38471.fb2 Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Rozdział czternasty

Innych wybawił, siebie nie może wybawić.

Ewangelia wg św. Mateusza, 27,42

3 grudnia 1999 – rano

Kiedy Faith była niemowlęciem, Mariah czasami wciąż się dziwiła na widok dziecka śpiącego obok niej lub ssącego jej pierś, i wówczas ogarniało ją wielkie przerażenie. Lata rozciągały się przed nią jak czerwone linie dróg na mapie, pełne niebezpieczeństw i błędów. Na tamtym etapie życie Faith było proste, pozbawione blizn. Zadanie Mariah polegało na dopilnowaniu, by to się nie zmieniło.

Dość szybko stało się dla niej jasne, że z tego zadania nigdy nie będzie umiała dobrze się wywiązać, że zawsze będzie jej towarzyszyło uczucie nieudolności. W żadnym razie nie nadawała się na matkę, wiedziała przecież, że jest w takim samym stopniu pełna wad, w jakim to dziecko jest doskonałe. W ułamku sekundy mogło stać się coś złego: trzęsienie ziemi, grypa, smoczek, który wpadł do ścieku. Spoglądała na buzię swojej córki i widziała wypadki, które czekają tylko na okazję. A potem wzrok jej się przejaśniał i widziała wyłącznie miłość, studnię tak głęboką, że choćbyś nie wiem jak próbował, nigdy nie dotrzesz do jej dna, możesz tylko wstrzymać oddech na widok tej przerażającej głębi.

Faith porusza się i Mariah natychmiast się ku niej odwraca. Zabandażowane dłonie Faith poruszają się po pościeli, po czym chowają pod dłońmi Mariah. Faith nieruchomieje i uspokaja się.

Nagle Mariah zadaje sobie pytanie, czy właśnie chwile jak ta nie są najważniejsze przy ocenianiu, czy ktoś jest dobrym rodzicem: świadomość, że nieważne, jak bardzo się starasz, nie będziesz w stanie ochronić swojego dziecka przed tragediami, pomyłkami, koszmarami. Może zadanie matki nie polega na dawaniu schronienia, ale obserwowaniu, jak dziecko nabiera rozpędu… i łagodzeniu upadku, kiedy jest po wszystkim.

Mariah przyciska dłonie do ust. Musi, w przeciwnym wypadku na pewno zacznie głośno, chrapliwie szlochać albo krzyczeć na jedną z mających dobre intencje pielęgniarek, żeby zostawiła w spokoju jej córkę.

– Nie rozumiem – mówi Millie cicho, stojąc z Mariah kilka kroków od łóżka Faith. – Nigdy dotąd nie była tak bardzo chora. Może to jakaś infekcja, którą złapała podczas krwotoku.

– To nie jest infekcja – szepcze Mariah. – Ona umiera.

Millie patrzy na nią z przestrachem.

– Na litość boską, dlaczego tak mówisz?

– Popatrz na nią.

Faith jest blada. Dłonie, z których wciąż sączy się krew, owinięte są tymi samymi co wczoraj bandażami. Gorączka ze 104 skoczyła do 106 stopni mimo chłodnych kąpieli, przemywania alkoholem, dawek advilu i tylenolu, podawanych dożylnie. Obserwowanie jej wprawia Mariah w zdenerwowanie. Łapie się na tym, że patrzy na nieznaczne ruchy nozdrzy Faith i liczy, ile razy podnosi się jej klatka piersiowa.

Millie zaciska usta i idzie do cichej recepcji.

– Czy dzwonił Colin White? – pyta; telefony do pokoju Faith przełączają tutaj, żeby dziewczynka mogła spać.

– Nie, pani Epstein – odpowiada pielęgniarka. – Jak zadzwoni, od razu was zawiadomię.

Millie nie wraca do Faith, tylko idzie korytarzem. Opiera się o ścianę i chowa twarz w dłoniach.

– Pani Epstein?

Pośpiesznym ruchem wyciera łzy i widzi doktora Blumberga.

– Proszę nie zwracać na mnie uwagi. – Pociąga nosem.

Idą razem, zwalniając kroku przed salą Faith.

– Nastąpiła jakaś zmiana od wczorajszego wieczoru?

– Według mnie, nie – odpowiada Millie, zatrzymując się w progu. – Martwię się o Mariah. Może mógłby pan z nią porozmawiać.

Doktor Blumberg kiwa głową i wchodzi do pokoju. Mariah unosi wzrok na czas, by zobaczyć, jak pielęgniarki pierzchają. Lekarz przyciąga sobie krzesło.

– Jak się pani czuje?

– Wolałabym porozmawiać o Faith – odpowiada Mariah.

– Cóż, nie wiem, co na razie mógłbym zrobić. Ale pani… dać pani środek na sen?

– Chcę, żeby Faith się obudziła i wróciła ze mną do domu – odpowiada Mariah stanowczo, wpatrując się w ucho Faith. Kiedy Faith była malutka, Mariah obserwowała, jak krew krąży pod cienką powłoką skóry, i myślała, że niemal widzi płytki i ciałka, energię przepływającą przez maleńką postać. Blumberg wsuwa złożone dłonie między kolana.

– Nie wiem, co się z nią dzieje. Rano przeprowadzę kolejne badania laboratoryjne. I dołożę wszelkich starań, by było jej wygodnie, ma pani na to moje słowo.

Mariah wpatruje się w lekarza.

– Chce pan wiedzieć, co się z nią dzieje? Ona umiera. Jak to możliwe, że ja to widzę, choć nie jestem lekarzem?

– Ona nie umiera. Gdyby tak było, powiedziałbym pani.

Mariah z pasją skupia wzrok na twarzy Faith, na cieniach pod jej oczami, małym nosku. Nachyla się nad nią tak bardzo, że tylko Faith może usłyszeć jej słowa, i szepcze:

– Nie odchodź ode mnie. Nie waż się. Nie zrobiłaś tego przez wiele lat. Nie rób tego teraz.

– Mariah, kochanie, musimy iść do sądu. – Millie klepie swój zegarek. – Dziesiąta.

– Nie idę.

– Nie masz wyboru.

Mariah odwraca się tak szybko, że Millie robi krok do tyłu.

– Nie idę. Nie zostawię jej. – Dotyka policzka Faith. – Mam wybór.

Jedyne ustępstwo, jakie Joan Standish robi ze względu na fakt, że dzisiaj stanie twarzą w twarz w sali sądowej ze sławetnym Malcolmem Metzem, jest dodanie do rozkładu zajęć kwadransa na ćwiczenie pośladków. Robi to między myciem zębów a piciem kawy, gwałtownie ściskając, rozluźniając i podnosząc, przez co cała jest spięta i zlana potem. W trakcie ćwiczeń z lubością sobie wyobraża Metza gapiącego się na jej pupę, kiedy po wygraniu sprawy będzie szła korytarzami sądowymi.

Tak więc rano w dzień rozprawy Joan ćwiczy, bierze prysznic i wyjmuje z szafy kostium z czerwonej wełenki. Jest klasyczny, ale jaskrawy, a ona – gotowa uciec się do każdej sztuczki, byle odciągnąć uwagę od Malcolma Metza.

Nad talerzem płatków przypomina sobie, że w baku już prawie nie ma benzyny. W myślach klepie się z uznaniem po plecach za zwracanie uwagi na szczegóły; może w tej samej chwili Metz skazany jest na dziesięciominutowe spóźnienie, bo zapomniał zatankować. Joan ostrożnie myje ręce, by nie zachlapać kostiumu, i bierze spakowaną wieczorem aktówkę.

Wychodzi dwadzieścia minut przed czasem, bo uważa, że dobrze jest być trochę wcześniej; nie ma pojęcia, że niedługo po jej wyjściu w domu rozdzwonił się telefon.

Joan czuje, jak idealny stożek spokoju, którym się otoczyła, pęka w chwili, gdy widzi biegnącą ku niej Millie Epstein. Kobieta jest wyraźnie poruszona.

– Powiedz mi, że Mariah jest w toalecie – mówi Joan niespokojnie.

– W szpitalu. Dzwoniłam do ciebie.

– Co?!

– To nie tak, jak myślisz – wyjaśnia Millie. – Chodzi o Faith. Jest bardzo chora i Mariah nie chce jej zostawić.

– Cholera – mruczy Joan, podczas gdy do stołu powoda podchodzą Malcolm Metz, Colin i młoda prawniczka.

– Joan – mówi sympatycznym tonem Metz. – Mam zagadkę dla ciebie: Jaka jest różnica między prawnikiem a sumem?

– Nie teraz. – Joan mgliście uświadamia sobie, że widownia sądu, zwykle pusta w czasie rozpraw o przyznanie opieki, jest zatłoczona do granic możliwości dziennikarzami.

– Jeden żywi się ścierwem i żyje na dnie – mówi ze śmiechem Metz – a drugi to ryba.

– Mów za siebie – odpowiada Joan, wyjmując z aktówki papiery.

– Proszę wstać, sąd idzie.

Joan wstaje, unosząc w ostatnim momencie wzrok. Sędzia Rothbottam kartkuje dokumenty na biurku, po czym patrzy na adwokatów.

– Pani Standish, czegoś pani brakuje?

– Mojej klientki, wysoki sądzie. Mogę podejść? Rothbottam wzdycha.

– Wiedziałem, że ta sprawa nie będzie łatwa. Proszę.

Metz przyłącza się do Joan, minę ma jak kot, który połknął kanarka.

– Wysoki sądzie – mówi Joan – to nagła sprawa. Córka mojej klientki znalazła się wczoraj wieczorem w szpitalu i moja klientka nie chce odejść od jej łóżka. Proszę o odroczenie sprawy do czasu wypisania dziewczynki do domu.

– W szpitalu? – Rothbottam szuka potwierdzenia u Metza, który wzrusza ramionami. – Czy ona umiera?

– Nie przypuszczam – odpowiada Joan. – Jak rozumiem, Faith cierpi na niewytłumaczalny medycznie krwotok.

– Tak zwane stygmaty – wtrąca Metz.

– Lekarze jeszcze nie doszli do takiego wniosku – rzuca gniewnie Joan.

Rothbottam patrzy na nich gniewnie.

– Jeśli będę potrzebował tłumacza, panie Metz, do pana pierwszego się zwrócę. Pani Standish, rozumiem, że dziewczynka jest w ciężkim stanie?

– Tak… tak myślę, wysoki sądzie.

– Rozumiem. Jednakże ojcu dziecka udało się przyjść do sądu; oczekuję, że matka zrobi to samo. I proszę nie myśleć, że nie potrafię przejrzeć tej sztuczki z „aniołem miłosierdzia”. Mój kalendarz aż do Bożego Narodzenia jest koszmarnie zapełniony. Odrzucam wniosek o odroczenie. Ma pani dwadzieścia minut na przekonanie klientki, żeby przyszła do sądu, w przeciwnym razie wyślę po nią szeryfa, który doprowadzi ją w kajdankach. Rozprawa zostanie wznowiona o wpół do jedenastej.

– Zanim moja koleżanka pójdzie po powódkę, wysoki sądzie – wtrąca Metz – potrzebny mi nakaz sądowy.

– Doprawdy? – odpowiada sędzia sucho.

– Wysoki sądzie, czas jest tutaj absolutnie istotny, dlatego potrzebny mi nakaz w trybie pilnym, który może zaważyć na życiu tej dziewczynki.

– Do diabła, o czym ty mówisz? – pyta Joan. – Nakaz w trybie pilnym? Teraz?

Metz obnaża zęby.

– Dlatego tak się to nazywa, Joan.

– Dość tego – oznajmia Rothbottam. – Chcę was oboje widzieć w moim gabinecie. Natychmiast.

Joan podchodzi do stołu po notatnik. Kiedy sędzia opuszcza salę, biegnie do drzwi i kiwa na Millie, która jako świadek nie siedzi w sali, ale też nie wolno jej się za bardzo od niej oddalać.

– Stań na głowie, ale ją tu sprowadź – syczy. – Lepiej niech będzie w sądzie, jak wyjdę z gabinetu, w przeciwnym wypadku doprowadzi ją policja.

Kiedy Joan wchodzi do gabinetu, Metz już siedzi w wygodnym fotelu. Rothbottam czeka, aż Joan także usiądzie, po czym mówi:

– Panie Metz, co pan wyprawia? To nie jest Manchester, to nie jest Nowy Jork. To nie jest cyrk z trzema arenami, w którym lubi pan odgrywać swoje przedstawienia. To jest Nowy Kanaan, chłopcze. Teatralnymi gestami nic pan tu nie osiągnie.

– To nie jest teatralna sztuczka, panie sędzio. Potrzebny mi sądowy nakaz dla Mariah White, zabraniający jej zbliżania się do córki.

Joan wybucha śmiechem.

– Malcolm, sam sobie nie wierzysz.

– Panie sędzio, pominę milczeniem wybuch mojej koleżanki. Niepokoiłem się, kiedy fizyczne obrażenia Faith dotyczyły jej dłoni, ale sytuacja się pogorszyła i teraz dziewczynka leży w ciężkim stanie w Connecticut Valley Medical Center. Pozwoliliśmy sobie skontaktować się z ekspertem, który już jedzie do nas z Zachodniego Wybrzeża. Wyjaśni on, dlaczego mamy podstawy do twierdzenia, że Mariah White wykazuje klasyczne cechy osoby cierpiącej na zespół Münchausena, choroby psychicznej, która powoduje, że chory krzywdzi swoje dziecko.

Joan mruży oczy, węsząc podstęp. Jest dostatecznie sprytna, by wiedzieć, że Metz nie wyciągnął z dnia na dzień tej strategii z kapelusza. Przygotowywał ją od jakiegoś czasu, z całą pewnością na tyle długo, by przedstawić swojego eksperta. Ten niespodziewany świadek nie jest żadnym zaskoczeniem – w każdym razie nie dla Metza.

Jednakże Metz zdaje się uosobieniem niewinności i słusznej troski.

– To skomplikowane zaburzenie. Matka wywołuje u dziecka chorobę fizyczną lub psychiczną, żeby zwrócić uwagę na siebie. Jeśli dziecko pozostanie pod opieką matki, Bóg tylko wie, czym może się to skończyć. Paraliżem, śpiączką, nawet śmiercią. Bez wątpienia ta kwestia wpłynie na decyzję, któremu z rodziców zostanie przyznane prawo do opieki, na razie jednak, panie sędzio, zwracam się z prośbą o ochronę Faith przez wydanie pani White zakazu zbliżania się do córki na czas rozprawy.

Joan czeka, aż Metz skończy mówić, po czy wybucha śmiechem.

– Panie sędzio, pozwoli mu pan na to?

Metz nie zaszczyca jej nawet jednym spojrzeniem.

– Proszę wysłuchać argumentów, panie sędzio. Odseparowanie dziecka od matki zwykle pozwala psychiatrom na zdiagnozowanie tego syndromu. Jeśli matka nie ma dostępu do dziecka, ono nagle przestaje chorować. – Pochyla się ku sędziemu. – Panie sędzio, co ma pan do stracenia? To sytuacja, w której można tylko wygrać. Jeśli Mariah White nie cierpi na zespół Münchausena… cóż, Faith i tak jest w szpitalu pod dobrą opieką. W przeciwnym wypadku uratuje pan dziecku życie. Jaką szkodę może wyrządzić nakaz wydany do czasu, aż wysłucha pan mojego świadka i wyrobi sobie własną opinię?

Sędzi Rothbottam zwraca się do Joan.

– Ma pani coś do powiedzenia, pani Standish?

Joan spogląda na Metza, potem na sędziego.

– To wierutne bzdury, panie sędzio. Po pierwsze, w przeciwieństwie do klienta pana Metza, dla którego najwyraźniej własny interes jest najważniejszy, moja klientka nie stawiła się w sądzie, ponieważ musi czuwać przy córce. To zasługuje na pochwałę, a nie zakaz zbliżania się. Po drugie, pan Metz usiłuje odwrócić uwagę od przywiązania mojej klientki do córki, powołując się na jakąś chorobę. Nie wiem, na czym polega ten syndrom, nie mam nawet pojęcia, jak to cholerstwo się pisze. Proces rozpoczyna się za niecałe pół godziny i jestem do niego przygotowana, a tu nagle Metz powołuje się na rzadkie zaburzenie – choć nie przypominam sobie, żeby miał dyplom z psychologii, skoro już o tym mowa – i potrzebuję czasu, żeby znaleźć materiały na ten temat i przygotować swoją strategię.

– Em, ü, en – mówi Metz wolno.

– Idź się utop.

Metz unosi dłonie w geście udanej obrazy.

– Tylko podpowiadałem, jak się to cholerstwo pisze.

– Jeszcze nie skończyłam, Metz. – Joan zwraca się do sędziego. – On nie może powoływać nowego świadka w dniu – nie, poprawka – w chwili, gdy proces się rozpoczyna. To nie fair.

– Panie Metz – mówi sędzia – Jeśli odrzuci pan wszystkie monologi, którymi z całą pewnością ubarwi pan swoje wystąpienia, ile czasu zajmie panu przesłuchanie pozostałych świadków?

– Nie wiem. Chyba do jutra.

Rothbottam chwilę się zastanawia.

– Dobrze. Wydam czasowy zakaz zbliżania się. Wierzymy panu na słowo. Teraz zaczniemy posiedzenie, a pan, panie Metz, swojego eksperta od Münchausena zostawi na koniec. Potem spotkamy się w moim gabinecie, żeby sprawdzić, czy pani Standish potrzebuje więcej czasu na przygotowanie swoich pytań.

– Myślę, że byłoby korzystne, gdyby wszyscy na początku usłyszeli zeznanie o tym zaburzeniu…

– Ma pan szczęście, że zgodziłem się na powołanie tego świadka, kropka. Taki układ mi się podoba: dziecko jest bezpieczne, Joan ma co najmniej dzień na przygotowanie się, a szczerze mówiąc, Metz, guzik mnie obchodzi, co pan myśli. – Sędzia strzela palcami, po czy wskazuje na drzwi. – Państwo pozwolą?

Wcześnie rano do pokoju Faith wchodzi ksiądz MacReady. Zatrzymuje się na moment w progu, poruszony widokiem intubowanej, śmiertelnie nieruchomej Faith i drzemiącej Mariah, która trzyma córkę za rękę. Może to nie jest odpowiednia pora, by im przeszkadzać; ksiądz usłyszał od jednej z parafianek, że dziewczynkę wieczorem odwieziono karetką do szpitala, i chciał ją odwiedzić. Wycofuje się cicho, ale skrzypienie butów na linoleum wyrywa Mariah ze snu.

– Och – mówi i chrząka. Kiedy poznaje gościa, wyraźnie się denerwuje.

– Dlaczego ksiądz tu przyszedł?

MacReady dodaje dwa do dwóch i uświadomią sobie, że z jakiegoś powodu Mariah myśli, iż wezwano go, by udzielił ostatniego namaszczenia. To niemożliwe, skoro Faith nie jest katoliczką, choć z drugiej strony fakt ten wcześniej nie powstrzyma! go od wkroczenia w jej życie. Siada obok Mariah na krześle.

– Jestem tu jako przyjaciel, nie ksiądz.

Spogląda na drobną, ściągniętą buzię Faith – taką małą, a będącą powodem tylu kontrowersji.

– Znowu dłonie?

Mariah potakuje.

– I gorączka. Odwodnienie. Krzyki i ataki. – Pociera twarz. Tym razem było o wiele gorzej.

– Ataki? Mariah drży.

– Colin i ja… ledwo mogliśmy ją utrzymać. Kiedy to się stało pierwszy raz, straciła przytomność. Ale tym razem… tym razem cierpiała.

MacReady łagodnie gładzi Faith po policzku.

– Eli, Eli, lama sabachtani – mruczy. Mariah nieruchomieje.

– Co ksiądz powiedział? Zaskoczony odwraca się ku niej.

– To po hebrajsku.

Mariah myśli o wieczorze, kiedy Faith wołała kogoś imieniem Eli. Nie jest pewna innych nieznanych sylab, ale tak właśnie mogła jęczeć Faith. Mówi o tym księdzu.

– To fragment Biblii – odpowiada ksiądz. – Ewangelia według świętego Mateusza, dwadzieścia siedem, czterdzieści sześć.

– Faith nie mówi po hebrajsku.

– Ale Jezus mówił, to był jego język. Słowa te znaczą: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”. Święty Mateusz opowiada nam, że Chrystus tamtej nocy nie przyjmował biegu zdarzeń bez oporu. W ostatniej chwili chciał wiedzieć, dlaczego Bóg poddał go takiej próbie. – MacReady waha się, spogląda na Mariah. – Krwawienie, ból, cytat z Biblii – wszystko to sugeruje, że Faith była w ekstazie.

– Raczej w agonii.

– To słowo znaczy co innego, niż pani myśli. Większość uznanych stygmatyków doświadcza okresowo ekstazy religijnej. Bez tego po prostu krew płynie im z dłoni. – Faith porusza się we śnie, koc spada z niej, odsłaniając ranę w boku. MacReady wciąga głośno powietrze. – To też? – Kiedy Mariah kiwa głową, wie, że jego twarz wprost promienieje i że taka reakcja jest niestosowna do powagi sytuacji. Jednakże rana w prawym boku Faith znajduje się niemal dokładnie w miejscu, w którym miał ją wiszący na krzyżu Jezus. Na samą myśl o tym księdzu kręci się w głowie.

Trzeźwiejąc, przywołuje na pomoc swoje umiejętności duszpasterskie.

– Mariah, Faith nie czuje swojego bólu. Z tego, co mi opowiedziałaś, ona na nowo przeżywa ból Jezusa, powtarza jego cierpienia na krzyżu.

– Dlaczego ona?

– Dlaczego On? – mówi ksiądz cicho. – Nie wiemy, dlaczego Bóg oddał nam Swojego jedynego syna, by umarł za nasze grzechy. I nie wiemy, dlaczego Bóg pozwala niektórym ludziom doświadczać Pasji Chrystusa, a równocześnie inni nawet nie potrafią jej zrozumieć.

– Pasja – syczy z gniewem Mariah. – Ekstaza. Ten, kto wymyślił te określenia, chyba nigdy ich nie doświadczył.

– „Pasja” pochodzi od łacińskiego passio – „cierpienie”.

Mariah odwraca się od księdza MacReady'ego. Pasja. Powtarza cicho to słowo i myśli o Ianie, o Colinie, o Faith, zadając sobie pytanie, czy każda miłość – ziemska lub niebiańska – na pewno musi zranić.

Przychodzą pielęgniarki, by ponownie zabrać Faith na prześwietlenie, i Mariah żegna się z księdzem. Nie przejmuje się losem tego człowieka, nie dba o to, czy Faith doświadcza cierpień Chrystusa, czy własnych. Chce tylko, by to się skończyło.

Faith siedzi w wózku inwalidzkim, kiwając się przez sen. Mariah trzyma dłoń na ramieniu córki, gdy wózek wtacza się do windy. Wysiadają na drugim piętrze i czekają w korytarzu, aż pielęgniarka sprawdzi, do której sali mają iść.

Korytarzem pędzi grupa lekarzy, otaczająca mężczyznę na łóżku na kółkach. Pracują gorączkowo; Mariah słyszy, jak krzyczą do siebie coś o defibrylacji i sali operacyjnej numer trzy. Po plecach przechodzi jej dreszcz, bo myśli o sercu swojej matki. Dłoń mężczyzny spada z łóżka i ociera się o kolano Faith.

Ale Faith, pojękując cicho, zdaje się tego nie zauważać.

– Mariah. – Nie doczekawszy się odpowiedzi, Millie łapie córkę za ramiona i potrząsa. – Słyszałaś choć słowo z tego, co mówiłam?

– Idź, mamo. Postaram się przyjść później.

– Nie rozumiesz. Jeśli nie wstaniesz i sama nie wyjdziesz przez te drzwi, policja cię stąd wywlecze. – Millie nachyla się nad córką. – Jeśli nie przyjdziesz na rozprawę, Colin dostanie Faith.

To zdanie przebija się przez zamęt w myślach Mariah.

– Nie może – mówi, wolno się podnosząc. – Po prostu nie może.

Millie pomaga jej wstać, wyczuwając, że pierwszy krok został zrobiony. Ubiera Mariah w płaszcz swobodnymi ruchami matki.

– Więc go powstrzymaj.

– Koniec. – Doktor Urquhart wzdycha.

W sali numer trzy oddziału intensywnej opieki medycznej kardiochirurg zdejmuje rękawiczki i zwija je w kłębek, więżąc w środku krew pacjenta. Słyszy, jak pielęgniarka mówi „dziewięćdziesiąt pięćdziesiąt osiem”, jak jej długopis lekko skrzypi, przesuwając się po karcie. Urquhart czuje pulsowanie w palcach. Dziesięć minut ręcznej stymulacji nie wystarczyło, by uratować tego człowieka, ale po otwarciu jego klatki piersiowej Urquhart wie, że kilka kolejnych plastrów bekonu i tak by go wykończyło. Biorąc pod uwagę, że miał siedemdziesięciopięcioprocentową niedrożność, to i tak cud, że Eversly dożył osiemdziesiątki.

Słyszy, jak jeden z lekarzy przygotowuje pacjenta do ostatniej wizyty rodziny. Urquhart uświadamia sobie z jękiem, że najgorsze dopiero przed nim. Nie ma nic gorszego niż konieczność powiedzenia krewnym, że pacjent umarł pod nożem, w dodatku na kilka dni przed Bożym Narodzeniem.

Już ma podpisać akt zgonu, ale kiedy zdejmuje zakrętkę z długopisu, powstrzymuje go głos lekarza:

– Doktorze Urquhart, proszę na to spojrzeć.

Patrzy na monitor, którego już nie przecina płaska linia, i na otwartą klatkę piersiową pacjenta, w której z furią bije serce – zdrowe, bez zatorów.

– Proszę wstać! Sąd idzie!

W sali szurają stopy i brzęczą monety w kieszeniach podnoszących się z miejsc ludzi. Sędzia podchodzi do stołu, jednym okiem zerkając na zatłoczoną galerię. Podobno było tak wielu chętnych, że strażnicy musieli urządzić losowanie wolnych miejsc.

Spogląda na stół pozwanej i widzi Mariah White, która – niechaj będą dzięki dobremu Panu – jest tam, gdzie powinna być. Utkwiła wzrok w splecionych dłoniach, jakby mogły w każdej chwili ulecieć i ją zdradzić.

Rothbottam patrzy na widownię.

– Wyjaśnijmy to sobie od razu. Nie jestem ani taki głupi, ani naiwny, by sądzić, że ten tłok w sali ma jakiś związek z moim doskonałym sprawowaniem funkcji sędziego czy nagłym zainteresowaniem mediów rutynową rozprawą o przyznanie opieki. Wiem dokładnie, kim jesteście i dlaczego się tu zjawiliście. Ale to nie jest wasze studio telewizyjne. To jest moja sala sądowa. I tutaj ja jestem bogiem. – Opiera dłonie o stół. – Jeśli zobaczę choć jedną kamerę, jeśli usłyszę, że za głośno kaszlecie, jeśli ktoś z was będzie oklaskiwał albo wygwizdywał świadka – przy pierwszym tego rodzaju wyskoku wszyscy stąd wychodzicie. I możecie mnie zacytować.

Dziennikarze wymieniają ironiczne spojrzenia.

– Zakładam, że w ciągu ostatniej półgodziny nie pojawiła się konieczność składania wniosku w trybie pilnym? – zwraca się Rothbottam do adwokatów.

– Nie, wysoki sądzie – mówi Metz.

Joan kręci głową.

– Wspaniale. – Sędzia kiwa głową do Metza. – Może pan zaczynać.

Metz wstaje, ściska ramię Colina i zapina marynarkę. Podchodzi do podium koło stenografki i lekko je przekręca w kierunku widowni.

– Panie Metz – mówi sędzia – co pan robi?

– Wiem, że to niezgodne z normami rozprawy o przyznanie opieki, ale przygotowałem krótkie oświadczenie otwierające, wysoki sądzie.

– Widzi pan przysięgłych? Bo ja nie. A o tej sprawie wiem już tyle samo co pan.

Metz patrzy na niego spokojnie.

– Mam prawo do wygłoszenia oświadczenia otwierającego i zgłoszę sprzeciw na piśmie, wysoki sądzie, jeśli nie dostanę na nie zgody.

Sędzia przelotnie myśli o tym, co mógłby robić, gdyby zgodnie z życzeniem żony przeszedł na emeryturę pięć lat wcześniej: podziwiałby fale rozbijające się na florydzkiej plaży, jeździł po Parku Narodowym, słuchał Betty Buckley śpiewającej na Broadwayu. Zamiast tego skazany jest na oglądanie Metza odgrywającego sztuczki pod publiczkę, ponieważ w żadnym razie nie chce dać mu podstaw do apelacji.

– Pani Standish – mówi zrezygnowany – zgłasza pani sprzeciw?

– Nie, wysoki sądzie. Wręcz przeciwnie, chętnie posłucham. Rothbottam kiwa głową.

– Tylko proszę krótko, panie Metz.

Malcolm Metz chwilę stoi w milczeniu, udając, że szuka słów, które w przeciągu ostatniego tygodnia wykuł na blachę.

– Kiedy miałem siedem lat – zaczyna – chodziłem na ryby z moim ojcem. Uczył mnie, jak wybierać najtłustsze robaki spod darni… jak nabijać je na haczyk… jak podbierać skalnika prążkowanego, który był najpiękniejszym stworzeniem na ziemi. A potem szliśmy do baru przy drodze, tylko we dwóch, kupował mi korzenne piwo i liczyliśmy przejeżdżające autostradą samochody.

Kiedy wracaliśmy do domu, mama czekała na nas z obfitym lunchem. Czasami była to zupa, czasami kanapki z szynką… mama nakrywała do stołu, a ja wychodziłem na dwór i szukałem pająków pod gankiem albo leżałem na plecach i obserwowałem chmury. Wiecie, co robi Faith White w wieku siedmiu lat? Leży na szpitalnym łóżku z kroplówkami w rękach i krwawi z wielu miejsc na całym ciele. Batalion pielęgniarek i lekarzy pilnuje jej na okrągło, przed szpitalem gromadzą się ludzie, by usłyszeć o jej stanie. Pytam was: Czy w taki sposób należy przeżywać dzieciństwo? – Kręci ze smutkiem głową. – Myślę, że nie. To dziecko od jakiegoś czasu nie może być dzieckiem. I dlatego jej ojciec, a mój klient pragnie zaopiekować się córką, chronić Faith przed szkodliwymi wpływami, które doprowadziły ją do obecnego stanu… i które w dalszym ciągu będą zagrażać jej życiu.

– Doskonale – huczy Rothbottam. – Proszę podejść!

Metz i Joan zbliżają się do stołu. Sędzia zakrywa dłonią mikrofon.

– Panie Metz, coś panu podpowiem: Nie wydam wyroku na podstawie tego, co pan dzisiaj opowiadał obecnym tu dziennikarzom. Radzę szybko kończyć, bo zaczyna mnie pan wkurzać.

Metz staje na podium i chrząka.

– W czasie tej rozprawy dowiedziemy bez cienia wątpliwości, że prawo do opieki powinno zostać przekazane Colinowi White'owi. Dziękuję. – Kiwa głową i wraca na miejsce za stołem koło Colina.

– Pani Standish – mówi sędzia – czy chce pani wygłosić oświadczenie?

Joan wstaje, wachlując się dłonią.

– Mogę prosić o minutkę, wysoki sądzie? Wciąż jestem nieco roztrzęsiona po tej przemowie: chodzenie na ryby i w ogóle. – Bierze głęboki oddech i obdarza sędziego uroczym uśmiechem. – Ach, już mi lepiej. Nie sądzę, bym w tej chwili mogła powiedzieć coś, co przebiłoby wystąpienie mojego kolegi. Mam jednak propozycję: Jeśli uznam, że mowa jest konieczna, czy mogłabym ją wygłosić przed zeznaniami moich świadków?

– Dobrze. Panie Metz, proszę wezwać pierwszego świadka.

Dodając wzrokiem odwagi swojemu klientowi, Metz wzywa Colina White'a. Colin wstaje, przybierając wygląd nieśmiały i światowy równocześnie. Zajmuje miejsce dla świadków i zwraca się do urzędnika sądowego, który wyciąga ku niemu Biblię.

– Przysięga pan mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę?

– Przysięgam.

Malcolm zbliża się do miejsca dla świadków i pyta Colina o nazwisko i adres.

– Panie White – zaczyna – co łączy pana z Faith?

– Jestem jej ojcem.

– W celu naświetlenia okoliczności czy może nam pan powiedzieć, co stało się w lecie?

– Miałem problemy w małżeństwie – przyznaje Colin. – Nie wiedziałem, z kim o tym porozmawiać.

Metz marszczy czoło.

– Dlaczego nie z żoną?

– Cóż, jest osobą kruchą emocjonalnie i bałem się, co może zrobić, jeśli się dowie, że nasze małżeństwo ma kłopoty.

– Co pan przez to rozumie?

– Siedem lat temu była leczona na depresję w ośrodku zamkniętym po tym, jak próbowała popełnić samobójstwo.

– Jeśli sam pan z nią o tym nie rozmawiał, co w takim razie się stało, że wystąpił pan o rozwód?

– No cóż. – Colin się rumieni – Szukałem pocieszenia u innej kobiety.

Mariah słyszy, jak siedząca obok Joan mruczy:

– Och, na litość boską…

Sama czuje, jak mocniej opiera się o siedzenie; boi się odetchnąć czy poruszyć, ponieważ pomimo pełnych zakłopotania słów Colina pragnie zapaść się pod ziemię.

– A co się stało potem? – ponagla łagodnie Metz.

– Pewnego dnia ta kobieta była u mnie w domu i żona dowiedziała się o nas.

– To musiało być dla pana bardzo nieprzyjemne.

– Było – przyznaje Colin. – Boże, czułem się strasznie.

– Co pan wtedy zrobił?

– Zachowałem się egoistycznie. Zrozumiałem tylko, że muszę na nowo poskładać swoje życie. Myślałem, że przez ten okres Faith może zostać pod opieką Mariah… ale na dnie świadomości wiedziałem, że w pewnym momencie będę chciał, żeby córka zamieszkała ze mną.

– Poprosił ją pan, żeby zamieszkała z panem?

– Wtedy nie – odpowiada Colin z grymasem. – Uważałem, że to nie w porządku wyrywać ją z domu zaraz po tym, jak rodzina się rozpadła.

– Co więc pan zrobił?

– Wystąpiłem o rozwód. Starałem się odwiedzać Faith, kiedy tylko mogłem. I pośrednio dałem wyraźnie do zrozumienia mojej byłej żonie, a przynajmniej tak mi się wydawało, że wciąż chcę, by Faith brała udział w moim życiu. Po moim… odejściu próbowałem się z nią widywać. Raz zostałem wręcz odprawiony od drzwi. Ale Faith chciała się wtedy ze mną zobaczyć, wiem o tym.

– Może mógłby nam pan opowiedzieć o wyjątkowych chwilach spędzonych z Faith.

– Och, byliśmy ze sobą bardzo blisko. W pamięci utkwiły mi drobiazgi… jak szczotkowanie jej włosów po kąpieli albo otulanie kołdrą, kiedy spała. Raz zakopała moje stopy w piasku.

– Jaki obecnie jest pański stan cywilny?

Colin uśmiecha się do ławek z publicznością, skąd macha do niego Jessica.

– Od dwóch miesięcy jestem szczęśliwym mężem i spodziewamy się dziecka. Faith bardzo się ucieszy z małego braciszka albo siostrzyczki.

– Nie sądzi pan, że ludzie mogą się zastanawiać, dlaczego w przeciągu zaledwie dwóch miesięcy zmienił pan zdanie w kwestii prawa do opieki nad Faith?

Colin potakuje.

– Nie mówię, że zachowałem się idealnie, bo tak nie było. Popełniłem błędy, które pragnąłbym cofnąć. Nigdy jednak nie zmieniłem zdania co do Faith. Po prostu nie chciałem zabierać jej ze znanego środowiska, kiedy reszta jej świata stanęła na głowie. – Spogląda na Jessicę. – Kocham moją drugą żonę i kocham życie, które wspólnie budujemy. Nie mogę być ojcem mającego się narodzić dziecka, jeśli nie będę ojcem dla Faith. A z tego, co widzę, ona równie mocno potrzebuje mnie.

Metz przechodzi przed stołem sędziego.

– Panie White, dlaczego pan dzisiaj tu jest?

Colin przełyka ślinę.

– Nie tak dawno włączyłem w nocy telewizor i zobaczyłem relację o mojej córce. Była w szpitalu i opowiadano jakieś szalone rzeczy, że ma wizje religijne i dłonie jej krwawią. Na litość boską! Mogłem myśleć tylko o tym, że Mariah już raz przecięła sobie żyły, a teraz jest sama z moją córką i nagle nie wiadomo czemu Faith krwawi. Zawsze wiedziałem, że moja żona to wariatka, ale…

– Sprzeciw!

Sędzia marszczy brwi.

– Nie będę tego słuchał, panie White. Proszę odpowiadać na pytania.

Metz znowu zwraca się do swojego klienta.

– Co sprawiło, że złożył pan wniosek o zmianę prawa do opieki?

– Kilka tygodni temu uświadomiłem sobie, że Faith nie jest tak bezpieczna, jak mi się wydawało.

– Czy wcześniej miał pan powody przypuszczać, że Mariah nie nadaje się na opiekunkę?

– Parę lat temu, kiedy wypisano ją z Greenhaven. Była wtedy bardzo niestabilna emocjonalnie i zajmowanie się sobą było dla niej dostatecznie trudne, nie wspominając o noworodku. Ale jej stan się poprawił, bardzo się poprawił… albo tak mi się wydawało – mówi Colin.

– Uważa pan, że może zapewnić bezpieczniejszy dom dla Faith?

– Boże, tak. Mieszkamy w cudownej dzielnicy z rewelacyjnym placem zabaw, a ja nie pozwoliłbym, żeby dziennikarze się do niej zbliżali. Stłumiłbym całą sprawę w zarodku, tak by znowu mogła cieszyć się dzieciństwem.

– Jako ojciec co pan sądzi o sytuacji Faith?

Colin spogląda na Mariah. W jego błyszczących, szeroko otwartych oczach maluje się uczciwość.

– Martwię się o nią – mówi. – Myślę, że życie Faith jest w niebezpieczeństwie. I uważam, że winę za to ponosi jej matka.

Mariah szarpie Joan za rękaw.

– Oni myślą, że krzywdzę Faith – szepcze oszołomiona. – Myślą, że ja jej to robię?

Joan ściska dłoń swojej klientki, podnosząc się z miejsca, by podejść do świadka. Przygotowała Mariah na najgorsze, ale podobnie jak ona, spodziewała się raczej wyrachowanych przytyków o pobycie w ośrodku zamkniętym, a nie przedstawiania jej jako krzywdzącej córkę matki. Mariah późno przyjechała do sądu i Joan nie miała czasu powiedzieć swojej klientce o przyjętej przez Metza strategii; nie ma też zamiaru informować jej teraz, w samym środku posiedzenia, że sędzia zakazał Mariah zbliżać się do Faith na czas trwania rozprawy.

– Odpręż się, pozwól mi wykonywać swoją pracę. – Joan patrzy na Colina długo i surowo, tak by wiedział, za jakiego drania go uważa. – Panie White – mówi zimno – powiedział pan, że miał pan kłopoty w małżeństwie.

– Tak.

– Mimo to nie rozmawiał pan o nich z żoną, ponieważ była emocjonalnie niestabilna.

– Tak jest.

– Czy może pan zdefiniować wyrażenie „emocjonalnie niestabilna”?

– Sprzeciw – mówi Metz. – Mój klient nie jest z zawodu psychologiem.

– W takim razie nie powinien używać tego terminu – kontruje Joan.

– Zezwalam na pytanie – mówi sędzia.

Colin niepewnie poprawia się na krześle.

– Siedem lat temu była w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym, ponieważ miała tendencje samobójcze.

– A, prawda. Mówił pan, że próbowała się zabić.

Colin spogląda na Mariah.

– Tak.

– Próbowała się zabić zupełnie nieoczekiwanie?

– Nie, była wtedy w głębokiej depresji.

– Rozumiem. Czy był jakiś powód tej depresji?

Colin nieznacznie kiwa głową.

– Przepraszam, panie White, ale musi pan odpowiedzieć głośno, żeby stenograf mógł to zapisać.

– Tak.

Joan staje blisko Mariah, tak by wzrok sędziego – nie wspominając o żarłocznych spojrzeniach dziennikarzy zgromadzonych na galerii – musiał także na nią paść.

– Może mógłby nam pan pomóc i powiedzieć, z jakiego powodu pańska żona była w depresji. – Widząc, że Colin zaciska wargi, Joan krzyżuje ręce na piersiach. – Ja pana pytam, panie White, a pan powinien mi odpowiedzieć.

– Miałem romans i ona się o tym dowiedziała.

– Siedem lat temu miał pan romans, przez co pańska żona wpadła w depresję. Cztery miesiące temu, kiedy znowu miał pan romans, obawiał się pan, że to odkrycie ponownie wpędzi ją w depresję?

– Tak jest.

– Czy te związki z innymi kobietami były jedynymi błędami, jakie popełnił pan w trakcie swojego małżeństwa?

– Tak sądzę.

– Słuszne więc będzie stwierdzenie, że w trakcie swojego małżeństwa tylko dwukrotnie, raz cztery miesiące i raz siedem lat temu, czuł pan – jak pan to ujął? – potrzebę szukania pociechy?

– Tak.

– Przypuszczam więc, że nazwiska Cynthii Snow – Harding i Helen Xavier nic panu nie mówią.

Widząc, że twarz Colina robi się biała jak jego koszula, Mariah wbija paznokcie w uda. Joan ją uprzedziła, mimo to wciąż ma ochotę uciec z sali albo podbiec do miejsca dla świadka i wy drapać Colinowi oczy. Jak to możliwe, że Joan tak szybko odkryła fakty, o których ona przez lata nie miała pojęcia?

Ponieważ chciała się dowiedzieć, myśli Mariah. A ja nie.

– Czy to prawda, panie White, że Cynthia Snow – Harding i Helen Xavier to kolejne kobiety, z którymi miał pan romans?

Colin zerka na Metza przekładającego jakieś papiery.

– Nie nazwałbym tego romansami – odpowiada pośpiesznie. – To były bardzo przelotne… związki.

Joan prycha.

– Zostawmy to – proponuje. – Mówił pan, że kiedy siedem lat temu pańska żona Mariah cierpiała na głęboką depresję po tym, jak dowiedziała się o pańskim romansie z inną kobietą, oddał ją pan do ośrodka zamkniętego.

– Tak. Do Greenhaven Institute.

– Czy personel Greenhaven z własnej inicjatywy przyjechał po nią?

– Nie – mówi Colin. – Załatwiłem to.

– Naprawdę? – Joan udaje szok. – A nie próbował pan najpierw posłać ją na leczenie do psychiatry?

– Cóż, tak. Ale na krótko, bo nie dawało to żadnych rezultatów.

– Prosił pan tego psychiatrę, by przepisał Mariah leki?

– Bardziej niepokoiłem się tym, co może…

– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie, panie White – przerywa mu Joan.

– Nie, nie prosiłem o to psychiatry.

– Starał się pan wspierać ją podczas tego kryzysu?

– Wspierałem ją od początku do końca – mówi Colin zdenerwowany. – Wiem, że łatwo przedstawić mnie jako złego faceta, który oddaje żonę do ośrodka zamkniętego, żeby spokojnie romansować. Ale zrobiłem to, co uważałem za najlepsze dla Mariah. Kochałem moją żonę, ale ona była… inną osobą i nie potrafiłem w żaden sposób skłonić dawnej Mariah do powrotu. Dopóki człowiek nie żyje z osobą o tendencjach samobójczych, nie wie, jak to jest: ciągłe wyrzucanie sobie, że nie zauważyło się znaków ostrzegawczych, obwinianie siebie za naprawdę złe dni, paniczne przerażenie, jak zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. Ledwo mogłem wybaczyć sobie, kiedy na nią patrzyłem, bo w pewien sposób ja zmieniłem ją w tę osobę. Nie byłbym w stanie poradzić sobie, gdyby po raz drugi próbowała się zabić. – Colin patrzy na swoje kolana. – To była moja wina. Ja tylko chciałem dla odmiany postąpić słusznie.

Mariah czuje, jak serce jej się ściska. Po raz pierwszy poważnie bierze pod uwagę to, że odesłanie jej do Greenhaven mogło zranić Colina tak samą jak ją.

– Wziął pan urlop, żeby być w domu i pilnować Mariah?

– Krótki, ale to było przerażające. Bałem się, że jeśli na moment się odwrócę, stracę ją.

– Prosił pan jej matkę, w tamtym okresie mieszkającą w Arizonie, żeby przyjechała i zajęła się Mariah?

– Nie – przyznaje Colin. – Wiedziałem, że Millie będzie podejrzewała najgorsze. Nie chciałem, by myślała, że stan Mariah się nie poprawia.

– Zamiast tego zdobył pan nakaz sądowy i zamknął Mariah w szpitalu wbrew jej woli?

– Ona wtedy nie wiedziała, czego chce. Nie potrafiła zwlec się z łóżka, żeby pójść do łazienki, nie wspominając już o powiedzeniu mi, jak mam jej pomóc. To, co zrobiłem, zrobiłem ze względu na jej bezpieczeństwo. Posłuchałem lekarzy, którzy stwierdzili, że najlepszy będzie całodobowy dozór. – Niespokojnym wzrokiem spogląda na Mariah. – Mam na sumieniu wiele rzeczy, w tym głupotę i naiwność. Ale nie jestem winien nikczemności. – Kręci głową. – Po prostu nie wiedziałem, co poza tym mógłbym zrobić.

– Hmm – mówi Joan. – Wróćmy do teraźniejszości. Minęło siedem lat i żona znowu przyłapała pana in flagranti.

– Sprzeciw!

– Podtrzymany.

– Kiedy Mariah odkryła ten najnowszy romans – ciągnie Joan gładko – martwił się pan, że znowu może wpaść w depresję. Ale zamiast poczekać i sprawę omówić, wolał pan uciec.

– To nie było tak. Nie jestem dumny ze swojego postępowania, ale naprawdę musiałem się pozbierać, zanim mogłem wziąć na siebie cudze obowiązki.

– Nie martwił się pan, że Mariah może przygnębić fakt, iż znalazła pana w łóżku z inną kobietą, tak jak siedem lat temu?

– Oczywiście, że się martwiłem.

– Próbował pan zapewnić Mariah pomoc psychiatryczną?

– Nie.

– Mimo że ostatnim razem identyczna sytuacja wywołała u niej głęboką depresję?

– Mówiłem już, wtedy myślałem wyłącznie o sobie.

– Zostawił pan z nią córkę – mówi Joan.

– Naprawdę nie sądziłem, że Mariah może ją skrzywdzić. To znaczy, na litość boską, jest jej matką. Założyłem, że wszystko będzie w porządku.

– Założył pan, że Mariah pozostanie emocjonalnie stabilna pomimo tego, co pan zrobił.

– Tak.

– I założył pan, że Faith będzie bezpieczna pod opieką pańskiej byłej żony.

– Tak.

– Nie prosił pan nikogo, by przyszedł do domu i sprawdził, co się tam dzieje, nie zwrócił się pan do lekarza, opieki społecznej ani żadnego z sąsiadów.

– Nie. Popełniłem błąd i bardzo tego żałuję. Teraz jestem gotów odpokutować za moje grzechy.

Joan energicznie podchodzi do miejsca dla świadków.

– Jestem pewna, że wszystkich nas bardzo cieszy pańska gotowość. A teraz pozwoli pan, że uporządkuję fakty. Jak sam pan przyznał, błędnie pan założył, że lepszym wyjściem dla Faith będzie pozostanie pod opieką pańskiej byłej żony. Tak samo błędnie pan założył, że musi pan wpierw zadbać o siebie, nim będzie pan mógł rozważyć dobro córki. Tak samo błędnie pan założył, że dla pańskiej żony lepszy będzie pobyt w ośrodku zamkniętym od innej formy leczenia depresji. I tak samo dzisiaj błędnie pan założył, że będzie pan lepszym rodzicem.

Nim Colin ma czas odpowiedzieć, Joan odwraca się do niego plecami.

– Nie mam więcej pytań.

Doktor Newton Orlitz uwielbia miejsce dla świadka. Coś w gładkim drewnie pod dłońmi i zapachu pasty do mebli, który zawsze unosi się w sali sądowej, wprawia go w ekstatyczną radość z powodu faktu, że od tylu lat pracuje jako psychiatra sądowy. Wie, że najczęściej jego opinie lekarza wyznaczonego przez sąd są podważane przez prywatnego psychiatrę, któremu zapłacono kupę pieniędzy za powiedzenie czegoś wręcz przeciwnego, ale to nie psuje mu przyjemności. Nie tylko wierzy w wymiar sprawiedliwości, ale – przy całej pokorze – wie też, że sam zajmuje w nim miejsce.

Lubi grać ze sobą w różne gierki, kiedy siedzi na miejscu dla świadków. Czasami obserwuje podchodzących ku niemu adwokatów i diagnozuje ich w myślach. Na widok Malcolma Metza myśli: megalomania, bez dwóch zdań. Może nawet kompleks Boga. Wyobraża sobie Metza w białej szacie, z długą rozwianą brodą, i chichocze pod nosem.

– Cieszy mnie pańska radość z racji pobytu w sądzie, doktorze Orlitz – mówi Metz. – Zrobił pan wywiad z Colinem White'em?

– Tak – odpowiada Orlitz, zerkając do małego notatnika z okładką barwy soli zmieszanej z pieprzem, w którym zapisał uwagi do tej konkretnej sprawy. – Stwierdziłem, że jest emocjonalnie zrównoważony i całkowicie zdolny do zapewnienia dziecku dobrego, bezpiecznego domu.

Metz uśmiecha się szeroko, tak jak powinien. Orlitz wie, że nie wszyscy adwokaci słyszą to, co by chcieli, kiedy wyznaczony przez sąd psychiatra wygłasza swoją opinię.

– Czy miał pan też okazję rozmawiać z Mariah White?

– Tak.

– Może nam pan opowiedzieć o historii jej zaburzeń?

Orlitz kartkuje notatnik.

– Przez cztery miesiące przebywała w Greenhaven z powodu depresji z tendencjami samobójczymi. Leczono ją psychoterapią i lekami antydepresyjnymi. Jak bez wątpienia pan wie, panie Metz – mówi z szerokim uśmiechem – takie zachowanie było reakcją na niezwykle stresującą sytuację. Jej umysł w ten sposób sobie z nią radził. Była przekonana, że straciła męża, że jej małżeństwo się skończyło.

– Czy Pana zdaniem jako eksperta, panie doktorze, Mariah White może ponownie przeżyć podobny kryzys?

Orlitz wzrusza ramionami.

– To niewykluczone. Jest skłonna do tego rodzaju reakcji.

– Rozumiem. Czy Mariah White obecnie bierze jakieś leki?

Orlitz przesuwa palcem po stronicy.

– Tak – mówi, odnajdując stosowny zapis. – Przez ostatnie cztery miesiące codziennie bierze dwadzieścia miligramów prozacu.

Metz unosi brwi.

– Kiedy lek został przepisany?

– Jedenastego sierpnia przez doktora Johansena.

– Jedenastego sierpnia. Czy przypadkiem pan wie, którego dnia odszedł Colin White?

– Jak rozumiem, było to dziesiątego sierpnia.

– Czy pana zdaniem, doktorze Orlitz, Mariah White poprosiła o lek, ponieważ bez niego nie potrafiłaby poradzić sobie z obecną stresującą sytuacją?

– To bardzo prawdopodobne, ale powinien pan zapytać o to jej psychiatrę.

Metz patrzy na niego nieprzyjemnie.

– Doktorze, czy miał pan okazję rozmawiać z Faith?

– Tak.

– Czy wydała się panu normalną dziewczynką?

– Normalna – powtarza lekarz ze śmiechem – to termin relatywny. Zwłaszcza przy ocenie dziecka, które cierpi po traumatycznym rozwodzie rodziców.

– Czy Faith stara się o aprobatę matki?

– Tak, ale to bardzo powszechna reakcja po rozwodzie. Dziecko boi się, że rodzic, który z nim pozostał, także odejdzie, robi więc wszystko, by utrzymać jego zainteresowanie.

– Może nawet naśladuje zachowanie?

– Oczywiście – odpowiada Orlitz. – Rodzic może świadomie lub podświadomie wymuszać określone zachowania, wygrywając dziecko przeciwko byłemu współmałżonkowi, tak że w konsekwencji dziecko staje się pionkiem. Niektórzy eksperci nazywają taki porozwodowy wzór „zespołem alienacji rodzicielskiej”.

– Wymuszanie zachowania dziecka – powtarza Metz. – Interesujące. Nie mam więcej pytań.

Joan wstaje i zapina żakiet marynarki. Zna Metza na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że przygotował grunt pod zeznania przyszłego świadka.

– Może zaczniemy od problemu wymuszonego zachowania? – mówi. – Czy z rozmowy z Faith wywnioskował pan, że jej, ujmijmy to tak, nietypowe zachowania w ostatnim okresie były bezpośrednio inspirowane przez matkę?

– Nie.

– Dziękuję. Panie doktorze, przeprowadził pan wywiady z obojgiem rodziców. Uznał pan, że Colin White jest emocjonalnie zrównoważony i zdolny zapewnić dobry dom córce. Czy, pańskim zdaniem, Mariah White jest emocjonalnie zrównoważona?

– Tak, obecnie funkcjonuje bardzo dobrze.

– Czy, pana zdaniem, jest obecnie dobrą matką?

– Tak. Faith jest do niej bardzo przywiązana.

– Raz jeszcze zmieńmy temat. Według pana, ilu osobom w Ameryce lekarze przepisują leki antydepresyjne?

– Powiedziałbym, że liczba ta bliska jest siedemnastu milionom.

– W jakich procentach przypadków lek okazuje się skuteczny?

– Jeśli pacjenci przyjmują go przez określony czas i równocześnie poddawani są terapii, lek jest skuteczny w około osiemdziesięciu procent przypadków.

– Czy prozac wpływa na normalne, codzienne funkcjonowanie?

– Nie.

– Czy utrudnia spełnianie obowiązków rodzicielskich?

– Nie.

– Doktorze Orlitz, rozmawiał pan z Faith o tamtym popołudniu, kiedy jej ojciec odszedł?

– Tak.

– Czy to jakoś na nią wpłynęło?

– Nie rozumiała dynamiki związków między dorosłymi (co, nawiasem mówiąc, jest błogosławieństwem) i dlatego była przekonana, że odejście ojca nastąpiło z jej winy. W tej kwestii potrzebna będzie Faith terapia.

– Fatalnie – mówi Joan. – Ale pomimo to, pana zdaniem, Colin White jest odpowiedzialnym rodzicem, chociaż jego postępek zranił Faith?

– Tak.

– Znalazł pan dowody na to, że Mariah w jakiś sposób kiedykolwiek skrzywdziła Faith?

– Nie. Była stabilnym i ciągle obecnym elementem, na którym Faith mogła polegać podczas kryzysu.

– Dziękuję – mówi Joan i wraca na miejsce obok swojej klientki.

Sędzia Rothbottam ogłasza krótką przerwę. Dziennikarze wybiegają z sali, by powiadomić redakcje o najnowszych wydarzeniach. Metz wyprowadza Colina; obaj znikają w tłoku. Mariah nie rusza się z miejsca, tylko kładzie głowę na dłoniach.

Joan dotyka jej ramienia.

– Powodem, dla którego nazywa się nas obroną – mówi – jest to, że zaczynamy walczyć, kiedy oni kończą. Nieważne, co opowiadają, Mariah, naprawdę. Odpłacimy im z nawiązką.

– Wiem – Mariah pociera skronie. – Ile czasu mamy?

Joan uśmiecha się łagodnie.

– Mniej więcej tyle, żeby pójść do łazienki.

Mariah w jednej chwili wypada zza stołu; dokądkolwiek, byle nie tu. Wychodzi z sali i widzi morze twarzy. Jej wzrok przesuwa się na Iana, który siedzi w poczekalni, czekając, aż zostanie powołany na świadka, Ian udaje, że jej nie zna.

Musi tak być, omówili to wcześniej. Teraz jednak, kiedy matka czuwa przy Faith, Mariah przydałby się silny i godny zaufania sprzymierzeniec.

Z trudem odrywa spojrzenie od Iana. Musi zebrać wszystkie siły, by go minąć i nie obejrzeć się, nie sprawdzić, czy on za nią patrzy.

Doktor DeSantis jest małą, pulchną kobietą z chmurą czarnych włosów, które podskakują, gdy mówi. Wymienia listę swoich robiących wrażenie dokonań, po czym uśmiecha się do Malcolma Metza.

– Doktor DeSantis, czy miała pani okazję przeprowadzić wywiad z Colinem White'em?

– Naturalnie. Pan White jest wspaniałym, troskliwym, całkowicie zrównoważonym człowiekiem, który pragnie, by córka brała aktywny udział w jego życiu.

– Czy przeprowadziła pani wywiad z Mariah White?

– Nie – odpowiada lekarka. – Pani White nie skorzystała z propozycji.

– Rozumiem. A czy miała pani okazję zapoznać się z diagnozą stanu Mariah White, dokonaną przez doktora Johansena?

– Tak.

– Co może nam pani powiedzieć o jej zdrowiu psychicznym?

– Ta kobieta ma za sobą bardzo poważną depresję, przez co jest narażona na epizody emocjonalnego niezrównoważenia w przyszłości, a nikt nie potrafi przewidzieć, co wywoła następny.

– Dziękuję, pani doktor. – Metz zwraca się do Joan. – Świadek do pani dyspozycji.

Joan wstaje, ale nie wychodzi nawet zza stołu.

– Doktor DeSantis, czy jest pani terapeutką Colina White'a? Lekarka różowi się z oburzenia pod obłokiem włosów.

– Zostałam poproszona o konsultację w jego sprawie.

– Czy jest prawdą, doktor DeSantis, że po raz pierwszy i ostatni widziała pani Colina White'a dwudziestego dziewiątego października, dwa dni po wstępnym przesłuchaniu w sprawie wniosku o zmianę prawa do opieki?

– Tak sądzę.

– Aha. Pani doktor, w ilu procesach pani zeznawała?

– W ponad pięćdziesięciu – odpowiada lekarka z dumą.

– W ilu z tych pięćdziesięciu procesach zeznawała pani na prośbę pana Metza?

– W dwudziestu siedmiu.

Joan z namysłem kiwa głową.

– Czy w którymkolwiek z tych dwudziestu siedmiu procesów stwierdziła pani, że jego klient ma jakieś psychiczne braki?

– Nie – mówi lekarka.

– Pozwoli pani, że podsumuję. Pan Metz ponownie panią zatrudnił i – proszę mnie poprawić, jeśli się mylę – zgodnie z pani opinią jako eksperta jego klient jest całkowicie zrównoważony, podczas gdy moja klientka pod względem emocjonalnym jest przypadkiem beznadziejnym.

– Nie użyłabym takich określeń…

– Tak czy nie, pani doktor?

– Owszem, stwierdziłam, że klient pana Metza jest bardziej zrównoważony od pani klientki. Tak.

– Cóż – mówi Joan sucho. – Co za niespodzianka.

Szpitalna kaplica jest ponurym małym pomieszczeniem, wcześniej używanym jako składzik na miotły. Jest tu sześć ławek, trzy po obu stronach niewielkiego podium, nad którym wisi krzyż. Kaplica nie należy do żadnego określonego wyznania, ale jakimś sposobem ten symbol chrześcijaństwa umknął uwagi. Ksiądz MacReady klęczy; jego usta poruszają się bezgłośnie, odmawiając „Ojcze Nasz”, podczas gdy serce coraz boleśniej się ściska.

Próbuje zignorować trzask otwieranych drzwi, ale skrzypienie jest niesamowicie głośne, a jako duchowny czuje się w obowiązku zaproponować wsparcie pogrążonej w żałobie duszy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wstaje, otrzepuje dżinsy i odwraca się.

Ku jego zdumieniu rabin Solomon wpatruje się w krzyż takim wzrokiem, jakby był to gotujący się do ataku grzechotnik.

– Ekumenizm, a niech mnie.

– Witam, rabinie – mówi ksiądz MacReady.

Mężczyźni mierzą się wzrokiem; dotąd się nie spotkali, ale dzięki plotkom wiedzą, że obaj są tu ze względu na Faith White. Rabin kiwa głową.

– Ma pan jakieś wieści? – pyta ksiądz.

– Poszedłem na oddział pediatryczny, ale nie wpuścili mnie do sali. Coś się dzieje.

– Coś dobrego?

– Nie wydaje mi się – odpowiada rabin.

Obaj stoją w milczeniu.

– Czy Żydzi nie potrzebują minimalnej liczby osób do odmówienia modlitwy? – pyta po chwili ksiądz.

Solomon uśmiecha się.

– To w gruncie rzeczy nie jest minimum, tylko minjan, dziesięciu mężczyzn. Najmniejsza grupa, jeśli chce się odmówić określone modlitwy.

– Siła w liczebności, co?

– Właśnie – mówi rabin.

Bez zbędnych słów rabin i ksiądz siadają obok siebie w ławce i w milczeniu zaczynają się razem modlić.

– Sytuacja wygląda tak – mówi do Millie młody lekarz o gładkiej twarzy. – Jej nerki przestały funkcjonować. Jeśli natychmiast nie poddamy Faith dializie, zatruciu może ulec cały system krwionośny.

Millie wpatruje się w lekarza, nic nie rozumiejąc. Jak ten chłopiec, młodszy nawet od Mariah, może jej mówić, co trzeba robić? Przez ostatnie pół godziny lekarze, pielęgniarki i technicy krzątają się przy dziwnej połyskliwej aparaturze, nakładając na Faith rurki, haki i maski, aż w końcu przypomina astronautę przygotowywanego do podróży w nieznany świat.

Nie po raz pierwszy Millie żałuje, że to serce, a nie umysł, zostało oczyszczone i wskrzeszone. Wpatruje się Faith, w myślach prosząc ją, by otworzyła oczy, uśmiechnęła się, powiedziała, że sytuacja wcale nie jest taka groźna, jak wszyscy myślą. Gdzie jest teraz twój Bóg? – pyta w duchu Millie.

Kiedy godzinę temu zadzwoniła z sądu Mariah, Millie mogła powiedzieć, że od jej wyjścia nic się nie zmieniło. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie zaszła tak poważna zmiana na gorsze?

– Nie mnie powinniście pytać – waha się Millie. – Jej matka…

– Jej matki tu nie ma. Jeśli nie podpisze pani zgody, dziewczynka umrze.

Millie przesuwa dłonią po oczach, a potem bierze pióro, które lekarz podaje jej niczym fajkę pokoju, i podpisuje zgodę.

Miejsce dla świadków zajmuje Ian; następuje chwila powszechnej wesołości, kiedy urzędnik sądowy podchodzi do niego z Biblią, Ian śmieje się, potem dobrodusznie patrzy w sufit.

– Okay. Przygotujcie się na piorun. Metz zbliża się do świadka.

– Proszę podać imię, nazwisko oraz adres.

– Ian Fletcher, Brentwood, Kalifornia.

– Jaką pracę pan wykonuje, panie Fletcher?

– Mam szczerą nadzieję, że wszyscy obecni tu wiedzą, iż jestem zawodowym ateistą. Obecnie koprodukuję i prowadzę program telewizyjny, w którym przedstawiam swoje poglądy. Poza tym jestem autorem trzech książek, które znalazły się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Skoro o tym mowa, na koncie mam też epizod w filmie.

– Może pan wyjaśnić istotę swojego programu na użytek tych, którzy go nie znają?

– Niektórzy mówią, że jestem przeciwieństwem Billy'ego Grahama. Tak jak on mam ambonę w telewizji, ale korzystam z niej po to, by za pomocą teorii i badań naukowych udowodnić, że Bóg nie istnieje.

– Wierzy pan w Boga, panie Fletcher?

– To dość trudne, skoro się jest ateistą.

Z ław publiczności dobiegają ironiczne śmieszki.

– Jakie rzekome cuda religijne badał pan w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?

Ian zakłada nogę na nogę.

– Krwawiący posąg w Massachusetts, drzewo w Maine, a ostatnio Faith White.

– Dlaczego zajął się pan właśnie nią?

Ian wzrusza ramionami.

– Rzekomo objawiał się jej Bóg, dokonywała cudów i miała stygmaty. Zamierzałem dowieść, że jest oszustką.

Metz przygotowuje się do wyciągnięcia asa z rękawa.

– Panie Fletcher, czy może nam pan opowiedzieć, co pan odkrył?

Przez sekundę Ian patrzy na prawnika, w myślach powtarzając zeznanie, które zaledwie wczoraj ćwiczył z Metzem. Jego twarz rozjaśnia się szerokim uśmiechem.

– Prawdę mówiąc, panie Metz, diabelnie mało.

Metz, który już ma rzucić następnym pytaniem jak strzałką do tarczy, patrzy na niego zbity z tropu.

– Słucham?

Ian nachyla się do mikrofonu.

– Powiedziałem: „diabelnie mało”. – Zwraca się do stenografa. – Czy to w porządku?

Ławy publiczności szumią i buczą, orientując się w braku łączności pomiędzy adwokatem a jego sławnym świadkiem.

– Mówi pan – parafrazuje Metz – że widział pan mało tych tak zwanych cudów.

– Sprzeciw! – woła Joan. – Naprowadzanie świadka.

– Podtrzymany.

– Panie Metz – odpowiada Ian – mówię, że nie znalazłem nic na potwierdzenie teorii, iż Faith White jest oszustką.

Metz zaczyna się trząść; zadaje sobie pytanie, czy widzą to sędzia i Joan Standish. Pamięta, jak w czasie pierwszego spotkania Fletcher dał mu wyraźnie do zrozumienia, że ma informacje o Faith White, które trzyma w ukryciu. Przypomina sobie zeznanie Fletchera w obecności Joan Standish – facet przy każdym pytaniu powoływał się na piątą poprawkę. Wtedy Metzowi wydawało się to zabawne, ponieważ irytowało Joan Standish. Teraz domyśla się, że Ian powoływał się na piątą poprawkę, ponieważ nie chciał popełnić krzywoprzysięstwa, odmawiając w sądzie zeznania, które wcześniej złożył pod przysięgą. Cokolwiek obiecywał Metzowi w zaciszu jego gabinetu, było kłamstwem – a Metz jest kompletnie bezradny. Fletcher mógłby wstać i odśpiewać hymn państwowy, gdyby chciał, a dopóki nie można odwołać się do zaprzysiężonych zeznań, taka sytuacja stawia w złym świetle nie jego, lecz Metza, który źle ocenił własnego świadka.

Chociaż to go niepokoiło, Metz gotów był pozwolić Fletcherowi na zachowanie rewelacji o Faith White dla siebie, o ile ten zgadzał się zdradzić kilka mniej ważnych w sądzie. Ale taka odmowa współpracy – to po prostu nie ma sensu.

– Z pewnością coś pan odkrył.

– Panie Metz, chyba nie namawia mnie pan do kłamstwa?

Metz czuje, jak żyła w skroniach zaczyna mu pulsować. Zadaje inne pytania, żeby sprawdzić, czy Fletcher odpowie tak, jak ustalili.

– Czy kiedykolwiek był pan świadkiem cudu dokonanego przez Faith White?

Ian waha się przez ułamek sekundy.

– Tak bym tego nie nazwał.

– Gdzie pan był wieczorem trzynastego października?

– Na terenie posiadłości White'ów.

– Co się stało około dziesiątej wieczorem tego dnia?

– Wpadłem na Faith. Dosłownie. Była w lesie.

– Czy jej matka wiedziała, że dziewczynka jest na dworze?

– Nie – przyznaje Ian.

– Co się stało?

– Faith krwawiła. Zemdlała, więc zaniosłem ją do domu. Do jej matki.

– Pozwoli pan, że to sobie uporządkuję. Dziecko biegało po lesie w nocy, krwawiło i było nieprzytomne, a jej matka o niczym nie wiedziała?

Ian marszczy brwi.

– Kiedy przyniosłem Faith, pani White okazała wielką troskę. Natychmiast odwiozła Faith do szpitala.

– Czy to możliwe, że Faith uciekła z domu, bo matka zrobiła jej krzywdę?

– Sprzeciw!

– Odrzucony – mówi sędzia Rothbottam.

– Nie widziałem, żeby matka jej to zrobiła. – Ian wzrusza ramionami.

– Ale to możliwe?

– Nie widziałem też, żeby pan zrobił krzywdę Faith tamtego wieczoru, panie Metz, ale przypuszczam, że to też jest możliwe.

Metz waha się. Nie potrafi zrozumieć gry Fletchera. Są po tej samej stronie, obaj chcą udowodnić, że dziecko jest oszustem, nawet jeśli kierują nimi różne motywy.

– Może pan nam podać inne przykłady, świadczące o tym, że pani White jest nieodpowiedzialną matką?

Ian marszczy brwi, jakby głęboko się zastanawiał. Po chwili jego twarz się wygładza i z uśmiechem mówi do Metza:

– Nie. W gruncie rzeczy mogę podać jedynie przykłady świadczące o czymś wręcz przeciwnym. Przez cały ten czas, kiedy usiłowałem zdyskredytować twierdzenia Faith, nie widziałem ani razu, by pani White źle wypełniała swoje obowiązki matki.

Wzrok Iana przesuwa się po publiczności, pada na Mariah. Widzisz? Potem Ian zwraca się znowu do Metza i wyrachowanego błysku w jego oczach.

– Mówi pan, że poświęcił pan dwa miesiące na badanie sprawy Faith i jej matki?

– Tak, mniej więcej.

– Może pan opowiedzieć, na czym między innymi to polegało?

Ian splata dłonie.

– W tej chwili nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy.

– Interesujące – mówi Metz – zwłaszcza że oboje widniejecie na liście pasażerów samolotu lecącego do Kansas City miesiąc temu.

Ian dokłada starań, by ciało go nie zdradziło; zawsze istniała poważna możliwość, że prywatni detektywi Metza odkryją ślad w dokumentach. Ale wiedzieć o podróży to jedno, a zupełnie czymś innym jest znać powody, dla których została podjęta. Prawdziwe pytanie brzmi, ile Metz odkrył.

– Czy mógłby nam pan powiedzieć, czego w czasie tej podróży dowiedział się pan o Faith i Mariah White?

Metz wpatruje się w Iana, w myślach rozkazując mu, by odkrył karty, przyznał, że śledził Mariah i Faith, i podzielił się swoimi odkryciami.

– Hmm… – Ian udaje zaskoczenie. – Nie wiedziałem, że lecą tym samolotem. Ja byłem w pierwszej klasie… nie zajrzałem nawet do drugiej części. – Uśmiecha się dobrodusznie. – To dopiero zbieg okoliczności.

– Jeśli nie leciał pan tym samolotem po to, by śledzić Faith White, choć sam pan przyznał, że w tym czasie badał pan jej rzekome cuda, to jaki był cel pana podróży, panie Fletcher?

Twarz Iana jest pustą maską.

– Odwiedziny u przyjaciół.

Metz jest tak blisko świadka, że jego słowa wręcz odbijają się od niego.

– Jakich przyjaciół?

– Sprzeciw, wysoki sądzie – mówi Joan. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale pan Metz dręczy swojego świadka.

– Tak, panie Metz – zgadza się sędzia. – Pan Fletcher odpowiedział już na pańskie pytanie.

Metz nie patrzy na Fletchera; nie jest pewien, czy potrafiłby się powstrzymać od uduszenia tego sukinsyna.

– Nie mam więcej pytań – mówi, zgrzytając zębami, i siada obok Colina White'a.

– Cholera, co to było? – pyta cicho Colin.

Metz obserwuje, jak Joan gorączkowo szepcze do swojej klientki.

– To była pułapka – odpowiada.

– Cholera, co to było? – szepcze Joan.

Mariah milczy, układając fałdki na swojej spódnicy. Przez moment, gdy Ian podszedł do miejsca dla świadka, zabrakło jej tchu; wbrew temu, co Ian powtarzał jej przez ostatnie tygodnie, zastanawiała się, czy kłamał, czy teraz jej nie oszuka.

– Wiedziałaś – mówi Joan. – Jezu Chryste.

– Chciał mi pomóc – mówi Mariah cicho. – Uważał, że nie powinnaś wcześniej o tym wiedzieć.

Joan chwilę się jej przygląda.

– Więc powiedz mi teraz: Jak daleko gotów jest się posunąć?

Kiedy Ian patrzy na Joan, przepływa między nimi prąd, więź oparta na wspólnym celu.

– Spędził pan jakiś czas na zbieraniu informacji o Mariah? – pyta Joan.

– Tak.

– I według pana oceny, Mariah była dobrą matką?

– Tak.

– Może mi pan o tym opowiedzieć? Ian pochyla się do przodu.

– Nigdy nie spotkałem kobiety, która tak troszczyłaby się o dziecko. Pani White dołożyła wszelkich starań, by uchronić Faith przed mediami, fanatykami religijnymi, zgromadzonymi wokół domu, nawet przede mną. Jak przed chwilą zauważył pan Metz, podjęła próbę zabrania córki z dala od całej tej afery, uciekając do Kansas City. Towarzyszyłem jej do szpitala, kiedy dłonie Faith zaczęły krwawić; nie opuszczała córki nawet na chwilę. Muszę przyznać, że przyjeżdżając do Nowego Kanaanu, spodziewałem się zobaczyć kogoś w rodzaju wiedźmy, kobietę, która usiłuje zwrócić na siebie uwagę, zmuszając córkę do odgrywania roli cudotwórcy. Ale fakty nie pasują do tej teorii. Pani White to dobra kobieta i dobra matka.

– Sprzeciw! – krzyczy Metz.

– Podstawy? – pyta sędzia.

– No… to mój świadek!

– Odrzucony. – Rothbottam kiwa głową do Iana. – Proszę kontynuować, panie Fletcher.

– Chciałem jeszcze dodać, że wychowałem się w Georgii. Zawsze mi powtarzano, że nigdy nie należy wchodzić między niedźwiedzicę a jej małe, bo niedźwiedzica rozedrze na strzępy wszystko, w tym człowieka, żeby dostać się do dziecka. Oczywiście wtedy nie słuchałem dorosłych. I kiedy miałem osiem lat, wszedłem między niedźwiedzicę a jej małe. Spędziłem trzy godziny na drzewie, czekając, aż niedźwiedzica zrezygnuje z wymierzenia mi kary. Ale nigdy nie zapomniałem wyrazu jej oczu, który uświadomił mi, jakim byłem głupcem, że ją zdenerwowałem. Trzydzieści lat później takie samo przekonanie widziałem na twarzy Mariah White.

Joan powstrzymuje uśmiech, Ian Fletcher przede wszystkim jest aktorem. Wie, jak sprzedać historię.

– Dziękuję, panie Fletcher. I dziękuję panu, panie Metz. Nie mam więcej pytań.

O pierwszej trzydzieści pięć Faith po raz pierwszy od dwunastu godzin otwiera oczy. Pielęgniarka stoi odwrócona do niej plecami, więc mija sekunda, nim aktywność monitorów uświadamia jej, że dziewczynka odzyskała przytomność.

– Nie męcz się, kochanie – mówi, gdy Faith otwartymi ustami łyka powietrze. – Masz rurkę do oddychania w gardle. – Wzywa pagerem doktora Blumberga i pediatrę. – Spokojnie oddychaj.

Ale Faith w dalszym ciągu otwiera i zamyka usta. Sprawia to wrażenie, jakby usiłowała złapać dech, ale w rzeczywistości powtarza:

– Mamo.

– Panie Metz, pański następny świadek – mówi sędzia.

Metz unosi głowę.

– Wysoki sądzie, czy mogę podejść? – Joan idzie razem z nim, zbierając siły do potyczki o eksperta od zespołu Münchausena, o którym Metz wspomniał rano. – Muszę powołać świadka, którego nie ma na liście.

– Już zgłosiłam obiekcje co do tego świadka, wysoki sądzie – wtrąca natychmiast Joan. – Nie wiem nic o rzekomym ekspercie pana Metza i potrzebuję czasu na zebranie informacji o tym dziwacznym syndromie psychicznym, który mój kolega znalazł zagrzebany w Encyclopaedia Britannica.

– Nie chodzi o eksperta – odpowiada Metz zniecierpliwiony. – Chodzi o kogoś innego. I nie został zaprzysiężony. Jest obecny w sali sądowej.

Joan otwiera usta.

– Po co w ogóle się męczyłeś i dawałeś mi listę świadków?

– Proszę posłuchać, Ian Fletcher okazał się nieoczekiwanie wrogim świadkiem i z jego zeznań nie uzyskałem tego, co zaplanowałem.

Sędzia zwraca się do Joan.

– Jakie jest pani zdanie?

– Wykluczone, wysoki sądzie.

Metz uśmiecha się, bezgłośnie mówiąc:

– Podstawy do apelacji.

Joan zaciska szczękę.

– Doskonale. Powołaj go.

Metz wraca na miejsce zadowolony. Następny świadek przedstawi Iana Fletchera jako kłamcę, poda w wątpliwość całe jego zeznanie i niewytłumaczalną obronę Mariah White. A w najgorszym razie Metz będzie mógł naprawić wszelkie szkody, które poczynił Fletcher w jego sprawie.

– Powołujemy na świadka Allena McManusa.

W ławach dla publiczności wybucha zamieszanie, podczas gdy dziennikarze przesuwają się, by przepuścić kolegę. McManus z wahaniem podchodzi do urzędnika sądowego; wyraźnie zaskoczony składa przysięgę.

Metz w duchu błogosławi Lacey Rodriguez za to, że po raz kolejny zebrała więcej informacji, niż się spodziewał – informacji, o których istnieniu większość ludzi nawet nie ma pojęcia, takich jak rejestry przychodzących i wychodzących rozmów telefonicznych w budynkach biurowych.

– Proszę o podanie nazwiska i adresu.

– Allen McManus. Massachussetts Avenue 2478, Boston.

– Gdzie pan pracuje, panie McManus?

– Prowadzę dział nekrologów w „Globe”. Metz splata dłonie za plecami.

– Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o Faith White?

– Wysłano mnie jako korespondenta na sympozjum psychiatryczne w Bostonie, na którym jedna z uczestniczek opowiadała o swojej pacjentce, małej dziewczynce, rozmawiającej z Bogiem. Wtedy jednak nie wiedziałem, że tą dziewczynką jest Faith White.

– Jak pan się dowiedział?

– Byłem w redakcji, kiedy przyszedł faks o martwej kobiecie, która wróciła do życia na skutek cudu dokonanego przez jej wnuczkę. Zdarzyło się to w tym samym mieście, w którym prowadzi praktykę ta lekarka. A potem dzwoni telefon i jakiś nieznajomy mówi mi, żebym się zastanowił, kto skorzysta, jeśli dziewczynka zostanie uznana za cudotwórczynię.

– Co pan zrobił po tym telefonie?

McManus zadziera brodę.

– Mam na koncie wiele lat dziennikarstwa śledczego, więc pomyślałem, że się tym zajmę. Zacząłem odgrzebywać informacje o matce dziecka. – Uśmiecha się szeroko. – To ja podałem do wiadomości publicznej informację o tym, że Mariah White przez cztery miesiące przebywała w ośrodku zamkniętym.

– Czy taki anonimowy telefon był czymś dla pana niezwykłym?

Allen rozluźnia kołnierzyk.

– No cóż, prowadzę dział nekrologów, więc niezbyt często dostaję telefony od Głębokiego Gardła. W redakcji „Globe'u” mamy system identyfikacji dzwoniących, dlatego zapisałem numer na wypadek, gdybym chciał później się z nim skontaktować.

– Jaki to był numer?

– Nie mogę ujawnić źródła, proszę pana.

Sędzia marszczy brwi, dziennikarze w ławach dla publiczności mruczą z respektem.

– Ależ może pan, panie McManus, i zrobi to, w przeciwnym razie oskarżę pana o obrazę sądu.

Allen chwilę milczy, zastanawiając się nad opcjami. Potem wyjmuje z kieszeni notatnik i przewraca kilka stron.

– Trzy – jeden – zero, dwa – osiem – osiem, trzy – trzy – sześć – sześć.

– Czy sprawdził pan, do kogo należy?

– Tak.

Malcolm Metz staje przed stołem obrony i patrzy na Mariah.

– Panie McManus, czyj to był telefon?

Sędzia chrząka ostrzegawczo, ale niepotrzebnie. McManus wpatruje się w pewnego człowieka przez zmrużone powieki, wspominając przeszłą urazę.

– To osobisty telefon komórkowy – mówi. – Zarejestrowany na Iana Fletchera.

W chwili gdy McManus zajmuje miejsce dla świadków, Ian nieruchomieje jak rażony prądem. Nie potrafi się poruszyć, a równocześnie wie, że pozostanie w sali jest najgorszą z możliwości. Jak mógł do tego stopnia nie docenić Metza? Siedzi dwa rzędy za Mariah i patrzy, jak ramiona jej sztywnieją, kiedy słyszy, że to Ian jest odpowiedzialny za obelżywy artykuł na jej temat. Powinienem był jej powiedzieć, myśli. Gdybym jej powiedział, wybaczyłaby mi.

Pragnie, by Mariah się odwróciła. Chciałby zobaczyć jej twarz.

Kilka minut temu, kiedy opuszczał miejsce dla świadków, mrugnął do niej znacząco. Cała jej twarz promieniała, świetlista niczym księżyc w pełni. Teraz jest blada, oczy odbijają się od skóry niczym siniaki, z rozmysłem patrzy w drugą stronę.

Ian łapie się na tym, że patrzy na Mariah jak człowiek, który obserwuje walący się budynek albo szalejący pożar, przykuty do tragedii. Nawet nie mruga, gdy Mariah chowa twarz w dłoniach, gdy nadchodzi kryzys.

Joan trzydzieści sekund poświęca na uspokojenie swojej klientki, a to nigdy nie było jej mocną stroną. Potem wstaje rozgniewana. Gdyby to był proces z przysięgłymi, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Mogłaby przepytać McManusa i w jakiś sposób zaszczepić wątpliwość, czy to rzeczywiście Ian trzymał w dłoni telefon w czasie tamtej rozmowy. To mógł być jakiś współpracownik, telefon mógł ktoś ukraść – do diabła, kto wie, co mogło się zdarzyć? Ale niestety, sędzia już przyjął możliwość, że Ian Fletcher rzeczywiście dzwonił ze swojego telefonu do Allena McManusa. I tak jak pozostali zapewne uznał, że Ian popełnił zdradę.

– Pracuje pan w „Globe”? – rzuca z gniewem.

– Tak.

– Od jak dawna?

– Od sześciu lat.

– Jakie ma pan przygotowanie do zawodu?

– Skończyłem Columbia School of Journalism i przedtem pracowałem jako reporter w „The Miami Herald”.

– Kto zlecił panu tę konkretną sprawę?

– Wydawca dodatków nadzwyczajnych Uwe Terenbaum. Czasami zleca mi relacje z sympozjów i konferencji, jeśli w dziale nekrologów nie ma zbyt wiele pracy.

Joan chodzi tam i z powrotem przed miejscem dla świadka jak czółenko w maszynie tkackiej. McManus wodzi za nią oszołomionym wzrokiem. Joan nie wie, co może od niego wydobyć, ale instynkt jej podpowiada, że piętą achillesową McManusa jest ego. Musi sprawić, by wyszedł na głupca, im większego, tym lepiej.

– Uważa się pan za dobrego dziennikarza, panie McManus?

Przez sekundę Allen stroszy piórka.

– Lubię tak o sobie myśleć.

– Cieszy się pan uznaniem kolegów?

– Oczywiście.

– Przydzielono panu tę sprawę, ponieważ jest pan jednym z najlepszych dziennikarzy „Globe'u”?

– Przypuszczalnie – mówi, prostując się na siedzeniu.

– Musiał pan poczuć się doskonale, kiedy pan odkrył, że numer telefonu należy do Iana Fletchera.

– O tak – przyznaje Allen. – Z całą pewnością to znane nazwisko.

Joan bębni palcami po balustradce.

– Rozmawiał pan z panem Fletcherem po tym, jak dowiedział się pan, że to on dzwonił?

– Próbowałem, ale…

– Tak czy nie?

– Nie.

– Skorzystał pan z jego podpowiedzi i zajął się sprawą.

– Tak.

– Był pan w Greenhaven?

– Tak – odpowiada Allen.

– Dotarł pan do dokumentacji Mariah White?

– Nie. Dotarłem do lekarza, który potwierdził, że przebywała w tym ośrodku.

– Rozumiem. Czy to był lekarz prowadzący pani White?

– Cóż, nie…

– Czy leczył Mariah w trakcie jej pobytu w Greenhaven?

– Nie.

– Czy znał szczegóły jej choroby?

– Znał podstawowe informacje.

– Nie o to pytałam, panie McManus. – Joan marszczy brwi. – Czy podczas wnikliwego badania dowiedział się pan, że Mariah wbrew jej woli w Greenhaven umieścił mąż?

– Uch, nie…

– Czy dowiedział się pan, że przed umieszczeniem w Greenhaven nie dano jej możliwości skorzystania z innych form leczenia?

– Nie.

– Czy dowiedział się pan, że ponieważ jej mąż romansował z innymi kobietami, Mariah White przeżyła załamanie nerwowe, jak to się potocznie określa?

– Nie – mruczy dziennikarz.

– Czy dowiedział się pan, że to było przyczyną podjęcia przez nią próby samobójczej? – Joan wpatruje się w McManusa nieruchomym wzrokiem. – Nie ustalił pan podstawowych faktów, panie McManus. Niczego się pan nie dowiedział. Dlaczego więc uważa się pan za wybitnego dziennikarza śledczego?

– Sprzeciw!

– Cofam pytanie – mówi Joan, ale teraz nic już jej to nie obchodzi.

Kiedy staje się jasne, że Mariah nie potrafi opanować płaczu, sędzia zarządza godzinną przerwę. Zanim dziennikarze mają czas podnieść się z miejsc, Joan wyprowadza Mariah z sali. Po wejściu do toalety zamyka drzwi i opiera się o nie, żeby nikt nie mógł wejść.

– Mariah, zeznania Fletchera wcale nie narobiły wielkich szkód. Tak samo jak ten artykuł. Możesz mi wierzyć. Kiedy przyjdzie moja kolej, nikt nie będzie o tym pamiętał. – Mariah milczy i nagle Joan wszystko rozumie. – Nie chodzi o to, co powiedział – mruczy. – Chodzi o to, że w ogóle to powiedział. Dlatego wiedziałaś, że zrobi na złość Metzowi. Chryste, ty jesteś w nim zakochana.

– To nie jest takie proste…

– Jakby kiedykolwiek było!

Mariah macha dłonią.

– Chciałabym teraz zostać sama.

Joan patrzy na nią uważnie.

– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł.

– Boisz się, że w rękawie mam brzytwę? – mówi Mariah z goryczą. – Czyżby poranne zeznania cię przekonały?

– Nie to miałam na myśli. Ja…

– Wszystko w porządku, Joan. Proszę.

Prawniczka kiwa głową i wychodzi z toalety. Mariah staje przed umywalkami i patrzy w lustro. Oczy ma podpuchnięte i zaczerwienione, z nosa jej cieknie. Za jej plecami lustro odbija się w pojemniku na papierowe ręczniki, przez co jej zniekształcona twarz powtarza się w nieskończoność.

Powinna była wiedzieć. Może Metz miał rację: Jeśli raz doświadczyłeś cierpienia, ono już wie, jak do ciebie trafić. Przychodzi dręczyć cię w środku nocy, wślizguje się w najmniej oczekiwanej chwili i nokautuje, nim masz szansę odeprzeć atak.

Ian musiał nieźle się ubawić, kiedy znalazł w niej taki łatwy cel. Jak mogła uwierzyć, że jego zainteresowanie było czymś więcej niż intrygą mającą na celu zbliżenie się do Faith?

Te cudowne noce z nim, te słowa, które rzucały na nią urok i zmieniały ją w osobę, jaką zawsze pragnęła być – dla Iana były tylko słowami, tylko nocami. Wypełniał obowiązki.

Z niezwykłą stanowczością zmusza się, by raz jeszcze spojrzeć na swoje odbicie. Zapanuje nad sobą i wróci do sali sądowej. Powie wszystko, co ustaliły z Joan. Musi zachować prawo do opieki nad córką.

Nic innego jej nie pozostało.

Wychodzi z toalety, spodziewając się tłumu dziennikarzy i fotoreporterów, którzy czekają, by zobaczyć ją załamaną w tej części sądu, gdzie można korzystać z aparatów. Ale jedyną osobą na korytarzu jest Ian.

– Mariah – zaczyna, ruszając w jej stronę.

Przepycha się obok niego. Kiedy dotyka ramieniem jego ręki, o mało znowu nie wybucha płaczem.

– Wtedy nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, jaka jesteś. Mariah staje i patrzy mu w twarz.

– W takim razie jest nas dwoje – mówi.

Joan już ma wejść do sali, kiedy ktoś łapie ją za rękę i ciągnie na bok.

– Niech pani nic nie mówi – ostrzega Ian widząc, że Joan otwiera usta.

– Ach, przecież to nasz James Bond. Gdyby mnie pan uprzedził, że zamierza odegrać rolę podwójnego agenta, może udałoby nam się uniknąć tych bzdur z McManusem.

– Przepraszam.

Joan krzyżuje ręce.

– To nie ja wypłakuję sobie oczy.

– Próbowałem jej uzmysłowić, że sprawa z „Globe'em” była, zanim my… no, była wcześniej. Nie chciała mnie słuchać.

– Wcale jej za to nie winię. – Joan spogląda na zapełniającą się salę sądową. – Porozmawiam z Mariah później. Teraz nie mogę panu pomóc…

– Prawdę mówiąc – przerywa jej Ian – może pani.

Joan i Metz podchodzą do sędziego.

– Wysoki sądzie – mówi Metz – z moich świadków został tylko psychiatra, o którym wspomniałem rano.

– Wysoki sądzie – odzywa się Joan – jak rano argumentowałam, nie potrafiłabym odróżnić zespołu Münchausena od łokcia tenisisty. Potrzebuję czasu na przygotowanie się do odparcia dziwacznej teorii pana Metza na temat mojej klientki. Co więcej, pan Metz wyciągnął z kapelusza drugiego świadka; nazwisko Allena McManusa dziwnym zbiegiem okoliczności także nie znalazło się na liście. – Spogląda na swojego kolegę. – Jeśli pan Metz chce powołać psychiatrę, ja ponownie wezwę Iana Fletchera.

– Wykluczone. Zeznanie McManusa służyło wyłącznie pokazaniu, że Fletcher kłamał, odpowiadając na moje pytania, wysoki sądzie. Powołanie go teraz przez obronę wprowadzi tylko niepotrzebny zamęt.

– Myślę, że uda mi się zachować trzeźwą głowę – mówi sędzia sucho, po czym zwraca się do ław publiczności: – Panie Fletcher, będzie pan tak uprzejmy i raz jeszcze zajmie miejsce dla świadka?

Ian w milczeniu spełnia prośbę sędziego. Joan uważnie go obserwuje; ma nadzieję, że osiągną skutek, o jaki chodzi Ianowi. W gruncie rzeczy nie robi tego, by osiągnąć postęp w sprawie, z jej strony jest to prezent dla klientki. I jak słusznie zauważył Ian, ponieważ Mariah jeszcze nie zeznawała, trzeba zrobić wszystko, żeby się pozbierała.

Joan podchodzi do Mariah i ściska ją za ramię.

– Siedź prosto i uważnie słuchaj – szepcze, po czym zbliża się do świadka. – Panie Fletcher, kiedy zadzwonił pan do pana McManusa?

– Na początku października.

– Dlaczego pan do niego zadzwonił? – Joan zadaje pytania pełnym napięcia tonem. Obserwatorzy odnoszą wrażenie, że jest zła na Iana… i mają rację.

– Chciałem zdyskredytować Faith White. To oznaczałoby spory wzrost oglądalności mojego programu. Nie znałem wtedy Faith ani jej matki. – Ian rozkłada ręce. – Wcześniej też anonimowo podrzucałem tropy. Lepiej to wygląda, kiedy ktoś inny pierwszy wysuwa wątpliwości. Potem wkraczam ja, odrzucam kolejne warstwy i demaskuję oszustwo. McManus wydawał się dość zręcznym dziennikarzem i uznałem, że będzie w stanie mi pomóc.

– Brzmi to dość pokrętnie.

– Na tym między innymi polega dziennikarstwo – mówi Ian – i moja praca od czasu do czasu tego wymaga. Czasami anonimowo komuś coś podpowiadam, czasami przekazuję informacje. Dziennikarze często tak robią. – Spogląda na McManusa. – Czasami jesteśmy nawet tymi źródłami, których dziennikarze nie chcą ujawnić. Nie miałem zamiaru skrzywdzić pani White, ponieważ wtedy o niej nie myślałem. Moim celem było zdemaskowanie jej córki za wszelką cenę.

– Co się teraz zmieniło? – pyta Joan.

– Teraz ją znam – odpowiada Ian łagodnie.

Joan ze wstrzymanym oddechem wodzi spojrzeniem od swojej klientki do Iana.

– Nie mam więcej pytań.

Metz już zerwał się na nogi.

– Nie był pan w stanie nic znaleźć? Żadnej plamy brudu w sprawie Faith White?

– Odłożyłem na później dalsze poszukiwania – odpowiada Ian; wzrok ma stalowy.

– Sugeruje pan, że wizje Faith White są prawdziwe?

Ian zastanawia się nad odpowiedzią.

– Sugeruję, że Faith White jest niezwykłą dziewczynką, i nie sądzę, by świadomie kłamała.

– Ale wielokrotnie pan powtórzył, panie Fletcher, że jest pan ateistą. Czy to znaczy, że teraz wierzy pan w Boga?

Ian nieruchomieje. Uświadamia sobie, w jaką pułapkę zapędził go Metz. Nie może wkraść się w łaski Mariah, nie rujnując przy tym całkowicie siebie. Jeśli przyzna, że Faith czyni cuda, adwokat zażąda dowodów, a Ian nie ma ochoty dzielić się z obecnymi w sali swoją radością, wywołaną kilkoma minutami przytomności brata bliźniaka. Spogląda na Mariah, która nie odrywa od niego wzroku, czekając na odpowiedź.

Przykro mi, myśli.

– Panie Fletcher? Wierzy pan w Boga?

Ian unosi brwi i przywdziewa na twarz czarującą maskę, której używa w telewizji.

– W tej kwestii przysięgli wciąż obradują – mówi na użytek publiczności; obserwuje uśmiechnięte twarze zamiast tej jednej, na której najbardziej mu zależy.

Joan prosi o krótką przerwę. Mariah jest niezwykle opanowana, wręcz niewiarygodnie spokojna, i z jakiegoś powodu to bardziej przeraża Joan niż wybuch histerii.

– Mogę poprosić o odroczenie. Powiem sędziemu, że jesteś chora.

– Potrzebna mi tylko godzina. Muszę pojechać do Faith – odpowiada Mariah. – Jestem tu cały dzień.

Aż do tej chwili Joan zapomniała o zakazie zbliżania się, wydanym dzisiaj rano. Podczas rozprawy nie miała okazji powiedzieć o tym Mariah.

– Nie możesz.

– Gdybyś jednak poprosiła sędziego…

– Nie możesz iść teraz, nie możesz iść później. Sędzia Rothbottam wydał rano nakaz sądowy; na czas trwania procesu nie możesz zbliżać się do Faith.

Niczym lawina na zwolnionych obrotach spokój Mariah zaczyna stopniowo pękać.

– Dlaczego?

– Jeśli w tym czasie jej stan się poprawi, Metz użyje tego jako dowodu.

– Bo mnie tam nie ma? Bo zostawiłam ją, kiedy potrzebowała mnie najbardziej?

– Nie, Mariah. Ma wśród swoich świadków psychiatrę, który zezna, że jeśli odseparuje się ciebie od Faith, nie będziesz mogła wywołać u niej krwotoku albo halucynacji.

Mariah zakrywa dłonią usta i odwraca głowę.

– Co oni o mnie myślą?

Joan krzywi się; nie podoba jej się kierunek własnych myśli. Mariah zachowała w tajemnicy zamiary Iana Fletchera wobec Metza, co jeszcze może ukrywać?

– Uważają – odpowiada – że w końcu zamordujesz Faith.