38471.fb2 Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Rozdział piętnasty

Dzieci są kotwicami,

które trzymają matki przy życiu.

Sofokles, „Fedra”

Mija kilka długich sekund, nim słowa Joan docierają do mojej świadomości.

– Żartujesz?! – udaje mi się w końcu wykrztusić. To śmieszne, naprawdę, tylko że równocześnie chce mi się płakać. – Myślą, że mam zamiar zabić własną córkę?

– Malcolm Metz przedstawia cię jako niezrównoważoną emocjonalnie kobietę, przeżywającą kryzys. Podobno ma eksperta, który w swoich zeznaniach opowie o innych matkach, cierpiących na to zaburzenie. Nosi nazwę zespołu Münchausena.

Kryzys. No bo ile w końcu jestem w stanie znieść? Moja córka leży w szpitalu. Mężczyzna, w którym się zakochałam, okłamywał mnie. Mężczyzna, którego kochałam przedtem, myśli, że jestem zdolna zabić własne dziecko.

– To nieprawda – mówię stanowczo. – Nie możesz ich o tym przekonać?

– Postaram się, ale Metz może opowiadać, co zechce. Jeśli będzie miał taki kaprys, może całą sprawę zbudować na pomyśle, że programujesz zachowanie Faith za pomocą lalek wudu. Czy to prawda, czy nie, to akurat rzecz bez znaczenia. Dla nas najważniejsze jest to, że zaczynamy, kiedy on kończy. Pokażemy sędziemu, jakie bzdury Metz nam zaserwował. – Joan wzdycha. – Posłuchaj, masz słaby punkt. Byłaś w szpitalu psychiatrycznym. Ja na miejscu Metza też pewnie starałabym się to wykorzystać.

– Joan – mówię drżącym głosem – muszę mieć możliwość odwiedzania córki.

Współczucie w jej oczach o mało nie wytrąca mnie z równowagi.

– Zadzwonię do szpitala i zapytam, jak Faith się czuje.

Wiem, że Joan stara się tchnąć we mnie nadzieję, ale nadzieja przesypuje mi się przez palce niczym piasek.

– Wrócisz do domu z Faith, moja w tym głowa.

Ze względu na nią potakuję i zmuszam się do uśmiechu. Nie mówię tego, co naprawdę myślę: że walka o prawo do opieki nic nie znaczy, jeśli dziecko umrze.

Joan wraca do sali sądowej z uczuciem, jakby wspięła się na Górę Waszyngtona. Nie ma nic gorszego od sytuacji, gdy klientka zmienia się w emocjonalną galaretę, choć akurat jest ci potrzebna trzeźwa i skoncentrowana na miejscu dla świadka. Joan obrzuca Metza gniewnym spojrzeniem, myśląc o wszelkich najgorszych rzeczach, i modli się o krótką chociaż łączność telepatyczną. Metz przechyla się przez balustradę i rozmawia z niższą i szczuplejszą kserokopią własnej osoby, która musi być kolejnym pracownikiem jego kancelarii.

Odwraca się, gdy wchodzi sędzia i wzywa adwokatów do siebie.

– Cóż, panie Metz, jak sobie przypominam, uzgodniliśmy, że teraz się spotkamy. Zakładam, że jest pan gotowy na powołanie eksperta?

Joan uprzedza Metza:

– Proszę wybaczyć, wysoki sądzie, ale po raz kolejny muszę zgłosić zastrzeżenie. Moja klientka właśnie się dowiedziała, że na czas trwania procesu nie może widywać się z córką, i prawdę mówiąc, to ją załamało. Jest trzecia po południu, a ponieważ nie mam do dyspozycji takiej armii pomocników jak pan Metz w swojej wielkomiejskiej kancelarii, wciąż nie zdążyłam zapoznać się z zespołem Münchausena. Nie znam powołanego przez pana Metza specjalisty, ani jego dokonań i z całą pewnością nie wiem nic o tym ezoterycznym zaburzeniu. Jeśli wysoki sąd pozwoli panu Metzowi powołać swojego świadka, uważam, że będzie sprawiedliwie, jeśli dostanę co najmniej weekend na przygotowanie się.

Metz potakuje.

– Zgadzam się. Prawdę mówiąc, uważam, że powinniśmy na dzisiaj przerwać, jeśli to odpowiada wysokiemu sądowi, tak by pani Standish miała resztę popołudnia na zebranie niezbędnych informacji.

– Naprawdę? – pyta Joan zaskoczona.

Sędzia Rothbottam marszczy brwi.

– Chwileczkę. Rano był pan rozpalony do czerwoności, a teraz taka wolta. W czym problem, panie Metz?

– Mój świadek kilkakrotnie próbował dzisiaj porozmawiać z Faith White, co naturalnie jest niezwykle istotne dla jego zeznań, ale jej stan na to nie pozwolił. – Uśmiecha się pojednawczo do Joan. – Okazuje się, że teraz ja także potrzebuję więcej czasu.

– Fatalnie – mówi sędzia. – Skoro skoczyłeś do wody, będziesz pływał. Jak zauważyła pani Standish, jest trzecia. Wierzę głęboko, że przez godzinę pański ekspert będzie wymieniał swoje dokonania. Wysłuchamy wszystkiego, o co pan go zapyta, po czym wznowimy posiedzenie w poniedziałek. Pański doktor będzie miał możliwość porozmawiania z dziewczynką w czasie weekendu. – Sędzia zwraca się do Joan. – I zakładam, że do tego czasu będzie pani przygotowana do zadania własnych pytań.

– Tak, wysoki sądzie.

– Cudownie. – Rothbottam patrzy na Metza. – Proszę wezwać świadka.

Ekspert Metza, doktor Celestine Birch, bez wątpienia przypomina drzewo, z którym łączy go nazwisko. Wysoki i chudy jak szkielet, blady niczym brzozowa kora, siedzi sztywno, emanując niezwykłą pewnością siebie, którą czerpie ze świadomości, że jest wybitnym znawcą w swojej dziedzinie.

– Gdzie pan studiował, panie doktorze?

– W Harvard University i Yale Medical School. Staż odbyłem w UCLA Medical Center. Przez dziesięć lat pracowałem w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku, potem otworzyłem własną praktykę w Kalifornii. Prowadzę ją od jedenastu lat.

– Czym głównie się pan zajmuje?

– Przede wszystkim pracuję z dziećmi.

Metz potakuje.

– Czy znane jest panu zaburzenie psychiczne o nazwie zastępczy zespół Münchausena?

– Tak. W istocie jestem uważany za jednego z trzech głównych specjalistów od tego zaburzenia w kraju.

– Mógłby nam pan go opisać?

– Naturalnie – mówi Birch. – Według American Psychiatrie Association DSM – IV, bo takim skrótem je nazywamy, to rzadkie zaburzenie. Cierpiąca na nie osoba świadomie wywołuje objawy choroby fizycznej lub psychicznej u innej osoby, pozostającej pod jej opieką. – Psychiatra wyraźnie zaczyna się rozgrzewać. – Generalnie rzecz biorąc, ktoś sprawia, że ktoś inny wygląda lub czuje się chory. Zaburzenie to nosi nazwę zespołu Münchausena od osiemnastowiecznego najemnika, który zyskał sławę dzięki swym przesadnym opowieściom.

Większość ofiar tego syndromu to dzieci. Najczęściej matka sztucznie wywołuje lub pogłębia objawy chorobowe u dziecka, a następnie wzywa pomoc medyczną, twierdząc, że nie zna etiologii problemu. Według teorii psychiatrów, te kobiety nie chcą sprawiać bólu dziecku, ale pośrednio przyjąć rolę osoby chorej przez wzbudzenie współczucia u lekarzy, z którymi się spotykają, pokazując niedomagające dziecko.

– Fiu, fiu – mruczy Metz. – Zwolnijmy trochę, dobrze? Mówi pan, że matka u własnego dziecka powoduje chorobę, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– W sumie do tego to się sprowadza, panie Metz. Wywoływanie choroby u dziecka to dość prosty element całej sprawy. Niektóre matki zanieczyszczają próbki moczu krwią, robią dziury w kroplówkach albo duszą noworodki. Zespół Münchausena uważany jest za formę przemocy wobec dziecka i w dziewięćdziesięciu procentach przypadków kończy się śmiercią.

– Matki zabijają swoje dzieci?

– Czasami, chyba że się je powstrzyma – mówi doktor Birch.

– Proszę podać przykłady chorób wywoływanych przez matki.

– Krwotoki występują w czterdziestu procentach przypadków. Ataki – w czterdziestu dwóch procentach. Następnie depresje centralnego systemu nerwowego, bezdech senny, zaburzenia gastryczne. Nie wspominając o objawach psychicznych.

– Może nam pan powiedzieć, co bywa przyczyną takiego zachowania matki?

Lekarz poprawia się na siedzeniu.

– Trzeba pamiętać, że nie przytrafia się to dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom matek – to nie jest wirus grypy, który każdego może zaatakować. Te kobiety są zaburzone. Przyczyną często są sytuacje stresujące: problemy w małżeństwie, rozwód. Cierpiące na ów syndrom osoby mogły w przeszłości krzywdzić siebie i często miewały kontakty ze środowiskiem lekarskim, stąd doskonale znają żargon. Potrzebują, nie, łakną wsparcia i uwagi. Dla nich bycie chorym to sposób na zdobycie miłości i opieki.

– Mówił pan, że u dziecka można też wywołać symptomy psychiczne. Może pan to wyjaśnić?

– Przez symptomy rozumiem halucynacje lub urojenia, utratę pamięci, czyli amnezję, objawy konwersyjne, takie jak pseudoślepota. Trudniej zrozumieć, w jaki sposób matka potrafi „sfałszować” je u dziecka, zasadniczo jednak polega to na tym, że matka wybiórczo wzmacnia niewłaściwe zachowania. Dla przykładu może otaczać dziecko niezwykle troskliwą opieką, kiedy opowiada ono o koszmarnym śnie, ale ignorować je lub krzywdzić, kiedy zachowuje się całkowicie normalnie. W rezultacie dziecko uczy się spełniać życzenia matki, by tak to ująć.

– Czy na sytuację może wpłynąć fakt, że dziecko mieszka tylko z jednym rodzicem?

– Oczywiście – mówi Birch. – To sprawia, że akceptacja rodzica jest tym istotniejsza dla dziecka.

– Czy rzekome wizje należą do objawów wzmacnianych przez osoby z zespołem Münchausena?

– Tak, aczkolwiek z większym prawdopodobieństwem wymuszone halucynacje lub urojenia wystąpią u dziecka, którego matka ma osobiste doświadczenia z tego rodzaju epizodami.

– Na przykład jeśli matka przebywała w szpitalu psychiatrycznym?

Doktor Birch potakuje.

– Oczywiście.

– Doktorze, co się stanie, jeśli wprost zarzucić matce, że powoduje u dziecka takie objawy?

– Będzie kłamać i powie, że tego nie robi. W rzadkich przypadkach matka może naprawdę być nieświadoma swojego zachowania, ponieważ krzywdzi dziecko w momentach rozszczepienia jaźni, które jest rezultatem wcześniejszej traumy.

– To znaczy, że zapytane wprost, czy krzywdzą dzieci, te kobiety zaprzeczą?

– Wszystkie zawsze będą zaprzeczać – odpowiada Birch. – To jeden z elementów tego zaburzenia.

– Tak więc kobieta, która reaguje szokiem, dezorientacją, nawet słusznym gniewem, kiedy zarzuca się jej takie zachowania – kobieta nie pamiętająca, że krzywdziła dziecko – wciąż może być winna?

– Tak jest.

– Rozumiem – mówi Metz wolno. – W jaki sposób diagnozuje pan zespół Münchausena, panie doktorze?

Birch wzdycha.

– Ostrożnie, panie Metz, i niezbyt często. Proszę pamiętać, że objawy występują u dzieci, a one nie powiedzą, co się stało, ponieważ w ten sposób kupują miłość matki. Rodzice są podstawowymi źródłami informacji dla lekarzy, którzy zakładają, że słyszą uczciwą relację o chorobie dziecka. Większość lekarzy jednak nie dokonuje przeskoku od próby zdiagnozowania dziecka do zdiagnozowania rodzica.

Co więcej, te matki nie noszą szkarłatnych liter na piersi. Zaprzeczają, jakoby krzywdziły dziecko, i paradoksalnym zbiegiem okoliczności sprawiają wrażenie troskliwych. Jednym z elementów, który lekarzowi może nasunąć podejrzenie, że ma do czynienia z zespołem Münchausena, jest długa i skomplikowana historia chorób u dziecka.

A w przypadku objawów psychicznych stwierdzenie, że zalecone leki wcale nie pomagają… ponieważ naturalnie te dzieci nie mają tendencji psychotycznych. – Birch odchyla się na oparcie. – Jednakże jedynym rozstrzygającym sposobem na zdiagnozowanie zespołem Münchausena jest przyłapanie matki na gorącym uczynku, czy to dzięki kamerom wideo, zainstalowanym w sali szpitalnej, czy przez odizolowanie dziecka od matki. Jeśli mamy do czynienia z zespołem Münchausena, po usunięciu dziecka spod opieki matki nie nastąpi nawrót choroby.

– Czy widział pan Faith White, panie doktorze?

– Nie, choć nie znaczy to, że nie próbowałem. Dzisiaj trzykrotnie prosiłem o możliwość kontaktu z nią, ale powiedziano mi, że jest zbyt chora, żeby ze mną rozmawiać.

– Czy przeprowadził pan wywiad z Mariah White?

– Nie, ale zapoznałem się z informacjami o jej pobycie w szpitalu oraz obecnym stanie zdrowia psychicznego.

– Czy Mariah White odpowiada profilowi osoby cierpiącej na zespół Münchausena?

– Pod wieloma względami tak. Nietypowe zachowania u córki wystąpiły po bardzo trudnych przeżyciach matki. Pani White sprawia wrażenie troskliwej, zapewniła córce opiekę psychiatryczną (proszę zauważyć, że dziewczynka nie zareagowała na terapię lekową) oraz woziła ją na pogotowie. Najbardziej chyba znaczący w tym wypadku jest wybór stygmatów jako choroby. Krwawienie łatwo wywołać u ofiary, a równocześnie stygmaty są szalenie nietypowe. Objaw musi odpowiadać podręcznikowemu opisowi, ponieważ nie istnieją żadne udokumentowane przypadki. Jaki lekarz może jednoznacznie stwierdzić, że dziecko nie jest stygmatykiem, jeśli nigdy w życiu żadnego stygmatyka nie widział?

– Czy to wszystko, panie doktorze?

– Nie. Pani White ma także za sobą problemy ze zdrowiem psychicznym. W rezultacie kryzysu małżeńskiego próbowała popełnić samobójstwo – i nagle pojawiła się cała armia lekarzy i pielęgniarek, by ją wspierać i pomagać jej. Na pewnym poziomie stawia znak równości pomiędzy miłością i opieką a uwagą personelu medycznego. Co wyjaśniałoby, dlaczego zaczęła wywoływać chorobę u dziecka, gdy w jej małżeństwie znowu wystąpił podobny kryzys. Za każdym razem, gdy oddaje Faith na leczenie, pani White pośrednio sama jest obiektem uwagi, którą siedem lat temu otaczali ją lekarze i psychiatrzy.

– Czy to możliwe, że krzywdzi dziecko i nie zdaje sobie z tego sprawy? – pyta Metz.

Lekarz wzrusza ramionami.

– Nie badałem jej, więc trudno mi to stwierdzić. Ale to możliwe. Pani White już wcześniej cierpiała na głęboką depresję, a wstrząs spowodowany odkryciem, że mąż ma kolejny romans, mógł wystarczyć do wywołania epizodu dysocjacyjnego. Zamiast stawić czoło cierpieniu, psychicznie się od niego izoluje. To podczas tych epizodów czuje się najbardziej zaniedbana i dlatego też podczas tych epizodów krzywdzi córkę.

– Co, pana zdaniem, stałoby się, gdyby zapytać wprost panią White o takie działanie?

– Zaprzeczyłaby. Bardzo by się zdenerwowała, że oskarżam ją o coś równie potwornego. Powiedziałaby, że kocha córkę i pragnie tylko, by była zdrowa.

Metz zatrzymuje się przed stołem obrony.

– Doktorze Birch, jak pan wie, obecnie Faith jest w szpitalu. Gdyby matce zabroniło się na jakiś okres kontaktów z córką, jakiego rozwoju wypadków by pan oczekiwał?

Psychiatra wzdycha.

– Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby Faith White nagle wróciła do zdrowia.

3 grudnia 1999 – późne popołudnie

Joan i ja siedzimy za stołem w opustoszałej sali sądowej.

– Co będziesz robiła? – pyta Joan.

– Nie jadę do szpitala, jeśli to miałaś na myśli.

– Nie. Ja tylko… cóż, nie wiem, jakie masz plany. Uśmiecham się do niej.

– Myślałam o powrocie do domu, gorącej kąpieli i wsunięciu głowy do piekarnika.

– To nie jest śmieszne. – Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Chcesz, żebym zadzwoniła do doktora Johansena? Jestem pewna, że wziąwszy pod uwagę okoliczności, znajdzie dla ciebie czas.

– Nie, dziękuję.

– W takim razie chodźmy na drinka.

– Joan, doceniam twoje intencje. Ale nie mam ochoty na towarzystwo.

– W porządku. Jadę do szpitala sprawdzić, jak się czuje Faith. Powiem twojej mamie o zakazie sądowym i poproszę, żeby zadzwoniła do ciebie do domu.

Dziękuję Joan i mówię, że jeszcze chwilę tu posiedzę. Słucham, jak idzie do drzwi, stukając obcasami. Opieram głowę na stole i zamykam oczy. Bardzo staram się wyobrazić sobie Faith. Jeśli to zrobię, może będzie wiedziała, że myślę o niej.

Kiedy do sali wkracza sprzątacz z maszyną do czyszczenia podłogi, wychodzę i ze zdziwieniem stwierdzam, że na korytarzach sądu wciąż roi się od ludzi. To, że nasze posiedzenie na dzisiaj się zakończyło, nie znaczy wcale, że zakończyły się też pozostałe. O ścianę opiera się płacząca kobieta, obejmuje ją starszy mężczyzna. Troje małych dzieci czołga się po plastikowych krzesłach. Nastolatek zgięty jak pytajnik przy automacie telefonicznym szepcze gorączkowo do słuchawki.

Chociaż nie chcę się spotkać z Ianem, odczuwam rozczarowanie, że na mnie nie czeka.

Zaczął padać śnieg, pierwszy śnieg tej zimy. Płatki są wielkie i grube, roztapiają się na chodniku, jakby tylko mi się przyśniły. Taka jestem zauroczona ich pięknem, że dostrzegam Iana stojącego przy moim samochodzie dopiero wtedy, gdy dzieli mnie od niego kilka kroków.

– Muszę z tobą porozmawiać – mówi.

– Wcale nie musisz.

Łapie mnie za ramię.

– Nie będziesz się do mnie odzywać?

– Naprawdę tego chcesz, Ianie? Mam ci podziękować, że zadzwoniłeś do tego idioty z „Globe'u” i skłoniłeś go, żeby wygrzebał Greenhaven, przez co Malcolm Metz mógł mnie oskarżyć o jakieś rzadkie zaburzenie psychiczne, które każe mi okaleczać własną córkę?

– Gdybym nie zadzwonił, Metz i tak by się o tym dowiedział.

– Nie waż się nawet usprawiedliwiać – mówię cicho.

Wsiadam do samochodu i usiłuję zamknąć drzwi, ale Ian trzyma je mocno.

– Myślę, że cię kocham – mówi.

– A dlaczego? Bo miałam szczęście urodzić niezwykłe dziecko, które możesz wykorzystać do zwiększenia oglądalności swojego programu?

– Co chciałaś, żebym powiedział? Kiedy dzwoniłem do McManusa, nie znałem cię. Później wolałem ci o tym nie mówić, bo myślałem, że mnie znienawidzisz. A co do mojego zeznania: Chryste, musiałem mówić oględnie o Faith. Myślałem, że ostatnia rzecz, na jakiej ci zależy, to ogłoszenie całemu światu, że jestem przekonany o jej uzdrowicielskich mocach.

– Jakoś trudno mi uwierzyć, Ianie, że siedząc na miejscu dla świadka, myślałeś o Faith. Trudno mi uwierzyć, że chodziło ci o coś innego poza twoją reputacją w show – biznesie.

W szczęce Iana drga mięsień.

– Dobrze, może masz rację. Ale o Faith też myślałem. I o tobie. Co mam zrobić, żeby cię przekonać? Pieniądze, które zapłacił mi Metz, przeznaczę na college dla Faith… albo oddam cholernym jezuitom. Powiem publicznie wszystko, co zechcesz. Popełniłem błąd i bardzo mi przykro. Dlaczego nie potrafisz mi uwierzyć?

Bo nie, tak chcę mu odpowiedzieć. Z powodu tego, co stało się Faith. Ona wierzyła, a zobacz, dokąd ją to doprowadziło.

– Mariah – błaga Ian zachrypniętym głosem – pozwól mi pojechać z tobą do domu.

Potężnym szarpnięciem uwalniam drzwi z jego uchwytu.

– Nie zawsze możesz dostać to, co chcesz – mówię. – Nawet ty.

Opowiem wam, co czuje człowiek, gdy wie, że jest gotów na śmierć.

Długo śpi, a kiedy się budzi, pierwszą myślą jest pragnienie, by móc wrócić do łóżka.

Przez cały dzień nic nie je, ponieważ jedzenie jest czynnością, która go tu zatrzymuje.

Sto razy czyta tę samą stronę.

Przewija swoje życie jak kasetę wideo i widzi rzeczy, przy których płacze, widzi rzeczy, przy których się zatrzymuje, ale nic, co skłoniłoby go do oglądania dalszego ciągu.

Zapomina się czesać, myć, ubierać.

A potem pewnego dnia dochodzi do wniosku, że zostało mu tylko tyle energii, by zrobić tę jedną monumentalną rzecz, i ogarnia go spokój. Nagle po raz pierwszy od miesięcy zaczyna liczyć chwile. Nagle ma tajemnicę, która rozjaśnia jego twarz uśmiechem i ludzie mówią, że wygląda wspaniale, choć czuje się jak muszla – krucha, gotowa rozpaść się na tysiące kawałków.

Pragnęłam umrzeć. Pamiętam, jak trzymałam brzytwę i miałam nadzieję, że uda mi się wykonać najczystsze, najgłębsze cięcie. Pamiętam, jak się zastanawiałam, ile czasu minie, nim usłyszę głosy anielskie. Niczego nie pragnęłam bardziej niż pozbycia się siebie, tego ciała i tej osoby, której nie czekało nic poza cierpieniem.

Krótko mówiąc, ja tam byłam. Ja najlepiej ze wszystkich ludzi powinnam zrozumieć chęć poddania się, kiedy ból jest zbyt wielki. Zamiast tego jednak walczę z furią, łapię się słomek, by powstrzymać Faith, bo nie chcę, by powiodło jej się to, co mnie kiedyś się nie udało.

– Temperatura sto sześć. Coś musi się stać.

Jakby ponaglone słowami lekarza, członki Faith sztywnieją i dziewczynka zaczyna się rzucać z boku na bok.

– Ma atak! – woła lekarz.

Pielęgniarka delikatnie odsuwa Millie od łóżka.

– Muszę mieć dostęp – mówi.

Lekarz trzyma Faith za jedną, pielęgniarka za drugą rękę. Faith wciąż się miota i podryguje w nieregularnym rytmie kolejki górskiej.

– Znowu krwawi – mruczy pielęgniarka.

– Podnieść i naciskać! – woła lekarz.

Łóżko się unosi, dwie pielęgniarki naciskają na otwarte dłonie Faith.

Wysokie piski sprawiają, że obecni w sali nieruchomieją, a Millie szarpnięciem odwraca się ku monitorom za łóżkiem.

– Tracimy ją! Wózek! – Lekarz staje obok łóżka i zaczyna ręczny masaż serca.

W ciągu kilku minut pokój wypełnia się pielęgniarkami i lekarzami.

– Ressler, intubuj ją i podłącz do respiratora. Kompresja klatki piersiowej piętnaście na minutę. – Lekarz sprawdza rytm serca Faith. – Wyatt, podaj litr roztworu Ringera tak szybko, jak się da. Abby, chcę mieć kompletne badanie krwi. Wyślij płytki krwi i skrzep do banku krwi na badanie typu i krzyżówkę.

– Proszę pani, może pójdzie pani ze mną, żebyśmy mogli się nią zająć? – Pielęgniarka wyprowadza Millie na korytarz.

Millie staje z twarzą przyciśniętą do szklanej ściany sali intensywnej opieki. Patrzy, jak ktoś rozrywa szpitalną piżamę Faith i na jej drobnej klatce piersiowej kładzie defibrylator. Nie uświadamia sobie, że dłoń trzyma na własnym silnym sercu.

Pół godziny później

Joan siedzi obok Millie w poczekalni. Nigdy nie lubiła szpitali i teraz też nie lubi… ale jest tu coś, czego nie potrafi określić, a co denerwuje ją bardziej niż zwykle. Uśmiecha się łagodnie do matki Mariah, zachęcając ją, by mówiła dalej.

– Lekarz – relacjonuje Millie ze łzami w oczach – mówi, że prognozy są doskonałe, ponieważ akcja serca ustała na niecałą minutę. Drogi oddechowe ma czyste i puls regularny.

Joan spogląda na dziewczynkę leżącą bezwładnie na szpitalnym łóżku.

– Nie wygląda dobrze.

– Ale mają jej serce pod kontrolą i gorączka spadła. Nie potrafią tylko powstrzymać krwawienia. – Millie bierze głęboki oddech. – Kiedy Mariah będzie mogła tu przyjechać?

– Właśnie o tym muszę z tobą porozmawiać. Mariah nie może przyjechać do szpitala.

– Coś się stało? Wszystko u niej w porządku?

– Tak, ale dzięki uprzejmości sędziego i Malcolma Metza nie może zbliżać się do Faith. Myślą, że to ona wywołuje te objawy.

– To… to absurdalne! – wybucha Millie.

– Ty i ja o tym wiemy, ale lepiej nie łamać zakazu. Będziesz musiała zostać z Faith i informować Mariah o jej stanie na bieżąco.

– Nie może nawet zadzwonić?

Joan kręci głową.

– To ją musi dobijać. – Millie pociera skronie, wyraźnie rozdarta między koniecznością czuwania przy wnuczce a pragnieniem udzielenia wsparcia córce.

Joan spogląda na korytarz. I nagle to do niej dociera. Dziwne na tym oddziale jest to, że poza Faith nie ma tu innych pacjentów. Oddział jest pusty.

– Kiedy zadzwonisz…

– Nie powiem, że jest aż tak źle – przerywa Millie. – Taka głupia nie jestem.

Colin wchodzi do mrocznej sali i staje koło łóżka córki.

Jej ręce są szeroko rozpostarte, luźno przywiązane do barierek, tak by rany na jej dłoniach się nie otworzyły. Stopy ma uwięzione w kocu. Wzrok Colina pada na kable przymocowane do klatki piersiowej, na rurkę w gardle, na gazę otulającą ręce.

Nie wie, w co wierzyć. Słucha lekarzy, kiedy do niego mówią. Słuchał tego psychiatry Bircha. I słucha Mariah przysięgającej, że nigdy nie skrzywdziłaby Faith. Colin siada ostrożnie na łóżku koło córki.

– Cichutko, dziecinko, nic nie mów. Tatuś kupi ci przedrzeźnia – cza. – Przyciska policzek do policzka Faith, słyszy regularne popiskiwanie monitora przymocowanego do jej piersi. – Jeśli przedrzeźniacz nie będzie śpiewał, tatuś kupi ci pierścionek z brylantem.

Lekarze powiedzieli mu, że serce Faith przestało bić. Że na skutek obciążenia wywołanego innymi niedomagającymi systemami w jej ciele po prostu się zatrzymało.

Colin wie, jak to jest. Zrezygnowałby z procesu o prawo do opieki, jeśli to oznaczałoby, że Faith wyjdzie ze szpitala zdrowa i wesoła jak każda inna siedmiolatka.

Pochyla się i niezgrabnie zamyka ją w ramionach.

– Przytul mnie – szepcze, a potem dodaje nagląco: – No, przytul mnie. – Jedno drobne poruszenie i byłby szczęśliwy. Lekko potrząsa córką, próbując przywołać ją do świadomości, ale zaraz pojawia się przy nim pielęgniarka i odciąga go od łóżka.

– Musi pan pozwolić jej odpocząć, panie White.

– Chcę, żeby mnie objęła. Chcę, żeby to jedno zrobiła.

– Nie może – odpowiada pielęgniarka. – Ma związane ręce.

I wyprowadza z sali Colina, który powtarza w myślach jej ostatnie słowa.

– Mówisz mi wszystko? – pytam, ściskając przenośny telefon tak mocno, że pewnie zostawiam na nim ślady paznokci.

– A okłamałabym cię? – odpowiada matka. – Faith śpi.

– Nie poprawiło się jej, ale i nie pogorszyło. – Stan stabilny: z tym mogę sobie poradzić. Konieczność siedzenia w domu, podczas gdy Faith jest chora, wytrąca mnie z równowagi.

– Jest tu Kenzie van der Hoven – dodaje mama. – Przyszła godzinę temu.

– Ten idiota psychiatra się pokazał?

– Ten, co przychodził przez cały dzień? Nie.

Słyszę wahanie w jej głosie.

– Jeszcze coś, mamo?

– Nie.

– Jest coś – nalegam.

– Co?

– Nic. Tylko że Colin też przyszedł.

– Och – odpowiadam cicho. – Czy Faith się obudziła?

– Nie. Nawet nie wiedziała, że tu był.

Wiem, że mama chce mi w ten sposób poprawić samopoczucie, ale to jej się nie udaje. Rozłączam się, dopiero później uświadamiając sobie, że nawet się z nią nie pożegnałam.

Ian od trzech godzin krąży ulicami Nowego Kanaanu. Miasteczko jest małe i ciemne, wszystkie sklepy i lokale zamknięte z wyjątkiem Donut Kinga, ale jeśli znowu się tam pokaże, uznają go za świra. Problem w tym, że nie ma dokąd pójść.

Siada na krawężniku. Nie chce wracać do przyczepy i spotkać się z ludźmi, z którymi pracuje, a których bez wątpienia zdumiało jego dzisiejsze zeznanie. Nie chce zbliżać się do szpitala, gdzie na pewno rzucą się na niego media.

Chce być z Mariah, ale ona go nie chce.

Ian nie wie, kiedy dokładnie przestał uważać Mariah za kochającą mamuśkę, która urządza cyrk z udziałem własnego dziecka, by zwrócić na siebie uwagę, a zaczął myśleć, że Mariah jest ofiarą w całej tej sprawie. Najprawdopodobniej doszło do tego w Kansas City. Tyle wysiłku włożył w udawanie, że chce pomóc Mariah, że w którymś momencie stało się to prawdą.

Ale istnieje możliwość, że Mariah nie była jedyną potrzebującą pomocy. Może do tej grupy należy też Ian.

W gruncie rzeczy nigdy nie pytał siebie, dlaczego jest ateistą, choć odpowiedź nasuwa się sama. Przeżywszy w dzieciństwie tragedię, nie potrafił kupić idei kochającego Boga. Kiedy wszyscy bliscy zostali mu odebrani, nie potrafił się przekonać do samej idei miłości, stworzył więc siebie na nowo jako człowieka, który miłości nie potrzebuje. I tak jak czarnoksiężnik z Oz nauczył się, że jeśli dostatecznie długo ukrywasz się za zasłoną blefu i zasad, ludzie zaniechają prób odkrycia, kim w rzeczywistości jesteś.

Może w człowieku jest coś więcej niż tylko ciało i umysł. Może w tej kombinacji istnieje coś jeszcze – nie dusza, ale duch, który mówi ci, że pewnego dnia będziesz większy, silniejszy niż jesteś dzisiaj. Obietnica, potencjał.

Mariah załamała się i pozbierała na nowo. Może chwieje się pod podmuchami wiatru, ale stoi mimo blizn i cierpień. W przeciwieństwie do Iana po raz drugi zniosła uderzenie tego samego pioruna, mimo to gotowa jest ponownie zaryzykować. Na dobrą sprawę ma wszelkie powody, by cofać się przed miłością. Ale tego nie robi – a nikt poza Ianem nie wie tego lepiej.

Może Mariah próbowała się zabić, może jej wiarygodność i równowagę psychiczną podważano w sądzie, ale w oczach Iana jest jedną z najsilniejszych osób, jakie w życiu spotkał.

Ian wstaje, otrzepuje spodnie i rusza ulicą.

Kiedy otwieram drzwi, ostatnią osobą, jaką spodziewam się zobaczyć, jest Colin.

– Mogę?… – Gestem wskazuje hol.

Kiwam głową i cofam się, by mógł wejść do domu, który niegdyś był jego domem.

Zamykam za nim drzwi i kładę dłoń na gardle, czując fizyczną potrzebę powstrzymania wszystkich tych strasznych rzeczy, które cisną mi się na usta.

– Nie powinieneś tu być. Nasi adwokaci nie zgodziliby się na to.

– Pieprzę to, co Metz sobie myśli. – Colin podchodzi do schodów i siada, kryjąc twarz w dłoniach. – Wracam od Faith.

– Wiem, mama mi mówiła, że tam byłeś. Colin unosi wzrok.

– Ona… Boże, Rye, ona jest strasznie chora.

Po początkowej fali przerażenia, która przepływa przez moje ciało, zmuszam się do odprężenia. W końcu Colina nie było przy Faith, kiedy pierwszy raz zaczęły krwawić jej dłonie. Nie wie, czego się spodziewać.

– Mówią, że z jej sercem będzie wszystko w porządku…

– Z sercem? – powtarzam głosem suchym jak popiół. – Co z jej sercem?

Colin wydaje się szczerze zaskoczony faktem, że nie wiem.

– Przestało bić. Dzisiaj po południu.

– Przestało bić? Doszło do zatrzymania akcji serca i nikt mi o tym nie powiedział? Jadę tam.

Colin jednym zręcznym ruchem zrywa się na nogi i łapie mnie za rękę.

– Nie możesz. Nie możesz i bardzo mi przykro z tego powodu.

Wpatruję się w jego dłoń na mojej ręce, w jego skórę na mojej skórze i nagle jestem w jego objęciach, szlochając z twarzą wtuloną w jego pierś.

– Colin, powiedz mi.

– Zaintubowali ją, żeby wspomóc oddychanie. I użyli defibrylatora, wiesz, tego urządzenia, żeby serce zaczęło regularnie bić. Po ataku dłonie znowu zaczęły jej krwawić.

Słyszę łzy wzbierające w jego gardle i gładzę go po plecach.

– Czy my jej to zrobiliśmy?

Patrzę na niego i zastanawiam się, czy mnie oskarża. Ale wydaje się zbyt zrozpaczony, myślę, że naprawdę cały się trzęsie.

– Nie wiem.

Nagle przypominam sobie noc, kiedy Faith się urodziła. Zaledwie miesiąc wcześniej wyszłam z Greenhaven, byłam wciąż oszołomiona lekami, które mi dawano, i niewiele rzeczy wydawało mi się realne. Nie Colin, nie mój dom, nie moje życie. Dopiero kiedy poczułam pierwszy przenikliwy skurcz, uświadomiłam sobie, że wróciłam.

Pamiętam światła, które ustawiono w nogach łóżka jak w jakiejś hollywoodzkiej produkcji. Pamiętam plastikową maskę na twarzy lekarki i zapach lateksu, kiedy włożyła rękawiczki. Pamiętam odgłos, z jakim mdlejący Colin uderzył głową o stolik, i zamieszanie wokół niego, podczas gdy ja z rękami przyciśniętymi do brzucha czekałam na swoją kolej. Pamiętam, że myślałam o moim sercu bijącym tuż nad stopkami dziecka jak o piłce balansującej na nosie tresowanej foki. A potem ten niesamowity przypływ energii, kiedy sobie uświadomiłam, że jedynym sposobem na zakończenie tego bólu jest wyrzucenie go z siebie, parłam i parłam, aż byłam przekonana, że wywrócę się na drugą stronę, i czułam, jak jej główka poszerza mnie i zmienia, czułam jej maleńki nosek, bródkę i ramionka, gdy po kolei się wysuwały, płynąc między moimi nogami cudownym strumieniem życia, krwi i piękna.

Ale najlepiej pamiętam chwilę, gdy pielęgniarka uniosła Faith, zanim jeszcze odcięto pępowinę.

– Co za śliczna córeczka! – Przysunęła ją bliżej, tak bym mogła zobaczyć napuchniętą twarzyczkę, wierzgające nóżki. Dziecko przez czysty przypadek kopnęło w pępowinę. Poczułam to w całym ciele, dziwne szarpnięcie i drżenie, które z mojego brzucha powędrowało prosto do mojej córeczki, a ona zdziwiona otworzyła oczy. I po raz pierwszy pomyślałam wtedy: Jesteśmy połączone.

Colin płacze w moje włosy.

– Wszystko jest dobrze – mówię, choć nie jest, wcale nie jest.

Poruszam się w jego objęciach i pojmuję, że cieszę się z jego obecności, cieszę się, że możemy wzajemnie sobie pomóc. – Ciii – uspokajam, jak uspokajałabym Faith, gdybym przy niej była.

4 grudnia 1999

W sobotę rano Joan najpierw kupuje w Donut Kingu kubek bardzo mocnej i bardzo czarnej kawy oraz dość roladek z galaretką, żeby wystarczyło na cały dzień, po czym idzie do oddalonej o czterdzieści metrów kancelarii. Wkłada klucz w zamek i przekonuje się, że drzwi są otwarte. Myśląc o wandalach, włamywaczach, a także o Malcolmie Metzu, popycha je.

Przed komputerem sekretarki siedzi zgarbiony Ian Fletcher. Ogląda się przez ramię.

– Najwyższy czas. Wydrukowałem wszystko, co znalazłem w sieci o zespole Münchausena. Myślę, że najlepszym wyjściem będzie podkreślenie specyficznych cech tego zaburzenia. W zeszłym roku w całym kraju stwierdzono tylko dwieście przypadków. Jaka jest szansa, że Mariah cierpi na ten syndrom? Poza tym nie ma do tego podstaw. Nie była wykorzystywana w dzieciństwie, a kiedy Millie będzie zeznawała…

– Zaraz. Co ty tu robisz?

Ian wzrusza ramionami.

– A jak myślisz? Jestem twoim asystentem.

– Niech mnie diabli, jeśli jesteś! Mariah nie chce cię widzieć na terenie stanu, a co dopiero żebyś pomagał w jej sprawie, Z tego, co wiem, równie dobrze znowu możesz odgrywać rolę podwójnego agenta, próbując nas załatwić, zanim w ogóle zdążymy zaprezentować linię obrony.

– Proszę – mówi Ian poważnie. – Tym na co dzień się zajmuję. Wygrzebuję informacje. Odkopuję. Dyskredytuję. Jeśli Mariah nie chce, żebym pomógł jej, przynajmniej ty pozwól mi pomóc sobie.

Realistycznie rzecz biorąc, Joan ma niezwykle małe szanse na znalezienie dość informacji, by odeprzeć wywody doktora Bircha – to znaczy, o ile będzie pracowała sama. Nie ma tyle czasu ani pomocników co Metz w swojej wielkiej kancelarii, a poza tym nawet nie wie, od czego zacząć.

Wyczuwając, że opór Joan słabnie, Ian podaje jej stos papierów.

– Potrzebne ci argumenty przeciwko zespołowi Münchausena. Rozmawiałem przez telefon z lekarzem z UCLA, który jest specjalistą od chorób psychosomatycznych, występujących u dzieci, których rodzice się rozwiedli. – Ian unosi brew. – Doktor Fitzgerald mówi, że były przypadki krwawień spodowowanych psychicznie.

Joan wręcza mu pudełko z roladkami.

– Jesteś przyjęty – mówi.

Kiedy z samego rana dzwoni matka, nie próbuję się opanować. Wrzeszczę na nią tak długo i tak głośno, wyrzucając jej kłamstwo w sprawie stanu Faith, że doprowadzam ją do płaczu. Rozłącza się i natomiast czuję się okropnie; nie mogę nawet oddzwonić, żeby ją przeprosić.

Colin wyszedł po czwartej rano. Wpadło mi na myśl, że jego nowa żona przypuszczalnie próbuje go znaleźć. Ale z drugiej strony, może nie próbuje. Może dlatego jest jego nową żoną.

Na pożegnanie mnie pocałował. Nie namiętnie, ale z przeprosinami, które wsunęły się w moje usta niczym lukrecja i smakowały równie gorzko.

W domu panuje cisza. Siedzę w pokoju Faith, wpatrując się w jej domek dla lalek, sztalugi i lalki Barbie, zbierając się na odwagę, by ich dotknąć. Siedzę bardzo sztywno, boli mnie szczęka, tak mocno ją zaciskam.

Powinnam teraz być z nią, tak jak była ze mną moja matka, kiedy chorowałam: podstawiając mi do ust szklankę z sokiem, smarując vaporubem moje piersi, siedząc koło łóżka, kiedy się budziłam, jakby przez całą noc się stamtąd nie ruszała.

To właśnie robią matki. Czuwają, na pierwszym miejscu zawsze stawiają swoje dzieci.

A ja właśnie tego nie robię.

Moim pierwszym czynem wobec nienarodzonej córki było zwalenie na nią winy za zdradę jej ojca. Moim drugim czynem było łykanie tęczy pigułek, chociaż lekarze nie wiedzieli, jak może to wpłynąć na płód.

Powiedzieli mi, że wyleczenie mojej depresji jest ważniejsze od martwienia się o dziecko. A ja – głupia – im wierzyłam.

Przez kilka miesięcy żyłam nadzieją, że Faith urodzi się zdrowa, więc będę miała spokój. Tak się stało, czekałam więc, aż nadejdzie katastrofa. Teraz widzę, że to była strata czasu. Macierzyństwo nie jest testem, ale religią: zakonem, do którego się weszło, przysięgą, której trzeba dotrzymać. Pasuje na wszystkie rozmiary i jak nic innego maskuje braki. Jak to możliwe, że musiało się stać coś takiego, bym zrozumiała, że Faith jest jedyną rzeczą w moim życiu, która udała mi się przy pierwszym podejściu.

Spoglądam na swoje dłonie. Nie zdając sobie z tego sprawy, zawędrowałam do łazienki, wzięłam brzytwę, którą golę nogi, i otworzyłam nieszkodliwy plastikowy futerał, tak że teraz trzymam śmiercionośne ostrze.

Z wielką uwagą wyrzucam brzytwę do kosza.

– Co to znaczy, że nie możemy z nią rozmawiać? – krzyczy Malcolm Metz. – Ma pani pojęcie, ile nas kosztowało dostanie się na piętro? W holu jest jakieś pieprzone zoo.

– Co się dzieje? – Pielęgniarka zwraca się do doktora Blumberga.

– Jest tam grupa pacjentów z AIDS. Nagle mają normalny poziom ciałek krwi.

– Poważnie? – pyta pielęgniarka.

– Guzik mnie obchodzi, czy ciała z cholernej kostnicy w tej chwili jedzą lunch w stołówce – warczy Metz. – Żądam, żeby doktorowi Birchowi udzielono zgody na rozmowę z Faith White.

– Och, ale on ma moją zgodę – odpowiada Blumberg. – Tylko niech pan za wiele się nie spodziewa.

Słysząc podniesione głosy, Kenzie wychodzi z pokoju Faith. Przez ostatnie trzy godziny czytała jej głośno, choć dziewczynka jest nieprzytomna.

– Co się dzieje?

– Doktor Birch po raz piąty usiłuje porozmawiać z Faith – mówi Metz. – Moja sprawa będzie poważnie zagrożona, jeśli w poniedziałek przyjdziemy do sądu bez tych informacji.

– Przykro mi, ale Faith nie może was przyjąć – mówi Kenzie spiętym tonem. – Jest w śpiączce.

Metz wygląda na zdziwionego.

– Naprawdę? Myślałem, że Standish przesadzała, żeby wzbudzić współczucie. Chryste, tak mi przykro. – Zwraca się do Bircha. – Proszę w takim razie porozmawiać z jej lekarzami.

– Z przyjemnością z panem porozmawiam – mówi Blumberg.

Kiedy obaj lekarze zbierają się do odejścia, Millie nieoczekiwanie chwieje się na nogach. Malcolm Metz łapie ją w ramiona, nim kobieta pada na podłogę.

– Millie, kiedy ostatnio trochę odpoczęłaś? – pyta Kenzie.

– Nie wiem, chyba jakiś czas temu.

– Idź i połóż się. Wkoło jest pełno wolnych łóżek. Nie pozwolę, żeby coś się przydarzyło Faith.

– Wiem. Nie chcę przegapić chwili, kiedy odzyska przytomność. Ale może jeśli przymknę oczy na dziesięć minut…

– Nie śpiesz się – odpowiada Kenzie, ale nie dodaje tego, co myśli: że Faith może nigdy się nie obudzić.

Tej nocy śnię, że rozmawiam z Bogiem Faith.

Bez wątpienia jest kobietą. Siada w nogach mojego łóżka, a ja wpatruję się w jasne końce Jej włosów, w poświatę otaczającą Jej palce jak u dziecka trzymającego w dłoni latarkę. Usta ma opuszczone w kącikach, jakby Ona też tęskniła za Faith.

Na łóżko niczym dodatkowa kołdra opada spokój, ale ja czuję niepokój i oblewam się potem.

– Ty – mówię. W moich piersiach budzi się gniew. „Ona nie czuje bólu”.

– Myślisz, że przez to wszystko jest w porządku? – krzyczę. „Wierz w to, co robię”.

Nie ufam sobie na tyle, by od razu odpowiedzieć. Myślę o Ianie, o tym, co powiedział o Bogu.

– Jak mogę w Ciebie wierzyć – szepczę – kiedy robisz coś takie go małej dziewczynce?

„Nie robię tego jej, tylko dla niej”.

– Semantyka niewiele znaczy, kiedy umierasz.

Przez chwilę Bóg siedzi na skraju mojego łóżka, gładząc dłonią pościel i zostawiając smugę bladozłotej patyny, jak pozłotę minionych tysiącleci.

„Czy kiedykolwiek się zastanawiałaś – mówi na koniec łagodnie Bóg – że ja wiem, czym jest utrata dziecka?”

5 grudnia 1999 – druga w nocy

Godzinę później u Faith znowu dochodzi do zatrzymania akcji serca. Tym razem Kenzie stoi przy szklanej ścianie z Millie i patrzy na lekarzy walczących o ustabilizowanie stanu dziewczynki. Po kilku minutach zamętu i brutalnych interwencji, dokonywanych na ciele Faith doktor Blumberg podchodzi do nich. Wie o nakazie sądowym i nie pochwala go. Prosi Millie o chwilę rozmowy w cztery oczy, ale ona machnięciem dłoni odrzuca propozycję.

– Faith jakoś się trzyma, ale serce przestało na pewien czas bić i dopływ tlenu ustał. Nie dowiemy się, czy doszło do uszkodzenia mózgu, dopóki się nie obudzi.

– Co… – Kenzie próbuje zadać pytanie, ale ono tkwi jej w żołądku jak kamień.

– Nie potrafię powiedzieć na pewno. Dzieci mają o wiele większą tolerancję niż dorośli. Ale w przypadku Faith rzeczy nie następują zgodnie z logiką. – Lekarz chwilę się waha. – Nie ma żadnej widocznej przyczyny, dla której doszło do zatrzymania akcji serca, ale ciało odmawia jej posłuszeństwa. Dziewczynka jest w śpiączce. Utrzymujemy ją przy życiu za pomocą aparatury. I nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa.

Millie usiłuje zapanować nad głosem.

– Mówi pan…

Blumberg pochyla głowę.

– Mówię, że przyjaciele i rodzina powinni pomyśleć o pożegnaniu – mówi łagodnie, po czym zwraca się do Kenzie: – A pani mówię, że powinna się pani zastanowić, czy kawałek papieru, podpisany przez sędziego, jest równie ważny.

Lekarz odwraca się i odchodzi. Kenzie stoi jak sparaliżowana. Jest wczesny niedzielny poranek. Tylko dwadzieścia cztery godziny dzielą ich od powrotu na salę sądową. O ile to jeszcze będzie konieczne.

Słysząc stłumione łkanie, odwraca się. Twarz Millie jest spokojna, kobieta nawet teraz próbuje być tą silną.

Kenzie obejmuje ją. Obie wiedzą, co trzeba zrobić.

– Nie dzwoń do Colina! – wybucha Millie. – To przez niego Mariah dostała zakaz zbliżania się. Nie zasługuje, żeby tu być.

Kenzie patrzy, jak starsza kobieta chwyta się swego gniewu niczym liny ratunkowej.

– Millie – mówi łagodnie – zaraz wracam.

Idzie korytarzem do najbliższego telefonu. Wygrzebuje z kieszeni karteczkę i wybiera zapisany na niej numer.

Telefon dzwoni w środku nocy.

– Mariah – mówi Kenzie van der Hoven – posłuchaj mnie uważnie.

Prawie dwadzieścia minut później czuję się głupio, wchodząc do szpitala w zapasowych okularach do czytania mamy i starej peruce, której Faith używała do przebieranek. Zachowuję się, jakbym wiedziała, dokąd idę; tak jak obiecała, Kenzie czeka na mnie przy windach. Kiedy drzwi zamykają się za nami, z wdzięcznością ją obejmuję. Przez telefon powiedziała mi, że stan Faith wcale się nie poprawił. Jej serce znowu przestało bić. Moja córka może umrzeć.

– W tej chwili sędzia nic mnie nie obchodzi – oznajmiła Kenzie. – Powinnaś tu być.

Nie zwróciła uwagi na najważniejsze: że izolowanie mnie od Faith wcale nie przyniosło żadnych korzyści, wręcz przeciwnie, odkąd mnie przy niej nie ma, jej stan zaczął się gwałtownie pogarszać.

Cicho przemierzam z Kenzie szpitalne korytarze, przerażona, że w każdej chwili ktoś może wyskoczyć, pokazać mnie palcem, zidentyfikować, odwieźć do więzienia. Skupiam się na zachowaniu spokoju, jakby to był mały twardy orzeszek w moich piersiach, tak bym na widok Faith – niezależnie od tego, jak będzie źle – nie załamała się.

W windzie uświadamiam sobie, że coś jest nie tak. W szpitalu dosłownie nikogo nie ma. Nawet o drugiej w nocy powinni tu być lekarze z zaczerwienionymi oczami, zmęczeni krewni, kobiety rodzące dzieci. Jakby czytając mi w myślach, Kenzie mówi:

– Plotka głosi, że Faith uzdrowiła mnóstwo pacjentów – wyjaśnia po prostu. – Tylko przez samą obecność.

Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy to prawda. A potem myślę: Jakim kosztem? Po przywróceniu życia mojej matce Faith zaczęła słabnąć. Ilu pacjentów weszło w kontakt z nią w czasie ostatnich dwóch dni? I nagle pojmuję, dlaczego Faith tym razem jest tak bardzo chora.

Zabija ją uzdrawianie innych.

Nim otwierają się drzwi windy, mówię to, o czym myślałam od chwili, gdy Kenzie do mnie zadzwoniła.

– Musisz zawiadomić Colina.

– Już to zrobiłam. Powiedział, żebym zatelefonowała do ciebie.

– Ale…

– Jego nakaz sądowy też nie obchodzi. Powiedział, że powinnaś tu być.

Jesteśmy na oddziale pediatrycznym. Idę za Kenzie do sali Faith – od ostatniego razu, kiedy tu byłam, przeniesiono ją. Przy szklanej ścianie przystaję. Na krześle koło łóżka siedzi moja matka; zaszokowana widzę, jak staro nagle zaczęła wyglądać. Faith… nie poznałabym jej. Z rurkami i bandażami sprawia wrażenie strasznie maleńkiej na wąskim łóżku.

Kiedy wchodzę, pielęgniarka przesuwa się niczym cień. Moja matka wstaje i obejmuje mnie. Bez słowa siadam na krześle, które opróżniła.

Teraz rozumiem matki, które potrafią podnieść samochody przygniatające ich dzieci, kobiety bohatersko stające na linii pocisku. Oddałabym wszystko temu leżącemu w kompletnym bezruchu ciałku. Oddałabym wszystko, by zająć jego miejsce.

Nachylam się, moje słowa padają na buzię Faith.

– Nigdy ci nie powiedziałam, jak bardzo mi przykro – szepczę. – Przez długi czas byłam tak zajęta sobą, że nie miałam czasu dla ciebie. Ale wiedziałam, że poczekasz, aż będę gotowa. – Dotykam dłonią jej policzka. – Teraz twoja kolej. Nie śpiesz się. Kiedy obejrzysz się przez ramię – za kilka dni, kilka miesięcy – zobaczysz, że bez ciebie nigdzie nie pójdę. – Zamykam oczy, słuchając ulotnego szumu aparatury podtrzymującej życie Faith. Jedna z maszyn zaczyna popiskiwać szybko, regularnie. Pielęgniarka podnosi głowę, marszczy brwi.

– Coś się dzieje – mówi, odczytując wydruk elektrokardiogramu. – Lepiej wezwę doktora Blumberga.

Zaraz po jej wyjściu Faith otwiera oczy. Wpierw skupia wzrok na Kenzie, potem na mojej matce, wreszcie na mnie. Otwiera i zamyka usta, próbując coś powiedzieć.

Do sali wbiega lekarz, zdejmując stetoskop z szyi. Bada dokładnie Faith, mrucząc cicho, podczas gdy jego dłonie przesuwają się po jej ciele.

– Nie mów nic, dziecinko.

Lekarz daje znak pielęgniarce, która chwyta Faith za ramiona, podczas gdy on usuwa rurkę z tchawicy. Faith kaszle i dławi się, a potem szepcze głosem tak schrypniętym jak szurgot papieru ściernego:

– Mamusiu – mówi z uśmiechem i ujmuje moją twarz w swoje obandażowane dłonie.