicy przedzieleni ogniskiem poruszają się godzinami w takt głuchej melodii bębna, przyglądając się sobie nawzajem z nieufnością i rosnącą zawziętością.
Wszyscy troje mieliśmy też oprócz głodu świeżo w pamięci inne przeżycia: pani Olga żegnała przed miesiącem odchodzącego etapem do Mostowicy męża, starego profesora Borysa Lazarowicza N., i musiała się domyślać, że ogląda go prawdopodobnie po raz ostatni w życiu; dla Natalii Lwowny zbliżał się dzień odejścia na ogólne roboty wobec „sokraszczenija sztata” w biurze obozowym; ja zaś zaledwie dziesięć dni temu dowiedziałem się o tragicznej śmierci Miszy Kostylewa. Mimo to postanowiliśmy pójść na przedstawienie, żeby nie opuszczać tak niezwykłej okazji i – jak długo to było możliwe – trzymać się za wszelką cenę rutyny życia obozowego. Nawet Natalia Lwowna, która od ostatniej naszej rozmowy o Dostojewskim z kolei mnie unikała, dała się uprosić i przydreptała do baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” prowadzona pod rękę przez panią Olgę.
W baraku zgasły światła, a potem zapaliły się trzy lampki u stóp proscenium. Była to innowacja Kunina i powitaliśmy ją westchnieniem zachwytu. Widownia, pogrążona w ciemnościach i obrysowana niewyraźnie odblaskiem światła ze sceny, wyglądała teraz niesamowicie, jak załoga górnicza w zatopionej kopalni. Woskowe maski więźniów połyskiwały żółto na tle czarnych strzępów ubrań i ścian, a półotwarte usta zdawały się wzywać raczej ratunku lub powietrza niż występów scenicznych. W baraku było duszno, śmierdziało potem, ekskrementami, moczem i tym specyficznym, słodkawo-mdłym zapachem, jaki wydzielają ropiejące od cyngi rany i przesycone zgnilizną ubrania. Zaczerwienione z wycieńczenia i rozjarzone z głodu oczy widzów przywarły kurczowo do sceny. Przedstawienie się zaczęło.
Pierwsza wystąpiła Tania. W białej plisowanej sukni z koronkami, którą Kunin pożyczył za zoną, wyglądała ślicznie. W prawej ręce trzymała kolorową chusteczkę, powiewając nią chwilami w czasie śpiewu i chwytając ją zgrabnym ruchem w obie ręce, gdy gestykulacja piosenki tego wymagała. Jej drobna twarz z małym, zadartym do góry noskiem i olbrzymimi oczami, okolona grubym konturem czarnych włosów, była znowu – jak niegdyś pewnie, na deskach opery moskiewskiej – roześmiana i szczęśliwa. Zaczęła od pełnej wdzięku piosenki rosyjskiej o „toczkach”, której cały urok polega nie tyle na treści, ile na bogatych wariacjach słownych, ale po pierwszych paru frazach z kąta „lesorubów” rozległy się syki i głośne okrzyki „moskowskaja błądź”. Tania przerwała i spojrzała na salę spłoszona – nieledwie ogarnięta paniką. W jej pięknych oczach zabłysły nagle łzy i zdawało nam się przez chwilę, że ucieknie ze sceny, nie dokończywszy nawet tej jednej piosenki. Wtem, zdjęta jakby desperackim postanowieniem, podjęła na nowo i usiłowała na próżno zagłuszyć swym cienkim głosikiem te dwa piekące, skandowane z uporem słowa.,,Tania, Tanioczka” – szeptała obok mnie z przejęciem Natalia Lwowna. Samsonow odwrócił się w kierunku kąta, z którego dochodziły okrzyki, i naraz wszystko ucichło. Tania śpiewała dalej, choć nie mogła już odzyskać tej swobody, z jaką zaczęła piosenkę o „toczkach”. Sala wysłuchała jej do końca z obojętnym spokojem i kiedy Tania dygnęła wreszcie, skłoniwszy teatralnym gestem głowę na piersi, rozległy się bardzo nieśmiałe brawa. Biedna Tania! Przeżyła pewnie swoją porażkę boleśnie, śpiewała bowiem na scenie po raz pierwszy od roku 1937. Ale cóż, musiała zapłacić za to, że rzuciła więźnia dla człowieka wolnego…
Żywszy kontakt z widownią udało się dopiero nawiązać naszemu Wsiewołodowi. Wbiegł na scenę energicznym krokiem w swojej koszulce w niebieskie pasy i wypożyczonym na tę okazję za zoną marynarskim deklu ze złoconym napisem „krasnyj flot”, przystanął, przyłożył prawą dłoń do czoła powyżej oczu i zaczął się rozglądać po sali, jak gdyby ze szczytu bocianiego gniazda szukał wzrokiem na horyzoncie zarysów dalekiego lądu. Rozległy się oklaski i śmiech. „Brawo, Wsiewołod – przekrzykiwali się nawzajem z uciechą więźniowie – choroszyj moriak, nastojaszczij moriak”. Wsiewołod skłonił się głęboko i zaczął „nastawiać” głos, charcząc przeraźliwie, odkasłując i obmacując dwoma palcami lewej ręki krtań. Najwidoczniej był przekonany, że prawdziwy artysta nie rozpoczyna występu bez tych wstępnych ćwiczeń, i przestrzegał swych czynności zawodowych bardzo pilnie. Więźniowie spoglądali to na siebie, to na scenę i kręcili z podziwu głowami. „Znajet swojo dieło Wsiewołod” – mówili szeptem.
Głosem, od którego zadrżały nagle ściany baraku, Wsiewołod zaśpiewał najpierw piosenkę z filmu sowieckiego Dzieci kapitana Grania. Ryczał wspaniale, gestykulując rękami i całym ciałem, ruszając wąsikami i przewracając oczami tak, że świeciły z daleka jak dwa srebrne talary. Widownia słuchała go z zapartym oddechem i nie tajonym zachwytem. Po piosence Kapitan, kapitan, ułybnijties' zaśpiewał parę innych, także marynarskich, których treści i nazw już dziś nie pamiętam, a każdą nagradzaliśmy równie hucznymi oklaskami. Wreszcie gestem wielkiego aktora poprosił o ciszę, zapowiadając na finał Raskinulos' morie szyroko. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że w przeciwieństwie do poprzednich będzie to pieśń smutna. W baraku zapanowało milczenie. Wsiewołod stanął bokiem do widowni, wyciągnął przed siebie ręce, stał tak chwilę i nagle zaintonował głosem nabrzmiałym łzami:
Raskinułos' morie szyroko,
Igrajut wołny na niom,
Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,
Podalsze od russkoj ziemli…
Gdy skończył i miał jeszcze po raz ostatni powtórzyć refren, odwrócił się błyskawicznie do widowni i uniósłszy niby więzienny prorok obie ręce do góry, zaprosił nas krótkim „wmiestie” do śpiewu. I stała się rzecz dziwna. Z kilkuset piersi wydarł się ni to śpiew, ni rozpaczliwy okrzyk:
Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,
Podalsze od russkoj ziemli…
Więźniowie podnieśli się jak na dany znak z ławek i wpatrzeni w batutę rąk Wsiewołoda, powtarzali urzeczeni te dwie dziwne linijki. Na wszystkich twarzach malowało się wzruszenie, a w niektórych oczach zaświeciły się nawet łzy. I choć śpiewane z takim przejęciem słowa miały w obozie wymowę przekleństwa rzuconego przez przykutych do galer niewolników „russkoj ziemli”, brzmiała w nich jednocześnie nostalgia… Nostalgia za ziemią męki, głodu, śmierci i upokorzeń, za ziemią wiecznego strachu, twardych jak kamień serc i wypalonych płaczem oczu, za jałową ziemią pustynną, prażoną bezlitośnie przez gorące tchnienie szatana… I nigdy już potem nie zrozumiałem na krótko choćby tak wyraźnie jak wówczas, że więźniowie rosyjscy żyją poza granicami Rosji i nienawidząc jej, tęsknią do niej zarazem z całej siły swych zdławionych uczuć.
Nie ochłonęliśmy jeszcze w pełni z występu Wsiewołoda, a Natalia Lwowna siedziała obok mnie z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy na scenie pojawił się w ciemnym ubraniu z wolności Zelik Lejman. Ukłonił się trochę sztywno i wyniośle, ale już po chwili, skoro tylko oparł na ramieniu skrzypce, położył na nich głowę i jedną ręką podniósł do góry smyczek, drugą zaś wpił się drapieżnie w szyjkę gryfu, jego rysy i ruchy nabrały miękkości, a skażoną nienawiścią twarz wygładził cień smutku. Nie pamiętam już dziś niestety, co grał, rozbolała mnie bowiem głowa, poczułem przejmujący głód i oparłszy jak Natalia Lwowna głowę na rękach, zapadłem w stan gorączkowego odrętwienia. Wiem tylko, że koncert Zelika Lejmana musiał trwać bardzo długo, bo słuchając płynących z oddali, jak gdyby zza obitej wojłokiem ściany, dźwięków skrzypiec, zdążyłem prześnić na jawie cały ten okres mego życia, gdy jako młody chłopiec przysłuchiwałem się z ulicy małego miasteczka polskiego śpiewnym lamentom i zawodzeniom nad zburzeniem Jerozolimy, które w każdy Sądny Dzień dochodziły zza okopconych szybek na pół zawalonej synagogi. Boże, jakimż ten Zelik Lejman był Żydem! Jak szlochał na swoich skrzypcach, jak się na przemian miotał i korzył, jak płonął zemstą niby krzak gorejący, uderzając gniewnie smyczkiem w struny, i jak się modlił żarliwie zwrócony twarzą ku tej stronie świata, w której na gruzach zburzonej Jerozolimy miała kwitnąć znowu gajami oliwkowymi Ziemia Obiecana – jak grał swój i swego narodu los, nie znający granic pomiędzy miłością a nienawiścią!
Ocknąłem się półprzytomny na dźwięk oklasków. Zelik Lejman kłaniał się powściągliwie, a na wąskich, zaciśniętych kurczowo ustach błąkał mu się pogardliwy uśmieszek. Więźniowie zaczęli się podnosić z ławek i klaszcząc jeszcze, przygotowywali się do wyjścia. Odwróciłem się w kierunku Natalii Lwownej – jej miejsce było puste. Ktoś z boku powiedział mi, że zasłabła i wyszła z teatru zaraz na początku koncertu skrzypcowego. Powłócząc ciężko nogami, przepychaliśmy się w zaduchu ku drzwiom, za którymi noc wiosenna zapaliła już wszystkie gwiazdy i pachniała ostrym, orzeźwiającym powiewem odwilży.
W parę tygodni po tym pamiętnym przedstawieniu – na krótko przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej – obóz obiegła wiadomość, że Natalia Lwowna usiłowała popełnić samobójstwo, przecinając sobie żyły obu rąk zardzewiałym scyzorykiem. Jej sąsiadka na pryczy zaalarmowała jednak na czas wartownię i Natalię Lwowna przeniesiono do szpitala, gdzie spędziła blisko dwa miesiące, wracając wolno i opornie do życia. Po wypisaniu ze szpitala nie wróciła już do biura rachmistrzów, ale pracowała przez pewien czas w kuchni obozowej, skąd ją wyrzucono za wynoszenie jedzenia więźniom. Potem posłano ją na bazę do cerowania worków, gdy ja pracowałem już na birży drzewnej. Widywałem ją często w zonie i pozdrawiałem jak dawniej z daleka, ale nie zamieniliśmy nigdy więcej ani słowa. Są tajemnice, które łączą, są jednak i takie, które w wypadku klęski na zawsze – dzielą.
Jeśli chodzi w ogóle o donosy, to zazwyczaj kwitną one w więzieniu. Donosiciel nie podlega w więzieniu najmniejszemu upokorzeniu; nie do pomyślenia nawet byłoby oburzać się na niego. Nie stronią od niego, przyjaźnią się z nim, tak że gdybyście zaczęli w więzieniu wytykać całą podłość donosu, nikt by was nie zrozumiał.
Dostojewski, Zapiski z martwego domu
Wybuch wojny rosyjsko-niemieckiej wprowadził zasadnicze zmiany w moim życiu: 29 czerwca zostałem wraz z innymi cudzoziemcami i rosyjskimi więźniami politycznymi usunięty z bazy żywnościowej i odesłany do nowo utworzonej brygady 57., która krótki okres lata miała spędzić na sianokosach w porębach leśnych, a na jesień i zimę przewidywana była jako brygada pomocnicza w pracach na tartaku i przy załadowywaniu okorowanych jodeł na otwarte platformy wagonów.
Ten ostatni tydzień spędzony na bazie pozwolił mi jednak zorientować się w rozmiarach zaskoczenia niemieckiego i nie ukrywanego popłochu psychicznego, z jakim straż i administracja obozowa przyjęły wybuch wojny. Pierwszy odruch miał w sobie coś z osłupienia i niesamowitego strachu; dopiero oświadczenie Churchilla, z którego wynikało, że „Anglia jest z nami, a nie przeciwko nam”, przyniosło pewne odprężenie. Nasz konwojent przywitał je głośnym „urra!”, podrzucając po kozacku futrzaną czapkę i karabin z bagnetem do góry, i zaczął nam opowiadać z podnieceniem, jak to,,Anglia nigdy jeszcze nie przegrała wojny”, zapomniawszy widać ze szczętem, że jeszcze parę dni temu ta sama Anglia była maleńką wysepką, którą „Niemcy zarzucą czapkami”. Podobny zwrot dokonał się również – w znacznie inteligentniejszej oczywiście formie – w tonie radia sowieckiego. Komunikaty i komentarze polityczne, przepełnione do niedawna jeszcze dziką Schadenfreude z okazji każdego sukcesu niemieckiego na Zachodzie, wezbrały teraz jak ropiejący wrzód jadem antyniemieckim i przemieniały się w czułe gruchanie, ilekroć mowa była o Anglii i państwach okupowanych. Tak wyglądała zmiana partnerów w tańcu na zewnątrz. W istocie pierwsze odgłosy nadciągającej burzy usłyszeliśmy już wcześniej. Nie uszedł naszej uwagi komunikat TASS z pierwszych dni czerwca, dementujący „w jak najbardziej kategorycznej formie rozsiewane na Zachodzie pogłoski o przeniesieniu paru dywizji syberyjskich z Dalekiego Wschodu nad Bug”; komunikat stwierdzał spokojnie, że wspomniane wyżej ruchy wojsk odbywają się w ramach normalnych manewrów letnich i przypominał dalej, że dobrosąsiedzkie stosunki rosyjsko-niemieckie, przypieczętowane paktem sierpniowym, przetrwają niezawodnie podłe intrygi imperialistycznych podżegaczy wojennych na Zachodzie. Inżynier ceramik Sadowski, towarzysz młodzieńczych lat Lenina i Dzierżyńskiego, niegdyś wicekomisarz lekkiego przemysłu w jednym z rządów porewolucyjnych, nachylił się do mnie i szepnął mi na ucho, że zaprzeczenia TASS są dla inteligentnych ludzi w Rosji tym, czym uczciwe doniesienia prasowe w Anglii lub Francji. Toteż jego wybuch wojny nie zdumiał zupełnie; co się zaś tyczy dalszego jej biegu i wyniku, wstrzymał się z wyrażeniem swego poglądu aż do upływu pierwszego miesiąca walk na froncie.
Przemówienia radiowego Stalina, wygłoszonego nazajutrz po ataku niemieckim na Rosję, wysłuchaliśmy na bazie, stojąc przed drewnianą dyżurką urzędnika intendentury kargopolskiej. Była to mowa złamanego starca; głos mu się zacinał, przechodził w dramatyczne akcenty, rozbrzmiewał pokornym ciepłem we wszystkich frazach patriotycznych. Staliśmy w milczeniu, z opuszczonymi głowami, ale widziałem nieomal, jak gorąca fala radości podpływa do wszystkich grdyk, dławi za gardła spazmem nadziei, zasnuwa zmętniałe od głodu i zmęczenia oczy bielmem półprzytomnej ślepoty niewolników, dla których każda ręka otwierająca wrota kaźni jest ręką Opatrzności. W pierwszych tygodniach wojny mówiło się o niej wśród więźniów mało i ostrożnie, ale prawie zawsze tak samo: idą naprzód! I jest może miarą upodlenia i rozpaczy, do jakiej doprowadził swe ofiary system nowoczesnego niewolnictwa, fakt, że nie licząc tysięcy prostych Rosjan, Ukraińców i „nacmenów”, dla których Niemcy byli naturalnym sojusznikiem w walce ze znienawidzonymi kołchozami, bez mała wszyscy komuniści europejscy i rosyjscy, ludzie światli, wykształceni i mądrzy, oczekiwali z dnia na dzień z podnieceniem i zniecierpliwieniem przyjścia hitlerowskich oswobodzicieli. Myślę z przerażeniem i głębokim wstydem o Europie przedzielonej na pół Bugiem, w której po jednej stronie miliony niewolników sowieckich modliły się o wyzwolenie z rąk armii hitlerowskiej, a po drugiej miliony nie dopalonych ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej.
Ludzie wolni dostępni mojej obserwacji, to znaczy nasi stróże obozowi, reagowali, rzecz prosta, inaczej. Dla nich cały problem sprowadzał się do pytania: Quis custodiet custodes. Od pierwszego uczucia zwierzęcego niepokoju o los „socjalistycznej ojczyzny”, który u Rosjan – moim zdaniem – ma charakter organicznego kompleksu niższości wobec Niemców, przeszli do niepokoju o sprawy bardziej bliskie i uchwytne, bo o los własny. Chodziło głównie o to, czy w związku z wymaganiami frontu nie zacznie się w obozie „sokraszczenije sztata”, innymi słowy, czy nie wypadnie zamienić wygodnej i spokojnej posady na dalekiej Północy na niepewną tułaczkę po okopach. Po dwóch tygodniach wojny te obawy rozwiały się w sposób jak najbardziej nieoczekiwany. Było coś zdumiewającego i nieprawdopodobnego w tym nowym fakcie: komunikaty wojenne wymieniały codziennie nazwy miejscowości przyfrontowych położonych coraz dalej na wschód, a do Jercewa przybywały codziennie świeże kontyngenty młodych i rosłych żołnierzy NKWD przeznaczonych do wzmocnienia załogi obozów nad Morzem Białym, w odległości trzystu kilometrów od Archangielska! Dwudziestoosobowe brygady więźniów wychodziły teraz do pracy pod eskortą dwóch uzbrojonych konwojentów*, a pierwsza danina krwi, jaką obóz złożył na ołtarzu zagrożonej ojczyzny, polegała na wypowiedzeniu bezwzględnej walki potencjalnym wrogom wewnętrznym; usunięto wszystkich „politycznych” z odpowiedzialnych stanowisk technicznych, zastępując ich ludźmi wolnymi, wypędzono wszystkich Niemców nadwołżańskich z biur obozowych do brygad leśnych (gdzie zażywali zresztą szacunku wśród więźniów rosyjskich jako przyszli rządcy tego kraju), odesłano do innych brygad wszystkich więźniów cudzoziemskich i politycznych z bazy żywnościowej, aby zapobiec zatruciu artykułów spożywczych przeznaczonych dla spółdzielni na wolności, podwojono w trybie doraźnym wyroki wszystkim więźniom podejrzanym o szpiegostwo na rzecz Niemiec, wstrzymano bezterminowo, „aż do odwołania”, zwalnianie więźniów politycznych, którzy kończyli właśnie lub mieli wkrótce skończyć odsiadywanie kary, zamknięto w izolatorze obozowym paru oficerów polskich, z natury rzeczy posądzanych o sympatie proniemieckie. Obóz odetchnął, a ustępująca początkowo w popłochu fala patriotyzmu wróciła na swoje dawne miejsce, jeszcze bardziej grzywiasta, groźna i wezbrana. Nie bez wpływu na poprawę samopoczucia patriotycznego załogi obozu był także drobny fakt, którego mimowolnym świadkiem stałem się w ostatnim dniu pobytu na bazie. Wyładowaliśmy mianowicie wagon wieprzowiny litewskiej w pięknych opakowaniach jutowych, ostemplowanych niemieckim znaczkiem importowym. Transport nie zdążył już widać do adresata i po długich podróżach dobił do spokojnego portu w Jercewie. Został też, dla upamiętnienia wybuchu „otieczestwiennoj wojny”, rozdzielony sprawiedliwie między „spiecłarok” i ubogi sklepik w pobliżu zony.
* Jeśli przyjąć, że w Rosji było podówczas 20 milionów więźniów, to operacja musiała kosztować władze sowieckie około miliona doborowych żołnierzy, zupełnie bezużytecznych dla frontu.
Miesiąc minął i nic się nie działo. Sadowski, zapytany na sianokosach o swoje przewidywania na przyszłość, rozłożył na trawie parę patyków, dwa wiechcie siana i garstkę różnokolorowych jagód i rozpoczął interesujący wykład. Jego zdaniem decydujące były pierwsze cztery tygodnie walk. Słuchając oficjalnych komunikatów sowieckich, należało mieć przed oczyma pamięci mapę Rosji i zadawać sobie pytanie, w jakim tempie posuwa się naprzód pochód niemiecki. Jeżeli w bardzo szybkim – to źle, jeżeli w przeciętnie szybkim – to nic groźnego. Klęska Rosji byłaby bowiem możliwa tylko w wypadku, gdyby porażkom na froncie towarzyszyły oznaki wewnętrznego rozkładu na tyłach. Otóż jedynie Armia Czerwona, cofająca się w takim popłochu i tempie, że musiałyby ją powstrzymywać przytknięte do pleców bagnety wojsk NKWD, mogłaby – wzięta w dwa ognie – obrócić się przeciwko swym rodzimym prześladowcom i zapoczątkować wojnę domową w Rosji. Nic podobnego nie wchodziło w grę. Wojska sowieckie cofały się we względnym porządku („w organizowannom poriadkie wieszczej”) i mogły się tak cofać aż do Uralu, gdzie od lat budowano z olbrzymim nakładem środków technicznych i ofiar ludzkich (uralskie obozy pracy!) zapasowy ośrodek przemysłu wojennego. W jakiej sytuacji i przy jakich awantażach strategicznych Rosja odniesie ostateczne zwycięstwo nad Niemcami, zależy od taktyki wojenno-politycznej jej zachodnich sprzymierzeńców.
Przyjąłem ten pogląd za swój, wydał mi się bowiem logiczny, w mojej sytuacji osobistej natomiast zaszły od czasu podpisania paktu polsko-sowieckiego i ogłoszenia amnestii dla więźniów polskich w Rosji zasadnicze zmiany. Mogłem już teraz pragnąć klęski sowieckiej tylko dla zaspokojenia uczucia zemsty; nie dyktował mi jej zaś ani zdrowy rozsądek, ani uczucia, jakie żywiłem dla Niemców. Znalazłem się tedy wśród 15 do 20 najwyżej więźniów na dwa tysiące w Jercewie, którzy na przekór trwającym jeszcze ciągle klęskom sowieckim na froncie wschodnim mieli odwagę twierdzić, że Rosja nie ulegnie. Miałem też za to później – jak się dalej okaże – drogo zapłacić w… Trzecim Oddziale NKWD obozów kargo-polskich.
Sytuacja nas, Polaków, zmieniła się po pakcie Sikorski-Majski i amnestii w sposób aż nadto widoczny. Przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej uważano nas za,,antigiermanskich faszystów” i tchórzów, od końca czerwca do końca lipca za proniemieckich faszystów i nie takich znowu tchórzów, w pierwszych dniach sierpnia za bojowników wolności i sojuszników. Nasz nowy konwojent z 57. brygady, który – jak mi mówiono – nie szczędził dawniej Polakom obraźliwych wymówek za klęskę wrześniową i „porywanie się z motyką na słońce”, poklepał mnie na wieść o amnestii po ramieniu i rzekł:
,,Mołodiec, budiem wmiestie bit' Giermancew”. Nie w smak mi było to nagłe zbratanie z dwóch względów: po pierwsze więzień nie przebacza nigdy swemu dozorcy, a po drugie obracało ono przeciwko mnie współtowarzyszów niewoli, którzy nie urodzili się na swoje nieszczęście Polakami, lecz do których przywiązałem się był wielokrotnie głębiej i serdeczniej niż do własnych rodaków. Po amnestii bowiem Rosjanie i cudzoziemcy odsunęli się od Polaków z niechęcią, uważając ich odtąd za przyszłych współuczestników w złowrogim dziele obrony więzień i obozów sowieckich.
W grudniu 1941 roku Stalin przemówił po raz drugi. Nie zapomnę nigdy tego twardego głosu, tych słów wybijanych jak gdyby kamienną pięścią, tego przeszywającego i zimnego tonu człowieka o nerwach ze stali. Mówił, że ofensywa niemiecka zatrzymana została na przedpolach Moskwy i Leningradu, że dzień zwycięstwa nad niemieckimi barbarzyńcami jest bliski i że lwia część zasługi za ten najwspanialszy od czasów Kutuzowa tryumf oręża rosyjskiego spada nie tylko na bohaterskich krasnoarmiejców, lotników, marynarzy, partyzantów, robotników i kołchoźników, ale i na tych, którzy czuwali nad „uprocznienijem tyła wtoroj otieczestwiennoj wojny”. Zebrani w baraku więźniowie słuchali tego przemówienia z wyrazem beznadziejne) rozpaczy w twarzach, a ja przypomniałem sobie teorię Sadowskiego i posiłki NKWD przysłane nazajutrz po wybuchu wojny na odsiecz załodze obozów kargopolskich. Tak, to my tutaj byliśmy częścią,,uprocznionnogo tyła wtoroj otieczestwiennoj wojny”.
Takie jest (być może, nieco za szerokie) tło polityczne wypadku, jaki rozegrał się w pierwszych dniach lipca 1941 roku w baraku technicznym w Jercewie. Nazwa,,barak techniczny” wymaga jednak również krótkiego choćby wyjaśnienia. Mieścił się on w Jercewie na zakręcie ścieżki prowadzącej z naszego baraku na wartownię i zamieszkany był wyłącznie przez więźniów, zatrudnionych w obozie według kwalifikacji zawodowych z wolności. Wśród szczęśliwych wybrańców losu przeważali inżynierowie i technicy z wyższym wykształceniem, ale nie brakło też paru humanistów, którzy w drodze wyjątku mieli prawo piastować podrzędne stanowiska w dziale administracji i gospodarki obozowej. Piszę „wybrańcy losu”, bo przydział do grupy technicznej dawał pewne przywileje mieszkaniowe, odzieżowe i żywnościowie, których pozbawieni byli – rzecz jasna – ludzie z wyższym wykształceniem, odesłani z braku odpowiednich wakansów do ogólnych baraków i na ogólne roboty. Barak techniczny urządzony był znacznie przyzwoiciej niż wszystkie inne, z odstępami pomiędzy indywidualnymi pryczami i dwoma solidnymi stołami na skrajach, a jego mieszkańcy otrzymywali poza nieprzemakalną kurtką z płótna żaglowego i parą prawdziwych butów juchtowych z cholewami specjalny kocioł „iteerowski” (ITR – inżeniersko-tiechniczeskije raboczije), równy co do ilości „stachanowskiemu”, ale wzmocniony łyżką tłuszczu roślinnego i porcją surówki „cyngotnej”. W ubogiej strukturze społecznej obozu „iteerowcy” byli więc arystokracją drugiego stopnia, ograniczoną w sprawowaniu władzy nad współwięźniami bardziej niż elita „urków”, która obsiadła organy wykonawcze, niemniej jednak wyniesioną wyraźnie przywilejami i stylem życia ponad szarą masę proletariatu niewolniczego – czymś w rodzaju najemnej inteligencji despotycznego reżimu wojskowego. Oczywiście wszyscy – nie licząc lejtnanta Armii Czerwonej Zyskinda, naczelnika więzienia wewnętrznego w zonie (izolatora), który dostał dwa lata za kradzież pieniędzy z kasy pułkowej – mieli wyroki dziesięcio- lub piętnastoletnie za działalność kontrrewolucyjną i z chwilą wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej zdublowani zostali na swoich stanowiskach przez tępych nieuków z wolności. Do „kotła iteerowskiego” przywiązany był w zasadzie cichy warunek sine qua non, od którego mogli się uchylić jedynie wybitni specjaliści nie do zastąpienia w swej dziedzinie – obowiązek donosu. Nikt się temu nie dziwił i nikogo to nie gorszyło – ostatecznie dzień następuje zawsze po nocy. Co środę wieczorem przychodziła do zony przystojna Rosjanka z grubą teczką, „starszyj lejtienant NKWD” Strumina, i niby ksiądz, przybyły do odległej wioski dla odprawienia cichej mszy, pozdrawiała wszystkich przechodzących więźniów uprzejmym „zdrawstwujtie”, które brzmiało jak „pochwalony”, aby w chwilę potem rozłożyć na stole w maleńkim pokoiku przylegającym do jednego z baraków swój przenośny konfesjonał.
Miałem w baraku technicznym wielu znajomych. Dystyngowany inżynier hydrolog o twarzy starego arystokraty angielskiego. Pienin, wypytywał mnie często z sympatią o stosunki panujące w Polsce; z wiedeńczykiem, inżynierem Weltmannem, grywałem w szachy; Ormianin, inżynier konstruktor Machapetian, był mi przyjacielem bliższym niż brat; historyk Jerusalimskij, niegdyś pogromca profesora Tarlego, a teraz skazaniec nie rozstający się ani na chwilę z pękatym Napoleonem swego szczęśliwszego oponenta*, zbliżył się do mnie przez Machapetiana. Jedynie nierozłączna para „dwóch gorkistów”, lekarz wiedeński, dr Loevenstein, i konstruktor lotnisk, inżynier Mironow, witała mnie i żegnała zawsze pełnym rezerwy i powściągliwości pozdrowieniem. Nazywano ich tak w obozie, parafrazując znaną piosenkę sowiecką o „trzech tankistach”, bo dostali obaj po dziesięć lat za Gorkiego. Dr Loevenstein, dobroduszny grubas w złotych okularach, był lekarzem przybocznym wielkiego pisarza rosyjskiego w okresie ostatnich dni jego życia i swoją obecnością w obozie zadawał kłam wszelkim pogłoskom o otruciu starego barda Rewolucji Październikowej; milczący i zamknięty Mironow natomiast miał nieszczęście zbudować lotnisko, z którego wystartował niefortunnie, rozbiwszy się po paru minutach lotu, olbrzymi samolot sowiecki nowego typu, „Gorkij”.
* Wiktor Weintraub wspomina o nim w odbitce z „Tek historycznych” pt. Blaski i nędze dziejów życia prof. Tarlego.
Miałem dzięki Machapetianowi dozwolony wstęp do baraku technicznego o każdej porze dnia i nocy, toteż korzystałem z niego – nadużywając może nawet trochę praw gościnności – prawie co wieczór, tak bardzo byłem spragniony ludzkiej rozmowy, uprzejmych zwrotów grzecznościowych i tej szczególnej atmosfery sarkastycznego szyderstwa, nieodłącznej przecież od każdego większego skupiska inteligenckiego. Muszę tu bowiem dodać, że człowiek zmęczony upiornym absurdem życia sowieckiego mógł znaleźć chwilę wytchnienia i odprężenia nerwowego tylko w baraku technicznym. Jego mieszkańcy uważali wszystko to, co się z nimi i obok nich działo, za kiepski żart sceniczny, w którym bandyci grają rolę policjantów, a policjanci siedzą pod ścianami w kajdankach na rękach. Jedynie w antraktach głodu i wzmożonego terroru obozowego śmiechy w baraku cichły, ustępując miejsca niespokojnym szeptom kuluarowym na temat dalszego biegu tej nazbyt już długo trwającej tragifarsy. Nie bardzo więc mogłem się domyślić, o czym donoszą Struminej ci ludzie, z których każdy powiedział już swemu sąsiadowi na ucho tyle, ile trzeba, aby w normalnych warunkach na wolności zarobić bez trudu na drugi wyrok.
Tak oto, opisawszy już w tym opowiadaniu szachownicę i rozstawiwszy na niej figury, mogę nareszcie przystąpić do królewskiego gambitu. W upalny wieczór lipcowy siedzieliśmy nad szachami przy jednym stole – Loevenstein z Mironowem i ja z Weltmannem. W baraku było cicho, paru „iteerów” spało, Machapetian i Jerusalimskij pisali na kolanach listy, a Zyskind czytał książkę z nogami założonymi na półkę górnej pryczy. Weltmann ogrywał mnie zawsze niemiłosiernie, ale lubił ze mną grać dlatego, że jak każdy partacz obmyślałem na głos po niemiecku parę ruchów naprzód, co mu dawało złudzenie, że siedzi w niedzielę w swoim Kaffehausie i studiuje uważnie z przyjaciółmi kącik szachowy w „Wiener Zeitung”. Punktualnie o północy głośnik radiowy został włączony i zaczęły się „poslednije izwiestija”. Przerwaliśmy grę dopiero wtedy, gdy drzwi baraku otworzyły się z trzaskiem i na salę wtoczył się, czepiając się błądzącymi rękami prycz, młody technik, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam. Spiker skończył właśnie odczytywanie rozkazu dziennego naczelnego dowództwa i przeszedł do komunikatów z frontu. Miał do zakomunikowania tylko tyle, że samoloty sowieckie strąciły trzydzieści pięć samolotów nieprzyjaciela, a piechota odbiła w brawurowym przeciwnatarciu dwie małe wioski na Ukrainie. Młody technik słuchał tego oparty o pionową belkę pryczy, z nogą założoną na nogę. Gdy głośnik został wyłączony, otrząsnął się jak topielec wyciągnięty z wody i z desperacką zawziętością pijaka krzyknął na cały głos:
– Ciekawe byłoby usłyszeć, ile naszych samolotów strącili Niemcy!
W baraku zapanowała taka cisza, że słyszałem przesunięcie figury na szachownicy „dwóch gorkistów” i szelest papieru listowego Machapetiana. Tylko Zyskind zamknął gwałtownie książkę, zeskoczył z pryczy i poszedł w noc. Młody technik odepchnął się silnie od belki i zwaliwszy się z łoskotem na ławkę obok naszego stołu, oparł rozkudłaną głowę na rękach. Z sąsiedniej szachownicy spadła od nagłego uderzenia łokci o stół jedna figura; podnosząc ją z ziemi, Mironow syknął cicho:
– Jak się, idioto, upijesz, to zatkaj sobie chustką gębę! Pijany podniósł na chwilę głowę i machnął lekceważąco ręką. Po kwadransie zabrało jego i Machapetiana dwóch oficerów z Trzeciego Oddziału.
Graliśmy dalej, jak gdyby nic nie zaszło, przerywając tylko na chwilę, aby wysłuchać sprawozdania Machapetiana, który łamiącym się głosem opowiedział nam, jak w obecności Zyskinda musiał potwierdzić i podpisać tekst słów wypowiedzianych przez oskarżonego. Około pierwszej wrócił Zyskind i nie patrząc nikomu w oczy, położył się w tej samej pozycji na pryczy, z twarzą zasłoniętą otwartą książką. Weltmann miał właśnie szachować po raz drugi, gdy za zoną rozległ się krótki wystrzał i utonął zaraz w wełnistych pakułach nocy. Spojrzałem na jego twarz z uczuciem duszności i mdłości: była zmięta, postarzała, skurczona strachem.
– Trybunał wojenny – szepnął cicho, trzymając w palcach za grzywę drewnianego konia, gotowego do skoku.
– Poddaję partię – rzekłem, roztrącając drżącą ręką figury na szachownicy.
Zyskind czytał nieporuszony, a nasi sąsiedzi grali dalej:
Loevenstein wiszący nad szachownicą jak drapieżny ptak, a Mironow rozparty na łokciach przystawionych do brzegu stołu, z głową wciśniętą głęboko w ramiona.
– Szach! – wykrzyknął tryumfalnie Loevenstein.
– Mój drogi, ja nie zauważyłem tego laufra – bronił się Mironow, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
– Otóż to. Właśnie dlatego – mat. Trzeba mieć oczy na właściwym miejscu, kiedy się gra w szachy.
Po czym odwrócił się w kierunku pryczy, na której leżał Zyskind, i przecierając chusteczką złote okulary, powiedział z ledwie dostrzegalnym błyskiem sarkazmu w mądrych oczach:
– Słyszeliście „poslednije izwiestija”, towarzyszu Zyskind? Z nas wszystkich tylko wy jedni macie szansę stanąć wkrótce w szeregach obrońców ojczyzny i… (tu przerwał) szczerze wam tego zazdroszczę. Co się zaś tyczy chorych z izolatora, to przyprowadźcie mi ich jutro do ambulatorium po apelu porannym.
Zyskind odchylił książkę i skinął głową na znak zgody.
Droga na sianokosy wiodła obok bazy wąską i krętą ścieżką przez podmokłą porębę okalającą obóz, potem drewnianym torem przez młody zagajnik, znowu ścieżką przez trzy świeże poręby w pobliżu rozwalonej i butwiejącej szopy, która służyła kiedyś za skład narzędzi, skokami przez kilkadziesiąt podkładów na torfowisku i drewniany mostek nad strumieniem, kluczącym marszem przez wykroty w następnym zagajniku i wreszcie – na olbrzymią polanę, otoczoną nie tkniętym jeszcze lasem, gdzie nazajutrz po ustąpieniu śniegów podnosiła się ku słońcu szeroka i ostra trawa mokradłowa, sięgająca niskiemu człowiekowi do pasa.
Mój Boże, sianokosy! Czy mogłem był przypuszczać, gdy jako młody chłopiec uczyłem się dla zabawy kosić w Kieleckiem, że będę kiedyś zarabiał w ten sposób na życie… A przecież wspominam dziś ten okres ze wzruszeniem i radością, bo nigdy już potem nie zaznałem równie szczęśliwego, jeśli chodzi o intensywność i świeżość, przeżycia, które pisarze nazywają wewnętrznym zmartwychwstaniem. Od prawie roku wyszedłem po raz pierwszy tak daleko za zonę i jak niegdyś listków trawy na jedynym spacerze w więzieniu grodzieńskim, tak teraz dotykałem z bijącym sercem kwiatów, drzew i krzewów. Mimo że droga była ciężka i długa (po sześć kilometrów w każdą stronę), szedłem o świcie w brygadzie wyciągniętej gęsiego lekkim i sprężystym krokiem, a wieczorem wracałem do zony opalony, spracowany, nasycony powietrzem, jagodami i krajobrazem, przesiąknięty zapachem lasu i siana – jak giez chwiejący się na cienkich nóżkach, gdy się opije końską juchą.
Na czele brygady 57. stanął stary cieśla Ałganow, ten sam, który modlił się zawsze do późnej nocy na pryczy, człowiek cichy, spokojny, uczynny, rozkochany do szaleństwa w robocie gospodarskiej. Nie korzystał nigdy z przywilejów brygadierskich, lecz wpisawszy szybko na drewnianą deszczułkę nazwiska swoich podwładnych, chwytał za kosę, stawał razem z nami w szeregu i dopiero na godzinę przed końcem zaczynał obliczać równymi krokami wymiary skoszonych łanów, aby je przemnożyć wieczorem w baraku przez współczynniki norm. Obaj konwojenci drzemali najczęściej w dwóch kopkach siana na skrajach polany, tak że czasem widać było z daleka tylko srebrne iglice bagnetów, zatknięte na szczytach stogów obok zaostrzonych wierzchołków żerdzi umacniających i tradycyjnych gałązek zielonoczerwonej jarzębiny. Żyło nam się więc zacisznie i dobrze. Wychodziliśmy do pracy dość wcześnie, bo w zonie szarzało jeszcze, a na opałowym niebie dogasały ostatnie gwiazdy. Po godzinnym marszu niebo przybierało już kolor konchy z masy perłowej, błękitnoróżowej na obrzeżach, a białej w środku. Bywało, że wchodząc na polanę, płoszyliśmy stado pasących się łosi i długo jeszcze potem słyszeliśmy tętent ich racic, zarzucając z powrotem widłami na stogi rozwłóczone i stratowane siano. Raz nawet Ałganow pokazał nam na skraju lasu duże legowisko wymoszczone w mchu, na którym walały się kłaki sierści i grona nie dojedzonej jarzębiny, i przytknąwszy ostrożnie nos do parujących ekskrementów, upewniał nas, że jeszcze pół godziny temu barłożył się tu olbrzymi niedźwiedź archangielski. Ledwie wzeszło słońce za lasem, ustawialiśmy się na polanie jak do obławy i szerokimi zakosami kładliśmy falujące łany na boki, zostawiając za sobą długie szeregi skoszonej trawy, równe jak skiby świeżo zoranej ziemi. Około dziewiątej przerywaliśmy na kwadrans pracę; jedyna osełka wędrowała z rąk do rąk i szorstkim podbrzuszem ślizgała się łukowatymi zakolami po błyszczących w słońcu brzeszczotach kos. Z dźwiękiem gwizdka tartacznego w południe rozchodziliśmy się parami lub trójkami pod stogi siana i zjadłszy trochę ocalonego od wczoraj chleba z jagodami i jarzębiną, zasypialiśmy od razu snem tak kamiennym, że zrozpaczony Ałganow musiał nas budzić o pierwszej gwałtownymi szarpnięciami za nogi.
Lato północne jest krótkie, upalne i przesycone trującymi wyziewami moczarów i bagien. W ciągu paru godzin południowych niebo – szkliste o świcie i wzdęte jak niebieski żagiel pod wieczór – marszczy się i drży w rozżarzonym powietrzu jak zetlała cynfolia ze srebra nad płomieniem świecy. Wiele razy, zaalarmowani słupami czarnego dymu za zagajnikiem, biegliśmy z konwojentami na pobliskie poręby gasić pożar torfu, suchego mchu i nie uprzątniętego drzewa, wzniecony czerwoną głownią słoneczną. W pierwszych dniach września zaczynają się na Północy ulewy i trwają cały miesiąc. Pamiętam wzruszenie, z jakim ostatniego dnia sianokosów biegłem wraz z całą brygadą i konwojentami do walącej się szopy przydrożnej, aby się schronić przed burzą z deszczem i gradobiciem. Przemoczeni do koszul staliśmy pod spróchniałym dachem, o który rozpryskiwały się z trzaskiem krople gradu, za oknami huczała ciepła, jesienna burza, targane wiatrem okiennice zamykały się i otwierały ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach, odsłaniając na okamgnienie zieloną porębę, zgięte wierzchołki drzew i niebo pocętkowane różowymi błyskawicami. Grzebałem kijem w popiele i czułem, jak wraz ze ściekającą z czoła i policzków wodą napływają mi do ust gorzkie łzy. Wystarczyło odwrócić się plecami do dwóch postaci wspartych na karabinach, aby poczuć się wolnym. A przecież sianokosy się kończyły, minął już miesiąc od ogłoszenia amnestii, setki Polaków wychodziły codziennie na wolność, a ja wracałem po raz ostatni z otwartej przestrzeni, gdzie czuje się smak życia, do odrutowanej zony, gdzie sypia się na jednym barłogu ze śmiercią.
Na sianokosach zaprzyjaźniłem się ze starym bolszewikiem, Sadowskim. Polubiłem go za jakąś wewnętrzną prawość, fanatyczną solidarność w pożyciu więziennym i inteligencję ostrą jak brzytwa – wybaczając mu nawet to, że posługiwał się nią najchętniej, gdy chodziło o rozcięcie przysłowiowego włosa na czworo. Sadowski pozostał bowiem komunistą, a raczej człowiekiem, który jest już za stary, aby się cofnąć, i dochowuje ślepo wiary swoim dawnym przekonaniom, lękając się skończyć tak jak ów wieczny młodzieniec z bajki, co złamawszy śluby czarnoksięskie, obrócił się natychmiast w kupę trupich szczątków. „Gdybym i w to przestał wierzyć – mówił mi często – nie miałbym po co żyć”. „To” oznaczało w praktyce głębokie przywiązanie do tradycji „starej gwardii” – głównie Lenina i Dzierżyńskiego – oraz błysk nienawiści w oczach, gdy mowa była o Stalinie. Lenin – opowiadał mi – ostrzegał często przed śmiercią swych starych towarzyszy, że „ten chytry Gruzin, który lubił przepieprzony i przesolony szaszłyk barani, przesoli również i przepieprzy Rewolucję”*. Ze skąpych jego napomknień o życiu osobistym wiedziałem tylko tyle, że ma dorosłego syna we Władywostoku, ale nic o nim nie wie od chwili aresztowania, to jest od roku 1937, a na pytanie o żonę odpowiadał zawsze bolesnym skurczem twarzy i przymknięciem oczu. Przypuszczam, że zajmował istotnie przed aresztowaniem dość wysokie stanowisko w hierarchii partyjnej, bo raz opowiadał mi o fałszerstwach statystycznych w Rosji, które doprowadziły w roku 1930 do zupełnego wyginięcia paru narodowości (między innymi Polaków), a kiedy indziej rozwodził się z ożywieniem, jak w czasie zadyszki historyków, zmęczonych pościgiem za zmianami w oficjalnej orientacji historiozoficznej, przegadał całą noc z Jemieijanem na temat przypuszczalnego kursu sowieckiego rewizjonizmu historycznego w najbliższej przyszłości. Na pytanie, o jakiego to chodzi Jemieijana, odpowiedział z prostotą i lekkim zdziwieniem, że o Jarosławskiego – wodza Ligi Antyreligijnej w Sowietach. Sadowski był opętany demonem logicznego rozumowania – wszystko, co dawało się logicznie wytłumaczyć, było dla niego tym samym słuszne i godziwe. Nieraz w zaślepieniu i jakimś obłędnym transie somnambulicznym dochodził do tego, że jego wywód zbliżał się krok po kroku do czystek, których sam padł ofiarą, jako do logicznej konkluzji pewnych niezbitych założeń dialektycznych Rewolucji Październikowej. Szturchnięty znienacka najpospolitszym argumentem osobistym, budził się jak lunatyk przechadzający się nad przepaścią i wzruszał ramionami z łagodnym uśmiechem. Tak zapewne uśmiechał się Hegel, gdy na uwagę, że jego teorie nie zgadzają się z faktami, odpowiadał spokojnie: „Tym gorzej dla faktów”. Sadowski miał jednak jeszcze zawsze w zanadrzu swoją ulubioną „anegdotkę japońską”. Głosiła ona, że dekret cesarski, nakazujący Japończykom uchylania kapelusza przed urzędnikami, zaopatrzono w drugiej instancji adnotacją „zakazać noszenia kapeluszy i zastąpić je czapkami”, w trzeciej,,zakazać wszelkiego nakrycia głowy”, a w ostatniej „ściąć wszystkim urzędnikom głowy, żeby nie mieli na czym nosić kapeluszy i czapek”. W podobny sposób katolicy mówią o dogmacie nieomylności papieża w sprawach wiary i tłumaczą ludzkie potknięcia ułomnych sług Kościoła w sprawach świeckich. Trzeba widzieć starych komunistów w obozach sowieckich, aby się przekonać, że komunizm jest religią.
* To powiedzonko, bardzo popularne w Rosji wśród starych komunistów, cytuje również za Mein Leben Trockiego Isaac Deutscher w książce o Stalinie.
Po ukończeniu sianokosów brygadę 57. odesłano na tak zwaną birżę drzewną, gdzie do południa piłowała kloce dla gatrów tartacznych, a resztę dnia ładowała jodły masztowe na otwarte wagony. Zaczął się w moim życiu okres bardzo ciężki. Organizm, zahartowany zastrzykiem witamin na sianokosach, miast uodpornić się przeciwko dalszym trudom, zareagował ostrą cyngą. Wszystkie zęby chwiały mi się w dziąsłach jak w miękkiej plastelinie, na udach i nogach poniżej kolan wystąpiły ropiejące czyraki, tak bolesne i zagnojone, że nie zdejmowałem już w nocy spodni, żeby ich nie odrywać od ran, i spałem w tych zaschniętych watowanych ochraniaczach, podłożywszy sobie pod pięty zwinięty w rulon buszłat; wieczorem poczciwy Ałganow prowadził mnie do zony za rękę jako nowego „kurzego ślepca”. Praca na birży wydawała mi się ponad ludzkie siły, choć przecież po stachanowskich wyczynach na bazie powinienem był uważać ją za swego rodzaju odpoczynek. Ziębłem na deszczu i lodowatym chłodzie, szczękając wypadającymi zębami, chwytałem się po każdych paru pociągnięciach piły za serce uwięzłe w krtani, upadałem coraz częściej pod jodłami masztowymi ku cichej i cierpliwej rozpaczy Sadowskiego, zaprzęgniętego na przedzie. Sadowski nie wytrzymał jednak również długo, choć zareagował na nowe cierpienie nie cyngą, ale obłędem głodowym. Wtedy to właśnie wyrwał mi na opustoszałym pomoście przed kuchnią blaszankę z zupą. Przysiągłbym, że mnie nie poznał, mimo że patrzył mi prosto w twarz szeroko rozwartymi, zaropiałymi oczyma. Wybaczyłem mu wówczas, wybaczam mu tym bardziej i teraz – jemu lub jego trupim szczątkom. Znalazł się poza zasięgiem działania czarodziejskich zaklęć swojej młodzieńczej wiary, tam gdzie logiczny umysł człowieka nie panuje już nad zwierzęcymi odruchami ciała.
Do wszystkich tych udręk dołączyła się największa: amnestia omijała mnie z niepojętym uporem. Codziennie wieczorem szedłem, brodząc po omacku przez zonę, do baraku „pieriesylnego”, gdzie zatrzymywały się na noc transporty Polaków, spieszące z innych „łagpunktów” na wolność. W dzień porzucałem robotę, ilekroć na birży pojawiał się podoficer z Drugiego Oddziału z kartką papieru w ręku, aby mu się nasunąć przed oczy – zapomniany, a może nawet skreślony przez omyłkę z listy żywych. Gdyby nie Machapetian, załamałbym się w tych dniach męczącej niepewności. Tylko on jeden był niestrudzony w pocieszeniach, przynosił mi wieczorem zupę z kuchni, suszył mi onuce, wysłuchiwał z nie słabnącym zainteresowaniem teorii polityczno-wojskowych, które mi zaszczepił Sadowski, wypytywał o poglądy na dalszy bieg wojny, chwalił za obiektywizm w ocenie potencjału gospodarczo-wojskowego Rosji, gładził dobrotliwie po ogolonej głowie, gdy byłem bliski rozpaczy, zabierał na szachy do baraku technicznego. O, był mi bratem, a może nawet więcej, bo bratem i przyjacielem w jednej osobie. Musiałem jednak i ja wysłuchiwać jego opowieści o „dawnych dobrych czasach”, gdy jako zastępca komisarza przemysłu lotniczego Ormiańskiej SSR cieszył się przyjaźnią „samego Mikojana”.
W listopadowy wieczór wracałem ostrożnie po wyślizganych gołoledzią deskach do baraku, gdy zatrzymał mnie przed szopą rzemieślników obozowych jakiś niski więzień. Wieczory jesienne nie są tak ciemne jak zimowe, toteż „kurza ślepota” polega wtedy raczej na niepewnym błądzeniu niż na bezradnym szamotaniu się w niewidzialnych sidłach nocy. Poznałem go, jeszcze zanim wprowadził mnie do swojego warsztatu; widywałem parę razy tego starego szewca ormiańskiego u Machapetiana, gdy w dni swoich świąt szeptali cicho w obcym języku. Uchodził w obozie za człowieka niezmiernie uczciwego i mówiono nawet, że nie przyjmuje chleba za naprawę butów naczelnikowskich. Usadowiwszy mnie na niskim zydlu szewskim, upewnił się, że za przepierzeniem nie ma już ani jednego krawca, i przyglądał mi się długo w milczeniu.
– Słuchaj – powiedział wreszcie – czy to prawda, że ty rozpowiadasz w obozie o zwycięstwie Rosji?
– Tak – odpowiedziałem – a bo co?
– Jest taka rzecz – przysiadł się do mnie – wiesz, że dyżurka „upołnomoczennoj” (Struminej) przylega do tamtego rogu baraku, gdzie pracują krawcy?
– Wiem – odpowiedziałem, tknięty po raz pierwszy złym przeczuciem.
– Otóż – ciągnął dalej stary szewc – mój znajomy krawiec wydłubał w ścianie dziurę między belkami. Zasłania ją w dzień płytką tynku, a w środę wieczorem słucha, o czym rozmawia Strumina z kapusiami. Wczoraj zawołał mnie, ale nie tylko dlatego, że była mowa o tobie…
– O mnie?
– Tak, o tobie. Strumina zapytała najpierw, jakie są nastroje w obozie. Kapuś odpowiedział, że z wyjątkiem paru „czestnych grażdan Sowietskogo Sojuza”, którzy dopiero w obozie zrozumieli swoje błędy, wszyscy pragną zwycięstwa Niemiec. „To zrozumiałe – odpowiedziała Strumina – a kak etot Polacziszka?” Kapuś przyszedł tu właśnie po to, żeby powiedzieć, że „etot Polacziszka Grudzinskij” jest zupełnie innego zdania. „Nic dziwnego – odparła Strumina – zawarliśmy przecież układ z rządem polskim i ogłosiliśmy amnestię”. Kapuś nie dał jednak za wygraną. Wszyscy Polacy przecież, mimo że wychodzą na wolność, mówią w „pieriesylnym” szeptem o klęsce Rosji i pragną jej równie gorąco, jak ci, co zostają w obozie. „Więc co?” – zapytała Strumina. Otóż to, że ten Grudzinskij nie jest na pewno zwykłym studentem, za jakiego się podaje, ale trockistą albo kimś bardzo znacznym, „sotrudnikom Becka”. O, bo wy nie wiecie, grażdanko Strumina, jak on rozumnie „tołkujet po politiczeskim diełam”. „Jest umowa z Sikorskim” – wahała się Strumina. Zapewne, ale w każdej umowie są zastrzeżenia i klauzule. Wypuśćcie go tylko na wolność, a zobaczycie, co będzie, jeżeli go wyślą do Ameryki. Czy nie lepiej „zadzierżat' go w łagierie do Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie i razobłaczit' kak szpiona?” „Zobaczymy” – przecięła Strumina.
– Słuchaj – rzuciłem się ku niemu bez tchu – czy nie można było przez tę szparę zobaczyć, kto to był?
– Nie trzeba było. Poznałem głos.
– Kto? – zapytałem, ściskając go kurczowo za rękę.
– Zastanawiałem się długo, czy powinienem…
– Mów – krzyczałem nieprzytomny z wściekłości – na litość boską, mów!
– Machapetian – odrzekł cicho, nie patrząc mi w oczy.
Pod koniec listopada 1941, w cztery miesiące po ogłoszeniu amnestii dla więźniów polskich w Rosji, kiedy nie miałem już żadnej nadziei na wytrzymanie do wiosny następnego roku i pożegnałem się prawie ostatecznie z myślą o zwolnieniu z obozu, postanowiłem ogłosić głodówkę protestacyjną.
Z blisko dwustu Polaków pozostało nas w samym Jercewie sześć osób. Codziennie przechodziły przez centralę dziesiątki więźniów z Mostowicy, Ostrownoje, Kruglicy, Niandomy i obu Aleksiejewek. Obóz wyludnił się w tragiczny dla nas sposób. Wydawało się, że jeśli nie umrzemy szybko, podzielimy los „starych Polaków” z Ukrainy, których od kraju rodzinnego oderwała rewolucja roku 1917 i którzy do czasu „amnestii” z roku 1941 uważali się za Rosjan. I rozumieliśmy teraz lepiej ich gorycz, gdy się dowiedzieli, że układ polsko-sowiecki uważa ich również za Rosjan.
Moja głodówka była nie tyle aktem odwagi, ile krokiem, w którym desperackie szaleństwo miało wszelkie pozory zdrowego rozsądku. Byłem bliski ostatniego stadium cyngi i zupełnego wycieńczenia, a starzy więźniowie przepowiadali mi nie więcej niż pół roku życia; z drugiej strony głodówka była w Rosji czymś zupełnie nie znanym i nie praktykowanym i w normalnych czasach – a cóż dopiero w czasie wojny! – traktowano ją jak sabotaż, karany drugim wyrokiem lub niekiedy nawet śmiercią; nie mogłem też oczekiwać, że mój organizm wzmocni się po iluś tam dniach dobrowolnego nieprzyjmowania pokarmów i napojów. O wszystkim tym wiedziałem nie gorzej od moich przyjaciół więziennych, którzy mi odradzali tę decyzję. Ale przeważyła straszliwa myśl, że umierając za parę miesięcy, będę niby smak piołunu rozgryzał świadomość poddania się bez walki. Dopóki choć jeden Polak przechodził przez Jercewo na wolność, istniała ciągle jeszcze minimalna nadzieja, minimalna szansa przypomnienia o sobie aktem samozniszczenia. Ryzykowałem skrócenie sobie życia zaledwie o parę miesięcy, ale choć i takie postanowienie wymaga znacznej determinacji, stawka była zbyt wielka, bym mógł się wahać. Wreszcie, człowiek pogrzebany żywcem i przebudzony nagle wśród nocy nie rozumuje; jeśli nawet wie, że rozpaczliwym szamotaniem się obsunie na siebie coraz więcej świeżo zruszonej ziemi, bije pokrwawionymi palcami w wieko trumny z całej siły swej rozpaczy.
Nie tak łatwo jednak było przekonać o tym moich towarzyszy, a przecież bez nich głodówce zabrakłoby charakteru solidarnego odruchu. Zbieraliśmy się w ciągu paru wieczorów w kącie jednego z baraków: inżynier leśnik M., nauczyciel ze Stanisławowa B., policjant ze Śląska T., urzędniczka bankowa ze Lwowa Z., właściciel tartaku na Wileńszczyźnie L. i ja. Ich wątpliwości wahały się pomiędzy przesadnym lękiem a przesadną nadzieją. Jeszcze nie wszystko stracone – dowodzili – a głodówka, jako przestępstwo popełnione już po amnestii, pogorszy naszą sytuację i wyłączy nas spod działania ustawy amnestyjnej. Poza tym któż zaręczy, że nawet po podpisaniu w Londynie układu polsko-sowieckiego będą nas traktowali inaczej niż własnych obywateli, a przecież głodówka i odmowa wyjścia do pracy karane są w Rosji śmiercią… Nie, nie wszystko jeszcze stracone, cała nadzieja w Bogu… Nie może to być, aby zatrzymano w obozie prawdziwych Polaków, wypuszczając na wolność ludzi, którzy jeszcze do niedawna zapierali się swojej polskości…
A jednak było. Trudność naszego sporu polegała na tym, że obie strony posługiwały się w nim z konieczności argumentami wyłącznie irracjonalnymi. Moi towarzysze wierzyli w sprawiedliwość wyroków boskich i w moc zobowiązań międzynarodowych, ja zaś w możliwość przebłagania losu sprowokowaniem go. 30 listopada wieczorem, gdy wydawało mi się, że jestem prawie zdecydowany rozpocząć głodówkę sam, zaszedłem jeszcze po raz ostatni do naszego wspólnego kąta w baraku B. Inżynier M. siedział jak zwykle w najciemniejszym rogu dolnej pryczy, oparłszy chudą ascetyczną twarz o rozjarzonych nieprzytomnie oczach na dłoniach, i spoglądał na mnie z lękliwą przyjaźnią. Nauczyciel ze Stanisławowa i oficer rezerwy B., który po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej został osadzony w centralnym izolatorze i dopiero niedawno wrócił do Jercewa z Drugiej Aleksiejewki, zdawał się szukać błędnym wzrokiem wyjścia z pierścienia obławy i unikał wyraźnie mojego spojrzenia. T. i L. grali z udawaną obojętnością w warcaby, a pani Z. zaplotła drobne ręce na brzuchu i szeptała zmartwiałymi wargami modlitwę. Wyglądali tak razem w przyćmionym świetle baraku jak grupa zabłąkanych turystów w załomie skalnym, którzy gotowi są na ostatni, desperacki wysiłek, jeśli przewodnik weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za wynik. Stałem przed nimi ogarnięty również lękiem, nie wiedząc, co począć.
– Przypominam wam moją historię z Machapetianem – powiedziałem wreszcie. – Kto z was ma prawo być pewny, że i jego również nie zakopał w obozie jakiś absurdalny donos? Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow komuniści niemieccy ogłosili w więzieniu moskiewskim głodówkę. I co? Z sześciuset głodujących wypuszczono pięciuset kilkudziesięciu i fakt, że na własne oczy widziałem w naszym „pieriesylnym'„ pod koniec lutego trzech z zatrzymanych, świadczy chyba najlepiej o tym, że nikogo nie rozstrzelano.
Te dwa argumenty zrobiły nagle nieoczekiwane wrażenie i przez chwilę poczułem jak gdyby żal, że ustąpili tak szybko. Było już jednak za późno. Zgodziliśmy się, że w głodówce nie weźmie udziału inżynier M. – człowiek chory ciężko na serce i jedyny wśród nas Polak, któremu mogliśmy wszyscy zaufać przeniesienie na wolność wieści o nas, jeśli ten bunt zaprowadzi nas przed trybunał wojenny, a jemu dane będzie ocaleć – i jeszcze tegoż wieczoru zanieśliśmy swój chleb i kartki na zupę do biura Samsonowa. Pamiętam, że pomyśleliśmy także o jedynym środku ostrożności, jakim było indywidualne odnoszenie chleba w półgodzinnych odstępach czasu i niespotykanie się już potem w zonie. Z opowiadań naszych rosyjskich towarzyszy znaliśmy bowiem kodeks sowiecki na tyle, by wiedzieć, że jakiekolwiek wystąpienie przeciwko obowiązującym w Rosji przepisom staje się automatycznie niewybaczalną zbrodnią, jeśli ma charakter zorganizowanej konspiracji. Kości były rzucone.
Okres poprzedzający głodówkę nauczył mnie paru ciekawych rzeczy o samym sobie. Po amnestii, kiedy zwolnienie zdawało się być tylko kwestią czasu, odczuwałem w stosunku do moich rosyjskich towarzyszy więziennych coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że wyjdę jako Polak (a nie jako zwykły więzień) na wolność w imię obrony tego porządku rzeczy w Rosji, który był przyczyną ich uwięzienia i cierpień. Teraz zaś wrota obozu, zagrodziwszy mi drogę do wolności, zamknęły przede mną również drogę do wielkoduszności. Niepostrzeżenie dla samego siebie zacząłem ich nienawidzić z całego serca, z najgłębszego dna mojego nieszczęścia, jak gdyby to oni byli odpowiedzialni za to, co się stało, jak gdyby to oni trzymali mnie niewidzialnymi rękami za postrzępione poły buszłata, wciągając coraz głębiej we własne grzęzawisko rozpaczy, abym nie ujrzał nigdy światła dnia, skoro ich oczy próbowały na próżno przebić od lat wieczne ciemności nocy. Stałem się podejrzliwy, opryskliwy i skryty; unikałem najbliższych przyjaciół i z chorobliwą nieufnością przyjmowałem wszelkie dowody życzliwości. Ten stan psychiczny pchnął mnie w nie mniejszym stopniu niż względy rozumowe i odruch rozpaczy do głodówki. W pewien sposób chciałem własnym życiem zaświadczyć o swoim ostatnim prawie do wolności, którego oni – wieczni niewolnicy – nie ośmieliliby się nigdy zażądać dla siebie. Było w moim zachowaniu się coś odrażającego i poniżającego, a jednak nie mogłem się przed nim obronić, gdyż człowiek nie może się nigdy obronić przed samym sobą. Ani przedtem, ani potem nie stoczyłem się w obozie tak nisko jak wówczas, gdy pragnąłem zemsty na moich współtowarzyszach więziennych za to jedynie, że groziło mi podzielenie na zawsze ich przeklętego losu.
Wśród sześciu osób, które związały się głodówką, stosunki układały się też nie najlepiej. Mimo pozorów przyjaźni i zażyłości, jakie wytwarza wspólna walka, nie ufaliśmy sobie nawzajem i czekaliśmy w napięciu, kto z nas zdradzi lub załamie się pierwszy. W zaślepieniu i lęku przed próbą, która nas połączyła, podejrzewaliśmy nawzajem, że głodówka może się stać dla każdego z nas okazją do wydobycia się z niewoli kosztem innych. Tak zapewne zachowują się rozbitkowie, uchodzący z życiem w jedynej ocalałej łodzi ratunkowej ku nieznanemu i dalekiemu lądowi; są sobie nieodzowni, gdyż każda para rąk ma do obsłużenia parę wioseł, ale nie zapominają ani na chwilę o tym, że każdy wioślarz oznacza także szybsze wyczerpanie się niewielkiego zapasu żywności. Tak i my: to prawda, że rozpocząć głodówkę samemu znaczyłoby dać się odłączyć od reszty pozostałych w obozie Polaków; ale to prawda również, że rozpoczęcie głodówki razem groziło nadaniem jej niebezpiecznego piętna zorganizowanej akcji. A co będzie, jeżeli któreś z nas się załamie? Czy uratuje się pogrążając innych, czy raczej dopomoże im do szybszego zwycięstwa? Nasze losy były sprzęgnięte tak jak losy ludzkie na ziemi – każdy ruch w kierunku wyzwolenia musiał pociągnąć za sobą czyjeś cierpienie. Widzieliśmy jak na dłoni, z przeraźliwą jasnością milczenia, co kryje się w sercu człowieka: rzadki dar szlachetności w chwilach stosunkowego bezpieczeństwa i ziarno upadku w obliczu śmierci. Bardziej niż nasza śmiałość łączyły nas nasza małość i nasze tchórzostwo. Zdecydowaliśmy się na działanie, gdy ten milczący szantaż mógł nas tylko albo nieodwołalnie rozdzielić, albo równie nieodwołalnie skazać na siebie. I nie było w tej atmosferze napięcia rzeczą przypadku, że podając sobie w przeraźliwie posępny wieczór listopadowy ręce na znak zgody, postanowiliśmy wyłączyć z głodówki i pozostawić na uboczu inżyniera M., jako zastaw i porękę naszej uczciwości w tej ostatniej próbie. Za oknami baraku szalała śnieżna zawieja, a na stoliku obok pryczy B. chwiał się żółty płomyk zapalonego przed chwilą ogarka. B. zgodził się milczącym skinieniem głowy, ale po jego bladej twarzy przemknął się gorzki uśmiech.
We własnym baraku, do którego wróciłem po odniesieniu chleba, przywitała mnie cisza. Umilkły nagle rozmowy przy stole, najbliżsi sąsiedzi na pryczy odsunęli się ode mnie, jak gdybym przyszedł tu z zadżumionego miasta, zaprzyjaźnieni więźniowie unikali moich spojrzeń i odpowiadali niechętnie na pytania. Wieść o naszej głodówce rozeszła się już po obozie, wywołując poruszenie i lęk. Uczucia moich rosyjskich towarzyszy musiały być równie kłopotliwe, jak moje. Od czasów amnestii odnosili się do mnie z rezerwą i prawie niechęcią, upatrując nieomal złamanie solidarności więziennej w tej perspektywie przedwczesnego i cudownego ocalenia. Długie miesiące oczekiwania, powolna utrata nadziei zbliżyły ich znowu do mnie, lecz dokładnie z tych samym powodów oddaliły mnie od nich. Podejrzewałem bowiem, że chcą mi okazać nie współczucie, ale radość skazańców, którzy nędzną pociechę dla siebie czerpią z rozpaczy innych. Podobnie zawiłe reakcje budziła głodówka. Nie mógł nie poruszyć ich i w pewien sposób zafascynować fakt, że ktoś ośmiela się podnieść rękę na niewzruszone prawa niewoli, których nie tknął dotąd żaden odruch buntu; ale jednocześnie działał instynktowny, wyniesiony jeszcze z wolności lęk przed mimowolnym zaplątaniem się w sprawę grożącą trybunałem wojennym. Gdzież pewność, że śledztwo nie ujawni rozmów prowadzonych w baraku przez „buntowszczika” natychmiast po dokonaniu przestępstwa? Kto zaręczy, że nieopatrznie szepnięte słówko otuchy lub solidarności nie stanie się w ustach donosicieli podżeganiem do buntu? Nie, nie! – lepiej trzymać się od tej sprawy z daleka, dopóki Trzeci Oddział nie zajmie stanowiska. Przy tym wszystkim działały także inne, bardziej ukryte motywy. Nasz bunt był buntem cudzoziemców. Jeśli się nie uda, będzie dodatkowym dowodem, że nawet „ludzie stamtąd” nie są w stanie zrobić wyłomu w murze więziennym, który odgrodził Rosję od reszty świata. Jeśli się natomiast powiedzie, czyż nie unaoczni wszystkim z aż nazbyt jaskrawą wyrazistością, że także i za drutami obozu inne są w Rosji prawa dla cudzoziemców, a inne dla swoich? Czyż nie pogrąży w jeszcze większej beznadziejności tych, którzy musieli uważać się za swoich? W położeniu bez wyjścia lepiej jest mimo wszystko mieć świadomość, że nie zdarzają się wyjątki od reguły losu. Nic tak nie pociesza okrutnie we własnym nieszczęściu jak widok cudzego nieszczęścia; i nic tak nie odbiera bezpowrotnie nadziei jak myśl, że mają do niej prawo tylko wybrani.
Byłem więc sam. Leżąc na pryczy, przyglądałem się barakowi z uczuciem osamotnienia i strachu. Jak zwykle wieczorem więźniowie przygotowywali się do snu, szepcąc jeszcze cicho między sobą i susząc onuce przy piecu. Paru gotowało w kociołkach oskrobiny z kartofli i zgniłe skrawki rzepy, wygrzebane w śmietniku obozowym obok kuchni. Przejmujący głód zdawał się ciągle daleki końca, ale wkroczył już w okres, w którym stał się nagle prawie obojętny i podobny do znieczulenia całego organizmu.
Nadchodzi chwila, kiedy człowiek głodny zaczyna odczuwać bardziej dotkliwie niż głód fizyczny – głód wyobraźni. Wszystko, o czym myśli, układa się w nieprzytomne rojenia o jedzeniu, a dominującym uczuciem staje się paniczny lęk przed obumieraniem i usychaniem ciała. I kto wie, czy możliwość oszukania głodu nie bywa wówczas ważniejsza niż jego zaspokojenie. Nawet śnieg nabiera stałej konsystencji: można go jeść jak kaszę.
W sferze uczuć ludzkich istnieje dziwne zjawisko, które jest czymś więcej niż zwykłym przyzwyczajeniem, bo prawie samobójczym prawem bezwładu psychicznego. Chcę przez to powiedzieć, że na samym dnie nędzy ludzkiej zdarzają się chwile, kiedy każda możliwość zmiany – choćby to nawet miała być zmiana na lepsze – wydaje się czymś ryzykownym i niebezpiecznym. Słyszałem o żebrakach, którzy tym nieufniej odnoszą się do swoich dobroczyńców, im więcej mogą od nich otrzymać ponad zwykłą jałmużnę – dach nad głową lub pracę zamiast paru groszy wrzuconych do nadstawionej czapki. Poniżej pewnego poziomu życia wytwarza się w człowieku coś w rodzaju fatalistycznego przywiązania do swojej doli, coś w rodzaju gorzkiego doświadczenia, że każda zmiana może być tylko zmianą na gorsze.,,Dajcie mi spokój – zdaje się mówić – i tyle tylko, ile trzeba, abym nie umarł”. Ludzie o konserwatywnym usposobieniu wyciągają z tego wniosek, że nie należy nikogo uszczęśliwiać wbrew jego woli, i mają pod jednym względem rację: szczęście nie jest nigdy dla biorących tym, czym wydaje się dającemu. Ale jakkolwiek by było, człowiek w nędzy zaczyna po pewnym czasie ulegać dziwnemu jej urokowi i podejrzliwie traktuje możność nieoczekiwanego wydobycia się z niej, nauczywszy się dotąd cenić tylko takie obroty losu, które wprowadzały w jego życiu zmiany drobne, ale trwałe i pewne. Bywałem w obozie bliski uwierzenia, że skoro człowiek skazany jest na swój los, nie powinien się przeciwko niemu buntować. I rzecz zdumiewająca: leżałem na pryczy i przyglądałem się moim towarzyszom z goryczą za to, że chcieli mnie przykuć na zawsze do swojego własnego losu, a jednocześnie poczułem nagle nieokreślony żal, próbując się odeń sam oderwać. Wystarczyło spojrzeć na ich twarze, by zobaczyć, że za rok większości nie będzie już wśród żywych, a przecież o ileż się czułem bezpieczniejszy i mniej samotny z nimi w obliczu śmierci niż bez nich w tej ostatniej pogoni za życiem! Gdyż było coś naprawdę niewzruszonego i ostatecznego w widoku tych ludzi, którzy boso, z zaczerwienionymi od ognia i pokrytymi twardą szczeciną twarzami pilnowali swych kociołków, grzebiąc bezmyślnie patykami w palenisku, lub układali się do snu na pryczach, wpatrzeni przekrwionymi z wycieńczenia i głodu oczami w mętne światło żarówek. W baraku było już o tej porze cicho; czasem jakiś więzień zwlekał się z trudem ze swego legowiska i zataczając się jak pijany, potrącając po drodze zwisające zewsząd nogi, szedł ku cebrzykowi chwoi, aby ugasić pragnienie. Prycza w rogu, na której wieczorami wysiadywał w milczeniu Dimka, postukując drewnianą łyżką w protezę, była teraz pusta – naszego „dniewalnego” odesłano niedawno do „trupiarni”. Zbliżała się noc. Byłem sam, straszliwie sam.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Leżałem na wznak na twardych deskach, zaplótłszy ręce pod głową, i raz jeszcze usiłowałem uporządkować w myślach to wszystko, co się stało. Po północy barak pogrążył się już na dobre we śnie, żarówki zatliły się wątlejszym światłem, a ze wszystkich prycz – z dołu, z boków i z przeciwka – odezwały się pierwsze krzyki nocne, pomieszane z niewyraźnymi majaczeniami i suchym urywanym płaczem, który przypominał to kaszel, to nawoływanie się sów w ciszy leśnej. Było duszno, odrzuciłem więc – jak moi sąsiedzi – buszłat i połykałem chciwymi haustami nagrzane powietrze. Przymknąwszy oczy, słyszałem w przerwach pomiędzy krzykami i płaczem przedwieczorne cmokanie karpi w szuwarach opustoszałego stawu, otworzywszy je widziałem na pół uchylone usta, z których na odległość nawet zionął przez spróchniałe zęby słodkawy smród zgnilizny, i białka połyskujące w ciemnych oczodołach. Za oknami rozpościerała się biała noc, przywarłszy do szyb lodowatymi liśćmi paproci. Patrolujące zonę smugi światła z narożnych reflektorów przebijały barak na wylot w równomiernych odstępach czasu, wydobywając z półmroku dolnych prycz twarze śpiących, i znikały błyskawicznie jak szable tnące miękką zasłonę nocy.
Bardziej od głodówki groźna była odmowa wyjścia do pracy. W obozach sowieckich tak zwany „otkaz” stanowi jedno z najpoważniejszych wykroczeń przeciwko regulaminowi wewnętrznemu. Na Kołymie, gdzie wskutek odcięcia obozów przez większą część roku od stałego kontynentu istnieje zupełnie specyficzny i okrutny regime, regulowany rozporządzeniami miejscowymi, a nie centralnymi, odmowę wyjścia do pracy karze się z miejsca rozstrzelaniem bez sądu; w innych obozach – rozebraniem więźnia do naga i pozostawieniem go na mrozie aż do ugięcia się lub śmierci; w jeszcze innych – najpierw izolatorem o wodzie i dwustu gramach chleba, a w wypadku recydywy sądem i drugim wyrokiem – 5-letnim dla przestępców pospolitych, 10-letnim lub skazującym na śmierć dla politycznych. W Jercewie „otkazczikow” recydywistów zabierano po paru miesiącach do centralnego izolatora za zoną i nigdy już nie zdradzono nam, co się z nimi stało. Istniały jednak poważne przypuszczenia, że serie z karabinów maszynowych i salwy karabinów ręcznych, które słyszeliśmy co pewien czas za zoną, pochodzą nie, jak nam mówiono, ze strzelnicy dla załogi obozu, ale z zasłoniętego przed wzrokiem ludzkim dziedzińca głównego izolatora. Po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej władze obozowe nie ukrywały przed nami faktu, że weszły w życie nowe przepisy, które zwykłym sądom,,ludowym” w miasteczkach położonych w pobliżu obozów nadały nowe uprawnienia wojennych trybunałów doraźnych, w praktyce – nieograniczoną władzę nad życiem więźniów. Do najcięższych przestępstw, jakich można było dokonać w obozie po 22 czerwca 1941, należały szerzenie defetyzmu wojennego i odmowa wyjścia do pracy, która w świetle wyjątkowego ustawodawstwa obronnego kwalifikowała się jako sabotaż wysiłku wojennego. Wszystko to było aż nazbyt jasne, ale pozostawało mimo to ciągle jedno pytanie: w jakiej mierze układ Sikorski- Majski wyrywał nas, Polaków, z trybów mechanizmu sowieckiego prawa wojennego. Na tej ostatniej cienkiej nitce zawisła cała nasza głodówka. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że już pierwsze godziny wstającego za zmatowiałymi szybkami baraku dnia dadzą nam na to pytanie wyczerpującą odpowiedź. W równaniu ryzyka była to jedyna niewiadoma i od niej zależało, czy znak równości zwróci się przeciwko nam jak dwie wymierzone w pierś lufy karabinów, czy ułoży się jak otwarte na roścież wrota obozu.
Nad ranem zasnąłem tak twardo, że przespałem „podjom” i obudziło mnie dopiero ostre szarpnięcie za nogi. Obok mojej pryczy stał Zyskind i bez słowa, ruchem głowy tylko, kazał mi iść ze sobą. Zwlokłem się z barłogu, nałożyłem czapkę, przewiązałem buszłat sznurkiem i wyszedłem za nim z opustoszałego baraku do zony. W zonie było również pusto i spokojnie, „dniewalni” odgarniali przed barakami śnieg, z kuchni, małej komórki, w której gotowano wrzątek, i łaźni szedł szerokimi zagonami dym i rozmazawszy się na dachach, odrywał się gwałtownie od okapów jak puszczony nagle i zwijający się rulon papieru. Drogą od kuchni jechały wolno w kierunku bramy sanie z pustą beczką, na której siedział okrakiem przygarbiony i smutny woziwoda Kola, poganiając oszronionego gniadosza prętem z jałowca. Zobaczywszy mnie z Zyskindem, odwrócił się, jak gdyby chciał krzyknąć, ale po chwili skulił się jeszcze bardziej, szarpnął ku sobie lejce i dźgnął konia batem. Koło ambulatorium stało już kilku chorych więźniów. Poranek był mroźny, suchy i przenikliwie ostry – l grudnia.
Zamiast zaprowadzić mnie do izolatora Zyskind obszedł ze mną wszystkie baraki, w których mieszkała reszta głodujących, i dopiero potem – w szóstkę – ruszyliśmy w kierunku biura naczelnika obozu, Samsonowa. Samsonow przyjmował nas po kolei, ale rozmowy były jednobrzmiące. Siedział za biurkiem na tle dużej mapy ściennej Związku Sowieckiego, portretów Stalina (dużych rozmiarów) i Berii (znacznie mniejszy), wykresów planu produkcyjnego oraz schematycznego planu obozu i spoglądał na mnie spod futrzanej czapy spokojnym, prawie po ojcowsku karcącym wzrokiem, w którym co chwilę pojawiały się jednak zimne ukłucia nienawiści.
– Kto cię namówił do głodówki?
– Nikt. Zdecydowałem się na nią sam.
– Po co głodujesz?
– Domagam się zwolnienia z obozu na podstawie amnestii dla obywateli polskich uwięzionych w Rosji lub prawa skomunikowania się z przedstawicielem Polski przy rządzie sowieckim.
– Czy słyszałeś o specjalnych trybunałach, które w czasie wojny mają prawo rozstrzeliwać więźniów za odmowę wyjścia do pracy? Czy wiesz, że głodówka jest otwartym buntem przeciwko sowieckiej władzy i sowieckiemu prawu?
– Tak.
– Podpisz tu, że o tym wiesz.
– Nie podpiszę. Od chwili zawarcia układu polsko-sowieckiego w Londynie jestem obywatelem zaprzyjaźnionego państwa i nie podlegam prawu sowieckiemu.
– Milcz. Zyskind, zabierz tę polską swołocz do izolatora!
Zyskind wskakiwał sprężyście do gabinetu i z okrzykiem: „Tak jest, obywatelu naczelniku!” wyprowadzał nas przed barak. Pierwsze przesłuchiwanie było skończone. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem w milczeniu, ale z wyrazem ulgi na twarzach i tylko pani Z. zbladła, szczękając zębami, a B. obcierał rękawem pot z czoła.
Około dziewiątej byliśmy już wszyscy w izolatorze. Izolator wewnętrzny mieścił się w samym rogu zony obok drutów i „bociana”, przy którym wyglądał jak kurnik. Mały, murowany domek z zakratowanymi okienkami wielkości ludzkiej głowy otoczony był jeszcze dodatkowo ogrodzeniem z drutu, aby nie powstały najmniejsze wątpliwości, że spełnia rolę więzienia w więzieniu. Więźniowie omijali go zawsze z daleka, nie spoglądając nawet w kierunku ścian z szarego kamienia przedziurawionych otworami, z których zionęła ciemna pustka. Czasem jednak dochodziły z izolatora śpiewy lub krzyki i wówczas przystawaliśmy na ścieżce tyłem do jego murów, a twarzą do własnych baraków, aby nie wywołując podejrzeń posłuchać, czy nasi towarzysze czegoś się od nas nie domagają. W izolatorze wewnętrznym osadzano więźniów za drobne przestępstwa popełnione w zonie lub za poważne przestępstwa przed odesłaniem do centralnego izolatora za zoną, który był już normalnym więzieniem obsługującym także wolnych obywateli miasta Jercewa. Trzeba tu opisać pokrótce choćby warunki życia w izolatorze, by rozproszyć zawczasu przypuszczenia, że nie był on karą, skoro do nielicznych marzeń więźniów należała również ucieczka od tortury pracy w obozie do błogosławionego stanu bezczynności w prawdziwym więzieniu. Przede wszystkim więzień osadzony w izolatorze otrzymywał tylko 200 gramów chleba i wodę; po drugie, okienka w małych celach nie były ani oszklone, ani nawet zabite deskami, temperatura powietrza wewnątrz była więc nie o wiele wyższa niż na zewnątrz; po trzecie wreszcie, więzień miał prawo zabrać do izolatora tylko to, w czym wychodził do pracy – koce, derki i siennik zostawiał w baraku. W niektórych wypadkach zaś kara izolatora ograniczona była jedynie do pory nocnej – więzień wychodził normalnie za dnia do pracy i wracał wieczorem prosto z wartowni do swojej celi, ale otrzymywał za to w przeciwieństwie do innych „pierwszy kocioł”, czyli 300 gramów chleba i dwa talerze najrzadszej zupy. Izolator był więc karą i więźniowie obiecywali nieraz z dziecinnym płaczem poprawę, byle tylko się zeń wydobyć.
Okienko mojej celi wychodziło na zonę i przytknąwszy twarz do zimnej kraty, mogłem ogarnąć wzrokiem część baraków z kuchnią i łaźnią. Obok mnie, w sąsiedniej celi, umieszczono policjanta ze Śląska T., prostolinijnego i uczciwego człowieka o szerokiej, trochę mongolskiej twarzy, który z nie znanych nam bliżej powodów ukrywał w obozie swe prawdziwe nazwisko i zawód, uchodząc powszechnie za górnika, i był jednym z najlepszych w Jercewie „lesorubów”. Cela T. – połozona po mojej prawej ręce, gdy stałem twarzą do okna – przylegała do celi pani Z., a przez nią do cel pozostałych głodujących; po mojej lewej siedział elektrotechnik z Rostowa nad Donem, Gorbatow, który znalazł się w izolatorze za obrazę wolnego urzędnika w elektrowni jercewskiej. Okienko T. za narożnikiem wychodziło na drogę prowadzącą z miasta do obozu, część domów mieszkalnych w Jercewie i odgałęzienie drogi w kierunku centralnego izolatora. Moja cela była tak niska, że mogłem dosięgnąć sufitu ręką, i tak wąska, że jednym dużym krokiem przechodziłem od ściany T. do ściany Gorbatowa. Połowę przestrzeni na długość zajmowały dwie prycze – dolna i górna – zbite z nie heblowanych desek i zwrócone wezgłowiami w stronę okna. Na górnej pryczy nie sposób było usiąść, nie dotykając zgiętymi plecami pułapu celi, na dolną natomiast wchodziło się ruchem nurka głową do przodu, a wychodziło odpychając – jak pływak na mieliźnie – ciało rękami od desek. Odległość pomiędzy krawędziami pryczy a drzwiami, obok których stał kibel, wynosiła nie więcej niż pół normalnego kroku. Wybrałem więc po namyśle górną pryczę (chociaż szedł na nią przejmujący chłód z otwartego okna, nawiewając w pobliżu parapetu cienką warstewkę śniegu), bo była przestronniejsza, a spacer na skrawku gołej ziemi o wymiarach krok na pół kroku groził obłędem. Obie boczne ściany z czerwonej cegły pozwalały porozumiewać się stosunkowo swobodnie z sąsiadami, i to nawet nie za pomocą stukania, ale głośnym szeptem po przytknięciu ust do szpar, z których wypadały kawałki skamieniałego wapna. Przed odejściem na obiad Zyskind sprawdził jeszcze raz drzwi celi. Zazgrzytał klucz w zamku, odchyliła się zastawka,Judasza” i miękki chód walonek oddalił się powoli, tonąc w lodowatej ciszy.
Pierwszy dzień spędziłem na oglądaniu celi i zony przez małe okienko nad górną pryczą. Dziwne było patrzeć na towarzyszy więziennych, spieszących do baraków, zatrzymujących się na ścieżkach, pozdrawiających się z daleka – z okna więzienia w więzieniu: wydawali się nieomal ludźmi wolnymi. Ale nie zazdrościłem im. Po tylu miesiącach życia stadnego samotność była znowu – jak niegdyś w szpitalu – świeżym i orzeźwiającym uczuciem. Było mi przeraźliwie zimno, nie odczuwałem jednak głodu. Gdzieś na dnie świadomości czaiła się iskra dumy, jak gdybym już posiadł był wywalczoną z trudem wolność. Tysiące ludzi walczy na świecie o różne sprawy, nie wiedząc, że nawet możliwość klęski ma w sobie coś pokrzepiającego i zdobywczego, jeśli przybiera postać męczeństwa. Ludzie pokonani w walce o coś, w co wierzą, biorą na siebie z ochotą męczeństwo jak gorzką nagrodę swej samotności. Rzecz jednak w tym, że mało jest takich, u których wytrwałość ciała dorównywa sile wiary. Zaraz bowiem pierwszego dnia wieczorem, gdy w mojej celi zapaliła się żarówka i posłyszałem dobiegający z zony brzęk kociołków, poczułem nagle głód i nieokreślony strach i od tej chwili – mimo że nie przyjmowałem nawet wody – oddawałem aż do końca głodówki mocz po parę razy w ciągu dnia i nocy.
W nocy spałem źle, budziłem się często i miałem sny tak zagadkowe, nieuchwytne i nie powiązane, że mimo rozpaczliwych wysiłków nie byłem w stanie przypomnieć ich sobie już w chwilę po przebudzeniu. Trzęsąc się z zimna, wcisnąłem się w róg górnej pryczy jak najdalej od okna, podkurczyłem nogi, tak że dotykały kolanami brzucha, schowałem prawie całą głowę pod buszłatem i ukryłem dłonie w rękawach. W tej pozycji mogłem uleżeć na jednym boku nie dłużej niż godzinę, ale ponieważ wydała mi się najrozsądniejsza i najlepiej chroniła od chłodu, nie zmieniłem jej już do końca pobytu w izolatorze. Nazajutrz głód ustąpił, wzmogło się natomiast poczucie samotności. Zwlokłem się z pryczy i przez parę chwil poruszałem się dla rozgrzewki na małym skrawku ziemi, zacinając się w boki rękami. Kiedy poczułem nareszcie, że krew zaczyna żywiej krążyć w zdrętwiałych częściach ciała, zapukałem do celi T.
– Jak się czujesz? – zapytałem.
Za ścianą rozległ się głośny łomot jakby upadającego ciała, potem ostrożny chrobot w szparze i wreszcie spokojny głos odpowiedział:
– Piekielnie zimno, ale idzie wytrzymać. A ty?
– Dobrze. Co z resztą?
– Nie odpowiadają.
Zrobiłem krok do przeciwległej ściany i zapukałem znowu.
– Jak długo siedzisz, Gorbatow?
– Pięć dni. Jeszcze mam drugie tyle.
– Ciężko?
– Głodno. Żreć ochota, a chleba dają na jeden ząb. Ty z tą głodówką zwariowałeś. Nie wytrzymasz…
– Nie twoja sprawa…
Przysiadłem na brzeżku dolnej pryczy, wpatrując się bezmyślnie w kibel. Ale Gorbatow okazał się rozmowniejszy od T.
– Wiesz, kto obok mnie siedzi?
– Trzy siostrzyczki za wiarę.
– Niemożliwe!
– Tak, tak. Śpiewają i modlą się. Próbowałem z nimi rozmawiać, ale nie odpowiadają. Prawiczki – zaśmiał się i zakrztusił jednocześnie kaszlem.
Jak przez mgłę przypomniałem sobie opowiadaną w zonie szeptem historię trzech sióstr zakonnych, z pochodzenia Węgierek, których nikt z nas nie widział na oczy. Mówiono, że przyszły do jercewskiego izolatora etapem z Niandomy, gdzie odsiadywały wyrok od roku 1938. Pracowały w Niandomie uczciwie do jesieni 1941 i nagle któregoś dnia odmówiły wyjścia z zony, nie chcąc „służyć Szatanowi”. Wśród więźniów w Jercewie mówiło się o tej sprawie dużo, ale w październiku cała sprawa ucichła i byłem przekonany, że trzy zakonnice albo już od dawna nie żyją, albo siedzą w centralnym izolatorze. Gdyż stan wojenny nadawał ich tajemniczemu szaleństwu cechy samobójstwa.
Z celi T. rozległo się pukanie.
– Co tam u ciebie tak ciurka? Cieknie z dachu?
– Nie, odlewałem się.
– Przyjmujesz wodę?
– Nie.
– Obleciał cię strach?
– Nie, mam widocznie chory pęcherz.
T. zaśmiał się i dorzucił parę słów, ale oderwałem ucho od szpary. Przez długą godzinę stałem w milczeniu oparty o pryczę, czując, jak moja dawna pewność siebie ustępuje miejsca niepokojowi i szuka gorączkowo ratunku w ambicji. Bywają w życiu człowieka chwile – zwłaszcza po okresach stałego podsycania próżności odwagą zamiarów – gdy nogi uginają się nagle, jakby były z waty, i jedyne, czego naprawdę się pragnie, to uciec nie oglądając się nawet za siebie.
– Wiesz, kto siedzi w izolatorze? – zapukałem znowu do T.
– No?
– Trzy zakonnice od Szatana.
– Ciągle? I czego chcą?
– Męka za wiarę – odpowiedziałem bez namysłu, nie zdając sobie nawet wówczas sprawy, że pożyczam to określenie od Dostojewskiego.
– Tak jak my – powiedział.
– Przesadzasz, my chcemy tylko na wolność – odpłaciłem mu z ulgą, ale zaraz potem zapukałem do drugiej ściany.
– Gorbatow, przekaż trzem siostrzyczkom pozdrowienie od głodujących Polaków.
– Oszalałeś? Ja chcę stąd wyjść. Dość, Zyskind idzie… Istotnie, na ścieżce przed izolatorem rozległy się kroki, a potem z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe. Zyskind krzątał się chwilę na korytarzu i wreszcie zgrzytnąwszy kluczem w zamku mojej celi, wszedł do wewnątrz i bez słowa położył na górnej pryczy rację chleba. Dokładnie to samo musiał zrobić także i w innych celach, bo słyszałem oddalający się stopniowo zgrzyt klucza i miarowe zamykanie drzwi. Przyglądałem się długo świeżej porcji chleba, ale nie czułem głodu; i mimo że odtąd Zyskind przynosił mi ją codziennie o tej samej porze, przyjmowałem jego wizyty z rosnącą apatią.
Wieczorem drzwi mojej celi otworzyły się znowu. Ktoś kopnięty od progu gwałtownie wtoczył się do środka jak ogromna piłka ze szmat i utonął w jamie dolnej pryczy. Po kwadransie drzwi celi uchyliły się lekko i Zyskind wsunął przez szparę najpierw talerz dymiącej zupy, a potem kromkę chleba. Nieznajomy zerwał się z pryczy, uderzył głową o górne deski, zaklął i rzucił się na podłogę. Jadł głośno i łapczywie – mlaskając, żłopiąc i siorbając gorącą ciecz, miażdżąc błyskawicznie żuchwami chleb. Trwało to wszystko nie dłużej niż minutę – po chwili bowiem usłyszałem już charakterystyczne cmokanie języka wylizującego talerz, dźwięk pustej blachy rzuconej o podłogę i zwierzęcy pomruk zadowolenia – ale wystarczyło, abym poczuł nagle kleisty smak grudki śliny, kropelki potu na czole i osłabienie bliskie utraty przytomności. Kiedy się ocknąłem, nieznajomy chrapał już pode mną, wydmuchując z przeraźliwym świstem powietrze i bełkocąc przez sen. Rano zabrano go do pracy, a wieczorem przyprowadzono znowu do mojej celi. I chociaż spędziliśmy ze sobą pięć nocy, nie zamieniliśmy nigdy ani słowa i nie widziałem ani razu jego twarzy. Gdy jadł – leżałem na górnej pryczy, obejmując wzrokiem zaledwie skrawek podłogi obok drzwi i kibel, gdy wychodził – spałem lub udawałem, że śpię. W ciemnościach wieczoru widywałem tylko przez ułamek sekundy jego cień, skulony, zmięty i wtrącony od progu gwałtownym uderzeniem prosto na dolną pryczę. Nie ulegało wątpliwości, że miał odegrać wobec mnie rolę złego ducha-kusiciela, ale mimo to przywiązałem się do niego, gdyż we wlokącym się niemiłosiernie wolno strumieniu czasu był teraz jedynym trwałym punktem, o który mogłem zaczepić wydrążoną jak pusta skorupa wyobraźnię.
Czwartego dnia głodówki osłabłem już do tego stopnia, że z trudem schodziłem do kibla, a resztę dnia spędzałem bez ruchu na pryczy, drzemiąc niespokojnym, urywanym konwulsyjnie snem nawet w dzień. Ten gorączkowy sen przynosił mi pewną ulgę, jak gdyby pełniejszy smak samotności, ale jednocześnie pogrążał mnie w dziwnych stanach lękowych i odbierał mi powoli poczucie rzeczywistości. Nie odczuwałem ani głodu, ani nawet chłodu, budziłem się natomiast często w półkrzyku, nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie jestem i co tu robię. Bardziej realnie niż dotąd również uprzytamniałem sobie w rzadkich chwilach przytomności umysłu smutek i gorycz umierania, usiłując na próżno przypomnieć sobie całe dotychczasowe życie, jak gdybym szukał pociechy w tej możliwości spojrzenia po raz ostatni w twarz człowieka, który nosił niegdyś moje nazwisko – był mną. Ze wszystkich objawów śmierci ten proces odłączania się od własnej osobowości jest chyba najstraszniejszy i najbardziej sprzyja nawróceniu. Cóż bowiem pozostaje, jeśli się nawet nie wierzy, że kiedyś, na tamtym brzegu wędrówki ziemskiej, nastąpi na powrót cudowne przeniknięcie się ciała porzuconego na deskach cierpienia i wyciekającej zeń jak krew z żył treści życia? Były to chwile, kiedy żałowałem, że zeskorupiawszy w obozie, nie potrafię się modlić; byłem jak jałowa, wysuszona na żużel i spękana w słońcu pustynnym skała, z której dopóty nie wytryśnie żywy zdrój, dopóki jej nie dotknie cudowna laska.
Około południa drzwi celi otworzyły się i stanął w nich nie znany mi dotąd dygnitarz NKWD w mundurze przekreślonym na ukos pasem koalicyjnym, rozpiętym płaszczu skórzanym i czerwono-niebieskiej czapce ze złoconym godłem sowieckim. Przez ramię zaglądał mu do celi Samsonow w swym futrzanym kołpaku i zapiętej pod szyję szubie.
– Nazwisko? – rzucił ostro nieznajomy, rozgarnąwszy poły płaszcza tak, że widać było jedną dłoń na pochwie pistoletu.
Uniosłem się z trudem na pryczy i wymówiłem powoli nazwisko, ale nagle wydało mi się, że nieznajomy odrywa pokrywę pochwy od złotego guziczka i obejmuje wypielęgnowanymi palcami połyskującą czarno rękojeść pistoletu. Serce zabiło mi gwałtowniej, a wszystka krew zdawała się spływać do nieznośnie przepełnionego pęcherza. Przymknąłem oczy. Jak huk wystrzału padło następne pytanie:
– Przerwiesz głodówkę?
– Nie! – odpowiedziałem czym prędzej rozpaczliwym okrzykiem. – Nie, nie! – powtórzyłem szybko i opadłem na pryczę, zlany potem i czując, że pęcherz klęśnie jak przekłuta piłka.
– Trybunał wojenny! – usłyszałem jak przez sen. Drzwi celi zamknęły się z trzaskiem. Nie wiem, jak długo spałem, ale było już szaro, gdy obudziło mnie gwałtowne pukanie w ścianę z celi T.
– Pani Z. zemdlała – mówił gorączkowo – zabrali ją do szpitala…
– A reszta?
– Nie wiem. Nie ma komunikacji przez pustą celę. Słyszałem dużo kroków na korytarzu. Myślałem, że ty też, bo pukam już od godziny. Grozili ci?
– Tak.
– Trzymasz się?
– Tak – odpowiedziałem po namyśle.
Pod wieczór Zyskind przyniósł mi porcję chleba i zamiast wyjść jak zwykle bez słowa, wcisnął mi do ręki skrawek papieru. Podczołgałem się do żarówki.,,Jesteśmy wszyscy troje w szpitalu – pisał B. – przerwijcie głodówkę. Teraz jest jasne, że nie doprowadzi ona do niczego”. Przestukałem ten list do T., ale pokwitował go tylko przekleństwem. Zwinąłem się z ulgą do snu, gdy przez próg wpadł do celi z łomotem nieznajomy i po chwili zaczął z przejęciem żłopać na ziemi swoją zupę.
Nazajutrz obudziłem się z dziwnym uczuciem, że się duszę. Łapałem z trudem powietrze, ręce i nogi zdawały się rozsadzać ubranie i wylewać kłębami mięsa na zewnątrz, a całe ciało było jak gdyby mocno skrępowane postronkami. Nie poruszając się z miejsca, podniosłem do oczu jedną rękę – była spuchnięta tak, że znikł w niej zupełnie przegub, a na obu stronach dłoni potworzyły się miękkie i obrzękłe poduszki. Podniosłem się wolno i przyjrzałem się nogom – przelewały się powyżej kostki przez brzegi gumowych trzewików. A więc to była prawda: zaczynałem puchnąć z głodu. Rozsznurowałem buty, oswobadzając pokryte krzyżującymi się pręgami stopy, i zacząłem z trudem rozdzierać wzdłuż szwów nogawki watowanych spodni. Każdy ruch sprawiał mi ukłucie bólu, gdyż musiałem oddzierać zeskorupiały puklerz z krwi i ropy od skóry, ale nie ustałem, aż dopiero gdy zobaczyłem dwie nagie i czerwone kłody nóg, pokryte wrzodami, z których sączyła się wolno żółto-różowa ciecz. Dotykałem tych nóg, jakby nie były moje – palec tonął najpierw w miękkim cieście ciała, a potem odskakiwał jak od napompowanej kiszki samochodowej. Aby ściągnąć buszłat, musiałem jednak zejść z pryczy. Dopiero po wszystkim usiadłem ze zmęczenia na podłodze, oparłszy się plecami o ścianę. Teraz mogłem swobodnie puchnąć, miałem znowu dość przestrzeni. Nie było mi zimno, czułem tylko mdłość i zawroty głowy. I ani się spostrzegłem, gdy zasnąłem z głową opuszczoną na dwie miękkie i mokre od krwi poduszki nóg.
Musiało być nie później niż czwarta po południu, bo przez małe okienko przenikała jeszcze do celi smuga światła, gdy w ścianie Gorbatowa ozwało się nie pukanie, ale nerwowy łomot. Nie zmieniając prawie pozycji, odstukałem i przyłożyłem ucho do szpary.
– Wyprowadzili przed chwilą siostry – mówił szybko – wieczorem wracam do zony. Wsiego choroszego. Przeczołgałem się do przeciwległej ściany.
– Wyjrzyj przez swoje okienko – powiedziałem – wyprowadzili przed chwilą siostry.
– Dobrze – odpowiedział T. – zapukam później i opowiem ci.
Czekałem przejęty niezrozumiałym strachem i podnieceniem. Głowa ciążyła mi jak dojrzała dynia, rany na obnażonych nogach przyschły w czasie snu, ale zaogniwszy się powodowały tak nieznośne swędzenie, że zacząłem je znowu rozdzierać, bawiąc się bezmyślnie cienkimi strupkami. Było mi duszno i poczułem znowu parcie w pęcherzu, ale nie miałem siły wstać… Równocześnie z falą ciepła w spodniach zobaczyłem na podłodze małą kałużę.
– Widziałem – zapukał T.
– Opowiedz dokładnie – poprosiłem.
– Wyprowadzili je za zonę w stronę centralnego izolatora. Więcej nie widać, już szarzeje…
– Jak wyglądały?
– Normalnie. Trzy kobiety z rozczochranymi nieludzko włosami. Zdaje się, że jeszcze młode.
– Duży konwój?
– Dwóch striełków ze sztykarni.
– Opowiedz jeszcze. Jak szły?
– Normalnie. Nic więcej nie widziałem. Za zoną już prawie ciemno. Dobranoc.
Wdrapałem się na pryczę, kalecząc sobie nogi o krawędzie desek, i wcisnąłem się w swój kąt. Przeleżałem tak bez ruchu chleb Zyskinda, łomot ciała nieznajomego i jego zwierzęcy posiłek na ziemi. Czas płynął teraz szybko, wpadłem bowiem w stan sennego odrętwienia na jawie. Było już pewnie koło północy, gdy od strony strzelnicy rozległy się trzy krótkie salwy. Zdążyłem jeszcze jak błysk wystrzału uchwycić to ostrzeżenie, bo zaraz potem ogarnęła mnie ciemność.
Za dnia Loevenstein, który odwiedził mnie w izolatorze, nie ukrywał przede mną prawdy.
– Mój drogi – powiedział, korzystając z chwilowej nieobecności Zyskinda – masz zdrowe serce, ale najzdrowsze nawet serce nie potrafi długo pompować krwi do takich sparszywiałych i opuchłych nóg. Radzę ci przerwać głodówkę nielegalną – uśmiechnął się lekko – i wrócić do głodówki dozwolonej, a nawet zalecanej przez prawo. Pożyjesz sobie jeszcze trzy miesiące w ciszy i cieple,,trupiarni”, a do tego czasu może się przecież coś zmienić…
Odpowiedziałem przeczącym ruchem głowy. Czułem się teraz lepiej, zszedłem nawet z pryczy, żeby odprowadzić starego lekarza do drzwi. Ale tej nocy – siódmej od chwili rozpoczęcia głodówki, a szóstej w izolatorze – poczułem nagle ostry ból serca i przejmujący strach. Nie ma rzeczy gorszej niż strach bezprzedmiotowy, strach przed nieznanym, przed groźną tajemnicą, która zdaje się czaić wszędzie – tuż obok, w pobliżu gardła, przy palcach nóg, w lewym rogu klatki piersiowej… Nieznajomy poruszył się pode mną we śnie i westchnął ciężko. Odzyskałem na chwilę pewność siebie, ale gdy ucichł znowu, pomyślałem nagle nie wiadomo dlaczego, że umarł, i osunąłem się szybko z górnej pryczy na ziemię. Biłem przeraźliwie długo – wieczność całą! – w ścianę T., cały czas mając niezachwianą prawie pewność, że na odległość wyciągniętej ręki leży trup, bojąc się odwrócić doń na krótką choćby chwilę plecami, aż wreszcie poczułem między zgiętymi konwulsyjnie palcami coś lepkiego i przerwałem pukanie. Nikt nie odpowiadał. A więc i on nie żyje? Zbierałem oddech do ostatniego rozpaczliwego okrzyku, jak gdybym chciał go wydrzeć z najgłębszych trzewi tej agonii strachu przed śmiercią, gdy obok rozległo się najpierw pukanie, a potem pytanie:
– Co się stało?
– Żyjesz! A więc żyjesz!
– Źle się czuję, słabo mi…
– Przerwijmy głodówkę, przegraliśmy ją, gdy tamci odeszli… Rozstrzelali zakonnice…
– Ja nie – odpowiedział z nieoczekiwaną siłą. Nie ruszyłem się z miejsca. Ale gdy nieznajomy westchnął znowu i zakrzyczał coś przez sen, usnąłem twardo
pod ścianą po raz pierwszy od wielu tygodni z uczuciem
spokoju.
Ósmego dnia wieczorem nieznajomy nie przyszedł jak
zwykle do celi, natomiast Zyskind otworzył drzwi i kazał
mi się przygotować do wyjścia.
– Dokąd? – zapytałem.
Na korytarzu czekałem chwilę, aż Zyskind otworzy drzwi T. Gdy wyszedł wreszcie, przyglądałem się chwilę jego obrzękłej głowie i wyczytałem w jego spojrzeniu wysiłek, jaki maluje się zazwyczaj w oczach ludzi, którzy rozpoznają z trudem znajomą twarz.
– Koniec? – zapytał cicho.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami – nie ma striełków.
Na wartowni podpisaliśmy w obecności oficera Trzeciego Oddziału tekst depeszy do profesora Kota, urzędującego ambasadora Rzeczypospolitej w Kujbyszewie, i ruszyliśmy z Zyskindem do małego szpitalika, który otworzono niedawno w drugim końcu zony. Szliśmy, trzymając się pod rękę, z dziwną lekkością, jak gdybyśmy się mieli za chwilę oderwać od ziemi. W zonie padał gęsty śnieg, zasypując baraki aż po jarzące się światła okien. Było cicho, pusto i spokojnie.
Uratował nam życie milczący „stary Polak” z Ukrainy, doktor Zabielski, który wbrew otrzymanym wyraźnie instrukcjom, dał nam zamiast normalnej porcji chleba i zupy po dwa zastrzyki z mleka. Uniknęliśmy w ten sposób piorunującego skrętu kiszek i pod wieczór następnego dnia, zjadłszy pierwszy od dziewięciu dni talerz rzadkiej kaszy, wyruszyłem do latryny. W małej, prowizorycznie zbitej i osłoniętej tylko paroma deskami komórce przeżyłem największą w życiu męczarnię fizyczną, gdy stwardniały na kamień żużel, z którego w ciągu ośmiu dni głodówki mój organizm wyssał wszystkie soki, torował sobie przez kiszki drogę, szarpiąc je i kalecząc do krwi. Jak żałośnie musiałem wyglądać, przykucnięty tak na oblodzonej desce w podwianym wiatrem buszłacie i wpatrzony w smaganą zadymką śnieżną równinę oczami, z których ciekły łzy bólu i dumy!
Kresem wędrówki ziemskiej w obozie była Trupiarnia, duży barak położony między kuchnią a pomieszczeniem dla ciężarnych kobiet, do którego kierowano więźniów niezdolnych do pracy przed ostatecznym skreśleniem z listy żywych.
Sam wyrok skazujący na Trupiarnię nie był jednak nieodwołalny i podlegał po pewnym czasie rewizji. Więzień odchodził na podstawie orzeczenia lekarzy do Trupiarni, jeśli przestawał być „rabotiagą”, a stawał się „dochodiagą” – słowo, którego sens najlepiej oddaje „dogorywanie”. Ale – w teorii przynajmniej – istniała zawsze możliwość regeneracji organizmu, jakkolwiek nawet w wypadku młodszych więźniów sam odpoczynek, któremu nie towarzyszyło lepsze odżywianie, nie wystarczał, aby wskrzesić na nowo stygnące życie. Trupiarnia bowiem oznaczała tylko zwolnienie od tortury pracy, nie przynosiła natomiast zwolnienia od męki głodu. Wprost przeciwnie, głód staje się naprawdę groźny i prowadzi na krawędź obłędu dopiero w okresach bezczynności, kiedy jest dość czasu na to, aby go sobie dokładnie uprzytomnić, aby nasycić myślą o nim każdą minutę nieruchomego leżenia na pryczy. Toteż tłum żebraków, oczekujący codziennie wieczorem przed kuchnią na rozdanie resztek zupy z kotłów, składał się przeważnie z mieszkańców Trupiarni.
Najbardziej zdumiewającą właściwością Trupiarni było to, że w samym pierwotnym zamierzeniu miała ona przypuszczalnie przywracać wycieńczonych więźniów do stanu względnej przydatności do pracy, a w praktyce spełniała taką rolę, jaką wyrażała jej żargonowa nazwa – kostnicy, domu przedpogrzebowego. Racja żywnościowa – w przybliżeniu na poziomie „drugiego kotła” – nie mogła w żadnym razie wpłynąć decydująco na zahamowanie procesu obumierania tkanek, a typowe choroby Północy – cynga i pelagra* – były nieuleczalne w ramach symbolicznej kuracji surówkowej. Tylko bardzo silny organizm, wycieńczony pracą, ale nie przeżarty jeszcze rdzą choroby, miał szansę zebrania na powrót sił do życia – do czasu ponownego załamania się. Powtórna selekcja lekarska (podobna do stosowanej w niemieckich obozach koncentracyjnych „wybiórki” starców i niedołężnych więźniów „do gazu”) dzieliła więc mieszkańców Trupiarni na „słabosiłkę” i „aktirowkę”. Pierwszą kategorię otrzymywali więźniowie, którzy mieli jeszcze widoki powrotu do pracy po okresie wypoczynku w Trupiarni; przyznawano im niewielki dodatek żywnościowy, tak zwane „słabosilnoje pitanije”, i organizowano w „słabkomandę”, używaną do lżejszych robót pomocniczych w zonie. Druga nazwa oznaczała diagnozę nieuleczalności w warunkach obozowych – czyli w praktyce wyrok skazujący na powolną śmierć w Trupiarni; więźniowie z „aktirowki” nie byli już wzywani do żadnej pracy, ale nie otrzymywali też żadnego dodatku żywnościowego. Pozostawało im tylko czekać cierpliwie na koniec.
Rzadkie wypadki powrotu ze „słabosiłki” do życia i pracy czyniły i z tego nawet podziału fikcję, ale mieszkańcy Trupiarni – zdając sobie na ogół sprawę z faktu, że płyną mimo sztucznych rozróżnień w jednej łodzi – zabiegali niemniej usilnie o zaliczenie do kategorii pierwszej. W gruncie rzeczy chodziło tu nawet nie tyle o ów dodatek żywnościowy, ile o wyrok śmierci zawarty w słowie „aktirowka”. Nie tak łatwo było zapłacić cenę utraty resztek nadziei za zupełny spokój i bezczynność. Nikt, myśląc o baraku, do którego prędzej czy później prowadziły wszystkie drogi życia w obozie, nie ośmielał się porównywać go ze szpitalem. Stał on trochę na uboczu, samotny, zasypany śniegiem, z połyskującymi jak oczy ślepca oknami i powiewającą na dachu niby chorągiew kapitulacyjna białą płachtą dymu, opuszczony przez nadzieję i omijany przez żywych – rzekłbyś: już nie w obozie, lecz za drutami, na tamtym brzegu wiecznej wolności… A przecież w tej ostatniej podróży nie towarzyszyły mu nawet uczucia litości. „Barachło, śmiecie – mówiło się o Trupiarni w zonie – darmo jedzą chleb. I dla nas, i dla nich byłoby lepiej, gdyby im skrócono cierpienia”.
Szedłem ze szpitala do Trupiarni z innymi nieco uczuciami niż moi rosyjscy towarzysze. Pięciodniowy pobyt w szpitalu nie wpłynął na moją spuchliznę i nie zagoił mi ran na nogach – wprost przeciwnie, odprężenie nerwowe po głodówce odsłoniło teraz cały organizm do nowego ataku cyngi – ale wspomnienie zwycięstwa było jeszcze dość świeże, aby podsycić na nowo zetlałą już zupełnie nadzieję. Trupiarnia wydawała mi się najlepszym rozwiązaniem w sytuacji, w której bez gorączki nie miałem formalnego prawa do leżenia w łóżku szpitalnym, a z perspektywą bliskiego już może zwolnienia wolałem leżeć bezczynnie na pryczy obok śmierci niż trzymać się kurczowo życia przy pracy. W pewien sposób więc szedłem między trędowatych, osłonięty nieprzenikalnym pancerzem przeciwko trądowi. I znowu, jak niegdyś, poczułem coś w rodzaju zawstydzenia, że los coraz wyraźniej spycha mnie z dróg, które przede mną wydeptały tysiące spuchniętych i owrzodzonych nóg więźniów sowieckich.
Droga prowadziła obok ambulatorium, dobudówki do baraku technicznego i baraku macierzyńskiego. Przystawałem co chwilę, kładąc na śniegu zawiniątko z całym moim dobytkiem więziennym i przyglądając się zonie. W dole, oświetlony mroźnym słońcem grudniowym i okopany wysokimi zaspami, stał mój dawny barak, do którego wiedziałem, że już nigdy nie wrócę. Dwie ciężarne kobiety szły wolno w kierunku ambulatorium, podpierając z boków pękate brzuchy czerwonymi od mrozu dłońmi. Za drutami jak okiem sięgnąć ciągnęła się biała pustka, obrysowana na horyzoncie grubą linią lasu. Przed wejściem do Trupiarni zatrzymałem się jeszcze, żeby przerzucić zawiniątko na drugie ramię i złapać oddech. W tej samej chwili z mojego dawnego baraku wyszła brygada tragarzy i skierowała się w stronę łaźni. Ileż czasu minęło, gdy chodziłem tak razem z nimi, ileż nowych, nie znanych mi twarzy zajęło miejsce tych, których nazwiska tylko kołatały się jeszcze w ludzkiej pamięci! Znalazłszy się na wysokości Trupiarni, ktoś z brygady rozpoznał mnie, machnął ręką i krzyknął wesoło: „Zdrawstwuj, drużok! Podychat'?”
W Trupiarni przywitały mnie ciekawe spojrzenia z obu rzędów górnych i dolnych prycz. Rzuciłem tłumok na stół i począłem szukać Dimki. Znalazłem go w samym rogu, na dolnej jak zwykle pryczy (miał ze swoją protezą zrozumiałą niechęć do wspinania się na górę, chociaż uważał, że leżenie nad innymi więźniami znakomicie poprawia samopoczucie), drzemiącego spokojnie z nieodłączną drewnianą łyżką w ręce. Zmizerniał od czasu swojej „aktirowki”, ale siwiejąca, przystrzyzona pięknie w klin broda nadawała jego nieruchomej twarzy wyraz rezygnacji i spokoju. Obudził się, gdy dotknąłem lekko jego ramienia. Przez chwilę zdawał się mnie nie poznawać, napinając boleśnie spojrzenie zmętniałych od snu i bezbarwnych jak dwa sople lodu oczu, lecz zaraz potem uniósł się na pryczy, a twarz rozpogodziła mu się serdecznym uśmiechem. Wstyd powiedzieć – nie widziałem go od chwili, kiedy zebrawszy w naszym dawnym baraku swoje łachy, uścisnął mi na pożegnanie rękę przed odejściem do Trupiarni. „Synok – mówił teraz prawie przez łzy – słyszałem o wszystkim. Mołodiec! Chleb ci oddali za osiem dni?” – zapytał niespokojnie, szukając wzrokiem mojego zawiniątka. Jakież szczere było jego oburzenie, gdy się dowiedział, że w dniu ukończenia głodówki stos chleba z mojej celi w izolatorze został z rozkazu Samsonowa odesłany z powrotem do „chleboriezki”. Nie pytał jednak o powód mojego przybycia do Trupiarni. Odgadł już wszystko tym szóstym zmysłem, który starym więźniom pozwala czytać w twarzach towarzyszy jak w otwartej księdze.
W pobliżu legowiska Dimki odnalazł się również inżynier M., który odwiedził nas był niedawno dwa razy w szpitalu, ale unikał rozmowy na temat przebiegu głodówki. Dzięki jego taktowi cała sprawa poszła już w zapomnienie, pozostawiając wszystkim sześciorgu Polakom równy udział w nadziei. Było coś ładnego i przekonywającego w tym samorzutnym geście solidarności, który obył się bez jednego nawet słowa wyjaśnień. M. był w Trupiarni także nowicjuszem, do niedawna bowiem pozwolono mu mimo zaliczenia do „słabosiłki” mieszkać w ogólnym baraku. Leżał teraz na górnej pryczy i poznałem go z daleka po długich nogach, obwiązanych szmatami i wysuniętych znacznie poza krawędź desek. Pociągnięty za nogę, ocknął się z zamyślenia – a może modlitwy? – i ulokował mnie na pryczy obok siebie. Tak więc zamieszkałem w Trupiarni na trzech wąziutkich deskach, gdyż mój sąsiad z prawej – nauczyciel z Nowosybirska, który wydzielał niegdyś wodę w łaźni – nie chciał mi ustąpić ani o milimetr więcej miejsca.
Około południa wrócił do Trupiarni Sadowski. Mówiono o nim, że codziennie rano i wieczorem wyprawia się do kuchni na żebry i wraca z pustym kociołkiem, co nie znaczyło zresztą wcale, że z pustym żołądkiem, Sadowski bowiem był już w tym stadium głodu, kiedy gorących zlewków z kotła nie można nawet donieść do baraku, lecz wypija je się na stojąco, parząc sobie usta. W rzadkich chwilach jasności umysłu Sadowski rozmawiał i opowiadał równie jak dawniej interesująco i żywo, bywały jednak dnie, kiedy zdawał się nikogo nie dostrzegać, siedział nieruchomo na ławce przy stole obok pieca, wpatrzony z nieprzytomnym uporem w jeden punkt, przyczajony jak gdyby i gotów skoczyć każdemu natrętowi do gardła, a z tej obłąkanej zadumy wyrywał go tylko brzęk kociołków za oknem oznaczający porę posiłków. Pomiędzy nim a Dimką istniał w Trupiarni rodzaj cichej, ale zaciekłej rywalizacji, obaj bowiem uchodzili za najwytrwalszych żebraków na kuchni i nieraz zapewne wchodzili sobie wzajemnie w drogę. Dimka odnosił się do niego z nie ukrywaną niechęcią, nadając jej niekiedy bez powodów akcenty polityczne; stary bolszewik daleki był teraz od dawnych popisów dialektycznych, które doprowadzały go niegdyś na skraj logicznego samounicestwienia, a jeśli w ogóle mówił, to tylko po to, by wspominać. Z moim przybyciem do Trupiarni stosunki pomiędzy nimi poprawiły się jednak na tyle, że często wieczorami, doprosiwszy M., zasiadaliśmy w czwórkę przy wspólnym stole do gry w warcaby lub do rozmowy. Ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć ich rozmawiających samych i nigdy też nie wychodzili na kuchnię razem z pozostałymi mieszkańcami Trupiarni.
Trupiarnia różniła się swoim wyglądem znacznie od pozostałych baraków. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie domu noclegowego dla włóczęgów i żebraków i w pewnym sensie była nim naprawdę. Za dnia część więźniów wychodziła do zony w poszukiwaniu jedzenia lub do lekkich robót pomocniczych, a reszta leżała na pryczach, rozmawiając półgłosem, cerując ubrania, grając w karty, pisząc listy. Najbardziej uderzająca była w Trupiarni cisza. Nikt jej nie wymagał ani tym bardziej regulował, a jednak była przestrzegana tak ściśle, jak gdyby chroniła ją niepisana umowa. Więźniowie rozmawiali ze sobą szeptem i zwracali się do siebie grzecznie – z tą typową wstydliwą uprzejmością, która od razu od progu rzuca się w oczy w szpitalach dla nieuleczalnie chorych. Gdyby nie fakt, że wielu więźniów nie było w stanie powstrzymać swoich potrzeb fizjologicznych, Trupiarnia mogłaby również uchodzić za najczystszy i najschludniejszy barak w zonie. Nie mieliśmy wprawdzie własnego „dniewalnego”, ale codziennie inny więzień szorował podłogę, mył stoły i ławki, przecierał szmatą szyby w oknach, palił w piecu i przynosił wodę. Nad niektórymi pryczami wisiały wycinanki z kolorowego papieru, obrazki wycięte z gazet i fotografie rodzinne w ramkach ze srebrnej blachy z zatkniętym u góry zwiędłym kwiatkiem. Mieszkało nas w Trupiarni około stu pięćdziesięciu; barak był widny, dobrze utrzymany, z odstępami pomiędzy pryczami co dziesiąte legowisko. Nieraz po śniadaniu wybuchały spory o to, do kogo należy sprzątanie, w dzień bowiem czas dłużył nam się przeraźliwie, zdawał się wyciekać powoli z naszych żył wraz z życiem. Dopiero pod wieczór, kiedy do zony wracali z nowinami więźniowie ze „słabkomandy”, a w baraku zapalały się światła, Trupiarnia ożywiała się na krótko i wybuchała nieoczekiwanymi rezerwami życia. Już sam widok więźniów, grających przy stołach w warcaby lub zbierających się gromadkami w załomach między pryczami, działał pokrzepiająco. Barak pęczniał od ciepła, otwierając nam rany na nogach, serca i usta. Światło rozpryskiwało się pękami promieni o migocące na tle ciemności białe tafelki szybek. Niekiedy rozlegały się śmiechy, głosy przekraczały granicę szeptu, a z dalszych prycz zrywały się nieśmiało dźwięki organków i wzbiwszy się w powietrze, trzepotały się jak ćmy nocne w jasnym kręgu żarówek. Ale z nastaniem nocy w Trupiarni zapadała znowu martwa cisza, aby pęknąć nagle za ścianą snu jak wezbrany wrzód krzykami i majaczeniami, których ton bardziej był przejmujący, ostry i rozpaczliwy niż w zwykłych barakach. Trupiarnia tonęła w dusznym cieple oddechów, gorączkowym śnie i smrodzie ekskrementów.
Pod maską pozorów kryła się jednak inna rzeczywistość, którą można było zobaczyć i rozpoznać jedynie po dłuższym okresie zadomowienia w Trupiarni. Żebraczy i włóczęgowski styl życia wytwarza nawet w więzieniu swoje własne prawa, podobne w karykaturalny sposób do praw rządzących życiem normalnych więźniów. Zazdrość na przykład powściągana była w ogólnych barakach faktem, że nikt nie mógł zjeść więcej, niż zapracował; wzajemną nienawiść przytępiała nieco wspólna praca; rozpacz cichła często pod tłumikiem zmęczenia. Wszystko to odpadało w Trupiarni. Czas, wlokący się nielitościwie wolno czas, i pustka bezcelowego oczekiwania napełniały barak atmosferą, w której wzbierająca stopniowo złość omal nie zrywała wszystkich tam sztucznej uprzejmości. Siedząc na pryczach w przegniłych łachmanach, z zarośniętymi twarzami i zwisającymi luźno kłodami nóg, więźniowie przyglądali się sobie podejrzliwie, śledzili nawzajem każde swoje poruszenie, chcieli wiedzieć o sobie wszystko. Ludzie dogorywający nie mogli nie dostrzegać we wzroku swych towarzyszy pytania,, kiedy?”. Ludzie wracający do zdrowia chełpili się tym w sposób okrutny. W tym kłębowisku dogasających namiętności ludzkich najstraszniejsze było to, że dawały one o sobie po raz ostatni znać w sposób tak skryty, a jednocześnie jaskrawy. Wróciwszy któregoś wieczoru z zony do baraku, zastałem nauczyciela z Nowosybirska – tego samego, który kiedyś za szczyptę machorki opowiadał nam o nagich kobietach w łaźni – opartego swobodnie, z rękami w kieszeniach i niedopałkiem papierosa w kąciku ust, o belkę pionową pryczy i pastwiącego się nad dwoma nieuleczalnymi pelagry karni. „To są kobiety – krzyczał swym piskliwym głosikiem przy wtórze śmiechów z sąsiednich prycz – nogi, uda, piersi, szkoda marzyć, bratcy, nie dla was te rozkosze”. I niepostrzeżenie dla samego siebie ulegałem również powoli prawom Trupiarni. Nie zapomnę nigdy dnia, w którym udało mi się na parę godzin wcisnąć do pomocy na kuchnię. Wieczorem, kiedy umyłem już wszystkie kotły i najadłem się do syta na miejscu (pracującym w kuchni nie wolno było wynosić jedzenia do zony), zobaczyłem nagle w wy chuchanym w oblodzonej szybie okienku najpierw twarz Dimki, a potem Sadowskiego, i dwie wypychające się nawzajem z otworu pod szybą ręce, w których tkwiły puste kociołki. Jeden z kucharzy spuścił znienacka zastawkę, a żebrzące ręce zadrgały z bólu, ale nie wypuszczając kociołków cofnęły się błyskawicznie na zewnątrz. Patrzyłem przez chwilę na to, co się działo po tamtej strome szyby ze wstrętem, prawie z odrazą, choć i ja przecież zacząłem od niedawna chodzić wieczorami po resztki zupy do kuchni. Jest błędem przypuszczać, że tylko żebrak, który wydobył się z nędzy, potrafi zrozumieć niedolę swych dawnych towarzyszy. Nic tak nie odpycha i nie wywołuje sprzeciwu, jak podsunięty nagle człowiekowi przed oczy obraz jego własnej doli człowieczej, doprowadzonej do swych krańców.
Jednocześnie przecież Trupiarnia sprzyjała pogłębieniu przyjaźni wśród więźniów, którzy znali się przedtem w zonie. Przeszło rok żyłem jak syn z ojcem z Dimką, ale dopiero teraz, w czasie długich rozmów w Trupiarni, poznałem bliżej historię jego życia. Był młodziutkim popem w Wierchojańsku, gdy wybuchła rewolucja. Przez parę pierwszych lat pozostawiono go w spokoju, potem jednak sam zrzucił sukienkę duchowną i został kancelistą. Około roku 1930 ożenił się i wyjechał na południe Rosji jako zwykły robotnik. Pracował ciężko, zbliżywszy się na swój sposób do komunizmu, i zapomniał prawie zupełnie o przeszłości. Dimka był jedynym człowiekiem, jakiego spotkałem w obozie, który wymazał trzydzieści lat swego życia tak dokładnie, że zdawał się z trudem poruszać wśród chwiejnych i niewyraźnych widm młodości. Jego młodzieńczość pochodziła z faktu, że narodził się jak gdyby po raz drugi w roku 1925. Jego dojrzała mądrość natomiast zapuściła po kryjomu głębokie korzenie w zamierzchłą i nie istniejącą już przeszłość. Zrosło się w nim w tajemniczy sposób dwóch ludzi i on sam nie wiedział często, który jest prawdziwy. Z młodości pozostał mu serdeczny, współczujący i instynktownie religijny stosunek do ludzkiego cierpienia, ale ilekroć sobie to uświadamiał, szukał w popłochu schronienia w cynicznej drwinie z każdej wiary. Jedyne, co się naprawdę liczy – i tu przemawiał przez niego młody, zepsuty przedwczesną walką o życie chłopiec – to zjeść jak najwięcej i spać jak najdłużej, „sochranit' żyzń”, jak powiadał. Ale jak większość ateistów nie podejrzewał nawet, że akt jego buntu religijnego był w swojej istocie bardziej chrześcijański niż tysiące cudownych nawróceń. Zapytany któregoś wieczoru, kiedy przestał definitywnie wierzyć w Boga, odpowiedział, że w roku 1937, gdy odrąbał sobie siekierą na „lesopowale” stopę, aby odejść do szpitala i uratować wiarę w swoją własną wolę, w siebie – w człowieka. Pod tym względem był jaskrawym przeciwieństwem Sadowskiego, który do ostatniej przytomnej chwili w Trupiarni zachował pogardę dla człowieka i wiarę w abstrakcyjny system, zbudowany przez myśl ludzką. Dimka został aresztowany w roku 1936 za swoją zapomnianą zbrodnię „popowstwa” i należał do starej, wymierającej już gwardii „pionierów” kargopolskich. Wraz z nim aresztowano i zesłano do Środkowej Azji żonę i dwoje dzieci. Od pięciu lat nic nie wiedział, i co dziwniejsze – nie chciał wiedzieć o ich losie.
Innego zupełnie typu człowiekiem był M. Mimo łachmanów miał wygląd arystokraty i nosił się jak arystokrata. Bardzo wysoki i szczupły, o rasowej, pociągłej twarzy, w której głęboko osadzone oczy wyrażały smutek i dumę zarazem, poruszał się w baraku z delikatnym namysłem i nie z każdym wdawał się w rozmowę. Więźniowie go nie lubili i szanowali jednocześnie. Potrafił trzymać się na uboczu, nie raniąc nikogo, ale nie stronił od żadnej sprawy, która miała bardziej trwałe znaczenie. Mógł się wydawać śmieszny każdemu, kto go bliżej nie znał: niesamowicie długie nogi i ręce wlokły się za nim jak u kukły o obluźnionym sznurku, a z nosa i oczu ciekły mu nieustannie cienkie strużki, żłobiąc sobie na wynędzniałej twarzy drogę w kierunku ust. M. cierpiał nie tylko na serce; bardziej bolesne były częste ataki migreny na tle zaburzeń mózgowych, w czasie których siedział przy stole oparłszy głowę na dłoniach, z zaciśniętymi kurczowo oczami, jak gdyby próbował za wszelką cenę usnąć. Dolegał mu również niedopływ krwi do kończyn i było rzeczą naprawdę przejmującą patrzeć, jak na próżno stara się ogrzać przy piecu, wisząc nieomal jak własny wydłużony cień nad ogniem. Zdarzało się, że przystawał nieoczekiwanie obok prycz, opierał się o belkę, przymykał oczy i przyciskał dłonie do skroni; wiedziałem wówczas, że przygotowuje się do odparcia niebezpieczeństwa. Ale nie usłyszałem z jego ust nigdy słowa skargi i nie dał też nigdy zawładnąć sobą uczuciu głodu. Był głodny – wiedzieliśmy o tym dobrze – a przecież nawet to, co dostawał, zjadał ze spokojem i godnością. Jedyną jego cichą namiętnością, przed którą nie umiał się do końca obronić, było natomiast palenie. Nieraz obejrzawszy się dokoła, podnosił z ziemi niedopałki i chował je szybko do kieszeni. Wiedziałem również, że co drugi dzień odcina połowę swojej głodowej racji chleba i sprzedaje ją w zonie za szczyptę machorki. W pewien sposób zgubiło go to palenie, gdyż tak jak mnie zatrzymano go po amnestii w obozie na podstawie donosu „nariadczika”, do którego chodził często na papierosa i… rozmowę. Z poglądów był konserwatystą, ale interesowały go naprawdę tylko trzy sprawy: Bóg, Polska i żona. Rosjanie aresztowali go w jednym ze wschodnich województw, gdzie był wysokim urzędnikiem ministerstwa rolnictwa, w trzy dni po wkroczeniu do Polski, 20 września 1939 roku, i skazali najpierw na śmierć, a potem na dziesięć lat więzienia. Jeszcze w więzieniu w Baranowiczach dowiedział się, że żonę zesłano w głąb Rosji, i odkąd znalazłszy się w obozie, otrzymał nareszcie prawo pisania co miesiąc jednego listu, usiłował z nią na próżno nawiązać kontakt. Jego straszliwe bóle głowy wynikały na pewno w dużym stopniu z faktu, że w chwilach samotności koncentrował z coraz większym wysiłkiem wzrok pamięci na jedynym przedmiocie – na obrazie żony. Ale nocą (gdyż spałem obok niego na pryczy) znajdował pewną ulgę w modlitwie. Nie widziałem nigdy w życiu człowieka, który by się tak pięknie modlił jak M. Uniósłszy się na pryczy, zasłaniał twarz dłońmi i szeptał cicho słowa modlitwy głosem tak przejmującym, nabrzmiałym bólem i łzami, jak gdyby korzył się u stóp krucyfiksu porażony bezgranicznym zachwytem dla Tego, którego ciało umęczone na krzyżu nie wydało z siebie ani słowa skargi… „Za kogo się tak modlisz?” – zapytałem go kiedyś, nie mogąc usnąć. „Za wszystkich ludzi” – odpowiedział spokojnie. „Za tych, co nas tu trzymają, też?” „Nie – odparł po namyśle – to nie są ludzie”.
Tak więc wieczorami siadywaliśmy czasem w czwórkę przy jednym stole. Dimka lubił bardzo warcaby, toteż grywałem z nim często, chociaż nużyła mnie trochę monotonia ruchów. Sadowski i M. komentowali ostrożnie ostatnie wydarzenia na froncie, przyglądając się naszej grze. Sadowski, który sam był z pochodzenia Polakiem (urodził się w Grodnie, ale wyjechał z rodzicami w głąb Rosji jeszcze przed rewolucją 1917 roku), nie znosił M. za jego mimowolną „pańskość” i religijność. Również Dimka patrzył na M. z ukosa, a przecież mimo to stanowiliśmy razem jedną z najbardziej zżytych grup w Trupiarni. Nieraz, gdy w baraku zapalało się światło i więźniowie poczynali schodzić z prycz do stołów, puste miejsce w naszym kącie robiło wrażenie dotkliwej wyrwy.
Przed Bożym Narodzeniem wszystkim sześciorgu Polakom dano do przeczytania i podpisania krótkie oświadczenie: „Zadierżan w łagierie po rasporiażenii Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie”, ucinając w ten sposób gwałtownie okres pełnego nadziei oczekiwania. Zacząłem się teraz przyglądać Trupiarni innym okiem. Wyglądało na to, że trzeba się będzie w niej zadomowić na dłużej, jeżeli nie – na zawsze.
Boże Narodzenie obchodzone było w obozie w sposób nieoficjalny i prawie zakonspirowany. Wszystkie święta o charakterze religijnym wymazane zostały z kalendarza sowieckiego jak najskrupulatniej, ustępując miejsca rocznicom historycznym związanym z rewolucją październikową i żywotami komunistycznych świętych; na wolności niedzielę zastąpił oficjalny „wychodnej dień”, przypadający z reguły w poniedziałek. Wśród młodszych więźniów, wychowanych już prawie zupełnie w tradycji bolszewickiej, spotykało się takich, którzy nie znali nawet podań chrześcijańskich stojących u źródeł układu świąt. Ale starzy więźniowie przechowywali w pamięci i w sercach stary kalendarz, stosując się po kryjomu i skromnie do jego przepisów. W czasie pierwszego Bożego Narodzenia w roku 1940 uderzył mnie w wilię uroczysty wygląd baraku i duża ilość więźniów z zaczerwienionymi od płaczu oczami. „Wszystkiego najlepszego – mówili, ściskając mi rękę – na przyszły rok na wolności”. To było wszystko. Ale kto zna obóz sowiecki, ten wie, że było to bardzo wiele. Gdyż słowa „wolność” nie wzywa się w Rosji nadaremno.
Boże Narodzenie 1941 roku postanowiliśmy uczcić w sposób wyjątkowy właśnie dlatego, że witaliśmy je znowu z uczuciem zupełnej beznadziejności. Wieczorem do Trupiarni przyszła pozostała czwórka Polaków i zanim zaczęliśmy się łamać przechowywanym specjalnie na tę chwilę chlebem, pani Z. ofiarowała każdemu z nas chusteczkę z wyhaftowanym orzełkiem, gałązką jedliny, datą i monogramem. Trudno było dociec, jak potrafiła zdobyć na ten cel nici i cienkie płócienko, a jeszcze trudniej uwierzyć, że mimo ciężkiej pracy na birży drzewnej poświęciła na ich wyszycie co najmniej pięć wieczorów. W każdym razie dotykaliśmy tych chusteczek z nieśmiałą radością (przechowuję swoją do dzisiaj) i zapomnieliśmy dzięki nim na chwilę, że cała nasza wieczerza wigilijna miała się składać z kromki chleba i kubka wrzątku. Było zapewne coś budzącego mimowolny szacunek w tej gromadce ludzi pochylonych nad pustym stołem i płaczących z tęsknoty z dala od swej ojczyzny, bo mieszkańcy Trupiarni przyglądali nam się z prycz z powagą, a Dimka i Sadowski wyszli szybko do zony. Późnym wieczorem rozmowa potoczyła się nieco żywiej i do dziś pamiętam opowiadanie B., którego jako oficera rezerwy wojsk polskich aresztowano w baraku nazajutrz po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej i osadzono w centralnym izolatorze. B. rozpoczął niechętnie (większość więźniów ma zabobonny lęk przed wspominaniem śledztwa i wszystkiego, co się z nimi działo od chwili aresztowania do wyroku), ale w miarę mówienia nabrał rozpędu, jakby sprawiało mu ulgę to wyjawienie przeżyć osłoniętych zazwyczaj w obozie tajemnicą, a kiedy skończył, Trupiarnia pogrążona już była w głębokim śnie.
„22 czerwca w nocy nie mogłem usnąć. Prycza wydawała mi się twardsza niż zwykle. Nie przestawałem myśleć o zmianach, jakie może przynieść wybuch wojny. Dopiero nad ranem zapadłem w nerwowy sen.
Ledwie usnąłem, poczułem, że ktoś mnie budzi inaczej niż w czasie codziennego «podjomu». Obok mojej pryczy stał zastępca Samsonowa i kazał mi się szybko ubierać. Nie pozwolił mi się jednak dokładnie ubrać, obiecując, że zaraz wrócę do baraku.
Wszyscy jeszcze spali i obóz zalegała cisza. W kancelarii NKWD czekała na mnie Strumina w asyście dwóch uzbrojonych żołnierzy. Byłem ciągle jeszcze zaspany, ale otrzeźwił mnie podsunięty do podpisu akt oskarżenia, z którego wynikało, że jestem aresztowany za powtórną zdradę Związku Sowieckiego. Mimo nacisku nie podpisałem. Strumina kazała mnie dwóm żołnierzom odprowadzić do centralnego izolatora. Nie pozwolono mi zabrać z baraku pozostałych części ubrania, obiecując dostarczyć mi je do więzienia.
Cela, do której mnie wtrącono, miała rozmiary 3 na 5 metrów i piętrowe prycze. Małe okna z grubymi żelaznymi kratami zabite były od zewnątrz deskami. W niewielkim otworze nad drzwiami znajdowała się odrutowana żarówka. Byłem sam. Zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, co się stało, ale ciągle jeszcze nie wiedziałem, za co i dlaczego mnie aresztowano. Tak czy owak – pomyślałem – jestem podwójnym więźniem.
Po godzinie drzwi się otworzyły i weszło nowych pięciu więźniów z Jercewa. Byli przerażeni. – Wojna – powtarzali ciągle – będziemy wszyscy rozstrzelani. – Za co? – zapytałem. – Dla postrachu – padła odpowiedź. Nad ranem w celi było już 22 więźniów, reszta z innych łagpunktów. Wybrałem na pryczy miejsce obok okna, miałem do tego prawo jako pierwszy w celi. Śmierć zaglądała mi w oczy, ale instynkt samozachowawczy jeszcze działał.
Dzień upływał nam na wspólnym roztrząsaniu ewentualnych przyczyn aresztowania. Byłem w celi jedynym Polakiem. Obok mnie leżał Ukrainiec Selezjonka, adwokat z Polski. Z innych łagpunktów przygnano dwóch generałów sowieckich, czterech prawników – jeden z nich, profesor prawa uniwersytetu moskiewskiego Grosfeid, podawał się za «nauczyciela Stalina» – dwóch dziennikarzy, czterech studentów, wyższego urzędnika NKWD, byłego komendanta obozu i byłego urzędnika gospodarczego obozu. Wśród pozostałych pięciu znajdował się fryzjer moskiewski, który bardziej niż my rozpaczał nad swym losem i losem pozostawionej w Moskwie rodziny.
Atmosfera w celi stawała się z każdym dniem cięższa. Ciepłe lato archangielskie, tysiące komarów wlatujących do celi przez maleńki otwór zwany oknem, roje pluskiew na pryczach – wszystko to pogłębiało w nas poczucie nierealnego i przeraźliwego zarazem koszmaru.
Rozpoczęły się śledztwa. Co nocy wzywano dwóch lub trzech więźniów do NKWD. Wracali zazwyczaj nad ranem pobici i roztrzęsieni. Zmuszano ich do fikcyjnych zeznań i podpisywania gotowych już protokołów. I tak na przykład, wspomniany już fryzjer z Moskwy golił pierwszego dnia po wybuchu wojny więźnia-Żyda, który zażartował, że teraz obozy staną się punktami rekrutacyjnymi Czerwonej Armii. Fryzjer odpowiedział ze śmiechem:
«Tak, ale ciebie nie wezmą, bo trzeba by krzywych karabinów, by móc strzelać zza węgła. Ale ostatecznie i takich karabinów u nas nie brak, więc może jednak pójdziesz do wojska». Za te słowa oskarżono go, że zdradził swój kraj. Inny więzień skomentował obcięcie racji chleba po wybuchu wojny pytaniem: «Co z nami będzie za miesiąc, jeżeli już teraz brak chleba?» Oskarżono go również o zdradę Związku Sowieckiego.
Przyszła kolej na mnie. Zaprowadzono mnie w nocy do siedziby NKWD, odległej o kilometr od centralnego izolatora. W pokoju, do którego mnie wepchnięto, nie było oprócz biurka i dwóch krzeseł ani jednego mebla. Wszedł kapitan NKWD z teczką dokumentów, jak się później okazało – aktów z mojego poprzedniego śledztwa. Pozwolił mi usiąść i poczęstował mnie papierosem; jako niepalący odmówiłem jednak. Przeglądanie dokumentów trwało około dwóch godzin, które ciągnęły się jak wieczność. Milczenie przerwał sędzia śledczy, rozpoczynając długi wykład na temat wojny z Niemcami, potęgi Związku Sowieckiego oraz mądrości i nieomylności Stalina. Gdy skończył, podał mi do przeczytania i podpisania gotowy już protokół. Zarzucano mi, że jako syn rolnika zgodziłem się być urzędnikiem w burżuazyjno-kapitalistycznej Polsce (B. był nauczycielem gimnazjalnym), a ponadto opowiadałem współwięźniom o życiu na Zachodzie, dopuszczając się tym zdrady Związku Sowieckiego. Nie podpisałem. Sędzia śledczy wstał i kopnął mnie nagle tak mocno, że spadłem z krzesła. Po czym kazał mi zrobić przysiad i rozpoczął śledztwo na nowo. Nie poddawałem się. Kopnął mnie znowu, grożąc tym razem rewolwerem. Śledztwo trwało do siódmej rano, a przez cały ten czas nie wolno mi było ani usiąść na ziemi, ani podnieść się z przysiadu. Rano sędzia śledczy kazał mnie zaprowadzić na wartownię i pilnować, abym nie usnął. Przesiedziałem na wartowni do dziesiątej wieczorem bez posiłku i wody. Wezwany ponownie do sędziego śledczego, odmówiłem podpisania protokółu i powtórzyła się ta sama historia, co poprzedniej nocy. Sędzia śledczy kopał mnie nieustannie i bił po twarzy. Nad ranem odprowadzono mnie do celi zupełnie wycieńczonego.
Pozostawiono mnie w spokoju przez dwa tygodnie. Wszyscy moi towarzysze w celi mieli już za sobą ukończone śledztwa.
Po upływie dwóch tygodni wezwano mnie znowu do podpisania protokółu. Tym razem w pokoju sędziego śledczego zastałem czterech świadków (również więźniów), z których dwóch nie widziałem nigdy w życiu na oczy. Ich zeznania były beznadziejnie obciążające, ale nie poddawałem się dalej. Mój inkwizytor stracił panowanie nad sobą, bił mnie na oślep i groził, że nawet bez podpisania protokółu «zastrzeli mnie jak psa».
Minęło parę dni. Niektórzy towarzysze w celi doradzali mi, abym podpisał akt oskarżenia, inni twierdzili, że powinienem się trzymać. W tym czasie zaczęły się rozprawy sądowe. Wzywano z celi w nocy po dwóch. Zasądzeni nie wracali już do naszej celi, lecz do celi położonej naprzeciwko. Korytarz w izolatorze był bardzo wąski, toteż mogliśmy się porozumiewać przez maleńki otwór, w którym znajdowała się odrutowana lampka. Z przeciwka dochodziły ciągle okrzyki, donoszące o wyrokach skazujących na śmierć. W okresie paru dni zostało nas w celi tylko pięciu: jeden generał sowiecki, Grosfeld (ów rzekomy «nauczyciel Stalina»), jeden student, adwokat Selezjonka i ja. Którejś nocy zabrano także i ich. Zostałem sam. Wrócili jednak nad ranem pełni nowych nadziei. «Naszą sprawę odroczono – mówili – mamy jeszcze przed sobą trochę życia». Po tygodniu obudził nas o północy niezwykły ruch na korytarzu. Otworzyły się drzwi celi śmierci i naszym sąsiadom z przeciwka kazano wychodzić. Opierających się wywlekano siłą. Słyszałem płacz i krzyki. Nasz znajomy fryzjer zawołał głośno: «Kto mnie słyszy i zostanie żywy, niech powie kiedyś mojej rodzinie w Moskwie, że mnie zastrzelono)). Po paru minutach rozległy się na dziedzińcu więziennym pojedyncze wystrzały i krzyki. Czy potraficie sobie wyobrazić, co się ze mną działo? Serce przestało mi bić i czułem w mózgu każdą żyłkę osobno. Po paru dniach zabrano z celi moich czterech towarzyszy. Nie wrócili tym razem. Zostałem znowu sam.
Upłynęło parę tygodni. Którejś nocy obudzono mnie i zaprowadzono do szkoły jercewskiej na rozprawę sądową. Komplet sędziowski składał się z dwóch kobiet. Prokuratorem była również kobieta. Czekałem na wyrok śmierci. Prokurator wstał i oświadczył jednak, że na podstawie umowy zawartej przez rząd polski w Londynie z rządem sowieckim nie będę w ogóle sądzony. Nie mogłem w pierwszej chwili pojąć, o co chodzi. Na kartce kalendarza, leżącego na stole sędziowskim, przeczytałem datę: 29 sierpnia. Podejrzewałem podstęp. Powtórzono mi drugi raz decyzję sądu i odprowadzono do celi.
Dopiero w celi uświadomiłem sobie, że w czasie mojego dwumiesięcznego pobytu w izolatorze musiały zajść na wolności jakieś zmiany. W pierwszych dniach września zapowiedziano mi przez otwór w drzwiach, że mam być gotów za dziesięć minut do drogi. Na dziedzińcu czekało już sześciu więźniów i pięciu żołnierzy NKWD. Ruszyliśmy w nieznane.
Wieczorem nasz konwój dotarł do Drugiej Aleksiejewki. Obóz karny w Aleksiejewce podzielony jest na dwie części. W jednej części, tak zwanej wolnej zonie, więźniowie żyją normalnie we wspólnych barakach. W drugiej, tak zwanej izolacyjnej, która odgrodzona jest wysokim parkanem i drutami, przebywają brygady karne. Skierowano nas oczywiście do zony izolacyjnej.
Rano, gdy wypędzono nas do pracy, miałem możność bliższego zorientowania się w warunkach życia w Aleksiejewce. Mimo dotkliwego mrozu więźniowie byli zupełnie niemal bosi i obdarci i ledwie się poruszali z wycieńczenia. Na moich oczach dwóch więźniów upadło i skonało przy bramie. Zgodnie z życzeniem komendanta obozu, Soroki, wychodzącym do pracy przygrywała harmonia. Pierwszego od razu dnia zmarło w naszej brygadzie przy pracy trzech więźniów. W zonie izolacyjnej silniejsi mordowali bezkarnie słabszych i zabierali im chleb. Po dwóch tygodniach udało mi się uzyskać zezwolenie na przeniesienie się do wolnej zony. Ta część mojej historii może was już mniej interesować. Wystarczy może, jeśli powiem, że w wolnej zonie znalazłem barak zamieszkany wyłącznie przez 123 więźniów polskich. Któregoś dnia postanowiliśmy wszyscy nie wychodzić do pracy, żądając zwolnienia z obozu w myśl amnestii. Cała ta historia z amnestią była w dziejach obozów sowieckich czymś tak bez precedensu, że Soroka zamiast – jak to zazwyczaj w takich wypadkach robił – posłać do baraku oddział żołnierzy z lekkim karabinem maszynowym i powystrzelać jego mieszkańców co do jednego, odesłał nas pospiesznie do Kruglicy. Stamtąd mnie jedynego posłano pod koniec września etapem do Jercewa. O reszcie nic nie wiem. Wierzcie mi – zakończył swą opowieść B., a głos załamał mu się z przejęcia – wracałem do Jercewa jak do domu”.
Trupiarnia płynęła wolno ku swemu przeznaczeniu. W styczniu zacząłem powtórnie puchnąć i coraz rzadziej schodziłem z pryczy, jedząc tylko to, co mi przynosił Dimka. Nie czułem jednak głodu. Leżałem całymi dniami bez ruchu na pryczy, doświadczając największej łaski, jaka może być dana człowiekowi umierającemu – łaski wspomnień. Śniło mi się najczęściej (gdyż był to właściwie półsen), że późnym wieczorem wracam ze stacji w Kieleckiem do domu. I choć była już noc, widziałem dokładnie, jak gdyby w czarnym świetle, najpierw piaszczystą drogę obok toru, potem zagajnik, dużą polanę z opustoszałą willą, strumień obok wzgórza, na którym w czasie poprzedniej wojny chowano zabite konie artyleryjskie, i wreszcie drogę prowadzącą nad nasz stary, zarośnięty szuwarami staw. Schodziłem ku płytkiej rzeczce, przeskakiwałem parę kamieni i groblą wysadzaną wysokimi olchami szedłem wolno w kierunku domu. Wieczór był chłodny, ale wysuszony całodziennym upałem, księżyc w pełni wisiał nad naszym starym młynem jak błyszczący dukat, oparłszy się lekko o iglicę piorunochronu, od strony łąk dolatywał krzyk dzikich kaczek i plusk żerujących karpi. W pobliżu dwóch modrzewi, które w mojej dziecinnej wyobraźni były niegdyś miejscem spotkań duchów przywalonych w dzień wielkim kamieniem młyńskim, poczułem dawny lęk i począłem biec. Otworzyłem ostrożnie furtkę ogródka i wspiąłem się na występ muru pod oknem; przy stole siedział ojciec, nasza gospodyni, obie siostry, brat z żoną i jej córką. Pukałem w szybę i w chwili, kiedy zrywali się wszyscy od stołu, aby mnie po tylu latach powitać, budziłem się na pryczy płacząc, z rękami przyciśniętymi kurczowo do serca. Ten sen wracał tak dokładnie i niezawodnie, że znalazłem nową radość w oczekiwaniu nań, w pokornym przywoływaniu go, gdy w baraku zaczynało już szarzeć.
Ale zanim dobiła do ostatniej przystani. Trupiarnia przeszła jeszcze przez niejedną burzę. Któregoś wieczoru stary „kołchoźnik” z okolic Kaługi zlazł z pryczy i bijąc z całej siły w pusty kociołek, zapowiedział nam „koniec wszystkich cierpień” – własne swoje nadejście, „Chrystusa w łachmanach więźnia”. Przywitany śmiechem, stanął twarzą do prycz, a plecami do pieca i przyglądał nam się chwilę – groźny, wyniosły, prawie wspaniały z otwartymi szeroko ramionami i zaciętą twarzą szaleńca – po czym odwrócił się błyskawicznie i runął w ogień. Poparzonego zabrano go jeszcze tegoż wieczoru do szpitala.
Kiedy indziej Sadowski, który od paru dni z nikim nie rozmawiał, ustawił stół w poprzek baraku, usiadł przy nim jak za biurkiem i wykrzykując jakieś obce nazwiska, dorzucał do każdego przerażający w swej monotonii i zaciekłości rozkaz: TO JEST REWOLUCJA! RASSTRIELAT! POD STIENKU! POD STIENKU! Trwało to wszystko nie dłużej niż kwadrans, ale może dlatego, że był moim przyjacielem, ten upiorny krzyk, w którym zawarł całe swoje życie – od przeszłości poprzez teraźniejszość aż po przyszłość – utkwił mi najgłębiej w pamięci jako ostatni akord mojego pobytu w Trupiarni.
19 stycznia 1942 roku wieczorem podoficer Trzeciego Oddziału z kartką w ręku przypomniał sobie nareszcie o moim istnieniu. Nazajutrz rano żegnało mnie obok wartowni tylko dwoje przyjaciół – Dimka i pani Olga – gdyż z moimi polskimi towarzyszami pożegnałem się wcześniej. Sadowski, którego obudziłem w „trupiarni”, aby mu powiedzieć „do widzenia”, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i zakląwszy ordynarnie, nakrył z powrotem głowę śmierdzącym buszłatem; od miesiąca gorączkował i wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiał, nie ruszając się z pryczy. Dimka zwlókł się z barłogu, przyodział czystą koszulę (w której koniecznie chciał być pochowany) i powłócząc drewnianą protezą, prowadził mnie pod rękę na wartownię. „Synok – powtarzał trzęsącymi się wargami – synok, sczastliwoj żyzni. Nam uże gibiel, my uże bywszyje ludi, no ty jeszcze mołodoj, synok, tiebie swoboda połagajetsia”. Pani Olga, która wychudła i sczerniała od czasu, kiedy ją posłano do ładowania drzewa na birży, nie mogła powstrzymać łez. Było mi strasznie. Dante nie wiedział, że nie ma na świecie cierpienia większego, niż doznawać szczęścia na oczach nieszczęśliwych, jeść w obecności głodnych. Ucałowałem ich w milczeniu. Z baraku wybiegł jeszcze stary Ałganow (był to pierwszy w nowym roku „wychodnej dień”) i odciągnąwszy mnie na bok, poprosił, abym mu wrzucił na wolności kartkę pocztową do rodziny. Za zoną ruszyłem wolno – nareszcie po dwóch latach bez konwoju – do Drugiego Oddziału, gdzie przygotowano dla mnie dokumenty. Na zakręcie drogi odwróciłem się jeszcze raz, aby ogarnąć obóz ostatnim spojrzeniem. Dimka machał mi z daleka drewnianym kijem, a pani Olga wracała zmęczonym krokiem do baraku kobiecego.
W Drugim Oddziale przedłożono mi spis miejscowości, do których mogłem dostać bilet i prawo pobytu. O wojsku polskim nie było mowy. Ugrzeczniony oficer NKWD nie wiedział rzekomo, gdzie się ono znajduje, a gdyby nawet wiedział, to i tak na nic by się to nie zdało, bo najdalszy promień trasy zwolnieniowej z obozów kargopolskich sięgał tylko do Uralu. Wybrałem na chybił trafił Złatoust pod Czelabińskiem, ale nigdy doń nie dojechałem. Duże miasta – takie jak Swierdłowsk lub Czelabińsk – były jako „reżymnyje goroda” zamknięte dla więźniów zwolnionych z obozów pracy.
Na stacji w Jercewie dowiedziałem się, że najbliższy pociąg do Wołogdy odjedzie nazajutrz o świcie. Znalazłem więc sobie ciepłe legowisko w poczekalni pod piecem i dotykając ciągle szeleszczących dokumentów i kartki Ałganowa na piersi, ruszyłem na zwiedzanie miejsc, które dawniej obserwowałem z daleka, przez druty. Wstyd powiedzieć, ale kartki Ałganowa nie wrzuciłem nigdy i gdy piszę te słowa, leży ona przede mną na stole. W promieniu kilkuset kilometrów od obozu bałem się panicznie zbliżyć do każdej napotkanej skrzynki pocztowej, jak gdyby sparaliżowany myślą, że za współudział w tym przestępstwie mogę wrócić do Jercewa, a za Uralem zapomniałem o niej na śmierć w nieprzytomnym pościgu za wojskiem. Biedny, zacny Ałganow! Długo pewnie, modląc się nocą na pryczy, nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że ta kartka oddana w tak pewne, zdawałoby się, ręce nie dotarła do adresata. Dziś czytam ją jak dokument wyciągnięty z butelki, którą na bezpieczny brzeg wyrzuciła burzliwa fala. Adresowana jest do żony w Kazachstanie, mimo że Ałganow pochodził znad Wołgi, z czego wnoszę, że po aresztowaniu starego cieśli jego rodzinę zesłano do Azji. W tekście, poza licznymi pozdrowieniami dla wszystkich bliższych i dalszych krewnych, których imiona opatrzone są nieodmiennie zwrotem „mnogo uważajemyj”, znajduję tylko jedno zdanie, usprawiedliwiające próbę ominięcia cenzury obozowej: „ja poka żyw i zdorow”. Szczerze wątpię, czy można je jeszcze uważać za aktualne po pięciu latach, jakie zostały Ałganowowi do odsiedzenia.
Z pagórka w pobliżu stacji widać było wieczorem obóz jak na dłoni. Z baraków unosiły się w górę pionowe słupy dymów, w oknach paliły się już światła i gdyby nie cztery sylwetki „bocianów”, siekące noc długimi nożami reflektorów, Jercewo mogłoby uchodzić za cichą osadę tartaczną, zażywającą szczęścia i odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Wytężywszy dobrze słuch, można było bowiem usłyszeć brzęk łańcuchów i kołowrotków studziennych – znamię nie zamąconego niczym spokoju od niepamiętnych na ziemi czasów.
W Wołogdzie nasz pociąg wjechał na ślepy tor, a konduktor oświadczył spokojnie, że na razie podróż skończona. Niedaleko więc ujechałem i mogłem mieć słabą nadzieję, że dotrę w tym tempie przed wiosną do najbliższego oddziału wojsk polskich. Przyjechałem jednak na dworzec wołogodzki dość wcześnie, aby na gołej ziemi w olbrzymiej poczekalni zarezerwować sobie miejsce do spania. Mieszkało tu już od miesiąca kilkuset amnestionowanych więźniów, wśród których poza garstką Polaków większość stanowili małowyrokowi przestępcy pospolici, zwolnieni przedterminowo z obozów pracy jako „dobrowolcy”. W dzień wyganiano ich do miasta na żer, a w nocy hala dworcowa służyła na mocy rozporządzenia NKWD za dom noclegowy. Waham się zawsze, ilekroć próbuję opisać cztery noce spędzone w Wołogdzie, nie wierzę bo wiem, aby literatura mogła staczać się bezkarnie aż tak nisko, nie ponosząc żadnego uszczerbku jako sztuka nadawania ekspresji artystycznej rzeczom powszechnie znanym i odczuwanym. Dość więc będzie, jeśli powiem krótko, że spaliśmy obok siebie tylko na jednym boku – ugnieceni jak śledzie w beczce – a każda próba przedarcia się w nocy do najbliższego kibla kończyła się zazwyczaj czyjąś śmiercią. W żółtawozielonym świetle żarówek nocnych twarze śpiących, przedziurawione półotwartymi ustami, z których unosiły się wyziewy nieludzkiego smrodu, i owinięte w łachmany, wyglądały jak woskowe maski pośmiertne topielców. Pół biedy jeszcze, jeśli noga idącego trafiała na pierś, unoszoną niespokojnym oddechem snu – krótki jęk, podobny do nagłego udławienia się, ostrzegał, że należy ją usunąć nieco w bok; ale sam, niezupełnie jeszcze oprzytomniawszy po przebudzeniu się, stąpnąłem raz nieostrożnie na czyjąś głowę i z tylną nogą uwięzioną między sprasowanymi ciałami przechyliłem się całym ciałem do przodu, czując, jak pod ciężkim butem trzeszczy z chrzęstem elastyczna masa, a spod podeszwy tryska krwawa miazga. W chwilę potem zwymiotowałem do kibla, choć nie po to wcale tu przyszedłem. Codziennie rano wynoszono z poczekalni na ciężarówki około dziesięciu trupów, rozebranych już przez współtowarzyszy snu do naga.
O świcie wypędzano nas do miasta na żebry. Znalazłem sobie na przedmieściu małą uliczkę robotniczą, gdzie około południa siwa staruszka wzywała mnie skinieniem głowy – upewniwszy się przedtem, że nikt nie podgląda – do kuchni i częstowała kubkiem nie słodzonego odwaru z liści i kromką czerstwego chleba. Nie zamieniliśmy ze sobą nigdy ani słowa poza moim „spasibo” i jej „idi s Bogom”. Raz, błądząc bez celu po mieście, wyszedłem na maleńki placyk i odnalazłem w czerwonej kamienicy ekspozyturę Ludowego Komisariatu Wojny, coś w rodzaju biura werbunkowego dla ochotników. Tęgi kapitan przyjął mnie za biurkiem na tle olbrzymiej mapy ściennej Związku Sowieckiego, poczęstował uprzejmie papierosem i na pytanie, gdzie tworzy się armia polska, odpowiedział, że postąpiłbym znacznie rozsądniej, wstępując do Armii Czerwonej. Kiedy indziej znowu stanąłem przed sklepem w ogonku po chleb. Będę pamiętał przez całe życie scenę, jaka się tam rozegrała. Ranny żołnierz sowiecki, który stracił pod Leningradem prawą nogę, przytaszczył się na kulach do ogonka i zapytał grzecznie, czyby go nie wpuszczono do sklepu poza kolejką, bo wyszedł parę dni temu ze szpitala i nie potrafił jeszcze ustać zbyt długo na zdrowej nodze. Odpowiedział mu wrogi szmer i złośliwe uwagi, że nie ma się do czego spieszyć, skoro o jednej nodze i tak nie wróci już na front. W jego twarzy malowała się taka rozpacz, że oddałbym mu chętnie swój chleb, gdybym na dwóch chorych nogach miał najmniejszą choćby szansę doczekania się swojej kolejki. Tak oto pogarda dla uszkodzonego i wycofanego z obiegu mechanizmu ludzkiego przeniknęła również w dół i znieprawiła uczciwe w gruncie rzeczy serca. Wojna nie była w Wołogdzie, w styczniu 1942 roku, szczególnie popularna. W ogonkach sarkano na ograniczenia żywnościowe i chaotyczny pobór do wojska, który wiele rodzin ogołocił zupełnie z pracujących mężczyzn, a dwukrotnie nawet słyszałem ciche pytanie: „Kiedyż wreszcie przyjdą ci Niemcy?” Węzeł wołogodzki zakorkowany był transportami pogruchotanych mebli, instalacji fabrycznych i maszyn z Leningradu. We wszystkich większych gmachach publicznych biwakowali żołnierze, wycofani na krótki odpoczynek z frontu, i oni to obsiadali wieczorami mieszkania prywatne jak chmara zgłodniałego ptactwa, przygrywając smętnie na organkach i szukając gorączkowo wódki. Nie było więc na co czekać w Wołogdzie. Piątego dnia rano, zamiast iść jak zwykle do miasta, wyszedłem na tory i około południa uczepiłem się pociągu w nieznane, który przystanął na minutę w odległości kilometra od dworca wołogodzkiego.
W ciepłym i wygodnym wagonie przywitali mnie z pewnym zdziwieniem, ale bez słowa protestu, drzemiący oficerowie marynarki wojennej, którzy jechali służbowo z Archangielska nad Morze Czarne. Po raz pierwszy od wyjścia z obozu zetknąłem się, słuchając ich rozmów, z dyskretną falą patriotyzmu rosyjskiego. Nie musiała ona jednak być zbyt spontaniczna, bo po każdym „pobiedim”, nieodłącznym od najświeższych rewelacji na temat nowych pagonów i orderów, rozmawiający pogrążali się na powrót w drzemce, kryjąc oczy za obsuniętymi daszkami czapek. Po trzech godzinach jazdy konduktor wykrył mnie w przedziale i wysadził na maleńkiej stacyjce Buj.
W owym Buju los uśmiechnął się do mnie tak, jak tylko potrafi się uśmiechać do ludzi przywiedzionych na skraj rozpaczy. Noc przespałem na dworcu, a rano poszedłem zwiedzać miasteczko. Buj jest mieściną małą, lecz wcale ładną i ze swoją złoto-zieloną cerkiewką na rynku przypomina Sokółkę pod Grodnem. Wszedłem do niej zdumiony, że na próchniejących wrotach nie ma jak w Witebsku napisu „antirieligioznyj muziej”; w mrocznej i chłodnej nawie klęczały obok siebie trzy stare kobiety. Na dźwięk moich kroków podniosły głowy i wyszły szybko z cerkwi, nie patrząc na siebie i za siebie. Byłem widać za młody, aby nie budzić lęku i podejrzeń.
Dzień był słoneczny i mroźny, ale bez wiatru, na śniegu sypkim jak piasek kroki miały dźwięk pewny siebie, prawie radosny. Wyszedłem za miasto w puste pole, pobłądziłem w małych uliczkach, wróciłem na rynek; wszędzie zamknięte okiennice i ani żywej duszy. W pobliżu drewnianej remizy strażackiej znalazłem na śmietniku duży kawał czarnego chleba. Oskrobałem go z brudu i pleśni kozikiem obozowym i rozmoczywszy w śniegu, zjadłem łapczywie. W poczekalni stacyjnej było jeszcze ciągle pusto, ale ten poranny spacer dał mi tyle radości, że na widok samotnego zawiadowcy w czerwonej czapce, wystukującego w ciszy poranka złoconym młoteczkiem tajemnicze znaki na taśmie telegrafu, spod gruzów zrobaczywiałej pamięci wydobyła się po raz pierwszy od dwóch lat czepliwa fraza poetycka – pierwsza strofa Piotra Plaksina. Nie było więc ze mną tak źle, jeśli zaczynałem sobie przypominać wiersze.
Mój Piotr Płaksin ze stacji Buj gdzieś w wołogodzkim powiecie przyglądał mi się również spode łba od paru minut. Wreszcie podniósł się zza stołu, podszedł do mnie i zapytał, czybym nie wyładował wagonu podkładów kolejowych, który od tygodnia już stoi na bocznicy kolejowej z braku robotników w mieście, w zamian za talerz zupy i kilogram chleba. Gdybym nie zjadł przed godziną śniadania obok remizy strażackiej, zgodziłbym się bez chwili wahania. Teraz jednak ceniłem się wyżej. Zażądałem miejsca w najbliższym pociągu idącym do Swierdłowska. Płaksin wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Po kwadransie targ zaczął się od nowa. Stanęło ostatecznie na tym, że dostanę zaraz talerz zupy na rozgrzewkę, a jeśli wydołam do wieczora, pojadę do Swierdłowska ekspresem z Moskwy, który o północy zatrzymuje się na minutę w Buju. Dokładnie o jedenastej w nocy przyszedłem z pokrwawionymi rękami i odmrożonymi nogami po zapłatę. Płaksin, który jak jego poprzednik ze stacji Chandra Unyńska miał najwidoczniej pewien sentyment do Polaków, dotrzymał słowa. Po północy siedziałem już skulony na korytarzu ciemnego wagonu pulmanowskiego, mknącego z Moskwy do Swierdłowska.
Zasnąłem szybko i w miarę jak tajałem w cieple wagonu, pogrążałem się w coraz przyjemniejszych marzeniach sennych. Obudziła mnie ręka wyciągnięta z ciemnego przedziału na korytarz i zapraszająca do wnętrza. Niechętnie i z pewnym lękiem wszedłem do przedziału. W przyćmionym świetle niebieskiej lampki z trudem rozróżniłem sześć drzemiących na siedząco kobiet. Ta, która mnie zaprosiła, obudziła delikatnym poszturchiwaniem swoje towarzyszki i po paru minutach piłem już na wyściełanej poduszkami ławce przedziału ocukrzoną herbatę z termosu, przegryzając ją chlebem z omastą. Moje gościnne towarzyszki podróży okazały się robotnicami moskiewskiej fabryki metalurgicznej, która wraz z przyczepionymi na platformach maszynami ewakuowała się w całości na Ural. Były dla mnie bardzo dobre i nie zapomnę im nigdy nie tyle tego, że ukrywały mnie aż do Swierdłowska na górnej półce przedziału i dzieliły się ze mną całym swoim skąpym jedzeniem, ale tego, że uszanowały we mnie człowieka, nie brzydząc się moimi zawszonymi łachami i znosząc mężnie fetor, jaki wydzielał się z mojego brudnego i gnijącego ciała. O pobycie w więzieniu i obozie wspomniałem tylko raz, ale umilkłem natychmiast, stropiony wyrazem strachu i nieufności w ich oczach. Rozmawialiśmy za to dużo o wojnie, o przygotowywanej ofensywie zimowej, o częściowej ewakuacji przemysłu wojennego z Moskwy, o okrucieństwach niemieckich na ziemiach okupowanych. Być może uległem wówczas sugestii, jaką stwarza zawsze okazana nieoczekiwanie życzliwość ludzka, lub padłem ofiarą osłabionej kontroli nerwów, rozluźnionych nagle po tylu bolesnych przeżyciach w bezpiecznym cieple przedziału, ale wydaje mi się, że nigdy już potem – nawet w armii polskiej w Rosji – nie zetknąłem się z taką szczerą i ujmującą licytacją patriotyzmu. Robotnice prześcigały się nawzajem w opowiadaniach na temat męstwa i poświęceń ludności oblężonej Moskwy, na temat własnej pracy, która trwała często z niewielkimi przerwami całe dnie i noce, na temat gotowości, z jaką porzuciły teraz domy i rodziny, by na wezwanie „prawitielstwa i partii” pospieszyć na Ural; niekłamany również był błysk nienawiści i zapału w ich oczach, gdy zapewniały, że nie zawahają się oddać życia, aby obronić własną ojczyznę przed najazdem niemieckim. Utkwiła mi szczególnie w pamięci jedna – młoda jeszcze dziewczyna w szóstym miesiącu ciąży, która przy każdym szarpnięciu wagonu skręcała się z bólu, a mówiąc kładła wychudłe i spracowane dłonie na pękatym brzuchu, jak zbiedzona wieśniaczka holenderska z wczesnych płócien Van Gogha. Do czego jest zdolny nieludzki wysiłek pracy sowieckiej, przekonałem się zresztą później. Trzeciego dnia pobytu w Swierdłowsku wybrałem się na samotną przechadzkę za miasto i w małej kotlinie ujrzałem robotnice moskiewskie, jak uwijały się bez rękawic przy maszynach, ustawionych na prowizorycznych rusztowaniach z belek. Padał gęsty śnieg, gdy robotnicy budowlani przybijali nad głowami swych towarzyszek pracy pierwsze dachówki do związanych naprędce stropów.
Większą część podróży przespałem jednak na siatce górnej półki i pamiętam tylko tyle, że pociąg zatrzymał się dłużej na dwóch stacjach: w Wiatce i w Permi.
30 stycznia przyjechałem do Swierdłowska. Tę datę podaję po raz pierwszy nie z pamięci, ale z notatnika. Był jeszcze jednym dowodem mojego szybkiego powrotu do zdrowia fakt, że natychmiast po przyjeździe do Swierdłowska przyszła mi ochota do pisania i za ostatnie kopiejki kupiłem sobie na stacji notes z ołówkiem.,,Miasto – odcyfrowuję w nim po siedmiu i pół latach ledwie czytelne, wytarte pismo – wygląda jak mapa warstwicowa z plasteliny. Stary Jekaterynburg jest przeważnie drewniany. Nawet w śródmieściu spotyka się parterowe domki ze śmiesznymi kopułkami i ciętymi w drzewie ornamentami – to architektura kupiectwa rosyjskiego. Dalej widać murowane gmachy fabryk z długimi kominami i murowane również cerkwie. Trzecia warstwa to Swierdłowsk nowoczesny – pospolite, ohydne domy, poobwieszane portretami Stalina i Lenina, malowidłami i łozungami. Miasto nie tyle żyje intensywnie, co przewala się z boku na bok jak ranne zwierzę, toczone przez ludzkie robactwo. Wojnę widać na każdym kroku. Tu żyje teraz przeszło dwa miliony tubylców, uciekinierów i ewakuowanych. Ogonki, ogonki. Twarze bardzo zmęczone. Na ulicy, gdzie zgrupowano instytucje oficjalne, wojewódzkie i wydziały narkomatów, chleba i zupy się nie wydaje – nie ma po co stać w ogonkach. Wojska niewiele, sporo natomiast nowobrańców w cywilu (łapciach), z karabinami na ramieniu. Widać na każdym kroku wysiłek organizacyjny, ale bez większych skutków. Miasto żyje samowolnie – kto się sam czegoś nie dobije, nic nie dostanie. Wieczorem nieco przyjemniej – ożywia się w tramwajach, ludno na ulicach. Swierdłowsk nie podlega obowiązkowi zaciemnienia”.
Nie wolno zapominać, że ten bezbarwny, ale dość – jak sądzę – wierny opis wyszedł spod ołówka człowieka niepiśmiennego od dwóch lat. Co w nim uderza, to pewna przesada (to „ranne zwierzę”!) tak typowa dla każdego młodego pisarza, który usiłuje chwytać rzeczy na gorąco. Gdybym próbował dziś wywołać ten sam obraz z pamięci, położyłbym większy nacisk na ludzi, a mniejszy na architekturę. Pamiętam więc robotników wracających wieczorem z fabryk i przystających pod megafonami ulicznymi dla wysłuchania ostatnich komunikatów wojennych. Twarze mieli ziemiste, nie ogolone, ledwie rozświetlone przygasłym wzrokiem. Słuchali w milczeniu, a potem rozchodzili się grupkami lub pojedynczo na wieczorną „politgramotę”. Przygarbione cienie topniały po chwili w szarzejącej zadymce śnieżnej jak szczury wodne, wypełzło o zmroku z przerębli na pękniętą krę. Niemy tłum przepychał się wolno przez zatkane gardziele ulic na place miejskie, rozpraszał się w ogonkach i nikł w oświetlonych drzwiach stołówek. Jedynie rozdzwonione tramwaje tworzyły żywszy kontrast z wielką gwiazdą pięcioramienną, zbudowaną z płonących żarówek na dachu jednego z narkomatów. Pamiętam żołnierzy w budionowskich pikiel-haubach, wyrąbujących rano na oblodzonej jezdni drogę dla czołgów; na klęczkach dźgali cierpliwie skorupę lodu ostrymi młoteczkami. Około południa ostry gwizdek u wylotu ulicy poderwał z chodnika wszystkich oficerów dozorujących. Po chwili w czystym i nasłonecznionym powietrzu przypłynął z oddali obłoczek perfum, a w ślad za nim pojawił się na jezdni generał sowiecki obwieszony orderami, w otoczeniu sztabu. Szedł wolno, roztrącając gwałtownymi kopnięciami buta klęczących żołnierzy. Pamiętam wspaniale uzbrojoną i wyekwipowaną dywizję syberyjską w białych kombinezonach z ptasich futerek i w futrzanych hełmach z otworami na oczy i usta, która w drodze z Dalekiego Wschodu na front leningradzki spędziła na dworcu w Swierdłowsku parę godzin. Żołnierze jedli na oczach zgłodniałego tłumu konserwy i suchary z białego chleba, lecz ani jeden nie podał nie dojedzonych resztek dłoniom drżącym z przejęcia i wyczekiwania. Pamiętam wreszcie żołnierza sowieckiego, który na skwerze przed dworcem swierdłowskim robił sobie fotografię pamiątkową dla rodziny i rozpostarłszy na piersi prawą dłoń – jak Balzac ze znanego dagerotypu – nie pozwolił fotografowi nacisnąć gumowej gruszki dopóty, dopóki nie wydobył na wierzch spod rękawa szynelu ogromnego zegarka ręcznego…
Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe zamieszkałem na dworcu swierdłowskim wśród garstki Polaków, którzy uświadomili mnie szybko, że najbliższy pociąg do Czelabińska podstawią najwcześniej za dziesięć dni, że po zupę trzeba chodzić codziennie do unieruchomionego wagonu za torami, że z każdą samotną kobietą czekającą na pociąg można się przespać w rogu obok przechowalni, a o armii polskiej nikt w Swierdłowsku nie słyszał. Po południu wyszedłem do miasta szukać mieszkania Krugłowów. W wigilię zwolnienia z obozu w Jercewie jeden z więźniów w baraku „pieriesylnym” poprosił mnie, żebym – jeśli zahaczę w wędrówce na wolności o Swierdłowsk – odwiedził żonę i dwoje dzieci generała Krugłowa, który żyje dotąd w „łagpunkcie” Ostrownoje i po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej otrzymał dodatkowy wyrok zaoczny, zaokrąglający siedem pozostałych mu jeszcze do odsiedzenia lat do lat piętnastu. Misja nie była zbyt przyjemna, ale uczepiłem się tego adresu jak jedynego trwałego punktu oparcia na wolności. Na wąskiej uliczce, której nazwy już dziś nie pamiętam, odnalazłem brudną kamienicę czynszową, a w niej stara stróżka wskazała mi, prowadząc mnie przez podwórze i przyglądając mi się podejrzliwie, małe mieszkanko na parterze. Zastałem tylko 14-letnią Lidię Krugłowa, śliczną dziewczynę o czarnych, zamyślonych oczach, która siedziała przy stole nad stertą książek i zeszytów. Przyjęła mnie uprzejmie, a nawet z pewną radością, gdy się dowiedziała, że przyjeżdżam z obozu, w którym siedzi jej ojciec. Ciemny pokój zawalony był po sufit wypłowiałymi antykami, z jedynego okna, zasłoniętego po części zamiast szyb arkuszami dykty i naoliwionego papieru, sączyło się żółte światło przedwieczornej godziny. W mieszkaniu panował taki ziąb, że mała Krugłowa odrabiała lekcje w futerku narzuconym na ramiona, w filcowych walonkach i w wełnianych rękawiczkach bez palców. Umyłem się porządnie w kuchni po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Czekając potem na Krugłową-matkę, odrabiałem długo z Lidką lekcje i zaprzyjaźniłem się z nią szybko nad mapami i zadaniami arytmetycznymi. Wieczorem wróciła matka. Była jeszcze bardzo piękna, mimo śladów zmęczenia i niedospania, i rogowych okularów, zza których spoglądały smoliste jak u Lidki oczy. Położyła na stole kilowy bochenek chleba i rzuciła pytające spojrzenie na córkę. Na wieść o tym, że przynoszę pozdrowienia od męża, odwołała mnie natychmiast do kuchni.
– Czy pan powiedział Lidoczce – zapytała z niepokojem – że jej ojciec dostał nowy wyrok?
– Nie – odpowiedziałem – zupełnie zapomniałem. W obozie nie przywiązuje się zbyt dużej wagi do wyroków, bo przekroczyły już dawno granicę, poza którą mogłyby się jeszcze wydawać prawdopodobne do odsiedzenia.
– Ach, mój Boże, jak to dobrze – zawołała, nie zwracając uwagi na mój dwuznacznik – bo widzi pan, Lidoczce tak dokuczają nauczyciele i koledzy uwięzieniem ojca, że nie poszłaby za nic do szkoły, gdyby się dowiedziała, że mój mąż dostał nowy wyrok.
Wróciliśmy do pokoju, gdy stara niania, która przyszła przed chwilą jak zwykle do swoich dawnych państwa na wspólną kolację, nakrywała już do stołu. Na białym obrusie pojawiła się waza gorącej zupy i samowar. Byłem wzruszony, a zdaje się nawet, że onieśmielony. Siwiuteńka jak gołąb niania ukroiła mi kromkę chleba ze swojej racji i podała mi ją przez stół, zapewniając, że na starość chleb jej nie służy. Siedzieliśmy przy kolacji, grzejąc zziębnięte ręce na gorącej blasze samowaru. Krugłowa nie zapytała ani razu o męża i ucinała natychmiast karcącym spojrzeniem swych smutnych, aksamitnych oczu wszystkie aluzje obozowe. Rozmawialiśmy więc o rzeczach obojętnych. Krugłowa opowiadała, że pracuje jako maszynistka bardzo ciężko, a zarabia mało, i że ledwie może wieczorami ustać na nogach, gdy wzywają całe biuro na „politgramotę”. Potem, że jej osiemnastoletni syn, który zawsze pragnął być oficerem, nie został przyjęty do wojska „za ojca” i kopie teraz fortyfikacje pod Leningradem w pomocniczej formacji „dobrowolców”. Lidka żaliła się prawie z płaczem, że nie chcą jej „za ojca” przyjąć do komsomołu i nie ma prawa uczęszczać po szkole na gry i zabawy sportowe, ale za dwa lata, „kiedy wróci papieńka”, wszystko się odmieni. Stara niania kiwała się sennie na krześle jak sowa, szepcąc bezzębnymi ustami swoje monotonne „Gospodi, pomiłuj”. Po kolacji rozłożyliśmy pod porcelanowym kloszem lampy naftowej duży atlas i ze śmiechem planowaliśmy w trójkę dalekie podróże za granicę. Stara niania bowiem nie chciała się do nas za nic przyłączyć. „Wy o mienia nie zabotities' – mówiła – ja w Rossiei rodiłas' i w Rossiei choczu umirat' „. Było mi tak dobrze, że rozmarzyłem się nagle i ze łzami w oczach pomyślałem, wiele bym dał za to, żeby choć jedną noc przespać pod ludzkim dachem – ot, w tej małej kuchence na podłodze. Krugłowa nie zapraszała mnie jednak, przeciwnie, coraz częściej spoglądała na zegarek. W ciągu dwóch lat pobytu w więzieniach i obozach zatraciłem prawie zupełnie poczucie wrażliwości i grzeczności, ale teraz, w tej atmosferze arystokratycznego ubóstwa, czułem się tak onieśmielony, że z trudem przeszła mi przez gardło prośba o przenocowanie.
– Czy pana ktoś widział wchodzącego? – zapytała blednąc Krugłowa.
– Tak – odpowiedziałem – przyprowadziła mnie tu stróżka.
– Nie mogę – zaniosła się histerycznym płaczem – na miłość boską, nie mogę. Mąż w więzieniu, dzieci jak parszywe owce, ledwie nam dają oddychać. Czy pan wie, co to jest być włóczonym po nocach przez NKWD, prosić o pracę jak o jałmużnę? Na litość boską, niech pan nie sprowadza na ten dom nowego nieszczęścia! Niech pan idzie natychmiast i niech pan tu nie wraca!
Po północy wracałem przez opustoszałe już ulice miasta na dworzec swierdłowski.
Mój dzienniczek notuje w tym miejscu w słowach wzruszająco naiwnych i sentymentalnych romantyczną historię, która z perspektywy siedmiu lat nie wydaje się jednak aż tak romantyczna. Rzecz w tym, że piątego dnia pobytu w Swierdłowsku poznałem na dworcu młodą Gruzinkę, Fatimę Sobolewą, która jak my wszyscy czekała drzemiąc na ławce na pociąg do Magnitogorska. Poczułem do niej słabość nie tyle dlatego, że była wyjątkowo ładna – jej okrągła twarz o śniadej, pokrytej delikatnym meszkiem cerze wyglądała w futrzanym kołpaczku jak zjawisko; długie, krucze warkocze upinała na dzień w węzeł, a przed nocą rozczesywała je na popielatej szubie, śmiejąc się w ciemności zębami z kości słoniowej – ale dlatego, że często wyciągała z koszyczka ser, zimne mięso i masło do chleba. Fatima była urzędniczką Gorispołkoma w Magnitogorsku, partyjną komunistką, i to ów bilet partyjny właśnie otwierał przed nią zamknięte drzwi wszystkich „spiecłarków”. W Swierdłowsku ugrzęzła na parę dni w drodze powrotnej z Omska, gdzie odwiedziła rannego męża – również Gruzina – oficera pułku artylerii, stacjonowanego w dniu wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej na Litwie. Mówiła o tym ze śmiechem, przekomarzając się zabawnie.
– Z niego już nic nie będzie – zapewniała mnie wielokrotnie – amputowali mu obie nogi. Biedny bo biedny, ale trudno przecież spać całe życie z kaleką.
Zaprzyjaźniliśmy się szybko i raz czy dwa poszliśmy nawet w ciemny kąt obok przechowalni. Fatima namawiała mnie, żebym porzucił myśl o wojaczce i pojechał z nią do Magnitogorska.
– Co za czepucha – mówiła rozżalonym głosem – ileż tego życia pozostało człowiekowi? Do Czerwonej Armii cię nie ciągną, więc czego się pchasz? Obrazowanije u tiebia kakoje to jest', nieużeli ja, człen partii, tiebia na choroszej rabotie nie ustroju?
Młoda Gruzinka nie chciała uwierzyć niczemu, co jej opowiadałem o obozach.
– Czepucha, czepucha – potrząsała kategorycznie główką – w Sowietskom Sojuzie takich wieszczej niet. Każdy człowiek może się nabawić cyngi na Północy, a ubranie też nietrudno zedrzeć przy robocie. Nogi wyleczysz, na ubranie dostaniesz tałonczik i dieto ofbrmieno. Gdyśmy jednak wychodzili wieczorem do miasta i brodząc w śniegu, szli bez celu przed siebie, nerwowym uściskiem za ramię powstrzymywała każdy przypływ moich reminiscencji obozowych.
– Czy cię przynajmniej tego nie nauczyli w obozie – szeptała z przejęciem, oglądając się za siebie – że za bołtownię najłatwiej popaść na ulicy? Czy można rozpoznać twarze przechodniów w ciemności?
Istotnie, nie można było. Czarny tłum przeciskał się ulicami ciągle na te same place – szumiący, wezbrany, ale przerażająco anonimowy. Przed oświetlonymi oknami stołówek przystawaliśmy na chwilę, żeby przeczytać najświeższy jadłospis z nieśmiertelną „szczi” na czele.
– No i czegóż ty mnie – pytałem – nie zaprosisz nigdy ze swoim biletem partyjnym do stołówki? Wstydzisz się moich łachmanów?
– Nie, nie to – powiedziała – ale mogą poznać i napisać do Gorispołkomu.
– A w Magnitogorsku nie poznają?
– W Magnitogorsku co innego. Zawsze jest lepiej, jak się samemu mówi. Mogą nie pozwolić, ale nie ukarzą nigdy za brak riewolucyonnoj bditielnosti.
Dziesiątego dnia mojego pobytu w Swierdłowsku Fatima pojechała do Magnitogorska. Jeszcze z okna wagonu wychyliła swą puszystą główkę i krzyknęła głośno: „Nie zapomnij, Leninskaja 19, kwartira 21”.
Nazajutrz rano powitaliśmy na dworcu swierdłowskim z religijną prawie czcią pierwszego oficera polskiego, który jechał ze swojej jednostki macierzystej do Archangielska po rodzinę. Powiedział nam, że najbliższa misja wojskowa armii polskiej urzęduje w Czelabińsku, a ostatnia dywizja polska w Rosji tworzy się w Kazachstanie.
W Czelabińsku nasza gromadka*, na której czele stanął energiczny porucznik Cz., odnalazła w pobliżu fabryki traktorów elegancki hotel „Ural”, a w nim szefa polskiej misji wojskowej, wysokiego kapitana w battie-dressie i z trzcinową laseczką. Przyjął nas bez oznak szczególnego rozrzewnienia i ledwie słuchając naszych chaotycznych opowieści, otworzył w pokoju okno, mimo że luty nie należy na Uralu do najcieplejszych miesięcy. Dostaliśmy wszyscy po 10 rubli i zapewnienie, że jeżeli Rosjanie nie będą stawiali przeszkód, przeprowadzi naszą grupę przez zaimprowizowaną naprędce komisję lekarską (był wśród nas, na szczęście, jeden lekarz) i wystara się dla nas o oddzielny wagon oraz o dokumenty podróży do Kazachstanu. Na pożegnanie szef misji wręczył porucznikowi Cz. kilkanaście krzyżyków z napisem Pledge for Victory i tyleż litanijek do Ostrobramskiej na welinowym papierze.,,Niech pan to rozda swoim ludziom, panie kolego – mówił, wypychając nas delikatnie za drzwi – w obozach zapomnieli na pewno o Bogu”. Byliśmy więc nareszcie ludźmi, choć zapomnieliśmy istotnie w obozach o Bogu, a teraz skierowaliśmy pierwsze kroki na dworzec, gdzie – jak nas zapewniono zaraz po przyjeździe – można było w pobliżu magazynów żywnościowych ukraść zawsze coś do jedzenia.
Mój dzienniczek urywa się w tym miejscu – byłem widocznie zbyt zajęty i podniecony transportem do wojska – toteż zamiast skrupulatnych dotąd zapisków i spostrzeżeń znajduję w nim tylko dokładną trasę podróży: Czelabińsk – Orsk – Orenburg – Aktiubińsk – Aralsk – Kyzył Orda – Arys – Czimkent – Dżambuł – Ługowoje. Wyruszyliśmy w pierwszych dniach lutego z Czelabińska wagonem towarowym, zaopatrzonym w dwa piętra drewnianych prycz, dwa wiadra, worek mąki, worek kaszy i dwie dziury w podłodze na najpilniejsze potrzeby, a 9 marca byliśmy już w Ługowoje. Nie pamiętam z tej podróży prawie nic, bo nie ruszaliśmy się z miejsc w obawie, że nie odnajdziemy potem naszego wagonu, który doczepiano na każdej większej stacji do innego pociągu. Spędziliśmy ten miesiąc na pryczach, zajęci na przemian to załatwianiem najpilniejszych potrzeb, to iskaniem wszy w szwach ubrań. Jedynie w Orsku, gdzie nasz wagon musiał czekać parę godzin na następny pociąg, utkwił mi w pamięci wspaniały krajobraz zachodu słońca na zaśnieżonym stepie – z niebem mieniącym się od ciemnego błękitu do rdzawej czerwieni i z rudawo-brunatnymi wielbłądami, które na swych kołyszących się garbach niosły przez step samotnych wędrowców na stację.
* W Czelabińsku spotkałem trzech moich przyjaciół z obozu, których zwolniono wkrótce po mnie – inżyniera M., T. i B. Nie dowiedzieliśmy się natomiast nigdy, co się stało z L. i panią Z.
12 marca przyjęto mnie do dziesiątego pułku artylerii lekkiej, dziesiątej dywizji piechoty w Ługowoje. Pierwszym człowiekiem, na którego natknąłem się w Ługowoje, niosąc przez deszcz do namiotu nowy battie-dress, bieliznę, parę butów i menażkę – był chuderlawy kapitan K., którego w więzieniu witebskim taszczyłem codziennie z barłogu do kibla, bo nie mógł już chodzić o własnych siłach. Potrąciłem go przez nieuwagę, zjeżdżając ze śliskiego pagórka na rozmokłych butach, i otworzyłem ze zdumienia tak szeroko ramiona, że całe zawiniątko wypadło mi w błoto. Spojrzał na mnie groźnie, otrzepał świetnie skrojony frencz i zagroził mi raportem karnym natychmiast po umundurowaniu. Byłem więc naprawdę w wojsku, wśród rodaków, którzy po wszystkim, co przeżyli w ciągu ostatnich dwóch lat, wracali szybko do siebie.
Dziesiąta dywizja, złożona prawie w całości z najpóźniej zwolnionych, a więc i najbardziej schorowanych i niedożywionych więźniów, wyewakuowana została jako pierwsza z Rosji do Persji. 26 marca nasz pułk przewieziono pociągiem towarowym przez Dżambuł – Arys – Taszkent – Dżyzak – Samarkandę – Bucharę – Czar-dżou – Aszchabad do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim; 30 marca załadowano go na dwa statki: „Aga-mali Ogły” i „Turkmenistan”; 2 kwietnia zaś spałem już na piaszczystej plaży w Pahlevi, poza granicami kraju, w którym – jak czytam w moim dzienniczku – „można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu było lepiej na ziemi”.
Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia można skazić naturę ludzką.
Dostojewski, Zapitki: martwego domu
O upadku Paryża dowiedzieliśmy się w Witebsku od maleńkiego czarnego więźnia, którego wepchnięto któregoś dnia czerwcowego 1940 roku do naszej celi. Lato było już w pełni, na rozpalonym do białości błękicie nieba, w którego skrawek ujęty w ramę okienną wpatrywaliśmy się codziennie w milczeniu i z bezmyślnym uporem, przelatywały cienie niewidzialnych ptaków i grzęzły z krzykiem w lepkiej jak miód ciszy letniego popołudnia. Prawie natychmiast po przyjeździe do Witebska, w pierwszych dniach czerwca, nauczyliśmy się spoglądać bez słowa w niebo, codziennie świeższe, codziennie bardziej wzdęte gorącym podmuchem powietrza. W naszej celi przeważali wojskowi, rozbitkowie pierwszej pokonanej przez Niemców armii świata. Gdy jeszcze upały nie stały się zbyt dokuczliwe, zwykli byli podnosić się po obiedzie na barłogach, czyścić – popluwając na nie z bliska – ciężkie buty wojskowe, trzeć godzinami o brzeg rękawa metalowe guziki i ukryte w tobołkach orzełki i okręcać starannie nogi sukiennymi owijaczami. Twarze mieli porośnięte twardą szczeciną, pod którą marszczyła się brudna skóra, głowy ogolone jak nieforemne bryły z kamienia, karki pokryte czyrakami, wargi popękane i spuchnięte, oczy zaczerwienione od zmęczenia, a nogi od odparzeń. W tych oczach – prostych, uczciwych i wiernych – wysuszonych przez gorący wiatr klęski i pełnych jeszcze krwawego odblasku wojny, łzy ciężkie jak ołów samotności pojawiały się tylko wtedy, gdy na dalekim horyzoncie ciszy kopyta końskie uderzały co pewien czas metalicznie o bruk ulicy.
Nieznajomy położył swój tłumoczek na kiblu, rozejrzał się nieufnie dokoła i przysiadł nieśmiało na brzegu pierwszego od drzwi legowiska. Miał w sobie coś z ptaka, który wpadł zatrzepotawszy skrzydłami do klatki i z zaciągniętymi bielmem oczkami, z półotwartym zakrzywionym ostro dziobem – uczepił się rozpaczliwie drewnianego drążka. W celi zapanowało milczenie. Przebywaliśmy wszyscy w więzieniach sowieckich od paru miesięcy, a więc dość długo, aby wiedzieć, że na dziesięciu nowo przybyłych do celi więźniów co najmniej pięciu przysyłano z innych cel na przeszpiegi. Ciche, szeptem prowadzone rozmowy urwały się w pół słowa nawet w tych rogach celi, do których nie mogło przecież dosięgnąć ucho nieznajomego. Przygarbione postacie więźniów skurczyły się jeszcze bardziej, jak gdyby wypuszczono z nich powietrze, ręce objęły zgięte kolana, urzeczone spojrzenia zawisły na drobnej twarzy przekrzywionej grymasem strachu. Było jasne, że aby przełamać otaczający go zewsząd mur podejrzliwości, nieznajomy musi przemówić pierwszy.
Ale nie wyglądał na donosiciela. W jego niepozornej postaci o długich rękach i wykrzywionych kabłąkowato nogach, w ptasiej twarzy uskrzydlonej jak gdyby parą odstających ponad miarę uszu, w czarnych oczach myszkujących niespokojnie wśród sąsiadów – wyczuwało się raczej wielką tragedię, jedną z wielu, jakie wojna odsłoniła w życiu tych, którzy w niewoli upatrywali dla siebie najlepszą rękojmię wolności. Podniósł nagle głowę znad tobołka i szepnął głosem przejmująco cichym:
– Paryż padł…
Ktoś z siedzących bliżej rozdmuchał ten ledwie tlący się szept w ostry płomień okrzyku:
– Paryż padł!
Skulone postacie rozluźniły się, prawie na wszystkich legowiskach rozległy się westchnienia. Rozłożyliśmy się wygodnie z twarzami zwróconymi w kierunku okien, z rękami splecionymi na karkach. Nie mieliśmy więc na co czekać. Paryż padł. PARYŻ, PARYŻ. Było to nie do uwierzenia, ale nawet ludziom najprostszym, ludziom, którzy nigdy na oczy nie widzieli Francji, upadek Paryża zwiastował śmierć ostatniej nadziei, klęskę bardziej nieodwracalną niż kapitulacja Warszawy. Noc niewoli, która zawisła nad Europą czarną chmurą, przesłoniła nam również w Witebsku jedyny skrawek nieba pocięty kratą więzienną.
– Paryż padł – powiedział po raz drugi nieznajomy i naraz chowając twarz w dłoniach, wybuchnął gorzkim, długo powstrzymywanym płaczem.
Poznałem go bliżej w ciągu następnych paru tygodni i w pewien sposób zbliżył nas ten Paryż. Opowiedział mi wieczorami dzieje swego życia, tak banalne, że mogłyby służyć za tekst do podręczników o ostatniej wojnie. Urodził się w Grodnie jako syn bogatego kupca żydowskiego i po ukończeniu gimnazjum wyjechał w roku 1935 na studia do Paryża. W Paryżu został komunistą, próbował nawet przedrzeć się do Hiszpanii w czasie wojny domowej, ale partia kazała mu zostać na miejscu i organizować komórkę studentów cudzoziemskich na wydziale architektury uniwersytetu paryskiego. Studiował więc tę swoją architekturę i w czerwcu 1939 roku otrzymał dyplom inżyniera, a w miesiąc później – tuż przed wybuchem wojny – wrócił do Polski.
Byłoby rzeczą daremną dociekać, na czym polegał jego komunizm. W chwilach największej jasności dawał do zrozumienia, że miało to być połączenie Le Corbusiera z Marksem, w którym sprzeczności gospodarcze kapitalizmu rozwiązują się planowaniem Utopii urbanistycznej. Brzmi to naiwnie, a nawet śmiesznie, ale jego żydowski idealizm, uznający królestwo niebieskie tylko z tego świata, szukał gorączkowo oparcia w konstrukcjach racjonalistycznych i znalazł je w olbrzymich miastach-ogrodach, zamieszkanych przez proletariat paryski i biedotę z gett polskich.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Grodna, we wrześniu 1939 roku, został referentem budowlanym zarządu miejskiego i wytrwał na tym stanowisku do maja 1940 roku, kiedy go aresztowano za odmowę dobrowolnego wyjazdu w głąb Rosji. Upadek Paryża był więc dla niego czymś znacznie bardziej dotkliwym niż dla nas: oznaczał bowiem nie tylko ostateczny podbój kontynentu, ale cios zadany miastu, w którym wylęgła się jego utopia, przez kraj sprzymierzony z ojczyzną jego utopii.
Cela polubiła go szybko, bo umiał wieczorami opowiadać żywo i plastycznie o życiu w wolnym Paryżu. Ale poza dramatem zdradzonego idealisty przeżywał jeszcze inny dramat, kto wie, czy nie cięższy i bardziej bolesny:
dramat podwójnej lojalności. Uważał się w głębi serca za Polaka. Kiedy jednak nazajutrz po przybyciu do naszej celi komendant bloku zapytał go na apelu wieczornym o narodowość, odpowiedział cicho, patrząc w ziemię:
– Jewriej.
W czerwcu 1945 roku zderzyłem się z nim prawie w Rzymie, wychodząc w południe z redakcji pisma wojskowego, w którym podówczas pracowałem.
– Dowiedziałem się, że tu pracujesz – powiedział nieśmiało – i przyjechałem z Florencji, żeby cię zobaczyć…
– Ale skąd, skąd ty tutaj?
– Och, to dłuższa historia – odpowiedział z uśmiechem – chodźmy gdzieś na kawę.
O tej porze trudno jest usiedzieć w nagrzanych słońcem kawiarniach i tawernach rzymskich, toteż postanowiliśmy iść do mojego hotelu. Rzym wracał już powoli do życia. Na rozprażonym bruku ulicy dudniły kopyta końskie, obdarty i smutny tłum przeciekał wszystkimi mostami na Zatybrze i zatrzymywał się w pół drogi, patrząc na brudne fale rzeki. W oddali rysował się jak uskrzydlona skała Zamek Anioła.
Nie wytrzymał i zaczął swoją opowieść. Zabrano go z celi witebskiej w miesiąc po mnie i odesłano z wyrokiem dziesięcioletnim do obozów nad Peczorą. Pracował ciężko, najpierw na „lesopowale”, a potem przy spławianiu drzewa, i kiedy wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka, był bliski końca. Amnestia ominęła go właśnie dlatego, że zapytany niegdyś w celi o narodowość, odpowiedział: „Jewriej”. Rosjanie nadali umowie polsko-sowieckiej swoją własną interpretację; za obywateli polskich uważali tylko ludzi narodowości polskiej, zatrzymując w obozach Ukraińców, Białorusinów i Żydów zza linii Curzona, a pod koniec roku 1941 nawet Żydów z centralnej Polski i województw zachodnich. Można by prawie uwierzyć, że traktowali wszystkich Żydów jak swoją naturalną własność, i mieli w tym trochę tragicznej racji – w imperium kontynentalnym Hitlera z lat 1941-43 los Żydów związał się mimo woli na śmierć i życie z istnieniem Rosji.
Uratował go fakt, że w styczniu 1942 roku przypomniano sobie w obozie o jego kwalifikacjach zawodowych i mianowano go dziesiętnikiem w brygadzie budowlanej. Przeniesiony do baraku technicznego, wrócił stosunkowo szybko do zdrowia. W styczniu 1944 roku został nagle przedterminowo zwolniony z obozu i wcielony z miejsca do Czerwonej Armii. Prawie bez przeszkolenia bojowego znalazł się wiosną tego roku w armii nacierającej na Węgry i został ranny w bitwie pod Budapesztem. Wprost ze szpitala odesłano go do jednostek polskich, utworzonych przez komunistyczny Komitet Wyzwolenia Narodowego w Moskwie, i z nimi dotarł do Warszawy. Zdemobilizował się przy pierwszej nadarzającej się okazji i przez zieloną granicę uciekł do Włoch. Organizacja żydowska Joint umieściła go w swoim domu we Florencji, gdzie czekał na wizę do Południowej Ameryki.
W zarekwirowanym przez wojsko hotelu na rogu Tritone i Corso Umberto zamówiłem butelkę zimnego wina i zaprowadziłem go do mojego pokoju na trzecim piętrze. Było duszno, zza przymkniętych żaluzji wpadały do pokoju spłaszczone promienie światła, przez ściany dochodziły krzyki pijanych żołnierzy i piski dziewcząt ulicznych, na ulicy kotłował się leniwy tłum. Upał dochodził do zenitu. Usiedliśmy swobodnie na łóżku. Przyglądałem się bezmyślnie wzorom na tapetach, nie wiedząc, co począć. Gdyż czułem przez skórę, że nie powiedział wszystkiego.
– W tej historii – zaczął ostrożnie – jest pewna sprawa, którą przemilczałem i którą chciałbym ci teraz powiedzieć. Nie mówiłem o niej dotąd z nikim, bo prawdę powiedziawszy, nie miałem z kim. Kiedy wróciłem do Polski, nie znalazłem przy życiu nikogo, dosłownie nikogo z mojej bliższej i dalszej rodziny. Ale przez tyle bezsennych nocy marzyłem o tym, aby spotkać kogoś, kto mógłby mnie zrozumieć, kto był także w obozie sowieckim… Nie żądam od ciebie niczego, nie proszę o nic. Zmieniłem po wojnie nazwisko i za parę miesięcy, może za rok, rozpocznę w Ameryce nowe życie. Ale zanim to się stanie, chciałbym, abyś wysłuchawszy mojej opowieści, powiedział tylko jedno słowo: rozumiem…
– Mów – zachęciłem go, dolewając do szklanki wina – siedzieliśmy przecież w jednej celi. Po tej wojnie to prawie tyle samo, co gdybyśmy siedzieli w jednej ławie szkolnej…
– Nie tak łatwo utrzymałem się na stanowisku dziesiętnika w brygadzie budowlanej. W Rosji, jak wiesz, trzeba za wszystko płacić. W lutym 1942 roku, czyli w miesiąc zaledwie po przeniesieniu mnie z ogólnych robót do baraku technicznego, zostałem nocą wezwany do Trzeciego Oddziału. Był to okres, kiedy Rosjanie brali na Niemcach odwet za klęski na froncie nawet w obozach. W mojej brygadzie pracowało czterech Niemców – dwóch zrusyfikowanych zupełnie Niemców nadwołżańskich i dwóch komunistów niemieckich, którzy uciekli do Rosji w roku 1935. Pracowali doskonale: nie miałem im nic do zarzucenia, chyba to tylko, że unikali jak ognia rozmów na tematy polityczne. Zażądano ode mnie, abym złożył zeznanie, że słyszałem ich rozmawiających po niemiecku o bliskim nadejściu Hitlera. Mój Boże, jednym z największych koszmarów systemu sowieckiego jest mania legalnego likwidowania ofiar… Nie wystarczy strzelić komuś w łeb, trzeba jeszcze, żeby o to na procesie pięknie poprosił. Nie wystarczy uwikłać człowieka w ponurą fikcję, trzeba jeszcze, żeby potwierdzili ją świadkowie. Oficer NKWD nie ukrywał przede mną, że jeśli odmówię, wrócę na ogólne roboty, do lasu… Miałem więc do wyboru własną śmierć lub śmierć tych czterech…
Nalał sobie wina i trzęsącą się ręką podniósł szklankę do ust. Spod przymrużonych powiek widziałem jego spoconą, przekrzywioną strachem twarz.
– I wybrałem. Miałem dość lasu i tego przeraźliwego, codziennego wywijania się od śmierci – chciałem żyć. Złożyłem zeznanie. Rozstrzelano ich za zoną w dwa dni potem.
Zapanowała cisza. Postawił pustą szklankę na stoliku i skulił się na łóżku, jakby w oczekiwaniu na cios. Za ścianą jakiś kobiecy głos zapiał fałszywym falsetem piosenkę włoską i umilkł nagle, ucięty przekleństwem. Zrobiło się trochę chłodniej, ale słyszałem nieomal, jak rozgrzane opony samochodów odrywają się z trzaskiem od lepkiego asfaltu.
– Gdybym to powiedział komukolwiek z ludzi, wśród których teraz żyję – podjął cicho – nie uwierzyłby lub uwierzywszy nie podałby mi ręki. Ale ty, ty przecież wiesz, do czego nas doprowadzono. Powiedz tylko to jedno słowo: rozumiem…
Poczułem, jak krew uderza mi do skroni, a wraz z nią cisną się przed oczy dawne obrazy, wspomnienia. Ale o ileż bardziej były zatarte wówczas, gdy tłumiłem je siłą, by uratować wiarę w ludzką godność, niż teraz, gdy nareszcie uspokojony – spoglądam na nie jak na ostygłą przeszłość! Może wymówiłbym bez trudu to jedno słowo nazajutrz po zwolnieniu z obozu. Może… Miałem już jednak za sobą trzy lata wolności, trzy lata wędrówek wojennych, udziału w bitwach, normalnych uczuć, miłości, przyjaźni, życzliwości… Dni naszego życia nie są podobne do dni naszej śmierci i prawa naszego życia nie są również prawami naszej śmierci. Wróciłem z takim trudem między ludzi i miałbym teraz od nich dobrowolnie uciekać? Nie, nie mogłem wymówić tego słowa.
– Więc? – zapytał cicho.
Wstałem z łóżka i nie patrząc mu w oczy, podszedłem do okna. Odwrócony plecami do pokoju, słyszałem, jak wychodzi i przymyka ostrożnie drzwi. Pchnąłem żaluzje. Na Piazza Colonna chłodny powiew popołudnia wyprostował przechodniów jak przyduszony posuchą do ziemi łan żyta. Pijani żołnierze amerykańscy i angielscy szli trotuarami, roztrącając Włochów, zaczepiając dziewczęta, szukając cienia pod parasolami wystaw sklepowych. Pod kolumnadą narożnego domu wrzała czarna giełda. Rzymscy „lazzaroni”, mali oberwańcy wojenni, nurkowali między nogami ogromnych Murzynów w mundurach amerykańskich. Miesiąc temu skończyła się wojna. Rzym był wolny, Bruksela była wolna, Oslo było wolne, Paryż był wolny. PARYŻ, PARYŻ.
Wyszedł z drzwi hotelu, jak ptak z przetrąconym skrzydłem przefrunął przez jezdnię i nie oglądając się za siebie, zniknął w kotłującym się tłumie.
Lipiec 1949 – lipiec 1950