38467.fb2
Hervé Joncour spędził następne lata, prowadząc świadomie pogodne życie człowieka, który nie ma już potrzeb. Jego dni mijały pod osłoną umiarkowanych emocji. Ludzie z Lavilledieu znów zaczęli go podziwiać, bo wydawało im się, że widzą w nim idealny wzorzec życia na tym świecie. Mówili, że taki był już w młodości, zanim pojechał do Japonii.
Nabrał zwyczaju wyjeżdżania co roku z żoną Hélène w małą podróż. Zwiedzili Neapol, Rzym, Madryt, Monachium, Londyn. Któregoś roku zapuścili się aż do Pragi, gdzie wszystko przypominało teatr. Podróżowali bez dat i bez planów. Wszystko ich zdumiewało: po kryjomu nawet ich własne szczęście. Kiedy zaczynali tęsknić za ciszą, wracali do Lavilledieu.
Gdyby ktoś go o to zapytał, Hervé Joncour odpowiedziałby, że zawsze prowadzić będą takie życie. Miał w sobie niewzruszony spokój ludzi, którzy czują się na swoim miejscu. Co jakiś czas, w wietrzne dni, szedł przez ogród do jeziora: całymi godzinami tkwił na brzegu i patrzył, jak powierzchnia wody marszczy się, tworząc zaskakujące połyskliwe figury, które pojawiały się nagle, niespodzianie, ze wszystkich stron. Wiatr był jeden: ale na tym wodnym lustrze było tak, jakby wiało ich tysiąc. Ze wszystkich stron. Prawdziwy spektakl. Ulotny i niewytłumaczalny.
Co jakiś czas, w wietrzne dni, Hervé Joncour schodził nad jezioro i wpatrywał się w nie całymi godzinami, miał bowiem wrażenie, że na wodzie rysuje się ulotny i niewytłumaczalny spektakl, jakim było jego życie.