38467.fb2
Wieczorem Hervé Joncour spakował bagaże. Potem pozwolił zaprowadzić się do dużego pokoju z kamienną posadzką, gdzie odbywał się rytuał kąpieli. Wyciągnął się, zamknął oczy i zaczął myśleć o wielkiej wolierze, szalonym dowodzie miłości. Ktoś położył mu na oczach wilgotną ściereczkę. Dotychczas nigdy tego nie robiono. Instynktownie chciał ją zsunąć, ale czyjaś dłoń ujęła jego rękę i zatrzymała ją. To nie była stara dłoń starej kobiety.
Hervé Joncour poczuł wodę spływającą na jego ciało, najpierw na nogi, potem wzdłuż ramion i na pierś. Woda jak oliwa. A wokół dziwna cisza. Poczuł lekkość jedwabnego welonu, który na niego opadł. I dłonie kobiety – kobiety – które wycierały go, gładząc po całej skórze: te ręce i ta utkana z powietrza tkanina. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy poczuł, że ręce wędrują od ramion ku szyi, a palce – jedwab i palce – unoszą się do jego warg, muskają je raz jeden, powoli, i nikną.
Hervé Joncour poczuł jeszcze, jak jedwabny welon odrywa się od niego i unosi. I poczuł rękę, która rozchylała jego dłoń i coś na niej kładła.
Czekał długo, w ciszy, nie poruszając się. Potem zdjął powoli wilgotną ściereczkę z oczu. W pokoju nie było już prawie światła. Wokół nie było nikogo. Podniósł się, wziął tunikę, która leżała złożona na ziemi, narzucił ją na ramiona, wyszedł z pokoju, przeszedł przez dom, znalazł swoją matę i wyciągnął się na niej. Zapatrzył się w wątły płomyk, który migotał w latarni. I z rozmysłem zatrzymał Czas na tyle czasu, ile było mu trzeba.
Potem drobnostką już było otworzyć rękę i ujrzeć tę kartkę. Małą. Kilka ideogramów nakreślonych jeden pod drugim. Czarnym atramentem.