38471.fb2
Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie.
Ewangelia wg św. Łukasza 11,23
6 października 1999
Babka Iana była pobożną pięknością z Południa, która nosiła swoją religię niczym kamizelkę kuloodporną. „Dzięki Bogu, jestem chrześcijanką” – oznajmiła i ostentacyjnie odmawiała litanię na wieść, że mąż opuścił ją dla kelnerki z Jolly Donut albo że za jej plecami sprzedano posiadłość pod sklep J.C. Penny'ego. A kiedy Bóg jakoś nie stawał po jej stronie, brała butelkę bourbona, którą trzymała ukrytą w zbiorniku w toalecie na parterze, i godziła się z Jego opieszałością.
Miazmaty południowego baptyzmu, w których Ian się wychowywał, w niczym nie przypominały sceptycyzmu Jankesów. Na Południu społeczności tworzyły się wokół kościołów. W niektórych miejscach do dziś religia trzyma ludzi za gardło, a wartość człowieka ocenia się wedle tego, jak często bywa w domu Boga. Prawdę powiedziawszy, Ian czuje się bardziej u siebie z Jankesami, dla których religia jest raczej kwestią namysłu niż fundamentem życia. Na Północy jest miejsce na wątpliwości… a przynajmniej tak sądził Ian, dopóki nie zobaczył reakcji na śmierć i wskrzeszenie Millie Epstein.
Dzięki informatorowi ze szpitala przejrzał karty chorobowe Millie Epstein. Trzej doświadczeni lekarze uznali tę kobietę za martwą. A przecież Ian na własne oczy widział ją zdrową i pełną życia kilka dni temu.
Wyniki oglądalności jego programu znowu idą w górę, co zapewne będzie równie trwałe jak kostka lodu w lipcu, chyba że jakimś sposobem uda mu się dorzucić do ognia. Nie wygląda na to, by opału mogła mu dostarczyć Millie Epstein. Kryje głowę w dłoniach i rozważa następny krok. Zdążył się już nauczyć, że każdy ma jakieś szkielety w szafie, sprawy, które pragnie ukryć przed całym światem. On ze wszystkich ludzi powinien o tym wiedzieć najlepiej.
Allen McManus ledwie zdążył odwinąć batonik Twinkie, kiedy ktoś dzwoni na prywatną linię.
– Tak? – burczy Allen do słuchawki. Powiedział żonie, żeby nie dzwoniła do niego do pracy. Chryste, to jedyne miejsce, gdzie ma trochę spokoju.
– Znasz historię Łazarza?
Głos jest niski, zniekształcony. Z pewnością nie należy do jego żony.
– Do diabła, kto mówi?
– Znasz historię Łazarza? – powtarza głos. – Kto jeszcze miał coś do zyskania?
– Posłuchaj, stary, nie mam pojęcia… – Słyszy ostry szczęk odkładanej słuchawki i ciągły sygnał. – Łazarz. Cholera, co to ma być?
To na pewno jakiś dowcip na Halloween; w końcu do Halloween niedaleko, a każdy czytelnik gazety wie, że Allen pisze nekrologi. Jeśli jakiś kawalarz wpadłby na pomysł wskrzeszenia zmarłego, połączono by go z nim. Nie myśli już o tym, kiedy zaczyna pracować faks. Allen wzdycha i podchodzi do maszyny – przypuszczalnie AP podała depeszę o śmierci jakiejś gwiazdy – po czym przez zmrużone powieki przygląda się zdjęciu kobiety pod winietą gazety „The New Canaan Chronicle”, gdziekolwiek to jest.
MARTWA KOBIETA WRACA DO ŻYCIA
Łazarz.
Allen siada przy biurku. Żałuje, że nie pamięta dokładnie, co Biblia mówi o Łazarzu. Ale z drugiej strony, nie jest nawet pewien, czy kiedykolwiek czytał tę historię w Biblii. Przechyla się przez korytarzyk ku koleżance.
– Barb, masz Biblię? Barb śmieje się.
– Jasne, zaraz koło korektora. A po co ci Biblia? Zobaczyłeś Boga?
– Nieważne – burczy Allen. „New Canaan Chronicle”, jedna z nieważnych lokalnych gazetek. Ale jest w niej artykuł o kobiecie, która w tej zapadłej dziurze wróciła do życia.
Z Nowego Kanaanu była też ta lekarka.
Allen po raz drugi przebiega wzrokiem artykuł. W czwartym akapicie trafia na słowa „wnuczka pani Epstein… komunikuje się z Bogiem”.
Na rany Chrystusa. Ile innych dzieci w tym miasteczku mogłoby odpowiadać opisowi doktor Keller? Allen rozważa sens całej historii: dziewczynka, która widzi i rozmawia z Bogiem, nagle czyni cuda. To bez dwóch zdań najważniejsza wiadomość z New Hampshire.
„Kto jeszcze miał coś do zyskania?”
Tak powiedział ten nieznajomy. Wskrzeszenie na pewno było w interesie Millie Epstein… o ile to było wskrzeszenie. Allen raz jeszcze spogląda na artykuł. Kręci się tam Ian Fletcher, czyli że jemu też sprawa wydaje się podejrzana. Kto w takim razie zyskałby na fałszywym cudzie? Przede wszystkim dziewczynka. Ale dzieci w tym wieku zawsze mają menedżera dbającego o ich interesy.
I przypuszczalnie jest nim matka.
7 października 1999
Tuż po piątej rano Mariah słyszy, jak otwierają się frontowe drzwi. Wyskakuje z łóżka i zbiega po schodach. Łapie parasol ze stojaka w holu, wyciąga przed siebie jak dzidę i szuka w mroku intruza.
– Wychodź! – krzyczy z walącym sercem. – Chcesz zrobić zdjęcia? Chcesz mieć materiał na wyłączność? Pokaż się, ty draniu!
Nikt się nie porusza, panuje kompletna cisza. Przeklinając, rzuca parasol na ziemię i przez szybki w drzwiach dostrzega Faith, która boso i w koszuli nocnej pcha wózek dla lalek po trawie.
Mariah spogląda na małą grupkę na skraju drogi. Członkowie sekty z Arizony pogrążeni są w błogim śnie przy odległym końcu kamiennego murku, dziennikarze, którzy czekali przez cały dzień na pojawienie się Faith, gdzieś zniknęli. Jedyną osobą obserwującą dziewczynkę jest stojący w drzwiach przyczepy wymięty i ponury Ian Fletcher.
– Cześć, mamusiu! – Faith macha do niej. – Chcesz się ze mną pobawić?
Mariah przełyka słowa nagany, które cisną się jej na usta.
– Twoje stopy… nie jest ci zimno?
– Nie, na dworze jest przyjemnie. – Faith pochyla się nad wózkiem. – Prawda, że przyjemnie? – pyta śpiewnie, otulając lalkę kocykiem.
Tylko że lalka się porusza. Maleńkie brunatne piąstki biją w poranną mgłę, na czole pod gęstą kręconą czuprynką widnieje wielki okrągły wrzód. Faith podnosi dziecko z wózka i przytula do policzka.
– Grzeczny chłopczyk.
To wtedy Mariah dostrzega drobną kobietę, kryjącą się za jesionem na skraju podjazdu. Ma szal na głowie i wzrok utkwiony w niemowlęciu, choć nie próbuje odebrać go Faith.
Faith kładzie chłopczyka do wózka i wiezie ku wysokiemu krzesełku dla lalek, które przeciągnęła na środek trawnika; sadza go i udaje, że karmi kawałkami sztucznych owoców. Dziecko uśmiecha się i kopie stopami o nogi krzesła. Śmieje się tak głośno, że budzi fotografa, który celując obiektywem w Faith, robi zdjęcia z przerażającą szybkością.
Wyrwana z oszołomienia Mariah schodzi z ganku i rusza w kierunku córki.
– Kochanie, chyba musimy iść do domu.
Faith mruży oczy przed wznoszącym się nad horyzontem słońcem.
– Och, a ja właśnie zaczynałam dobrze się bawić.
Mariah kładzie jej dłoń na głowie.
– Wiem. Może będziemy mogły wyjść później. – Mówiąc to, przesuwa wzrokiem po nielicznym tłumku, by zatrzymać się na obojętnej twarzy Fletchera. Przez cały ten czas Fletcher nie poruszył się, nie zrobił nic podstępnego, tylko patrzył. Mariah z wysiłkiem przerzuca uwagę na Faith. – Powinnaś oddać go mamie.
Faith ostrożnie podnosi dziecko i przyciska usta do wrzodu na jego czole. Podchodzi do jesionu i oddaje chłopca zapłakanej matce. Kobieta chce coś powiedzieć, ale nie może złapać tchu. Faith dotyka lekko jej dłoni, którą tamta podtrzymuje główkę dziecka.
– Proszę znowu z nim przyjść, dobrze?
Kobieta kiwa głową i wyciera oczy. Faith chwyta za rękę Mariah, którą na moment przytłacza fizyczna bliskość kogoś, kogo zupełnie nie zna. Jak to możliwe, że nosiła w sobie Faith, że czuła, jak córka wychodzi na świat, i zapewniała jej przez siedem lat dom, nie przeczuwając, że coś takiego nastąpi?
Już ma wejść na ganek, kiedy widzi, że podjazdem nonszalancko kroczy Ian Fletcher. Niesie plastikowy wózek dla lalek i krzesełko do karmienia, a także koszyczek ze sztucznymi owocami i warzywami. Mariah odbiera od niego zabawki.
– Wybaczy pan – mówi sztywno.
Fletcher cofa się, mierząc wzrokiem Faith.
– Żałuję, ale nie mogę.
Po niespodziewanym pojawieniu się Faith White Ian wraca do przyczepy. Utwierdza się w swoich przypuszczeniach teraz, kiedy obserwował ją bawiącą się jak inne dziewczynki w jej wieku. Najwyraźniej prowodyrem musi być matka. W chwili gdy wyszła na ganek, dziewczynka przestała się bawić. Z jakiegoś powodu Mariah White jest mózgiem tego przedstawienia.
Ian widywał wcześniej szarlatanów, kobiety i mężczyzn obdarzonych darem tworzenia mistyfikacji. Zwykle chodziło im o pieniądze albo sławę. W tej sprawie natomiast jedna rzecz Ianowi nie pasuje. Jest w oczach Mariah coś, co każe mu myśleć o niej jako o ofierze, a nie oszustce. Jakby naprawdę żałowała, że to wszystko się stało.
Do diabła, świetna z niej aktorka, i tyle. Uroda dzięki swej mocy odwracania uwagi może być rewelacyjnym przebraniem. Czystość rysów Mariah, nawet naznaczonych sennością, oszałamiające nogi przemierzające trawnik, gdy szła ku córce – przecież to tylko fasada. Dym i lustra jak cuda czynione przez jej córkę. Faith White widzi Boga i wskrzesza z martwych tak samo jak Ian.
8 października 1999
– To jest rabin Daniel Solomon – mówi rabin Weissman do Mariah.
Mężczyzna w hipisowskim podkoszulku z uśmiechem wyciąga dłoń.
– Lubię myśleć, że nie bez powodu noszę to nazwisko *.
Mariah pozostaje poważna. Kładzie rękę na ramieniu Faith, która ukryta za matką zerka na nieznajomego.
– Jestem duchowym przywódcą kongregacji Beit Am Hadash w Boulder – mówi Solomon.
Mariah patrzy na nierówno pofarbowany podkoszulek, na długie włosy zebrane w kucyk. Jasne, myśli, taki z ciebie rabin jak ze mnie królowa Anglii.
– Beit Am Hadash – wyjaśnia rabin – oznacza „dom nowego ludu”. Moja kongregacja należy do ruchu odnowy Żydów. Przyciągamy kabalistów, a także buddystów, wyznawców sufi i rdzennych Amerykanów. – Spogląda na rabina Weissmana. – Chcielibyśmy poznać lepiej Faith.
– Proszę posłuchać, naprawdę nie sądzę, żebym miała wam coś do powiedzenia – mówi Mariah. Nie wpuściłaby rabinów do domu, ale trzymanie ich na ganku wydaje się nieludzkie. Mariah wysyła Faith do pokoju zabaw, skąd nie będzie mogła podsłuchiwać rozmowy. – Rabinie Weissman, w czasie naszego ostatniego spotkania widziałam wyraźnie, że Faith nie zrobiła na panu wielkiego wrażenia. Myślał pan, że odgrywa rolę, którą kazałam jej odegrać.
– Tak, racja – potwierdza rabin Weissman. – I nadal nie jestem przekonany. Ale postanowiłem porozmawiać z rabinem Solomonem. Widzi pani, pani White, po waszym wyjściu z synagogi zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Małżeństwo z poważnymi problemami pogodziło się.
– A co w tym dziwnego? – pyta Mariah; czuje znajomy ucisk w piersiach, gdy pozwala swoim myślom otrzeć się o Colina.
– Proszę mi wierzyć, byli nieprzejednani do dnia, gdy pojawiła się pani córka – odpowiada Weissman i rozpościera uniesione dłonie. – Źle to tłumaczę. Dopiero kiedy przeczytałem artykuł o pani matce, uderzyła mnie możliwość, że niektórzy ludzie dopatrzą się związku między pojednaniem się tej pary i Faith. A to mi przypomniało wypowiedź rabina Solomona sprzed kilku lat na seminarium dotyczącym porad małżeńskich. Zadaliśmy sobie pytanie, co Bóg w dzisiejszych czasach powiedziałby prorokowi. Ja twierdziłem, że byłoby to przesłanie, no wie pani, zapowiadające bliski pokój w Izraelu czy podające sposób na pokonanie Palestyńczyków, a o takich sprawach pani córka nie słyszy w swoich rozmowach z Bogiem. Rabin Solomon natomiast uważał, że boskie przesłanie nie dotyczyłoby zwalczania naszych wrogów, ale tego, jak człowiek traktuje bliźnich. Rozwody, wykorzystywanie dzieci, alkoholizm. Niesprawiedliwości społeczne. Te sprawy Bóg chciałby naprawić.
Mariah wpatruje się w niego pustym wzrokiem. Rabin Solomon odchrząkuje.
– Pani White, czy mógłbym porozmawiać z Faith?
Mariah przesuwa po nim spojrzeniem.
– Przez kilka minut – zgadza się niechętnie. – I o ile to jej nie zdenerwuje.
Wszyscy idą do pokoju zabaw. Rabin Solomon klęka, tak że patrzy Faith prosto w oczy.
– Mam na imię Daniel. Mogę opowiedzieć ci historię?
Faith chowa się za plecy matki i nieśmiało kiwa głową.
– Ludzie, którzy przychodzą do mojej synagogi, wierzą, że nim cokolwiek powstało, istniał Bóg. I Bóg był… no cóż… był taki wielki, że tworząc świat, musiał trochę się skurczyć, żeby zrobić mu miejsce.
– Bóg nie stworzył świata – mówi Faith – tylko był Wielki Wybuch. Uczyłam się w szkole.
Rabin Solomon uśmiecha się.
– Ach, ja też się o tym uczyłem, ale wciąż lubię myśleć, że może to Bóg dokonał tego wybuchu, że Bóg patrzył na wybuch z jakiegoś odległego miejsca. Myślisz, że mogło tak być?
– Chyba tak.
– Właśnie. Jak mówiłem, oto Bóg kurczący się w sobie, by zrobić miejsce dla świata, wypełniający naczynia energią i światłem, osadzający je w nowej przestrzeni. Ale podczas stworzenia naczynia nie były w stanie utrzymać tej energii i rozpadły się na kawałki. Wszystkie te iskry boskiego światła zostały rozrzucone po całym wszechświecie. Kawałki zbitych naczyń także spadły i stały się złymi rzeczami na świecie; nazywamy je klipot. Moi przyjaciele i ja wierzymy, że naszym zadaniem jest odnalezienie wszystkich klipot i pozbycie się ich, a także pozbieranie rozproszonego światła i zwrócenie go Bogu. Więc może kiedy odmawiasz modlitwę i jesz koszernego kurczaka w szabat, święte iskry tkwiące w kurczaku zostają uwolnione. I kiedy komuś wyświadczasz to, co nazywamy mitcwa, pomagasz mu w czymś, także uwalniasz iskry.
– Nie przestrzegamy koszernych zasad – mówi Mariah do rabina Solomona. – Nie jesteśmy tradycyjnymi Żydami.
Rabin szarpie swój T – shirt i uśmiecha się sucho.
– Ani ja, pani White. Ale kabała, żydowski mistycyzm, potrafi wyjaśnić, dlaczego dziewczynka, która nigdy nie była w synagodze i nie odmawiała modlitwy, może być bliżej Boga niż ktokolwiek inny. Nikt nie jest w stanie pozbierać tych iskier sam. W gruncie rzeczy zdolność odnajdywania iskier może być tak głęboko ukryta w człowieku, że przestaje on wierzyć w Boga, dopóki nie spotka kogoś wypełnionego światłem. Dostrzega wówczas własny płomień, a kiedy są razem, światło przybiera na sile. – Dotyka głowy Faith. – Bóg może rozmawiać z Faith ze względu na ludzi, do których dziewczynka jest w stanie dotrzeć.
– Pan wierzy?… – szepcze Mariah, niemal bojąc się powiedzieć to na głos. – Jeszcze nawet pan z nią nie rozmawiał, ale myśli pan, że mówi prawdę?
– Jestem bardziej otwarty na możliwości niż rabin Weissman. Małżeństwo, któremu udzielał porad… cóż, może to tylko zbieg okoliczności, że pani córka akurat wtedy była w synagodze. Ale z drugiej strony, może Faith zna odpowiedzi. Jeśli Bóg zamierzał objawić się w roku 1999, nie sądzę, by urządzał widowiska albo głosił kazania. Myślę, że byłby taki skromny, jak mówi pani córka.
Faith ciągnie rabina za rękaw.
– To nie On, tylko Ona. Bóg jest dziewczyną.
– Dziewczyną – powtarza Solomon ostrożnie. Mariah krzyżuje ramiona na piersi.
– Tak, według Faith Bóg jest kobietą. Czy żydowski mistycyzm i to potrafi wyjaśnić?
– Prawdę mówiąc, kabała oparta jest na założeniu, że Bóg równocześnie ma naturę żeńską i męską. Część żeńska, Szechina, jest obecnością Boga. To ona uległa rozbiciu, gdy rozpadły się wszystkie naczynia. Jeśli Faith widzi kobietę, ma to sens. Właśnie dzięki obecności Boga może uzdrawiać i gromadzić ludzi wokół siebie. I może ją postrzegać jako odbicie własnej osoby.
Mariah patrzy, jak zupełnie niezainteresowana rozmową Faith drapie się w kolano, a potem zadaje pytanie, które od początku pragnie zadać:
– Boulder jest daleko stąd, rabinie Solomon. Dlaczego pan tu przyjechał?
– Chciałbym zabrać Faith do Kolorado, poznać dokładnie jej wizje.
– Wykluczone. Nie pozwolę, by moja córka stała się widowiskiem.
Rabin patrzy przez okna, z których widać frontowy trawnik. – Nie?
– Ja ich tu nie zapraszałam. – Mariah zaciska pięści i spogląda na Faith. – Nie prosiłam, by to się zdarzyło.
– O co pani nie prosiła, pani White? O Boga? – Solomon kręci głową. – Szechina nie idzie tam, gdzie nie chce. Trzeba być otwartym na obecność Boga, zanim się pojawi. Co zapewne jest powodem, dla którego tak trudno pani sobie z tym poradzić. – Jego oczy są jak bursztyn, w którym zachowała się przeszłość. – Co ci się przydarzyło, Mariah, że tak strasznie walczysz, by nie być Żydówką?
Mariah przypomina sobie ten jeden raz, kiedy jako mała dziewczynka poszła do kościoła z przyjaciółką; zaskoczyło ją wówczas, że Jezus kocha wszystkich, nawet tych, co popełniają błędy. Człowiek musi bardzo się starać, żeby być wartym żydowskiego Boga. Mariah nie po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, dlaczego religia, która jest dumna ze swych szerokich horyzontów, wymaga od wiernych skoków przez tyle obręczy.
Nagle przytłacza ją obecność dwóch rabinów w jej domu.
– Nie jestem Żydówką. Niczym nie jestem. – Spogląda na Faith. – Obie niczym nie jesteśmy. Myślę, że powinniście już iść.
Rabin Solomon wyciąga dłoń.
– Zastanowi się pani nad tym, o czym rozmawialiśmy?
Mariah wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Patrząc na moją córkę, nie widzę obecności Boga, rabinie Solomon. Patrząc na nią, nie myślę, że jest wypełniona boskim światłem. Widzę po prostu dziewczynkę, którą coraz bardziej męczy to wszystko, co się wokół niej dzieje.
Rabin Solomon prostuje się.
– Śmieszne. To samo wielu Żydów dwa tysiące lat temu mówiło o Jezusie.
10 października 1999
Ostatnią rzeczą, jaką ksiądz Joseph MacReady robi, nim wkłada szatę liturgiczną, jest zmiana zniszczonych kowbojskich butów na czarne trzewiki o miękkich podeszwach. Spodziewa się pełnego kościoła. Na wczesną niedzielną mszę przychodzi sporo ludzi, większość katolickich mieszkańców Nowego Kanaanu woli w weekend zrezygnować z kilku godzin snu, jeśli dzięki temu może resztę dnia poświęcić na relaks w ogrodzie albo na polach golfowych w sąsiednich miastach. Dzisiaj, myśli MacReady, może być ten dzień. Opiera dłonie na ołtarzu i unosi wzrok ku fryzowi przedstawiającemu ukrzyżowanie. Myślami wraca do tamtej chwili sprzed wielu lat, kiedy włóczył się po całym kraju i nagle uświadomił sobie, że mógłby wjechać na swoim harleyu do Pacyfiku, a i tak nigdzie by nie dojechał.
Teraz, choć minęło kilka dekad, przed każdą mszą modli się o znak, że podjął słuszną decyzję, że Bóg jest przy nim. Przez kolejną sekundę z nadzieją wpatruje się w krucyfiks. Ale jak przez minione dwadzieścia osiem lat, nic się nie dzieje.
Ksiądz MacReady przymyka oczy, próbując przywołać Ducha Świętego, nim wejdzie do kościoła.
W ławkach siedzi osiem osób.
Wyraźnie oszołomiony, zaczyna odprawiać mszę, choć w głowie ma mętlik. Nie przychodzi mu na myśl żaden logiczny powód, dla którego jego trzódka w ciągu tygodnia skurczyła się z osiemdziesięciu do ośmiu osób. Pośpiesznie odprawia świętą eucharystię i wygłasza kazanie, szokując ministranta, który zwykle przez pierwsze dziesięć minut nabożeństwa niewiele ma do roboty. Po końcowym „amen” MacReady biegnie do zakrystii, by zdjąć szaty liturgiczne i pożegnać nielicznych wiernych. Ale kiedy wychodzi, połowa z nich już jest na parkingu.
– Marjorie! – woła do starszej kobiety, której mąż umarł rok temu. – Dokąd tak się śpieszysz?
– Och, proszę księdza – odpowiada zagadnięta, a w jej policzkach robią się dołeczki. – Do domu White'ów.
To jeszcze bardziej go dezorientuje.
– Jedziesz do Waszygtonu? *
– Nie. Chodzi o tę dziewczynkę, Faith White. Tę, której objawia się Bóg. Osobiście nie uważam, że to wystarczający powód do opuszczenia mszy.
– Co z tą dziewczynką?
– Nie czytał ksiądz „Chronicle” w tym tygodniu? Ludzie mówią, że Bóg z nią rozmawia. Uczyniła nawet kilka cudów. Słyszałam, że wskrzesiła kobietę.
– Wiesz – mówi ksiądz Joseph z namysłem – chyba też się tam wybiorę.
Mariah obraca wiśniowy plaster na tokarce, patrząc na długie wstęgi, odrywające się od drewna. To będzie czwarta noga jadalnego stołu z epoki królowej Anny do obecnie budowanego przez nią domku. Jej wzrok wędruje na warsztat, gdzie misternie rzeźbione trio nóg leży na owalnej wyspie blatu.
Dzisiaj nie jest dzień na robienie mebli. Prawdę mówiąc, dzisiaj wcale nie powinna pracować, przynajmniej według ustalonego przez siebie kalendarza, ale ostatnio nic nie idzie zgodnie z planem. Wczoraj odbierała matkę ze szpitala po tygodniowym pobycie, w czasie którego badali ją wybitni kardiolodzy. Mariah wolałaby, żeby matka zamieszkała u nich, ale Millie nie chciała o tym słyszeć.
– Mieszkasz o pięć minut drogi. Co złego może się stać?
Mariah w końcu zrezygnowała, wiedząc, że będzie mogła skłonić matkę do spędzenia przynajmniej kilku dni u nich, jeśli tylko powie, że Faith potrzebuje towarzystwa. Pomogła Millie na nowo się zadomowić; obie przeżyły niezręczny moment, przystając przy trumiennym stole. Matka nie protestowała, gdy Mariah wywlokła go do garażu, wyrzucając z widoku i z myśli.
Dzisiaj Mariah pragnie nadrobić stracony czas. Z kieszeni na piersi wyciąga linijkę i mierzy nogę na tokarce. Jest za krótka o dwa milimetry – trzeba będzie zacząć pracę od nowa. Wzdychając, Mariah wyrzuca drewienko i wtedy słyszy dzwonek do drzwi.
To nieoczekiwany dźwięk, ostatnio nikt nie ośmiela się przedrzeć przez policyjną blokadę na końcu podjazdu. Może to listonosz albo dostawca oleju.
Otwiera drzwi i widzi księdza. Zaciska usta.
– Jak udało się księdzu przejść przez blokadę?
– Korzyść z zawodu – przyznaje ksiądz Joseph zupełnie niezmieszany. – Kiedy Bóg zamyka drzwi, otwiera okno. A przynajmniej stawia dobrego katolika policjanta na końcu pani podjazdu.
– Proszę księdza – mówi Mariah ze znużeniem – doceniam, że zadał sobie ksiądz trud i odwiedził nas. Mogę nawet zrozumieć, co księdzem kierowało. Ale…
– Naprawdę? Bo ja nie jestem tego pewny. – MacReady śmieje się. – Kościół pod wezwaniem Świętej Elżbiety świecił dzisiaj pustkami. Wygląda na to, że pani córka jest groźną konkurencją.
– Nieświadomie, zapewniam księdza. Nie sądzę, byśmy były gotowe na kolejny religijny najazd – mówi Mariah. – W piątek byli u nas rabini i opowiadali o żydowskim mistycyzmie…
– Wie pani, co powiadają o mistycyzmie: zaczyna się we mgle, kończy się schizmą.
Mariah mimowolnie się uśmiecha.
– Nie jesteśmy nawet katolikami.
– Tak słyszałem. Kościół episkopalny i judaizm, czy tak? Mariah opiera się o framugę.
– Tak. Więc dlaczego księdza to interesuje? Joseph wzrusza ramionami.
– Wie pani, kiedy byłem kapelanem w Wietnamie, poznałem dalajlamę. Była nas cała grupa, na długo przed spotkaniem zastanawialiśmy się, co podamy mu do picia i do jedzenia, jak powinniśmy się do niego zwracać. Ktoś zaproponował, żeby nazywać go „Jego Świątobliwością”, chociaż to tytuł zarezerwowany dla papieża; może mi pani wierzyć, dyskutowaliśmy zażarcie. Ale wie pani co, pani White? Dalajlama emanował taką… taką energią, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie wyczułem. Nie jest katolikiem, ale nie mogę wykluczyć, że to człowiek, który doznał głębokiego duchowego oświecenia.
W policzku Mariah pojawia się dołeczek.
– Ostrożnie, proszę księdza. To przypuszczalnie podstawa do ekskomuniki.
– Jego świątobliwość ma o wiele więcej spraw na głowie niż zajmowanie się moimi grzechami.
Jest w nim coś bardzo świeckiego; Mariah myśli, że w innych okolicznościach zaprosiłaby go, żeby usiadł i napił się kawy.
– Proszę księdza…
– Joseph. Joseph MacReady – poprawia ją z uśmiechem. – Nie tylko gotowy, ale chętny i zdolny też.
Mariah wybucha śmiechem.
– Lubię księdza.
– Ja też panią lubię, pani White.
– Ale myślę, że powinien ksiądz już iść. – Ściska jego dłoń świadoma, iż nie poprosił o rozmowę z Faith. – Jeśli będę księdza potrzebowała, przyjdę do kościoła. Na razie nikt nie udowodnił, że jakiekolwiek cuda miały miejsce.
– Tak, ludzie tylko o tym mówią. Choć z drugiej strony Mateusz, Marek, Łukasz i Jan także opowiadali wyłącznie o tym, co widzieli.
Mariah krzyżuje ręce na piersiach.
– Naprawdę ksiądz wierzy, że Bóg może przemawiać przez dziecko? W dodatku, formalnie rzecz biorąc, żydowskie dziecko?
– O ile wiem, pani White, raz już tak uczynił.
11 października 1999
– Przesuń tę kartkę o ćwierć cala na prawo – mówi producent, pochylając się ku ujęciu na monitorze. Światła ustawione przez elektryka i głównego oświetleniowca sprawiają, że Teresa Civernos mruży powieki i instynktownie zasłania oczy małemu Rafaelowi dłonią. Chłopczyk ją odpycha, a ona po raz setny tego dnia podziwia jego siłę i koordynację ruchów. Przytula go mocniej, dotyka ustami gładkiej, niczym niepoznaczonej skóry na jego czole.
– Jesteśmy gotowi, pani Civernos. – Głos płynny jak miód należy do Petry Saganoff, gwiazdy „Hollywood Tonight!”.
Producent podnosi wzrok.
– Może pani przysunąć dziecko? O, tak jest idealnie. – Słowa podkreśla gestem.
Petra Saganoff czeka, aż charakteryzatorka po raz ostatni muśnie pudrem jej twarz.
– Pamięta pani, o co panią zapytam?
Teresa potakuje i nerwowo zerka na drugą kamerę, skierowaną na nią i dziecko. Zmusza się do przypomnienia sobie, że to był jej pomysł, nie ich. Chciała opublikować nowennę do świętego Judy w „Globe”, ale uświadomiła sobie, że dzięki telewizji dotrze do większej liczby ludzi. Jej kuzyn Luis pracuje w Los Angeles w wytwórni Warner Brothers, gdzie znajduje się studio „Hollywood Tonight!”, i chodzi z garderobianą Petry Saganoff. Teresa poprosiła go, żeby zapytał. Po dwudziestu czterech godzinach od wypisania zdrowego jak rydz Rafaela ze szpitala Petra Saganoff była już w niewielkim mieszkaniu Teresy, nagrywając materiał wstępny.
– Trzy – mówi kamerzysta. – Dwa. Jeden… i… – Wskazuje Petrę.
– Pani dziecko nie zawsze wyglądało tak zdrowo, prawda?
Teresa czuje, że policzki zalewa jej rumieniec. Petra powiedziała, żeby się nie rumieniła. Musi o tym pamiętać.
– Tak. Jeszcze kilka dni temu Rafael był pacjentem oddziału dziecięcego dla chorych na AIDS w Massachusetts General Hospital – mówi. – Zaraził się wiursem podczas transfuzji krwi przy porodzie. W zeszłym tygodniu był blady i słaby, walczył z kandydozą, zapaleniem płuc i chorobą refluksową przełyku. Liczba limfocytów CD4 w jego krwi wynosiła piętnaście. – Mocniej przytula synka. – Lekarz powiedział, że umrze w ciągu miesiąca.
– I co się stało, pani Civernos?
– Usłyszałam o kimś. Ludzie mówią, że pewnej dziewczynce z New Hampshire objawia się Bóg. Moja sąsiadka, która odwiedza różnego rodzaju sanktuaria, zapytała mnie, czy nie chcę się tam z nią wybrać. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. – Teresa przygładza włosy na głowie synka. – Rafael miał gorączkę, kiedy tam przyjechaliśmy. Wczesnym rankiem ta dziewczynka, na imię ma Faith, wyszła na dwór. Przyniosła wózek dla lalek i zapytała, czy może się pobawić z moim synkiem. Przez godzinę woziła go, śmiała się z nim i udawała, że go karmi. – Teresa unosi głowę, oczy ma pełne łez. – Dotknęła go. Pocałowała go tutaj, gdzie miał otwarty wrzód. A potem wróciliśmy do Bostonu.
Następnego dnia poszłam z nim do szpitala. Lekarze go nie poznali. Z dnia na dzień jego wrzody zniknęły, podobnie jak wszystkie infekcje. Limfocyty CD4 wzrosły do dwudziestu dwóch tysięcy. – Teresa jaśniejącym wzrokiem patrzy na Petrę. – Mówią mi, że z medycznego punktu widzenia jest to niemożliwe. A potem oznajmiają, że Rafael nie jest już chory na AIDS.
– Mówi pani, że pani syn został wyleczony z AIDS, pani Civernos?
– Tak myślę – odpowiada Teresa. – Bóg dotknął tej małej dziewczynki, tej Faith. To cud. W żaden sposób nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem jej wdzięczna. – Ociera policzek o główkę Rafaela.
Producent gestem daje znak operatorowi, który wyłącza kamerę. Petra wyjmuje papierosa ze srebrnej papierośnicy i konferuje z producentem; oboje stoją odwróceni plecami do Teresy.
– Tak – mówi producent, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała Petra. – Twoje hobby to kolekcjonowanie świrów.
Teresa go słyszy.
– To nie jest żart, to naprawdę się zdarzyło.
– Jasne. – Petra uśmiecha się. – A ja jestem Najświętsza Dziewica.
– To prawda. Wskrzesiła z martwych swoją babkę. – Rozgniewana Teresa wstaje i łapie swoją przepastną skórzaną torebkę. Grzebie w niej, szukając mapy New Hampshire, na której przy pomocy sąsiadki zapisała starannie drogę do Nowego Kanaanu, po czym rzuca nią w słynną prezenterkę.
– Niech pani tam jedzie i sama zapyta – mówi, odwraca się na pięcie i ucieka z Rafaelem do łazienki, gdzie zamknięta czeka na odejście Petry Saganoff i jej ekipy.
12 października 1999
W samolocie Ian nastawia słuchawki na kanał nadający wiadomości. Z westchnieniem zadowolenia zwraca wzrok na ekran znajdujący się w środku kabiny klasy biznes.
Ale zamiast CNN widzi Petrę Saganoff, gwiazdę programów o niczym.
– Och, na litość boską – mówi, przywołując stewardesę. – Nie macie nic innego?
Stewardesa kręci głową.
– Przykro mi, proszę pana. Puszczamy taśmy, które dostajemy.
Krzywiąc się, Ian zdejmuje słuchawki i chowa je do kieszeni w oparciu fotela przed nim. Pochyla się i bierze aktówkę, dochodzi bowiem do wniosku, że może sprawdzić ostatnie wyniki oglądalności i przekonać się, gdzie w kraju jest najbardziej sławny. Kiedy znowu się prostuje, dostrzega kobietę, z którą Petra Saganoff prowadzi wywiad.
Kobieta wydaje się mgliście znajoma.
Przerzuca stos papierów w dłoniach i rzuca okiem na ekran. Widzi dziecko, które wierci się i wierzga w objęciach kobiety. Sięga po słuchawki.
– …jego wrzody zniknęły, tak samo jak wszystkie infekcje… – słyszy i nagle przypomina sobie, gdzie wcześniej ją widział. Stała na frontowym trawniku przed starym domem w Nowym Kanaanie i obserwowała, jak Faith White wozi jej synka w wózku dla lalek.
Mięsień drga w szczęce Iana. Więc wskrzesiła umarłego i uleczyła AIDS?
– Bóg dotknął tej dziewczynki… – mówi kobieta.
– Cholera – mruczy Ian. Powinien wrócić najbliższym samolotem. Powinien rozpocząć kampanię, zdwoić wysiłki. Powinien zdemaskować dziwaczną serię cudownych uzdrowień nieuleczalnie chorych, dokonywanych przez Faith White.
Ale wie, że tego nie zrobi, bo zgodnie z planem najpierw zobaczy się z Michaelem.
Siłą zmusza się do skupienia uwagi na dokumentach leżących na kolanach, ale oczyma wyobraźni widzi dłonie odwracające karty: czerwona, czarna, czerwona, czarna. Na ekranie dziecko chore na AIDS, które dwa dni temu leciało przez ręce jak woda, śmieje się i wierci w objęciach matki.
Pytanie gości w jego myślach tylko przez ułamek sekundy, zaraz zostaje zduszone, mimo to Ian słyszy, jak dzwoni mu w uszach, radosne i wibrujące niczym długa nuta, na której chór zakończył pieśń: A co, jeśli tym razem jestem w błędzie?
13 października 1999
Z intensywnym skupieniem siedmiolatki Faith pakuje do lnianej torby, z którą mama zwykle chodzi do biblioteki, rzeczy niezbędne podczas ucieczki. Jest wśród nich pluszowy miś, majtki na zmianę i pudełko krakersów, które ukradła ze spiżarki. Wkłada też Kartę Członkowską Superprzyjaciółki Cudownej Kobiety i błyszczące plastikowe kółko, które znalazła w piaskownicy w parku i zawsze uważała za nieco magiczne. Czeka, aż matka odkręci prysznic w łazience przy sypialni, po czym na palcach wymyka się ze swojego pokoju.
Faith ubiera się w ciemnozieloną kurtkę z polaru, rdzawe legginsy i fioletowy golf. Dłonie chowa w czerwonych wełnianych rękawiczkach.
Ukradkiem schodzi po schodach. W gruncie rzeczy wcale nie ucieka, bo zamierza zadzwonić do mamy, jak tylko się zorientuje, gdzie jest najbliższy telefon. Zna numer na pamięć. Na wypadek gdyby ktoś podsłuchiwał, zmieni głos, tak jak czasami robi to inspektor Gadget, i powie mamie, żeby przyszła do kina, w którym były na „Tarzanie”, bo kto by się czegoś takiego spodziewał? A potem wyjadą, tylko we dwie, no, może z babcią, wyjadą i zostawią tych głupich ludzi, siedzących na trawniku.
Cichutko niczym robaczek świętojański wysuwa się przez rozsuwane drzwi.
Do diabła, co ona wyprawia?
Ten jeden raz bezsenność opłaca się Ianowi. Wyglądając przez okno karawanu, dostrzega jaskrawą plamę, znikającą w lesie otaczającym dom White'ów. Ostrożnie otwiera drzwi i wychodzi. Na skraju lasu rusza biegiem, próbując dostroić swoje zmysły do odgłosu małych stóp dotykających ziemi lekko jak płatki śniegu.
Tam – znowu widzi błysk, który na początku przyciągnął jego uwagę, i zdaje sobie sprawę, że to światło księżyca od czegoś się odbija. Od trójkąta. Księżyc odbija się od nalepki odblaskowej na bluzie albo kurtce.
– Hej! – woła cicho i Faith nieruchomieje. Ogląda się, widzi go i ucieka, Ian jednym susem dogania ją, łapie i równocześnie pada, tak że dziewczynka ląduje na nim, pozbawiając go tchu. Wzmacnia uchwyt na ramionach Faith, gdy ta kopie go w łydki.
– Przestań! – mówi, potrząsając nią. – To mnie boli!
– Mnie też boli! – krzyczy Faith.
Ian zwalnia uścisk.
– Jeśli cię puszczę, uciekniesz?
Dziewczynka z powagą kręci głową, więc ją puszcza. W tej samej chwili Faith gramoli się na nogi i rusza biegiem.
– Cholera! – Goni ją i łapie za rękaw polarowej kurtki, przyciągając małą ku sobie jak rozgniewaną, walczącą rybkę. – Skłamałaś.
– Nie – mówi Faith, tracąc wolę walki. – Nigdy nie kłamię, Ian uświadamia sobie, że rozmawiają o czymś zupełnie innym.
– Nie jest za późno na zabawy na dworze?
– Uciekam. Nie podoba mi się tutaj.
Ian czuje, jak serce mu się ściska. Cel, mówi sobie, uświęca środki.
– Przypuszczam, że twoja mama się na to zgodziła?
Faith spuszcza głowę.
– Powiem jej, przyrzekam. – Rozgląda się po drzewach. – Nie wie pan, gdzie tu jest telefon?
– W mojej kieszeni. A co?
Faith patrzy na niego, jakby był bardzo, bardzo głupi.
– Bo muszę zadzwonić do mamy, kiedy dojdę na miejsce.
Ian przesuwa dłonią po niewielkim wybrzuszeniu telefonu komórkowego w kieszeni kurtki. Przynajmniej ma kartę przetargową.
– Jeśli chcesz zadzwonić do mamy, jak dojdziesz tam, dokąd się wybierasz, będziesz musiała wziąć mój telefon. A ja nigdzie się bez niego nie ruszam. – Przerywa, by się upewnić, że Faith nadąża za tokiem jego rozumowania. – Poza tym chyba nie powinnaś wędrować sama po ciemku.
Faith patrzy w ziemię.
– Nie wolno mi nigdzie chodzić z obcymi, Ian wybucha śmiechem.
– Chyba kręcę się tu dość długo, żebyś nie uważała mnie za obcego?
Dziewczynka zastanawia się nad jego słowami.
– Mama mówi, że pan to prawdziwe skaranie boskie.
– A, sama widzisz. Nie powiedziała, że jestem obcy. – Wyjmuje telefon, po czym wrzuca z powrotem do kieszeni. – Umowa stoi?
– Chyba tak – mruczy Faith.
Rusza, Ian idzie obok niej. Myśli o rzeczach, których mu tu brakuje, przede wszystkim o operatorze i dźwiękowcu, ale wywiad w cztery oczy lepszy jest niż nic. Dochodzi do wniosku, że jeśli znajdzie haczyk w tej historii, nazajutrz będzie mógł go podać do wiadomości publicznej.
Po niedługim czasie Faith przystaje i siada na spróchniałym pniu. To go zaskakuje, myślał, że dzieci są bardziej wytrwałe. Próbuje przyjrzeć się jej w promieniach księżyca, sączących się przez korony drzew; widzi, że buzię ma upiornie bladą.
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odpowiada cieniutkim głosem Faith. – Tylko jestem zmęczona.
– Dawno powinnaś leżeć w łóżku. A jak udało ci się wymknąć mamie?
– Brała prysznic.
Ian jest pod wrażeniem.
– Ja też uciekłem z domu, jak miałem pięć lat. Ukrywałem się pod płótnem okrywającym grill przez trzy godziny, zanim mnie znaleźli.
– To właściwie nie jest ucieczka.
W jej głosie brzmi takie znużenie, taka mądrość, że Ian znowu czuje wyrzuty sumienia.
– Nie podoba ci się, że jesteś… ważna dla tylu osób?
Faith patrzy na niego jak na wariata.
– A panu by się podobało?
Cóż, w gruncie rzeczy tak… o to przecież chodzi w podnoszeniu oglądalności. Choć nie każdy stawia sobie taki cel. Z pewnością nie dziecko, które nie ma ochoty brać udziału w cudzych machinacjach, Ian zadaje sobie pytanie, czy nie mógłby przeciągnąć na swoją stronę Faith White.
– Hej, możesz mi pomóc? – Ian wyjmuje z kieszeni talię kart – czasami dzięki pasjansowi udaje mu się przetrwać noc. – Pracuję nad sztuczką, ale nie wiem, czy dobrze ją wykonuję. – Tasuje karty, po czym mówi Faith, by wybrała jedną. Palce Faith w rękawiczce ślizgają się po karcie. – A teraz zapamiętaj, jaka to karta. Na pewno wiesz? Wsuń ją w środek talii.
Chichocząc, Faith wykonuje polecenie, Ian w duchu dziękuje wujowi Beauregardowi za nauczenie go tej jedynej magicznej sztuczki, której w życiu miał ochotę się nauczyć. Z rozmachem tasuje talię, karty skaczą z jednej jego dłoni na drugą, a potem mówi Faith, by puknęła w wierzch stosu.
– Siódemka karo – obwieszcza. – Twoja karta.
Faith podnosi ją i wstrzymuje oddech.
– Jak pan to zrobił?
– Zdradzę ci tajemnicę mojej sztuczki, jeśli ty zdradzisz mi tajemnicę swojej magii.
Faith robi smutną minę.
– Ja nie znam magii.
– Och, nie jestem tego taki pewien. – Ian siada obok Faith, wsuwając dłonie między kolana. – Na początek: Jak uzdrowiłaś swoją babcię?
Wyczuwa, że Faith się jeży.
– Nie chcę wcale się uczyć tej głupiej karcianej sztuczki.
– Wiesz, spotkałem ludzi, którzy myśleli, że potrafią uzdrawiać. Niektórzy byli hipnotyzerami. Przekonywali chorych, że czują się lepiej, chociaż choroba dalej się rozwijała. Ale niektórym naprawdę udawało się sprawić, że chorzy zdrowieli, bo przez skórę przekazywali pewien rodzaj elektryczności.
– Elektryczność?
– Prąd. Taki wstrząs, który czasami czujesz, kiedy dotykasz telewizora. Bzzz. Wiesz.
Faith wstaje i rozpościera ręce.
– Niech pan mnie dotknie – mówi wyzywająco.
Powoli, nie odrywając wzroku od jej twarzy, Ian wyciąga ku niej dłoń.
– Najpierw musisz zdjąć rękawiczki.
Faith błyskawicznie chowa ręce za plecami.
– Nie mogę.
Ian wzrusza ramionami: „Mówiłem ci”.
– Naprawdę nie mogę – mówi Faith błagalnie.
Minęło wiele czasu, odkąd Ian miał siedem lat. Próbuje sobie przypomnieć, co odnosiło skutek na placu zabaw.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię! – odpowiada Faith z oburzeniem. – Niech mnie pan zapyta o coś innego!
– Okay. – Ian nie walczy fair, na litość boską, próbuje przechytrzyć siedmiolatkę, ale z drugiej strony, nigdy nie był znany ze sportowego podejścia. Ma Faith dokładnie tam, gdzie chciał ją mieć: stoi przed nim, tak rozpaczliwie pragnąc udowodnić swoją rację, że musi się potknąć i zdradzić, na czym polega podstęp.
– Niech mnie pan zapyta – błaga ponownie.
Ian myśli o tym, czego chciałby się dowiedzieć. Kto za tym stoi, kto odniesie korzyść, jak udało im się oszukać personel medyczny? Kiedy jednak otwiera usta, własne słowa go zaskakują.
– Jak wygląda Bóg?
– Bóg… – zaczyna Faith, a potem mdleje.
Refleks każe Ianowi wyciągnąć rękę i złapać dziewczynkę, nim uderzy głową w pień, kamień albo korzeń drzewa.
– Faith – mówi, łagodnie nią potrząsając. – Obudź się!
Kładzie ją na ziemi i sprawdza puls. Odgarnia liście z jej twarzy.
Kiedy wyciera dłonie w kurtkę, widzi, że są pokryte smugami krwi.
Z walącym sercem Ian sprawdza swoją klatkę piersiową i bok. Nic mu nie jest, więc pobieżnie ogląda Faith, ale także nie znajduje żadnego skaleczenia. Jego wzrok pada na czerwone rękawiczki, odcinające się jaskrawo od mchu i liści.
Ostrożnie zdejmuje jedną.
– Jezu – szepcze. Bierze Faith na ręce i ile sil w nogach biegnie do domu Mariah White.
Kiedy Mariah wiąże ręcznik na mokrych włosach, rozlega się dzwonek u drzwi. Otula się więc szlafrokiem i zbiega po schodach. Boże, jest wpół do jedenastej. Dziecko już śpi. Kto ma czelność niepokoić ją o tej porze?
Wyciąga rękę w kierunku klamki. Osoba po drugiej stronie drzwi zaczyna pukać głośniej. Zaciskając szczęki, Mariah otwiera drzwi – przed sobą ma Iana Fletchera, ale całe jej oburzenie gaśnie, gdy widzi w jego ramionach bezwładną Faith.
– Och… – Głos jej drży. Cofa się, by zrobić Ianowi przejście.
– Była w lesie. – Ian patrzy, jak Mariah dotyka skroni i policzka Faith. – Krwawi. Musimy ją zawieźć do szpitala.
Mariah zakrywa dłonią usta, powstrzymując szloch. Podnosi rękaw polara Faith, spodziewając się zobaczyć przecięty nadgarstek, ale Fletcher pokazuje rękawiczkę.
– Pośpiesz się! – mówi. – Na co czekasz?
– Już… – Mariah biegnie na górę i wkłada ubranie, które wrzuciła do kosza z praniem. Łapie kluczyki i torebkę z wieszaka przy drzwiach.
Na odległym skraju podwórza panuje poruszenie, większość dziennikarzy przerwała znudzone wyczekiwanie, gdy zobaczyli, że to Ian Fletcher, właśnie on, niesie dziewczynkę do domu. Kamery wideo zaczynają kręcić, flesze trzaskają niby sztuczne ognie, a ponad tym wszystkim unoszą się prośby o pomoc, adresowane do nieprzytomnej Faith.
Mariah otwiera tylne drzwi, Ian bez słowa wsiada z Faith, układa ją na swoich kolanach. Mariah wskakuje do samochodu, trzęsącymi się dłońmi chwyta kierownicę i próbuje wyjechać tyłem z podjazdu, nie potrącając żadnego z gapiów, którzy upierają się, by dotknąć mijającego pojazdu.
Mariah w lusterku wstecznym spotyka spojrzenie Iana.
– Jak to się stało?
– Nie wiem. – Ian odgarnia włosy Faith z czoła; gest ten nie umyka uwagi Mariah. – Myślę, że już miała te skaleczenia, kiedy ją znalazłem.
Mariah zjeżdża w dół długiego zbocza. Czy Faith próbowała popełnić samobójstwo, ale jej się nie udało? Nie zadaje Ianowi Fletcherowi pytania, które pragnie zadać: Dlaczego byłeś z nią? Dlaczego moja córka nie przyszła do mnie?
Hamuje przed izbą przyjęć Connecticut Valley Medical Center. Zostawia samochód przy krawężniku i biegnie przed Ianem po pielęgniarkę. Jest gotowa walczyć o pierwszeństwo dla Faith, ale siostra raz tylko spogląda na nieprzytomne dziecko i krew na kurtce Iana, po czym wzywa lekarza. Mariah ledwo dotrzymuje kroku wózkowi, na którym wywożą Faith.
Nie prosi Iana, by jej towarzyszył, ale nie jest zaskoczona, gdy idzie z nią. Do jej świadomości prawie nie dociera to, że chwieje się na nogach, gdy przecinają drugą rękawiczkę Faith, że Ian ją podtrzymuje.
– Odczyty?
– Ciśnienie krwi sto na sześćdziesiąt, puls nitkowaty.
– Pobierzcie krew. Potrzebna grupa i wynik krzyżowy, liczba ciałek, elektrolity. – Lekarz patrzy na nieruchomą Faith. – Jak ma na imię?
Mariah próbuje odpowiedzieć, ale głos ją zawodzi.
– Faith – mówi Ian.
– Dobrze, Faith. – Lekarz nachyla się nad jej buzią. – Obudź się, kochanie, zrób to dla mnie. – Spogląda na pielęgniarkę. – Bandaże uciskowe – poleca, po czym zwraca się do Mariah. – Wzięła jakieś tabletki? Wypiła coś spod kuchennego zlewu?
– Nie – szepcze wstrząśnięta Mariah. – Nic takiego nie zrobiła, Ian odchrząka.
– Kiedy ją znalazłem, krwawiła. Miała rękawiczki, więc nie od razu się zorientowałem. A potem zemdlała. – Zerka na zegarek. – Jakieś pół godziny temu.
Lekarz przesuwa dłońmi po stopach Faith.
– Brak odruchów Kerniga i Brudzińskiego.
– Według mnie, to nie wygląda na ranę kłutą – mówi pielęgniarka.
Lekarz staje obok niej i zaczyna naciskać przedramię Faith.
– Nie ma krwawienia. Potrzebna konsultacja z chirurgiem. – Spogląda na Iana. – Pan jest ojcem?
Ian kręci głową.
– Przyjacielem.
Dla Mariah są jak olbrzymie sępy, rzucające się na małe ciało Faith, by dostać nietknięty jeszcze fragment. Pielęgniarka unosi prawą rękę dziewczynki, naciskając mocno na tętnicę ramienną, i przez sekundę Mariah widzi maleńkie jak główka szpilki światło przechodzące przez ranę, maleńki czysty tunel biegnący przez dłoń.
Nagle Faith wierzga nogą, trafiając lekarza w brodę.
– Nieee! – krzyczy i stara się uwolnić ręce z uchwytu pielęgniarek. – Nie! To boli!
Mariah robi krok do przodu, ale zaraz czuje dłoń Iana na ramieniu.
– Oni wiedzą, co robią – mruczy, podczas gdy lekarz uspokaja Faith.
– Jak zraniłaś się w dłonie, Faith? – pyta.
– Nie zraniłam się. Nie zrobiłam nic… Auu! Po prostu zaczęły krwawić, plaster nie chciał się trzymać i… Przestańcie! Mamusiu, niech oni przestaną!
Strząsając dłoń Iana, Mariah biegnie do łóżka i kładzie rękę na udzie córki, ale zaraz ktoś ją odciąga.
– Wyprowadźcie ją stąd! – woła lekarz, choć prawie go nie słychać we wrzaskach Faith.
Im dalej wloką Mariah od córki, tym głośniejszy staje się szloch; mija kilka sekund w objęciach Iana, nim uświadamia sobie, że to ona płacze.
W środku nocy szpital zamienia się w dziwną wyspę spokoju, jakby ludzi, którzy do wtóru jęków, westchnień i stłumionych pisków aparatury wciąż wędrują po korytarzach lub siedzą przy łóżkach, łączył ten sam cel. Spotykasz kobietę w windzie i od razu znasz jej smutki. Stoisz obok mężczyzny przy automacie z kawą i widzisz, że powoli otrząsa się z oszołomienia wywołanego faktem, że został ojcem. Łapiesz się na tym, że nieznajomego pytasz o jego historię; czujesz związek z ludźmi, których w normalnych warunkach minąłbyś obojętnie na ulicy.
Mariah i Ian stoją jak warta przy łóżku Faith na oddziale pediatrycznym. Dziewczynka śpi spokojnie, jej zabandażowane dłonie zlewają się z bielą pościeli.
– Patyczki do czyszczenia uszu – mruczy Ian.
– Słucham?
– Jej ręce wyglądają jak patyczki do uszu. Są takie okrągłe i napuchnięte na końcach.
Mariah uśmiecha się, rzecz nieprawdopodobna po ostatnich kilku godzinach, i teraz ma wrażenie, że skóra na twarzy jej się załamuje. Faith odwraca się i znowu nieruchomieje, Ian wskazuje wyjście, unosząc pytająco brwi. Mariah wychodzi za nim na korytarz, mija cichą dyżurkę pielęgniarek i windy.
– Nie podziękowałam ci, że ją do mnie przyniosłeś. – Obejmuje się ramionami, bo nagle robi jej się zimno. – Że nie wyciągnąłeś aparatu i nie zrobiłeś Faith zdjęć, kiedy to się zdarzyło.
Ian spogląda jej w oczy.
– Skąd wiesz, że nie?
Jej usta, gardło są wyschnięte jak pieprz. Przywołuje obraz Iana na tylnym siedzeniu z Faith w objęciach.
– Po prostu wiem.
Zatrzymują się przed oddziałem neonatologicznym, gdzie noworodki w pastelowych powijakach leżą obok siebie niczym produkty na półce w sklepie spożywczym. Jedno dziecko wysuwa rączkę spod kocyka i prostuje płatki paluszków. Mariah nie może nie dostrzec, że wnętrze jego dłoni jest świeże, różowe i gładkie.
– Wierzysz?
Ian patrzy na noworodki, ale mówi do niej. Nie jest to pytanie, na które powinna odpowiadać, nie jest to temat do dyskusji z Ianem Fletcherem, który pomimo całej rycerskości, jaką tego wieczoru okazał, jutro znowu będzie wrogiem. W ciągu ostatnich godzin powstała jednak łączność, coś, co każe Mariah myśleć o pająkach rzucających cieniutkie jedwabne nitki na niewiarygodną odległość i zastanowić się, czy mimo wszystko nie jest winna Ianowi odpowiedzi.
– Tak. Nie wiem, co widzi Faith ani dlaczego to widzi, ale wierzę, że mówi prawdę.
Ian niemal niedostrzegalnie kręci głową.
– Chodziło mi o to, czy wierzysz w Boga.
– Sama nie wiem. Żałuję, że nie mogę powiedzieć: „O tak”. Chciałabym, żeby to było takie proste.
– Więc masz wątpliwości. Mariah unosi ku niemu wzrok.
– Tak samo jak ty.
– Racja. Ale różnica polega na tym, że gdybyś miała wybór, chciałabyś wierzyć. A ja nie. – Przyciska dłoń do szklanej szyby i patrzy na noworodki. – „Stworzył mężczyznę i niewiastę”. Ale pod mikroskopem możesz obserwować, jak jajeczko zostaje zapłodnione. Możesz zainstalować miniaturową kamerę i patrzeć, jak dzielą się komórki, tworzy się serce. Być świadkiem całego procesu. Więc gdzie w tym wszystkim jest Bóg?
Mariah myśli o rabinie Solomonie w hipisowskim T – shircie, uzgadniającym z Faith ścieżkę łączącą Biblię i teorię Wielkiego Wybuchu.
– Może w fakcie, że to wszystko w ogóle się dzieje, Ian odwraca się.
– Ale mówimy o dowodach naukowych.
Mariah myśli o okolicznościach, które doprowadziły do umieszczenia jej w Greenhaven.
– Czasami widzisz rzeczy, które dzieją się przed twoim nosem, a mimo to wyciągasz fałszywe wnioski.
Przez moment patrzą sobie w oczy. Pierwsza mruga Mariah.
– Pewnie chcesz wrócić do domu i przespać się. Ian ze słabym uśmiechem masuje sobie kark.
– Jasne – potwierdza, ale nadal stoi w miejscu.
Mariah łapie się na tym, że inwentaryzuje cechy Iana Fletchera w sposób, w jaki mogłaby to robić inna kobieta: jedwabiste czarne włosy, tak proste, że sterczą jak igły nad czołem, palce rozpostarte na szybie, światło w jasnych oczach.
– Kim byłeś? – nagle wyrzuca z siebie pytanie, Ian wybucha śmiechem.
– Zanim odrodziłem się jako dupek, chcesz powiedzieć?
– Nie. – Mariah się rumieni. – Zanim zostałeś ateistą. No wiesz, pewnie urodziłeś się jako członek jakiegoś kościoła. Episkopalnego, metodystycznego, katolickiego.
– Byłem baptystą. Baptystą z Południa.
– Masz odpowiedni do tego głos – mówi Mariah, nim zdąża ocenzurować swoje słowa.
– Ale nie mam do tego serca. – Ian opiera się ramieniem o szklaną ścianę i krzyżuje ręce. – Nie przekonała mnie idea Chrystusa.
– Może powinieneś był wypróbować judaizm albo islam.
– Nie, nie chodzi tylko o kwestię Mesjasza. Chodzi o myśl, że rodzic, jakikolwiek rodzic, w tym Bóg, mógł świadomie skazać swoje dziecko na cierpienie. – Wpatruje się w leżące szeregiem noworodki. – Nie potrafię czcić kogoś, kto się na to zgadza.
Mariah ze zdumienia brakuje słów. Jak może się nie zgodzić z tak postawioną kwestią? Wciąż próbuje znaleźć odpowiedź, ale Ian uśmiecha się do niej, rozpraszając jej myśli.
– Powiem ci, w co wierzę – mówi cicho. – Wierzę, że Faith wyjdzie z tego.
Nachyla się, cmoka Mariah w policzek i rusza korytarzem.
<a l:href="#_ftnref9">*</a> Aluzja do biblijnego króla Salomona.
<a l:href="#_ftnref10">*</a> W oryginale gra słów: The White house – dom White'ów, White House – siedziba prezydentów; Biały Dom.