38449.fb2 Jak z Obrazka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Jak z Obrazka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

1

Kiedy rano zarządca małego cmentarza przy kościele Świętego Sebastiana przyszedł do pracy, zobaczył ciało, które ktoś zapomniał pogrzebać.

Leżała na płycie z głową przyciśniętą do nagrobka i dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu. Była niemal tak biała jak siedem spłowiałych marmurowych słupków, które ją otaczały. Zarządca wziął głęboki oddech, upuścił rydel i przeżegnał się. Powolutku zbliżył się do ciała i nachylił, okrywając je cieniem.

Gdzieś wysoko krzyknęła mewa, kobieta na grobie otworzyła oczy, zarządca odwrócił się i przez żelazną bramę wybiegł na zalane słońcem ulice Los Angeles.

Kobieta spojrzała w niebo. Nie wiedziała, gdzie jest, ale była wdzięczna za panującą w tym miejscu ciszę, ponieważ głowa pękała jej z bólu. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła.

Siadając, dotknęła nagrobka i przez zmrużone powieki próbowała odczytać litery, które skakały i rozpływały się jej przed oczyma. Z wysiłkiem wstała, opierając się o nagrobny kamień. Zaraz jednak zgięła się wpół i zwymiotowała, przyciskając dłonie do brzucha i mruganiem powstrzymując łzy bólu rozdzierającego jej skronie.

– Kościół – powiedziała, wzdrygając się na piskliwy ton swego głosu. – To jest kościół.

Zbliżyła się do bramy, skąd patrzyła na przejeżdżające samochody i autobusy. Zrobiwszy trzy kroki, uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie powinna iść.

– Pomyśl – nakazała sobie głośno. Przyłożyła dłoń do czoła i poczuła krew. – Chryste.

Drżącą dłonią poszukała chusteczki w kieszeni kurtki, znoszonej krótkiej skórzanej kurtki, której zakupu nie była w stanie sobie przypomnieć, ale trafiła tylko na tubkę balsamu do ust i dwa dolary dwadzieścia cztery centy drobnymi. Zawróciła na cmentarz, rozglądając się za torebką, plecakiem, podpowiedzią.

– Napadnięto mnie – rzekła do siebie, wycierając czoło rękawem. – To musiał być napad.

Pobiegła na probostwo i zaczęła walić w drzwi, ale były zamknięte na głucho. Ponownie ruszyła w stronę bramy, zamierzając pójść na najbliższy posterunek policji i opowiedzieć o tym, co jej się zdarzyło. Poda swój adres i zadzwoni…

Do kogo zadzwoni?

Wpatrywała się w autobus, z westchnieniem hamulców zwalniający przed przystankiem. Nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, czy w pobliżu znajdzie posterunek.

Nie pamiętała nawet własnego nazwiska.

Gryząc paznokieć, cofnęła się za bramę, bo tam czuła się bezpieczniej. Uklękła przy grobie, na którym leżała, i oparła czoło o chłodny kamień. Może ksiądz niedługo wróci, pomyślała. Może ktoś się pojawi i zaproponuje pomoc. A może po prostu ona tutaj zostanie.

W głowie zaczęło jej dudnić tak mocno, jakby czaszka miała zaraz pęknąć na pół. Znowu się położyła przy nagrobku, okrywszy się kurtką w ochronie przed chłodem ciągnącym od ziemi.

Poczeka.

Otworzyła oczy w nadziei na jakąś podpowiedź, ale widziała tylko chmury pokrywające niebo niczym siniaki.

W Kalifornii brakowało ziemi.

Wyczuwał ją, biła go w gardło jak młot ta klaustrofobia, zrodzona z syczącego asfaltu pod oponami i domów stłoczonych tak ciasno, że nie zostawało miejsca na oddech. Jechał więc na zachód w poszukiwaniu oceanu i miał nadzieję, że dotrze tam przed zmrokiem. Nigdy nie widział oceanu. Były tylko zdjęcia i relacje rodziców.

Pamiętał historie opowiadane przez ojca, historie, w które wtedy nie wierzył, o Indianach w dziewiętnastym wieku wtrącanych do więzienia i umierających pierwszej nocy w celi, ponieważ nie potrafili znieść zamknięcia.

Myślał o statystykach Biura do spraw Indian, mówiących, że sześćdziesiąt osiem procent tych, którzy opuścili rezerwaty, wracało: nie byli w stanie żyć w miastach. Oczywiście w jego żyłach nie płynęła wyłącznie krew Siuksów. Ale też nie płynęła wyłącznie krew białych.

Poczuł, zanim zobaczył. Wiatr niósł sól z fal. Zaparkował na poboczu zardzewiały, kupiony z drugiej ręki wóz i pobiegł w dół wydmy.

Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy stopy w sportowych butach znalazły się w wodzie, gdy ocean poplamił mu dżinsy jak łzami.

Krzyknęła mewa.

William Latający Koń stał z rozpostartymi ramionami i wzrokiem utkwionym w Pacyfik, choć zamiast oceanu widział cętkowane równiny i wzgórza Dakoty, których nie mógł nazwać domem.

Z rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej trasa nr 18 prowadziła do miasta, a jeśli ktoś chciał jechać gdzieś indziej, kierował się naturalnymi znakami w postaci od dawna porzuconych pojazdów, jako że innych dróg nie było tam wiele. Do Los Angeles jednak Will przeprowadził się dopiero trzy dni temu i jeszcze nie orientował się w topografii.

Wynajmował mały szeregowy dom w Resedzie, dość blisko komendy policji w Los Angeles, by wykluczało to konieczność długich dojazdów, a równocześnie dość daleko, by nie czuł się nadmiernie związany z pracą. Rozpoczynał od jutra (wszystkie sprawy papierkowe załatwione zostały drogą pocztową) i zamierzał wolny czas wykorzystać na poznanie miasta.

Uderzył pięścią w kierownicę. Do diabła, gdzie właściwie jest? Przesunął dłonią po siedzeniu w poszukiwaniu mapy, którą rzucił tam kilka minut temu. Wysilając wzrok, wpatrywał się w cieniutkie czerwone kreski dróg, ale górna lampka w pikapie zepsuła się na samym początku. Podjechał pod uliczną latarnię i w słabym świetle studiował mapę.

– Cholera – powiedział. – Beverly Hills. Byłem tu godzinę temu.

Po raz pierwszy od wielu lat żałował, że nie jest w większym stopniu Indianinem.

Winą za swój szwankujący zmysł orientacji obarczał krew wasicun. Przez całe życie słuchał opowieści o prapradziadku, który potrafił wytropić pieprzonego bizona przy najlżejszych powiewach wiatru. A kiedy bez słowa odeszła ukochana ojca, czy nie przejechał on wielu mil, w poszukiwaniach kierując się wyłącznie intuicją? Jak trudne w porównaniu z tym może być odnalezienie autostrady San Diego?

Kiedy Will był mały, poszedł raz z babką do lasu, by zebrać korzenie i liście, z których przyrządzała lecznicze mikstury. Zrywał to, co mu wskazywała, cedr, tatarskie ziele i dziką lukrecję. Odwrócił się tylko na moment i babka zniknęła. Przez jakiś czas chodził w kółko, próbując sobie przypomnieć nauki ojca o śladach stóp, pozostawionych na zgniecionych liściach, złamanych gałązkach, wrażeniu ruchu w ciężkim powietrzu. Minęło wiele godzin, nim babka znalazła go zziębniętego i zwiniętego w kłębek pod rozłożystym dębem. Bez słowa wzięła wnuka za rękę i poprowadziła w kierunku domu. Kiedy ich oczom ukazała się mała drewniana chata, odwróciła się i ujęła go pod brodę.

– Ty – rzekła z westchnieniem. – Taki jesteś biały.

Miał zaledwie dziesięć lat, ale pojął, że nigdy nie będzie taki jak dziadkowie. Dla nich, dla wszystkich ze środowiska, w którym wyrastał, Will zawsze będzie iyeska, mieszańcem. Przez następne dwadzieścia pięć lat dokładał wszelkich starań, by zachowywać się jak biały, doszedł bowiem do wniosku, że skoro nie może być taki jak lud ojca, będzie taki jak lud matki. Uczył się z zapałem i zdał do college’u Mówił wyłącznie po angielsku, nawet w domu dziadków, gdzie pierwszym językiem był lakota. Potakiwał, kiedy biali szefowie nazywali Siuksów leniwymi alkoholikami, chociaż te słowa ścinały mu krew w żyłach; otulał się obojętnością niczym opończą.

Cóż, teraz był biały. Wyszedł z rezerwatu i zamierzał poza jego granicami pozostać, a jeśli chodzi o wydostanie się z Beverly Hills, zrobi to, co zrobiłby każdy inny biały – zapyta o wskazówki na najbliższej stacji benzynowej.

Zmieniając biegi, Will ponownie włączył się w ruch. Zdumiewało go bogactwo Beverly Hills: kute żeliwne bramy, fontanny z różowego marmuru, światła mrugające z wielkich okien. W jednym z domów odbywało się przyjęcie. Will zwolnił, by popatrzeć na bezgłośny balet kelnerów i gości, i dopiero po chwili zauważył błyskające światła wozu policyjnego, który się za nim zatrzymał.

Współpracownicy, pomyślał, wysiadając z samochodu, by zapytać o drogę. W wozie było dwóch funkcjonariuszy. Jeden miał jasne włosy i tylko tyle zdołał Will zauważyć, bo zaraz policjant uderzył jego głową o kabinę i przygwoździł mu ręce do pleców.

– Popatrz, Joe, co tu mamy – powiedział gliniarz. – Następny pierdolony Latynos.

– Posłuchajcie – wydyszał Will.

Policjant wolną dłonią zadał mu cios między łopatki.

– Nie pyskuj, Pedro. Jedziemy za tobą od dziesięciu minut. Jaki interes, do diabła, masz w tej dzielnicy?

– Jestem policjantem. – Słowa Willa ciężko padły na chodnik.

Gliniarz puścił go i Will odepchnął się od pikapu.

– Pokaż odznakę – powiedział.

Will przełknął ślinę, patrząc mu w oczy.

– Jeszcze nie mam odznaki ani przydziału. Dopiero tu przyjechałem, zaczynam od jutra.

Policjant zmrużył oczy.

– Ha, nie widzę odznaki, nie widzę gliniarza. – Kiwnął do partnera, który ruszył do wozu. – Spierdalaj stąd.

Will zaciskał i prostował pięści, odprowadzając policjanta wzrokiem.

– Jestem jednym z was! – krzyknął. Przez grubą szybę policyjnego wozu zobaczył, że policjant się śmieje. Wsiadając do samochodu, patrzył na ludzi, którzy w domu na wzgórzu rozmawiali wesoło i pili, obojętni na wszystko.

Księżyc wsunął się za chmurkę, jakby był zakłopotany, i w tej samej chwili Will uświadomił sobie dwie prawdy: Nie lubi L.A. I nie jest biały.

Obudziła się o zachodzie słońca. Usiadła, opierając się plecami o znajomy nagrobek. Gdzieś na wschodzie światło reflektora przecinało niebo – może na ten wieczór zaplanowano uroczystość rozdania nagród, w Los Angeles takich imprez było na pęczki.

Podniosła się i ruszyła ku bramie. Przy każdym kroku wypowiadała głośno kobiece imiona w nadziei, że któreś poruszy wspomnienia.

– Alice. Barbara. Cicely.

Dotarła do Marty, gdy wyszła na ulicę. Od razu wiedziała, że to Sunset Boulevard, i pojęła, że robi postępy, wcześniej bowiem nie potrafiła sobie przypomnieć tej nazwy. Usiadła na krawężniku przed tablicą z nazwiskiem proboszcza u Świętego Sebastiana oraz porami mszy i spowiedzi.

Wiedziała, że nie należy do tej parafii, że nawet nie jest katoliczką, mimo to czuła, że była tutaj już wcześniej, że ukrywała się tu albo szukała schronienia. Przed czym mogła uciekać?

Ze wzruszeniem ramion odrzuciła tę myśl i spojrzała przed siebie. Przecznicę dalej po drugiej stronie ulicy wisiał wielki filmowy plakat. „Tabu” – odczytała na głos, zastanawiając się, czy już widziała film, bo tytuł wydawał się znajomy. Plakat przedstawiał niewyraźną postać mężczyzny, a choć rysy jego twarzy okrywał cień, nie ulegało wątpliwości, że jest to Alex Rivers, ulubieniec Ameryki. Z sukcesem grywał główne role w najróżniejszych produkcjach, od thrillerów począwszy, na dramatach Szekspira kończąc; gdzieś czytała, że w rankingu popularności Rivers wyprzedził prezydenta. Teraz się do niej uśmiechał. „W kinach w całym kraju” – odczytała, słysząc dziwną nutę we własnym głosie.

Zastanawiając się później nad tym, Will pojął, że winę ponosi sowa. Nie zatrzymałby się, gdyby nie usłyszał krzyku sowy, a gdyby się nie zatrzymał, nie podjąłby z gruntu błędnych decyzji.

Szczęśliwym zrządzeniem losu odnalazł Sunset Boulevard i chociaż wiedział, że łączy się on z autostradą, nie był przekonany, czy jedzie w dobrym kierunku. Dwie stacje benzynowe, które minął, były zamknięte, prawe oko tak mu napuchło, że prawie nic przez nie widział, pragnął tylko wczołgać się do łóżka i próbować zapomnieć o tym, co skłoniło go do przeprowadzki do Kalifornii. Tuż za McDonaldem usłyszał wołanie, ostre i przenikliwe, podobne do płaczu dziecka. Will słyszał wcześniej sowy, ale od wyjazdu z Dakoty Południowej ta była pierwsza. Jak wielu mieszkańców rezerwatu, jego dziadkowie wierzyli głęboko w wiadomości przekazywane przez ptaki. Ponieważ ptaki latają, są bliżej duchów niż człowiek, dlatego ignorowanie znaków od ptaka może oznaczać ignorowanie ostrzeżenia albo obietnicy sił wyższych. Will, konsekwentnie odrzucający kulturę Siuksów, lekceważył znaczenie jastrzębi, orłów i kruków, chociaż nie potrafił zmusić się do podobnego traktowania sów, które – jak mówiła babka – zapowiadają śmierć.

– Może to jakiś samochód – powiedział głośno i niemal natychmiast usłyszał ponownie ów rozdzierający krzyk, od którego wywrócił mu się żołądek.

Zahamował. Za nim gwałtownie skręciła ciężarówka, kierowca przez otwarte okno rzucił wiązankę przekleństw. Will podjechał na parking przy katolickim kościele.

Wysiadł na chodnik i podniósł twarz ku niebu.

– No dobra – oznajmił sarkastycznie. – A teraz co?

Kobietę, która wyszła z bramy, otaczała biała mgiełka, przez co przypominała ducha. Na widok Willa z uśmiechem przyśpieszyła kroku. Oszołomiony Will nie odrywał od niej wzroku. Sięgała mu do ramienia, na linii włosów miała zaschniętą krew. Zatrzymała się tuż przed nim, patrząc na siniak nad jego okiem. Wyciągnęła rękę, ta kobieta, której Will nie znał, i palcami musnęła opuchliznę. Will nigdy czegoś takiego nie doświadczył: dotyk lżejszy od oddechu.

– Tylko nie ty też – szepnęła. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i zaczęła osuwać się na ziemię.

Will złapał ją i posadził na siedzeniu pasażera swojego pikapu. Kiedy się poruszyła, zajął miejsce za kierownicą tuż przy drzwiach, nie wątpił bowiem, że kobieta zacznie krzyczeć, kiedy zobaczy, że jest w obcym samochodzie. Ale ona otworzyła oczy i uśmiechnęła się z taką swobodą, że Will mimowolnie odpowiedział uśmiechem.

– Wszystko w porządku.

Kobieta przełknęła ślinę i odgarnęła włosy z twarzy.

– Tak mi się wydaje. Długo czekałeś?

Mówiła tak, jakby znała go przez całe życie. Will wyszczerzył zęby.

– Nie. Przypadkiem przejeżdżałem obok. – Chwilę jej się przyglądał. – Proszę posłuchać, jeśli pani na kogoś czeka, poczekam z panią.

Kobieta znieruchomiała.

– Nie znasz mnie?

Will pokręcił głową.

– O Boże. – Potarła oczy. – Boże. – Spojrzała na niego przez łzy.

– W takim razie jest nas dwoje.

Will zadawał sobie pytanie, w co właściwie się wpakował, wsadzając do swojego samochodu kobietę, która albo jest wariatką, albo na takim haju, że nie potrafi zebrać myśli. Uśmiechnął się niepewnie, czekając, aż nieznajoma wróci do rzeczywistości.

– Chce pani powiedzieć, że mnie pani nie zna.

– Chcę powiedzieć, że nie znam siebie – szepnęła.

Will badawczo spojrzał w jej czyste oczy, w zakrzepłą krew na skroni. Amnezja, pomyślał.

– Nie zna pani swojego nazwiska? – Automatycznie zaczął zadawać pytania, których uczono go podczas szkolenia w policji plemiennej w Dakocie Południowej. – Pamięta pani, co się stało? Skąd wzięła się pani w kościele?

Kobieta odwróciła wzrok.

– Nic nie pamiętam – odparła sucho. – Chyba powinnam zgłosić się na policję.

Powiedziała to tak, jakby popełniła ciężkie przestępstwo, i Will się uśmiechnął. Pomyślał, żeby zawieźć ją do centrum, na komendę główną policji Los Angeles. Nawet jeśli oficjalnie nie jest na służbie, z pewnością będzie mógł pociągnąć za sznurki i sprawdzić listę osób zaginionych, przekonać się, czy ktoś jej nie szuka. Nieznacznie poprawił się na siedzeniu, grymasem reagując na ból w okolicy oka. Przypomniał sobie jasnowłosego gliniarza z Beverly Hills: ciekawe, czy wszyscy będą się tak zachowywać, kiedy w poniedziałek przyjdzie do pracy.

– Ja jestem policjantem – powiedział cicho. Nim jeszcze słowa wybrzmiały, Will wiedział, że nie zabierze tej kobiety na komendę, nie po tym, co mu się przydarzyło, nie od razu.

Zmrużyła oczy.

– Masz odznakę?

Will wolno pokręcił głową.

– Dopiero się tutaj przeprowadziłem. Mieszkam w Resedzie. Pracę zaczynam jutro rano. – Spojrzał jej w oczy. – Zaopiekuję się tobą. Ufasz mi?

Przesunęła wzrokiem po ostrych rysach jego twarzy, po kruczoczarnych włosach, od których odbijało się światło. Nikt inny się nie pojawił.

A przecież kiedy go zobaczyła, pobiegła ku niemu bez wahania. Taki odruch u osoby, która nie myśli rozsądnie, ale kieruje się instynktem, z całą pewnością musi coś znaczyć. Pokiwała głową.

– Jestem William Latający Koń. Will – przedstawił się, wyciągając do niej rękę.

Uśmiechnęła się.

– Jane Doe *.

Kiedy położyła palce na jego otwartej dłoni, to dziwne miasto nabrało sensu. Will pomyślał o krzyku sowy, o darze, który dosłownie wpadł mu w ręce. Spoglądając na kobietę, wiedział, że teraz pod pewnym względem ona należy do niego.


  1. <a l:href="#_ftnref1">*</a> Jane Doe lub John Doe – tak nazywa się w dokumentach osoby o nieustalonej tożsamości (przyp. dum.).