38471.fb2
Bo płeć swą według woli duchy
Mogą kształtować lub mieć obie naraz.
John Milton, „Raj utracony”
Kiedy Colin pocałował mnie po raz pierwszy, byłam na przedostatnim roku college'u. Siedzieliśmy w pustej sali gimnastycznej i odmienialiśmy francuski czasownik vouloir.
– Chcieć – powiedziałam, aby go sprawdzić, i usiłowałam koncentrować się na rzędach siedzeń pod nami, a nie na świetle igrającym na twarzy Colina.
Był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. Pochodził ze starej południowej rodziny, ja byłam Żydówką z przedmieścia. Jego dziadek ufundował stypendium na wydziale historii, ja dostawałam stypendium naukowe. Przeczytałam o nim w folderze drużyny futbolowej: „Colin White, rozgrywający, wzrost 200 cm, waga 84 kilogramy, pochodzi z m. Vienna w stanie Wirginia”. Pokonywałam chłód i własną ignorancję w kwestii piłki nożnej, by patrzeć, jak Colin śmiga po zielonej murawie niczym igła w dłoniach zręcznej hafciarki.
Ale on był dla mnie tylko marzeniem; żyliśmy w tak różnych światach, że znalezienie wspólnego gruntu wydawało się nie tylko niemożliwe, ale i dziwaczne. Kiedy jednak trener zwrócił się do Studenckiej Spółdzielni Korepetytorskiej z prośbą, by ktoś pomógł Colinowi zdać francuski, skorzystałam z okazji. A potem przez trzy dni zbierałam się na odwagę, żeby do niego zadzwonić i ustalić terminy spotkań.
Colin odznaczał się nienagannymi manierami, zawsze odsuwał mi krzesło i otwierał przede mną drzwi. Był także najtępszym uczniem, z jakim miałam w życiu do czynienia. Psuł melodię francuszczyzny swoim zaśpiewem z Wirginii i potykał się na najprostszych formach gramatycznych. W żaden sposób mu nie pomagałam, ale to mi nie przeszkadzało.
Wręcz przeciwnie, cieszyłam się, bo oznaczało, że znowu będziemy musieli się spotkać.
– Vouloir – powiedziałam tamtego dnia. – To czasownik nieregularny.
Colin pokręcił głową.
– Nie mogę. Nie łapię tego tak jak ty.
To była jedna z najmilszych rzeczy, jaką ktoś mi powiedział. Chociaż odstawałabym w świecie sportowym czy towarzyskim Colina, ta dziedzina była moim żywiołem.
– Je veux – rzekłam z westchnieniem. – Chcę. – Pokazałam mu to w książce.
Nakrył dłonią moją dłoń i znieruchomiałam. Bojąc się spojrzeć mu w oczy, utkwiłam wzrok w podręczniku, jakby to był niezwykle fascynujący widok. Nie potrafiłam jednak nie czuć ciepła jego ciała, gdy się do mnie przysunął, nie słyszeć szelestu dżinsów, gdy uwięził mnie przy sobie, prostując nogi. A potem widziałam tylko jego twarz.
– Je veux – mruknął. Jego usta były delikatniejsze niż w moich marzeniach. Odsunął się, by sprawdzić moją reakcję.
Patrzyłam na niego dostatecznie długo, by uświadomić sobie, że niezwyciężony Colin White, najlepszy rozgrywający, jest zdenerwowany. Serce waliło mi jak bębenek, tak głośno dudniło w uszach, że przez chwilę nie słyszałam gwizdów i oklasków.
Wstałam i wybiegłam z sali.
27 października 1999
Tamtej nocy, gdy kochaliśmy się z Ianem, śniłam, że się pobieramy. Mam na sobie suknię ze ślubu z Colinem i trzymam bukiet polnych kwiatów. Idę nawą sama, uśmiecham się do Iana, a potem oboje zwracamy się do odprawiającego nabożeństwo. Z jakiegoś powodu spodziewam się zobaczyć rabina Solomona, kiedy jednak otwieram oczy, stoję przed Jezusem wiszącym na krzyżu.
Faith przytula się do mnie.
– Czemu jesteś goła? – pyta. – I czemu tu śpisz?
Ze strachem rozglądam się po pokoju, szukając Iana. Kiedy widzę, że go nie ma, w moje myśli wkrada się zwątpienie. Cóż, jest przyzwyczajony do kochanek na jedną noc. Zarabia na życie, uwodząc ludzi w taki albo inny sposób. Ja z jakiegoś powodu zaliczam się do tych osób. Przypominam sobie naszą rozmowę o zawieszeniu broni; czy ostatnia noc była sposobem na powiedzenie, że rozejm dobiegł końca?
– Mamo! – marudzi Faith, szarpiąc mnie za włosy.
– Hej! – Rozcieram głowę, próbując skupić na niej uwagę. – Było mi gorąco, więc zdjęłam bluzę. A ty chrapałaś.
Wydaje się, że Faith przyjmuje moje wyjaśnienia.
– Chcę śniadanie – oznajmia.
– Ubierzemy się, a potem poszukamy czegoś do jedzenia.
Po odejściu Faith tysiące myśli przebiegają mi przez głowę, a żadna nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie jestem dostatecznie wyrafinowana dla mężczyzny takiego jak Ian. Poszedł sobie, bo nie był w stanie spojrzeć mi w oczy. Wrócił do New Hampshire i całemu światu rozpowie, czego się dowiedział o Faith, począwszy od rozmiaru jej butów, na nieudanym spotkaniu z Michaelem skończywszy. Nawet nie pamięta, co wydarzyło się w nocy. Z niesmakiem zamykam oczy. Już to przeżyłam. Już raz zakochałam się w mężczyźnie, którego w wyobraźni nadmuchałam do tak mitycznych rozmiarów, że mogłam patrzeć prosto na niego, a mimo to nie widziałam go wyraźnie.
– Nie miałem takiego zamiaru – powiedział mi przed laty Colin po naszym pierwszym pocałunku. Przyznał, że dwaj skrzydłowi założyli się o dwadzieścia dolarów, że nie uda mu się uwieść mnie w czasie pierwszych korepetycji. Pokręcił głową. – Nie, cofam to. Chciałem cię pocałować. Na początku dla pieniędzy, ale potem wszystko się zmieniło. Naprawdę bym się ucieszył, gdybyś czasami się ze mną umówiła.
Trzy dni później poszliśmy do kina. Później do innego. I na kolację. Dość szybko, choć wydawało się to mało prawdopodobne, staliśmy się nierozłączni; w kampusie ciągle widywano go ze mną uwieszoną na jego ramieniu. Byłam drobna, koścista, zajęta bez reszty nauką i ta sytuacja oszałamiała mnie, uderzała do głowy. Udawałam, że nie słyszę prychających pogardliwie cheerleaderek ani kolegów z drużyny, pytających, czy przerzucił się na pieprzenie małych chłopców.
Colin powiedział, że mnie lubi, bo jestem słodka i potrafię rozmawiać na właściwie każdy temat z przekonaniem i znajomością rzeczy – w przeciwieństwie do większości debiutantek z balów Magnolia Queen, które zwykle się koło niego kręciły. Ale Colin był przyzwyczajony do takiego rodzaju dziewcząt i nieświadomie lub celowo krok po kroczku zmienił mnie w jedną z nich: przynosił mi opaski do włosów, częstował krwawą mary w niedzielne poranki, kupił mi nawet sznur fałszywych pereł, które nosiłam do wszystkiego, począwszy od koszul marki Izod pożyczanych z jego szafy, skończywszy na własnych swetrach. Robiłam to, o co mnie prosił, a co więcej, poświęciłam się przekształceniu w WASP – a * z taką samą gorliwością, z jaką traktowałam studia. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Colin interesował się bardziej osobą, w którą może mnie zmienić, niż tą, którą już byłam. Wstrząsnął mną fakt, że w ogóle go zainteresowałam.
W wieczór zimowego balu w bractwie Colina włożyłam prostą czarną sukienkę i sznur pereł, a także specjalny stanik, który sprawiał wrażenie, że istotnie mam coś do podtrzymania. Byłam zdecydowana, że zdam ten egzamin. Ale na kwadrans przed spotkaniem Colin zadzwonił.
– Jestem chory. Od godziny wymiotuję.
– Zaraz do ciebie przyjdę – powiedziałam.
– Nie. Chcę się przespać. – Zawahał się, potem dodał: – Przykro mi, Mariah.
Mnie nie było przykro. Nie mogłam być pewna, że zachowam się właściwie na imprezie w bractwie, ale dobrze wiedziałam, jak opiekować się chorym. Znowu przebrałam się w spłowiałe dżinsy i poszłam do miasta, gdzie kupiłam bulion z kurczaka, kwiaty i magazyn z krzyżówkami. I wróciłam do akademika Colina.
Jego pokój był pusty.
Zostawiłam parujący bulion na progu i zaczęłam bez celu wędrować po kampusie. Czy na dnie serca nie spodziewałam się czegoś takiego? Czy nie mówiłam sobie, że to nadejdzie? Śnieg osiadał na moich ramionach, kiedy skręciłam w uliczkę z męskimi akademikami. Odbywały się tam huczne imprezy, śmiech i opary alkoholu wylewały się przez otwarte okna. Podkradłam się pod salę bractwa, do którego należał Colin, stanęłam na skrzynce po mleku i zajrzałam do środka.
Futboliści i dziewczęta uformowali węzeł gordyjski, czerń fraków przeplatała się z barwnymi plamami satyny. Colin stał twarzą do mnie, śmiejąc się z żartu, którego nie słyszałam, i obejmował w talii piękną rudowłosą dziewczynę. Wpatrywałam się w niego tak długo, że musiała minąć chwila, nim uświadomiłam sobie, że Colin też patrzy na mnie.
Ścigał mnie przez cały kampus do mojego pokoju.
– Mariah! Musisz pozwolić, żebym się wytłumaczył!
Otworzyłam drzwi.
– Byłeś chory – powiedziałam.
– Byłem! Przysięgam! – mówił cicho, łagodnie. – Kiedy się obudziłem, zadzwoniłem do ciebie, ale nie odebrałaś. Przyszli chłopcy i przekonali mnie, żebym poszedł na imprezę. Anette… cóż, ona nic nie znaczy. Akurat tam była.
Czy ja też nic nie znaczyłam? Akurat byłam pod ręką?
Colin ujął w dłonie moją twarz.
– Ale wyszedłem, żeby być tutaj z tobą – powiedział, czytając mi w myślach.
Jego oddech padał na moje usta dziwną mieszaniną mięty i szkockiej. Przypomniałam sobie, jak Colin opowiadał o obłaskawianiu koni w stadninie w Wirginii: dmuchał im w nozdrza, żeby nie bały się jego zapachu.
– Colin – szepnęłam – dlaczego ja?
– Bo jesteś inna niż oni. Mądrzejsza i lepsza, i sam nie wiem, myślę, że jeśli będę z tobą, wszystko się zmieni i może ja też będę inny.
To było zdumiewające, Colin jakimś sposobem znalazł nowe wytłumaczenie faktu, że zawsze pozostawałam na obrzeżach: nie dlatego, że nie byłam dość dobra dla pozostałych, ale dlatego, że czekałam, aż pozostali dołączą do mnie. Pocałowałam go.
Później rozebraliśmy się i Colin, wznosząc się nade mną niczym wielki ptak, zasłaniający słońce, zapytał:
– Na pewno tego chcesz?
Byłam o tym przekonana, co więcej, całe życie czekałam na ten pierwszy raz z mężczyzną, który zna mnie lepiej niż ja. Kiwnęłam głową i wyciągnęłam do niego ręce, spodziewając się magii.
Kiedy Ian wchodzi do domku, oboje nieruchomiejemy. Z szaloną precyzją kładę łyżkę koło miski z płatkami, on starannie zamyka za sobą drzwi.
Tym razem, mówię sobie, nie pozwolę, żeby to się zdarzyło. Zaplatam dłonie na kolanach, żeby Ian nie zobaczył, jak drżą. On nie jest Colinem, a ja nie jestem taka bezbronna jak wtedy.
Nagle uświadamiam sobie, dlaczego wiele lat temu nie byłam w stanie odrzucić Colina. Pojmuję, że znowu angażuję się w związek z mężczyzną, który na pewno mnie zrani. Z mojego doświadczenia wynika, że miłość niewiele ma wspólnego z moim pożądaniem drugiej osoby. Dla mnie znacznie bardziej kuszące jest to, że ktoś pragnie mnie.
Ian spotyka się ze mną w połowie kuchni i bez słowa bierze mnie w objęcia. Wewnątrz cała drżę. Nie całuje mnie, nie gładzi, tylko obejmuje, aż wreszcie poddaję się impulsowi, by zamknąć oczy i pozwolić mu prowadzić.
Ian wręcza Mariah swoją komórkę i patrzy, jak ta znika w sypialni, by na osobności porozmawiać z matką. Nie może jej za to winić. Chociaż cudownie jest ją pieścić, w gruncie rzeczy wciąż są dla siebie obcy.
On nie powiedział jej o porannej wizycie u Michaela, ona woli być sama w czasie rozmowy z Millie.
– Co powiesz na remika? – Ian zwraca się przyjacielskim tonem do Faith.
Dziewczynka spogląda na niego czujnie znad książeczki do kolorowania. Cóż, ją też Ian rozumie. Kiedy ostatnio się widzieli – w Lockwood – burczał i krzyczał. Uśmiecha się szerzej, postanawiając roztoczyć cały swój urok, choćby tylko ze względu na Mariah.
Nagle Mariah staje w drzwiach z twarzą białą jak kreda.
– Musimy wracać do domu – mówi.
Boston, Massachusetts
W Watykanie jest urzędnik, którego obowiązki polegają wyłącznie na wynajdywaniu dziur w dziejach kandydatów do świętości. Bada każdy czyn, każde słowo napisane i wypowiedziane przez rzekomo cnotliwą osobę po to, by znaleźć jedno potknięcie, jedno przekleństwo, jedno odstępstwo od wiary, które uniemożliwi kanonizację. Dla przykładu mógłby wygrzebać fakt, że 9 lipca 1947 roku matka Teresa opuściła nieszpory albo że w gorączce użyła imienia Pana nadaremno. Kościół katolicki ma nazwę dla tej funkcji: orędownik wiary, inaczej adwokat diabła.
Ksiądz Paul Rampini uważa, że doskonale nadawałby się do tej funkcji.
Tylko że nie mieszka w Rzymie. Od szesnastu lat wykłada w seminarium w Bostonie i nie jest dostatecznie ważną personą, by powierzono mu ten urząd. Mimo to Rampini często miał styczność z fałszywymi pretendentami do świętości. Jako jednego z najwybitniejszych teologów na północnym wschodzie kraju wzywano go, gdy wizjonerzy zaczynali rozpowszechniać swoje heretyckie interpretacje. Z czterdziestu sześciu badanych przez niego przypadków ani jeden nie doczekał się pozytywnej oceny w raporcie składanym biskupowi. A większość paplała o tym, co zwykle: świetlistych postaciach Matki Boskiej, krucyfiksie pojawiającym się we mgle nad doliną, Jezusie mówiącym ludziom, że godzina sądu jest blisko.
Idea żeńskiego Boga nie odpowiada Rampiniemu.
Wyłącza silnik w swojej hondzie i otwiera aktówkę. Różowa broszura Towarzystwa Boga Matki leży na wierzchu stosu. Rampini ledwo może na nią patrzeć. Co innego, gdy ktoś taki jak on, ksiądz wykładający w seminarium, człowiek, który życie poświęcił teologii, ocenia personifikacje bóstwa, a zupełnie co innego, gdy siedmioletnia dziewczynka – w dodatku Żydówka! – zaczyna twierdzić, że Bóg jest matką.
Podobno dziewczynka uzdrawia. Cóż, Rampini mógłby to zaakceptować, o ile dostarczone mu zostaną odpowiednie dowody. I podobno mała ma stygmaty – chciałby zobaczyć je na własne oczy. Ale mówienie, że Bóg odwiedza ją pod postacią kobiety… to z całą pewnością herezja.
Ojciec Rampini sprawdza swój wygląd w lusterku wstecznym, wsuwa skórzaną aktówkę pod pachę i wysiada, wygładzając czarną koszulę i poprawiając białą koloratkę.
Drzwi probostwa się otwierają, w progu staje ksiądz MacReady. Przez ułamek sekundy obaj mierzą się wzrokiem: proboszcz i wykładowca z seminarium, spowiednik i naukowiec, Irlandczyk i Włoch. MacReady robi krok do przodu, wypełnia sobą drzwi, uniemożliwia wejście gościowi.
Równie szybko się cofa.
– Mam nadzieję, że podróż upłynęła księdzu dobrze? – pyta.
– Koło Brattleboro trochę padało – odpowiada Paul.
Wzajemna niechęć rozpływa się w zawodowej uprzejmości ni czym dym.
– Proszę wejść – mówi MacReady, rozglądając się. – Pozwoli ksiądz, że wezmę bagaż?
– Nie trzeba. Nie sądzę, bym został na długo.
To dla MacReady'ego jest nowina. Chociaż nie cieszy go perspektywa dzielenia domu z jakimś nadętym prostakiem z seminarium Świętego Jana, wie, że postawi się w złym świetle, jeśli odpowiednio go nie ugości.
– To żaden problem.
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu jestem przekonany, że będę w stanie zakończyć tę sprawę w kilka godzin.
Słysząc to, Joseph MacReady wybucha śmiechem.
– Naprawdę? Może jednak ksiądz wejdzie.
W samolocie z Kansas City Ian nie siedzi z Faith i ze mną, bo nie chcemy na siebie zwracać uwagi. Po godzinie lotu, kiedy Faith ogląda film, przekradam się niepewnie do mrocznej pierwszej klasy i zajmuję miejsce koło Iana. Wyciąga rękę nad podłokietnikiem i ściska moją dłoń.
– Cześć.
– Cześć.
– Co u was?
– W porządku. Na śniadanie mieliśmy płatki. A ty?
– Naleśniki.
– Och – odpowiadam uprzejmie, myśląc przy tym, że nie taką rozmowę powinni prowadzić ludzie, którzy poprzedniej nocy tak magicznie się kochali.
– Zastanawiałaś się nad przesłuchaniem?
Powtórzyłam Ianowi, co powiedziała mi mama: Joan Standish dostała wiadomość, że Colin wystąpił do sądu o przyznanie mu opieki nad Faith.
– Co mogę zrobić? Powie, że Faith nie powinna mieszkać z setką ludzi, którzy robią jej zdjęcia i zadają pytania, kiedy tylko wystawia nos za drzwi. Kto nie przyzna mu racji?
– Wiesz, że zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc – mówi Ian, ale ja tego nie wiem, nie mam o tym pojęcia.
Teraz, kiedy wracamy do domu, różnice pomiędzy nami nabierają wyrazistości, zmieniają się w pole minowe, które całkowicie przysłania pozbawiony szwów krajobraz z ubiegłej nocy. Po opuszczeniu tego samolotu Ian i ja siłą rzeczy znajdziemy się po przeciwnych stronach barykady.
Oboje siedzimy w milczeniu, pogrążeni w ponurych rozmyślaniach. Po chwili Ian ujmuje moją dłoń i odwraca ją w swojej.
– Muszę ci coś powiedzieć, Mariah. Chciałem, żeby Faith się nie udało. Myślałem, że dla rozgłosu każesz jej odgrywać ten… proroczy spektakl. Rozmyślnie postarałem się zdobyć twoje współczucie, żebyś zaprowadziła ją do Michaela.
– Mówiłeś mi to…
– Wysłuchaj mnie do końca, dobrze? Robiłem i mówiłem wszystko, żeby was przekonać do tej wizyty, powiedziałem ci też, że zaczynam wierzyć Faith. To było kłamstwo, kolejny sposób na zapewnienie sobie waszej współpracy. Tamtego wieczoru byłem napalony. Nagrałem cię, jak mówiłaś, że Faith spróbuje wykorzystać swoją moc uzdrawiania. A w Lockwood nagrałem całe to cholerne fiasko. Miałem zamiar zdemaskować waszą grę.
Wstrząśnięta, ledwo zdołałam poruszać ustami.
– Więc masz swój dowód.
– Nie. Kiedy Michael dostał ataku i uświadomiłem sobie, że Faith nie potrafiła dokonać cudu, wpadłem we wściekłość. Miałem swoją historię, ale nic dla mnie znaczyła, skoro Michael wciąż się kołysał. Okłamałem cię, Mariah, ale siebie też okłamałem. Kiedy chodziło o mojego brata, nie chciałem, by Faith okazała się oszustką. – Patrzy na mnie. – Wrzuciłem taśmę do stawu w Lockwood.
Spuszczam wzrok na kolana. W mojej głowie kołacze się jedno pytanie. Muszę wiedzieć, po prostu muszę.
– Wczoraj w nocy… Czy wtedy też kłamałeś?
Ian unosi moją twarz.
– Nie. W to jedno uwierz, jeśli już nie wierzysz w całą resztę.
Wypuszczam powietrze z płuc, które do tej pory wstrzymywałam, i odsuwam się od niego.
– Chciałam cię prosić tylko o jedną przysługę: żebyś się wstrzymał z emisją programu do rozprawy wstępnej.
– Nie zamierzam mówić na antenie, że Faith nie udało się dokonać cudu.
Głos ma tak cichy, że dopiero teraz pojmuję element, którego wcześniej nie dostrzegłam: każda wzmianka o Faith musi doprowadzić do Michaela.
– Nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział o twoim bracie.
– To nie jest powód. Faith jednak dokonała cudu.
Prostuję się zdumiona.
– Nieprawda. Byłam tam. Widziałam, jak wybiegłeś z pokoju.
– Kiedy wróciłem dzisiaj rano, rozmawiałem z Michaelem. Naprawdę rozmawiałem. Śmiał się ze mnie. A potem mnie objął.
– Och, Ianie.
– To nie trwało długo i najpierw pomyślałem, że mi się przyśniło. Ale nie. Miałem tę minutę z Michaelem, Mariah. Jedną minutę na dwadzieścia pięć lat. – Uśmiecha się smutno. – Jedną niesamowitą minutę. – Twarz mu jaśnieje, gdy się ku mnie zwraca. – Autyzm… na tym nie polega. Nie można go włączać i wyłączać jak światło elektryczne. Nawet w dobre dni Michael zawsze był… osobny, natomiast dzisiaj rano był bratem, jakiego zawsze chciałem mieć, a to wykracza poza możliwości nauki. Nie mogę powiedzieć, że wierzę w Boga, ale… wierzę, że Faith potrafi uzdrawiać.
Tryby w moim mózgu obracają się pośpiesznie. Wyobrażam sobie Iana wychodzącego na trawnik i gromadzącego wokół siebie media. Wyobrażam sobie, jak dziennikarze spijają słowa z jego ust. Wyobrażam sobie poruszenie, które wybuchnie, gdy Ian, najbardziej wpływowy ze wszystkich wątpiących Tomaszów, obwieści, iż tym razem trafił na prawdziwą uzdrowicielkę.
Nigdy nie dadzą spokoju Faith.
– Skłam – mówię szybko. – Powiedz wszystkim, że Faith nie potrafiła nic zrobić.
– Nie kłamię, na tym polega istota mojego programu. Jestem na skraju łez.
– Musisz skłamać. Musisz.
Ian unosi moją dłoń do ust, całuje każdy palec.
– Cichutko. Zastanowimy się, jak to rozwiązać.
– My? – Kręcę głową. – Ianie, nie ma żadnych „nas”. Jesteś ty i twój program, jestem ja i problem opieki nad Faith. Jeśli jedno z nas wygra, drugie przegra.
Przytula moją głowę do ramienia i mówi kojąco:
– Cii. Udawajmy, że minęło pół roku. Ja już wiem, jak nazywało się twoje liceum, którego Disneyowskiego karła lubisz najbardziej, jaką kawę pijesz.
Uśmiecham się niepewnie.
– I w sobotnie wieczory oglądamy filmy na wideo.
– A ja na śniadanie schodzę w bokserkach. I widziałem cię bez makijażu.
– Tego akurat nie musimy udawać.
– Widzisz? – Ian muska wargami moje czoło, usuwając niepokój. – Jesteśmy w połowie drogi.
No. Haverhill, New Hampshire
A.Warren Rothbottam lubi musicale. Lubi je tak bardzo, że za własne pieniądze wyposażył swój gabinet w Sądzie Najwyższym Hrabstwa Grafton w najnowocześniejszy sprzęt stereo i sprytnie ukryte głośniki, przez co ma się wrażenie, że Carol Channing radośnie śpiewa za schludnym rzędem ksiąg prawniczych. Muzyka jednak jest za głośna do pomieszczenia i często wylewa się przez ściany na korytarz. Zasadniczo ludziom to nie przeszkadza. Jeśli już, to nadaje określony charakter sądowi, którego ten przysadzisty i mało wyrazisty budynek, znajdujący się w środku pustkowia, na pewno sam z siebie by nie miał.
Dzisiaj przed zajęciem miejsca za biurkiem sędzia Rothbottam wybrał „Evitę”. Zamyka oczy i przecina dłońmi powietrze, nucąc tak głośno, że słychać go na korytarzu.
– Proszę pana.
Nieśmiały głos wyrywa go z transu i Rothbottam krzywi się gniewnie. Naciska klawisz na interkomie, muzyka przycicha.
– O co chodzi, McCarthy? Lepiej żeby to było coś poważnego.
Urzędnik sądowy trzęsie się ze strachu. Wszyscy wiedzą, że kiedy sędzia Rothbottam słucha nagrania z pierwszą obsadą, nie należy mu przeszkadzać. Ma to coś wspólnego ze świętością muzyki. Ale z drugiej strony, pozew w trybie pilnym to pozew w trybie pilnym. A Malcolm Metz jest zbyt sławnym adwokatem, żeby mógł go zbyć byle urzędnik.
– Bardzo przepraszam, ale pan Metz dzwonił trzeci raz w związku z pozwem.
– Wiesz, co możesz mu powiedzieć, żeby z tym zrobił?
McCarthy przełyka ślinę.
– Domyślam się, panie sędzio. Czy to oznacza, że pozew zostanie odrzucony?
Zirytowany Rothbottam sięga pod biurko i wspaniały śpiew Patti LuPone urywa się w środku wysokiego C. Sędzia nigdy nie spotkał Malcolma Metza, ale człowiek musiałby być ślepy, głuchy i głupi, żeby poruszać się w prawniczych kręgach New Hampshire i nie słyszeć o nim. Suto opłacany cudotwórca z renomowanej kancelarii z Manchesteru prowadzi sprawy odbijające się wielkim echem w telewizji. To bitwa o opiekę nad Baby J, która skończyła się brzydką wojną w sądzie pomiędzy zastępczą matką a rodziną adopcyjną, wygrana sekretarki w sprawie o molestowanie seksualne przez szefa senatora, niedawne fiasko, dotyczące rozwodu mafijnego capo z jego młodą żoną. Rothbottamowi nie zależy na aplauzie publiczności, zostawia to teatrowi. Jeśli dupek w rodzaju Metza chce odgrywać swoje sztuczki, będzie musiał stosować się do reguł sędziego.
– Chwileczkę – mówi Rothbottam do urzędnika. Przesuwa palcem po pozwie o zmianę opieki nad dzieckiem, który Metz złożył dzisiaj rano wraz z prośbą o przesłuchanie jednostronne. Według adwokata, dziecko znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie i należy niezwłocznie usunąć je spod wpływu matki; przesłuchanie jednostronne, zanim pozwana dowie się o wniosku o zmianę opieki.
Akurat takich melodramatycznych bzdur sędzia spodziewałby się od Malcolma Metza.
Rothbottam przegląda akta. White przeciwko White. Miesiąc temu udzielił im rozwodu i wtedy nie było problemu z opieką. Do diabła, co tu się dzieje?
Sędzia dopiero wtedy uświadamia sobie, że mówi głośno, kiedy przez interkom słyszy McCarthy'ego:
– Panie sędzio, to ta dziewczynka, o której mówili w wiadomościach.
– Jaka dziewczynka?
– Faith White. Ojciec chce dostać opiekę nad nią. Siedmiolatka, która wskrzesza martwych, rozmawia z Bogiem i ma stygmaty.
Rothbottam jęczy. Nic dziwnego, że Metz zniża się do przyjazdu do Nowego Kanaanu w New Hampshire.
– Nie znam Metza i wcale nie mam ochoty go poznać, choć podejrzewam, że to szczęście jednak mnie spotka. Znam za to Joan Standish, która na rozprawie rozwodowej reprezentowała matkę. Zadzwoń do Metza i powiedz mu, że ma stawić się u mnie o trzeciej. Joan i jej klientka także przyjdą. Wysłucham jego argumentów o niebezpieczeństwie, w jakim znalazło się to dziecko, i ustalimy datę rozprawy.
– Dobrze, panie sędzio. – Urzędnik wyłącza interkom, obiecawszy, że znajdzie najnowsze artykuły prasowe o Faith White.
Rothbottam.siada na moment za biurkiem, potem podchodzi do regałów i wyjmuje ze stosu nową płytę.
Muzyka z „Jesus Christ Superstar” wypełnia jego gabinet i Rothbottam się uśmiecha. Nie ma nic złego, absolutnie nic złego w tym, by wprawić się w odpowiedni nastrój do czekającej go sprawy.
Manchester, New Hampshire
Malcolm Metz z takim wdziękiem kręci się na skórzanym obrotowym fotelu, że wygląda niczym dwudziestowieczne wcielenie centaura. Gestykulując, kończy opowiadać dowcip swoim trzem totumfackim:
– Więc święty Piotr otwiera bramy nieba i wpuszcza papieża i prawnika. „Wejdźcie, pokażę wam wasze nowe mieszkanie” – mówi im. – Metz rozgląda się po słuchaczach. Zręczny adwokat jest przecież doskonałym aktorem. – Święty Piotr przystaje przed wspaniałym złotym apartamentem na chmurze. Prowadzi ich do środka, pokazuje złote krany w łazience, jedwabną pościel i kosztowne dywany, po czym mówi do prawnika: „To jest twój nowy dom”. Wychodzi z papieżem i zabiera go do malutkiej celi z umywalką i wąskim łóżkiem. „A ty będziesz mieszkał tutaj” – mówi. „Nie, czekaj!” – Metz naśladuje włoski akcent. – „Żyłem pobożnie i przewodziłem Kościołowi katolickiemu, ale muszę tu mieszkać, podczas gdy prawnik dostał apartament. Dlaczego?” Święty Piotr kiwa głową i wyjaśnia: „To prawda, ale widzisz, papieży mamy pełno, a to pierwszy prawnik, który do nas trafił!”.
Sala konferencyjna niemal trzęsie się w posadach od śmiechu – nikt bardziej niż prawnicy nie lubi żartów o prawnikach. Jednakże Metz doskonale zdaje sobie sprawę, że mógłby odczytać na głos nudny jak flaki z olejem dokument prawniczy i gdyby dał znać współpracownikom, że uważa go za zabawny, tarzaliby się po podłodze ze śmiechu. Na dźwięk interkomu unosi dłoń i młodsi adwokaci milkną.
– Połącz go, Peggy – mówi Metz do swojej sekretarki.
Współpracownicy wpatrują się w niego wyczekująco.
– Dobrze. Tak, rozumiem. – Metz odkłada słuchawkę i splata dłonie na lśniącym blacie.
– Panowie i pani – mówi – wniosek o przesłuchanie jednostronne został odrzucony.
Zwraca się do Hunsteada, swojego pierwszego zastępcy.
– Zadzwoń do Colina White'a. Powiedz mu, żeby wbił się w najlepszy garnitur i przyszedł do sądu hrabstwa Grafton o wpół do trzeciej, będę tam na niego czekał. Lee – mówi do drugiego z mężczyzn – powiadom media. Chcę, żeby wiedzieli, że zdaniem ojca, córka jest w niebezpieczeństwie.
Obaj wybiegają, zostawiając Metza z trzecią współpracownicą.
– Przykro mi, panie Metz – mówi Elkland. – Byłoby miło, gdyby się udało.
Metz wzrusza ramionami, porządkując dokumenty.
– Po prawdzie, nie spodziewałem się, że sędzia wyda decyzję na moją korzyść. – Wyrównuje stos teczek. – Złożyłem wniosek, żeby sędzia mógł go odrzucić i w ten sposób się wyładować. Spójrzmy w oczy faktom. To jasne, że żaden małomiasteczkowy sędzia nie chce kogoś takiego jak ja w swojej sali. Wolałem już, żeby Rothbottam wykorzystał wniosek do pokazania mi, kto tu jest szefem, a nie uznał go za element istotny dla sprawy.
Współpracownica jest zdumiona.
– Więc to nie był krok strategiczny? Dziewczynce nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
– A kto to wie, do diabła? Złożenie wniosku o przesłuchanie uszczęśliwiło ojca. Odrzucenie wniosku uszczęśliwiło sędziego. A wiesz, co mnie uszczęśliwi?
– Świadomość, że pan wygra?
Metz klepie ją po ramieniu.
– Wiedziałem, że dobrze robię, zatrudniając cię – mówi.
Nowy Kanaan, New Hampshire
– Matka nie dopuści cię do córki – mówi ksiądz MacReady, obserwując gościa krzątającego się po małym pokoju gościnnym. – I trudno mieć do niej pretensje.
Rampioni odwraca się ku niemu.
– Dlaczego?
– Jest Żydówką. Nie mamy prawa tam być.
– Jest źródłem herezji – koryguje Rampini. – Jeśli nawet taka osoba nie podlega naszej jurysdykcji, możemy przynajmniej mieć wpływ na jej słowa, które sprowadzają dobrych katolików na manowce. – Wiesza marynarkę w szafie. – Z pewnością nie zgadzasz się z kwestią żeńskiego objawienia?
– Wręcz przeciwnie. Kościół przyjął za prawdziwe wiele objawień Marii Panny.
– A mówimy o niej? Nie. Bóg w sukni, Bóg jako matka. – Rampini marszczy brwi. – Nie masz z tym problemu?
MacReady odwraca się. Złożył śluby, które do końca życia zobowiązują go do pomocy innym, ale to nie znaczy, że od czasu do.czasu nie może komuś wetknąć szpilki. Siedzi na stoliku i bębni palcami o jego blat, zerkając na stos książek Rampiniego oraz kalendarz z imieninami świętych, otwarty na dniu siódmego listopada. Święty Albin, czyta. O ile dobrze pamięta, święty Albin zabił złego człowieka, dysząc mu w twarz.
– Może Bóg po prostu wygląda inaczej w oczach siedmiolatki – mówi z namysłem.
– Powiedz to dzieciom z Fatimy – odpowiada Rampini. – Trojgu dzieciom, które w przeciwieństwie do Faith White wszystkie miały tę samą wizję Matki Boskiej. Nie twierdziły, że była ubrana w spodnie albo paliła fajkę wodną. Zobaczyły Marię Pannę w taki sposób, w jaki tradycyjnie się ją przedstawia.
– Ale nie wszyscy mają wizje tradycyjne. Święta Bernadetta mówiła, że Matka Boska przemawiała do niej we francuskim dialekcie.
– Wpływy kulturowe nie stanowią sedna wizji. I co z tego, że Matka Boska rozmawiała z Bernadettą po francusku? Bernadetta była niewykształcona i nie rozumiała, kiedy Matka Boska mówiła o niepokalanym poczęciu. – Rampini zamyka torbę i wsuwa ją pod łóżko. – Z twoich słów i tego, co czytałem, wynika dość jasno, że ta dziewczynka jest oszustką. Ma halucynacje, udało jej się popaść w lekką histerię. Gdyby Faith White istotnie widywała Boga, w żadnym razie nie objawiałby się jej w kobiecej postaci. Albo objawia się Jezus Chrystus, albo nie. – Wzrusza ramionami. – Z większym prawdopodobieństwem traktowałbym te wizje jako sataniczne niż boskie.
MacReady przesuwa palcem po stole, burząc grubą warstwę kurzu.
– Jest solidny, konkretny dowód.
– Racja. Wskrzeszenie i uzdrowienie. Zdradzę ci mały zawodowy sekret. Czytałem o Lourdes, Guadalupie i setce innych miejsc, ale w całym życiu nie spotkałem jeszcze prawdziwego cudotwórcy.
Joseph MacReady patrzy mu w oczy.
– Dobry katolik powiedziałby, że mówisz jak faryzeusz.
Wciąż na wpół śpię, kiedy słyszę głos Iana, dobiegający z siedzenia za Faith.
– Jeszcze ci nie podziękowałem.
Nie otwieram oczu, tylko uważnie słucham.
Faith milczy.
– Zrobiłaś to, prawda? – nalega Ian. – Dałaś Michaelowi tych kilka minut.
– Nikomu nic nie dałam, Ian kręci głową.
– Nie wierzę ci.
– Pan nie wierzy w wiele rzeczy.
– Mów mi po imieniu – mówi Ian z uśmiechem.
– Dobrze.
Oboje wpatrują się w siebie. Faith przygładza koszulkę, Ian prostuje nogi.
– Ian? Możesz trzymać moją mamę za rękę, jeśli chcesz, Ian z powagą kiwa głową.
– Dziękuję ci. – Chwilę się waha. – A mogę potrzymać ciebie? Faith wolno wyciąga dłoń z plastrem przyklejonym na środku.
Ian ostrożnie splata palce z jej palcami. Nie przygląda się plastrowi, nie próbuje zbadać rzekomych stygmatów. Może jednak Faith dokonała cudu.
Millie Epstein otwiera drzwi, spodziewając się Mariah i Faith, wracających do domu, zamiast tego jednak widzi kolejnego mężczyznę w czarnej koszuli i koloratce.
– Co oni robią w tym Rzymie? Klonują was?
Rampini prostuje się na całą wysokość stu dziewięćdziesięciu siedmiu centymetrów.
– Proszę pani, jestem tu, by porozmawiać z Faith White na prośbę jego ekscelencji biskupa Andrewsa z Manchesteru.
– A jego kto prosił? – odpowiada Millie. – Nie chcę być niegrzeczna, ale wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne, by moja córka albo wnuczka zwróciły się do jego wysokości…
– Ekscelencji…
– Nieważne – przerywa Millie. – Proszę posłuchać, mamy tu więcej księży niż na nowojorskiej paradzie w dzień świętego Patryka. Jestem przekonana, że jeden z nich udzieli panu wszystkich niezbędnych informacji. Życzę miłego dnia.
Chce zamknąć drzwi, ale ksiądz jej to uniemożliwia, wstawiając stopę za próg.
– Pani?…
– Epstein.
– Pani Epstein, przeszkadza pani czynnościom podjętym przez Kościół katolicki.
Millie chwilę mu się przygląda.
– A właściwie o co panu chodzi?
Teraz Rampini zaczyna się pocić. Zadaje sobie pytanie, czy nie powinien byt jednak przyjąć propozycji nieznośnego MacReady'ego, który chciał towarzyszyć mu podczas wizyty w domu Faith White. Wtedy perspektywa spędzenia dwudziestu minut na bocznych drogach w towarzystwie tego dziwacznego, liberalnego księdza wydawała się pokutą, na którą żaden sługa boży nie zasługuje. Ale naturalnie nie miał pojęcia o tym smoku strzegącym bramy.
– Dobrze – mówi – dlaczego od razu tego nie załatwimy?
– Słucham?
– Nie lubi mnie pani, pani Epstein. Nie lubi pani księży. Niech mi pani powie dlaczego.
– Widzi pan? Z brzmienia mojego nazwiska wnioskuje pan, że jestem Żydówką, i zakłada, że muszę być uprzedzona.
Rampini zgrzyta zębami.
– Przepraszam. Czy może pani poprosić Faith?
– Nie.
– Co za niespodzianka – mówi Rampini sucho.
Millie splata ręce na piersiach.
– A teraz kłamię, tak? Pewnie zaraz uzna pan, że jestem pokątną lichwiarką, co?
– Nie bardziej niż ja jestem sobowtórem Binga Crosby'ego, który pije za dużo i uwodzi ministrantów – mówi Rampini zirytowany. – Zawsze mógłbym poprosić o współpracę tego policjanta na końcu podjazdu.
– Na szczęście wygraliśmy wojnę o rozdział Kościoła od państwa – odpowiada Millie. – Dzięki wam wszystkim mojej wnuczki nie ma w domu.
Rampini czuje, jak zaczyna mu drgać mięsień w szczęce. Więc to jest ta wskrzeszona z martwych babka? I kogo rozumie przez „was wszystkich”? Kto zmusił dziewczynkę do ucieczki?
Spogląda na zadziorną, pobrużdżoną zmarszczkami twarz pani Epstein i w błysku jej oka dostrzega straszliwy smutek, wywołany tym splotem wydarzeń. Przez ułamek sekundy czuje wyrzuty sumienia.
– Pani Epstein, może gdyby mogła pani udzielić mi pewnych wskazówek, przekazałbym je biskupowi i ustalilibyśmy najlepszy sposób zbadania Faith bez denerwowania jej… czy pani.
Kobieta prycha.
– Myśli pan, że urodziłam się wczoraj?
– Z tego, co słyszałem, nie jest to dalekie od prawdy.
– A gdzie jest ten drugi? Ten sympatyczny ksiądz? – Millie rozgląda się, szukając na dziedzińcu MacReady'ego. – Odgrywacie dobrego i złego glinę?
Teraz Rampiniego boli głowa. Myśli, że ta kobieta świetnie radziłaby sobie po ich stronie w czasach Świętej Inkwizycji.
– Nie jesteśmy partnerami, przysięgam na Boga.
– Tak? – pyta Millie. – Pańskiego czy mojego?
Droga z Bostonu trwała dwie godziny, ale ogrzewanie w wynajętym srebrnym samochodzie wcale mnie nie rozgrzało. We wstecznym lusterku widzę czarnego taurusa, którego wynajął Ian. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy osobno, bo w przeciwnym razie jak wytłumaczylibyśmy fakt, że wracamy do domu razem?
– Kłamstwa – mruczę. – Ciągle nowe kłamstwa.
– Mamusiu? – rozlega się zaspany głos Faith.
– Przespałaś się? – Łapię jej wzrok w lusterku i uśmiecham się. – Musimy o czymś porozmawiać. Po powrocie do domu zostawię cię z babcią i pójdę na spotkanie z prawniczką.
Faith prostuje się.
– Czy to znowu ma związek z tatusiem?
– W pewnym sensie. Tatuś chce, żebyś mieszkała z nim, a ja chcę, żebyś mieszkała ze mną. Miły sędzia zdecyduje, gdzie powinnaś być.
– Dlaczego nikogo nie obchodzi, co ja myślę?
– Mnie obchodzi – mówię.
Faith, przyparta do muru, waha się jednak.
– Czy muszę na zawsze wybrać jedno z was?
– Mam nadzieję, że nie, Faith. – Zastanawiam się, jak najlepiej sformułować następne zdanie. – Ponieważ mnóstwo ludzi będzie się nam przyglądało podczas tej rozprawy, może najlepiej zrobisz, jeśli… powiesz Bogu… że przez jakiś czas musisz Jej istnienie zachować w tajemnicy.
– Jak w domku.
Niezupełnie, myślę. Faith poniosła żałosną klęskę, ukrywając swój sekret.
– Bóg mówi, że to niczyj interes.
Ale tu się myli. To jest interes, kwitnący interes dotacji, zbawienia i nawet ateizmu.
– Zrób to dla mnie, Faith – mówię ze znużeniem. – Proszę.
Chwilę milczy. Później czuję, jak jej dłoń wsuwa się w wąską szczelinę pod oparciem na głowę i masuje napięte mięśnie mojego karku.
Ian przyjeżdża pod dom pół godziny przed Mariah, która zatrzymała się w McDonaldzie, by kupić Faith coś do jedzenia. Skręca na ulicę, zdumiony tym, jak bardzo tłum się powiększył.
Wszystkie sieci telewizyjne mają tu swoje samochody, jest grupa z transparentem, a sekta nie oddala swojej doskonałej pozycji przy skrzynce pocztowej. Zostaje jeszcze morze żarliwych twarzy ludzi, którzy przyszli tu, by ich uzdrowiono, położono na nich dłonie, pobłogosławiono.
Bez problemów miesza się w grupkę swoich współpracowników, bo tak tu tłoczno. Jamesa nigdzie nie widać. Asystenci drepczą za nim rządkiem, ale Ian przepędza ich i wchodzi do przyczepy.
– Nie teraz, dajcie mi odetchnąć.
Ale zamiast usiąść, krąży niespokojnie. Czeka, aż poruszenie na dworze dotrze do niego niczym prąd powietrza, po czym wychodzi i z oddali patrzy, jak Faith i Mariah wysiadają z samochodu.
Mariah jest oszołomiona, Ian widzi to wyraźnie. Prowadzi Faith do domu, zasłaniając ją przed widokiem, chociaż nie istnieje sposób na odgrodzenie jej od ryku tłumu, który wyczekiwał przez tydzień na dziewczynkę. Mariah przekazuje córkę Millie, po czym z nieznajomą kobietą – prawniczką? – maszeruje podjazdem i wsiada do jeepa.
Ian przepycha się do przednich szeregów, pomiędzy rojących się ludzi, którzy dotykają błotników i drzwi jeepa, zwalniającego na końcu podjazdu. Policja odsuwa tłum, samochód wolniutko posuwa się do przodu, Ian wpatruje się w okno od strony pasażera, siłą woli zmuszając Mariah, by na niego spojrzała. Robi to, gdy jeep skręca na drogę, Ian uśmiecha się do niej zachęcająco, a ona wygina szyję, odwraca się na siedzeniu i przyciska palce do szyby, jakby chciała go dotknąć.
<a l:href="#_ftnref13">*</a> WASP – biały protestant anglosaskiego pochodzenia.