38467.fb2
Hervé Joncour pozostał przez wiele godzin wśród ruin miasteczka. Nie był w stanie odejść, choć wiedział, że każda godzina, którą tu traci, może oznaczać katastrofę dla niego i dla całego Lavilledieu: nie miał jajeczek jedwabników, a gdyby nawet je znalazł, miał już tylko dwa miesiące, by przejechać przez cały świat, zanim otworzą się w drodze i zamienią w kłąb bezużytecznych larw. Nawet jeden dzień opóźnienia mógł oznaczać koniec. Wiedział o tym, ale nie mógł odejść. I został tam, póki nie zdarzyło się coś zaskakującego i niedorzecznego: nagle z pustki wyłonił się mały chłopiec. Okryty łachmanami, szedł powoli, patrząc na cudzoziemca ze strachem. Hervé Joncour nie poruszył się. Chłopiec postąpił jeszcze kilka kroków i stanął. Patrzyli na siebie z odległości kilku metrów. Potem chłopiec wydobył coś spod łachmanów, trzęsąc się ze strachu podszedł do Hervé Joncoura i podał mu to. Rękawiczka. Hervé Joncour przypomniał sobie brzeg jeziora i rzuconą na ziemię pomarańczową suknię, i małe, jakby przysłane skądś z daleka fale, które na brzeg jeziora kładły wodę. Wziął rękawiczkę i uśmiechnął się do chłopca.
– To ja, Francuz… człowiek od jedwabiu, Francuz, rozumiesz?… to ja.
Chłopiec przestał się trząść.
– Francuz…
Oczy miał mokre, ale śmiał się. Zaczął mówić, szybko, prawie krzycząc, i pobiegł, dając Hervé Joncourowi znaki, by szedł za nim. Zniknął na ścieżce prowadzącej w las, w kierunku gór.
Hervé Joncour nie poruszył się. Obracał w dłoniach rękawiczkę, jakby to była jedyna rzecz pozostała po świecie, który zniknął. Wiedział, że teraz jest już za późno. I że nie ma wyboru.
Podniósł się. Wolno podszedł do konia. Wskoczył na siodło. A potem zrobił coś dziwnego. Ścisnął piętami brzuch zwierzęcia. I ruszył. W stronę lasu, za chłopcem, poza koniec świata.