38471.fb2 Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Jesie? Cud?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Księga pierwsza STARY TESTAMENTRozdział pierwszy

Miliony stworzeń duchowych po ziemi

Krążą, lecz dla nas są niedostrzegalne

Tak kiedy śpimy, jak po przebudzeniu.

John Milton, „Raj utracony”<emphasis>*</emphasis>

O pewnych rzeczach nigdy nie mówię.

Na przykład o tym, jak mając trzynaście lat, musiałam uśpić mojego psa. Albo jak w liceum wystroiłam się na bal i siedziałam przy oknie, czekając na chłopca, który po mnie nie przyszedł. Albo co czułam, kiedy poznałam Colina.

No cóż, o tym czasami trochę mówię, ale nie przyznaję, że od samego początku wiedziałam, że nie jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Colin był gwiazdą futbolu w naszym college'u, mnie wynajął jego trener, żebym pomogła mu zdać francuski. Pocałował mnie – prostą, nieśmiałą, zajętą nauką dziewczynę – bo założył się z kolegami z drużyny. Mimo straszliwego zakłopotania czułam się jak ozłocona.

Jest dla mnie całkowicie jasne, dlaczego zakochałam się w Colinie. Nigdy jednak nie rozumiałam, dlaczego on zakochał się we mnie.

Powiedział mi, że przy mnie staje się kimś innym, osobą, którą lubi bardziej od luzackiego sportowca, swojego chłopaka z bractwa. Powiedział mi, że przy mnie czuje się podziwiany za to, jaki jest, a nie za to, co zrobił. Argumentowałam, że niezbyt do niego pasuję, nie jestem wysoka, piękna ani dostatecznie wyrafinowana. Kiedy protestował, przekonałam samą siebie, że powinnam mu uwierzyć.

Nigdy nie mówię o tym, co wydarzyło się pięć lat później, kiedy się okazało, że jednak miałam rację.

Nie mówię o tym, jak unikał mojego wzroku, kiedy załatwiał dla mnie ośrodek zamknięty.

Otwarcie oczu jest wysiłkiem herkulesowym. Jakby spuchnięte i obolałe nie chciały ryzykować widoku, który mógłby postawić świat na głowie. Czuję jednak dłoń na moim ramieniu i z tego, co wiem, może ona należeć do Colina, dlatego uchylam powieki na tyle, by dopuścić jasny, ostry jak drzazga widok.

– Mariah – mówi kojąco moja matka, odgarniając mi włosy z czoła. – Czujesz się lepiej?

– Nie. – Nic nie czuję. Środek, który doktor Johansen przepisał przez telefon, sprawia, że otula mnie gruba na kilka centymetrów pianka, bariera poruszająca się ze mną i oddzielająca mnie od najgorszego.

– Ha, czas wstawać – mówi matka rzeczowo. Pochyla się i próbuje mnie podnieść.

– Nie chcę brać prysznica. – Zwijam się w kłębek.

– Ja też nie – stęka matka. Poprzednio przyszła do pokoju, żeby zawlec mnie do łazienki i wstawić pod zimny strumień wody. – Usiądziesz, cholera, nawet jeśli miałabym przez to paść trupem.

Jej słowa przypominają mi trumienny stolik i zajęcia z baletu, na które trzy dni temu nie dojechałyśmy z Faith. Odsuwam się od niej i zakrywam twarz. Po policzkach łzy płyną mi niczym wosk.

– Co się ze mną dzieje?

– Absolutnie nic, choć ten kretyn chce, żebyś myślała inaczej.

– Matka kładzie dłonie na moich płonących policzkach. – To nie twoja wina, Mariah. Nie mogłaś temu zapobiec. Colin nie jest godzien stąpać po ziemi. – Na dowód tego matka spluwa na dywan.

– A teraz usiądź, żebym mogła zawołać tu Faith.

Słucham uważnie.

– Ona nie może mnie zobaczyć w takim stanie.

– Więc zrób coś ze sobą.

– To nie takie łatwe…

– Wręcz przeciwnie – upiera się matka. – Tym razem nie chodzi wyłącznie o ciebie, Mariah. Chcesz się załamać? Świetnie, ale najpierw zobacz się z Faith. Wiesz, że mam rację, w przeciwnym razie trzy dni temu nie zadzwoniłabyś, żebym tu przyszła i zajęła się nią. – Patrzy na mnie i głos jej łagodnieje. – Faith ma ojca idiotę i ma ciebie. Ty zrobisz z tym, co będziesz chciała.

Przez sekundę pozwalam, by nadzieja wśliznęła się przez pęknięcia w mojej zbroi.

– Pytała o mnie?

Matka waha się.

– Nie… ale to nie ma nic do rzeczy.

Kiedy idzie po Faith, poprawiam poduszkę i wycieram twarz rogiem kołdry. Do pokoju wchodzi moja córka, popychana lekko przez babcię. Zatrzymuje się dwa kroki przed łóżkiem.

– Cześć – mówię wesoło jak aktorka.

Przez chwilę cieszę się jej widokiem: krzywym przedziałkiem, dziurą po przednim zębie, poodpryskiwaną różową emalią na paznokciach. Faith krzyżuje ręce na piersiach, prostuje nogi i z uporem zaciska ślicznie wykrojone usta w płaską linię.

– Chcesz usiąść? – Klepię materac koło siebie.

Nie odpowiada, ledwo oddycha. Przeszywa mnie ostry ból, bo uświadamiam sobie, że wiem, co robi moja córka, sama też to robiłam: przekonujesz siebie, że jeśli zachowasz kompletny bezruch, nie będziesz wykonywać gwałtownych gestów, skłonisz innych do tego samego.

– Faith… – Wyciągam rękę, ale ona się odwraca i wychodzi z pokoju.

Cząstka mnie pragnie pójść za nią, tylko że cała reszta nie potrafi zdobyć się na odwagę.

– Nadal milczy. Dlaczego?

– Ty jesteś jej matką. Dowiedz się.

Nie potrafię. Jeśli coś poznałam, to własne ograniczenia. Odwracam się na bok i zamykam oczy z nadzieją, że matka zrozumie aluzję i zostawi mnie samą.

– Zobaczysz – mówi cicho, kładąc dłoń na czubku mojej głowy. – Faith pomoże ci przez to przejść.

Udaję, że śpię. Nie reaguję, kiedy słyszę jej westchnienie. Ani kiedy przez przymrużone powieki patrzę, jak usuwa z nocnego stolika nóż, pilnik do paznokci i nożyczki do haftu.

Kiedy kilka lat temu przyłapałam Colina w łóżku z inną kobietą, odczekałam trzy noce i próbowałam popełnić samobójstwo. Colin znalazł mnie i zawiózł do szpitala. Lekarze powiedzieli mu, że mnie uratowali, ale to nieprawda. W jakiś sposób tamtej nocy się pogubiłam, zamieniłam w osobę, o której nie lubię słuchać, której nie rozpoznaję. Nie byłam w stanie jeść, mówić, nie potrafiłam zebrać dość energii, by odrzucić pościel i wstać z łóżka. Mój umysł zastygł na jednym pytaniu: Jeśli Colin już mnie nie chce, dlaczego ja mam chcieć?

Płakał, kiedy mi mówił, że załatwił dla mnie miejsce w Greenhaven. Przepraszał. Ale nie trzymał mnie za rękę, nie pytał, czego ja chcę, nie patrzył mi w oczy. Powiedział, że muszę iść do szpitala, bo tam nie będę sama.

Mylił się jednak, ponieważ już nie byłam sama. Od kilku tygodni byłam w ciąży z Faith. Wiedziałam o tym, wiedziałam o jej istnieniu, zanim przyszły wyniki badań i lekarze zmienili sposób leczenia na taki, który odpowiadał potrzebom ciężarnej ze skłonnościami samobójczymi. Nikomu nie mówiłam o ciąży, czekałam, aż sami się dowiedzą, i dopiero po latach sama przed sobą przyznałam, że w gruncie rzeczy liczyłam na poronienie. Wmówiłam sobie, że to Faith, maleńka kulka tkanek w moim brzuchu, była powodem, dla którego Colin zwrócił się do innej kobiety.

Mimo to kiedy matka mówi, że Faith powstrzyma mnie od pogrążenia się w głębokiej depresji, z której nie będę mogła się wygrzebać, przypuszczalnie jest bliska prawdy. W końcu Faith już raz tego dokonała. Podczas tamtych miesięcy w Greenhaven ciąża jakimś sposobem z utrudnienia zmieniła się w atut. Ludzie, którzy na początku nie chcieli mnie słuchać, teraz mówili o moim rosnącym brzuchu i jaśniejących policzkach. Colin dowiedział się o dziecku i wrócił do mnie. Nazwałam córkę Faith, imieniem dla prawdziwych gojów, jak orzekła moja matka, ponieważ tak strasznie potrzebowałam czegoś, w co mogłabym wierzyć.

Siedzę z dłonią na słuchawce. Mówię sobie, że w każdej chwili zadzwoni Colin i powie, że to był z jego strony atak demencji. Będzie błagał, by nie obciążać go za to drobne szaleństwo. Jeśli ja tego nie rozumiem, to kto zrozumie?

Ale telefon milczy, a po drugiej nad ranem słyszę na dworze jakiś hałas. To Colin, myślę. Wrócił.

Biegnę do łazienki i staram się uczesać zmierzwione włosy, choć ręce mam sztywne i obolałe z bezruchu. Zużywam szklankę płynu do płukania ust. A potem z walącym sercem biegnę do holu.

Jest ciemno, panuje kompletna cisza. Na palcach schodzę po schodach i wytężam wzrok. Delikatnie otwieram drzwi – głośno trzeszczą – i wychodzę na stary ganek.

To nie mój mąż wrócił do domu, tylko para szopów grzebie w pojemniku na śmieci.

– Wynocha! – syczę, machając rękami. Colin łapał je w zasadzkę typu „miej serce”, prostokątną klatkę z drzwiczkami na dźwigni, która nie robi krzywdy zwierzętom. Kiedy słyszał piski złapanego szopa, wynosił klatkę do lasu za domem. Wracał z pustą i czystą klatką, bez śladu, że szop był w środku.

– Abrakadabra – mówił. – W jednej chwili jest, w następnej go nie ma.

Wracam do domu, ale nie idę na górę. Moją uwagę przyciąga księżyc odbijający się od wypolerowanego blatu jadalnego stołu.

Na środku owalu stoi miniaturowa replika naszego domu. Ja ją zrobiłam, tym zarabiam na życie. Buduję domy z marzeń – nie z betonu, gipsu i krokwi, ale z patyczków nie większych niż wykałaczki, kawałków satyny mieszczących się w mojej dłoni, zaprawy z kleju. Chociaż ludzie czasami proszą o repliki swoich domów, budowałam też posiadłości sprzed wojny secesyjnej, arabskie meczety, marmurowe pałace.

Mój pierwszy dom zbudowałam siedem lat temu w Greenhaven z patyczków po lodach i papieru technicznego, podczas gdy inni pacjenci robili oczy Boga i origami. Już w tych pierwszych moich próbach było miejsce na każdy sprzęt, pokój dla każdego członka rodziny. Od tamtego czasu zrealizowałam prawie pięćdziesiąt zamówień. Stałam się sławna, kiedy Hillary Rodham Clinton na szesnaste urodziny Chelsea zamówiła kopię Białego Domu, włącznie z Pokojem Owalnym, porcelaną w serwantkach i ręcznie uszytą flagą Stanów Zjednoczonych w gabinecie prezydenta. Nie robię lalek do domów, mimo iż klienci o to proszą. Fortepian, nawet malutki, wciąż jest fortepianem, natomiast lalka z pięknie pomalowaną twarzą i elastycznymi kończynami pozostaje drewnianym manekinem.

Odsuwam krzesło i siadam, delikatnie przesuwając palcami po spadzistym dachu miniaturowej farmy, po słupach podtrzymujących ganek, po maleńkich jedwabnych begoniach w doniczkach z terakoty. W środku jest taki sam stół z wiśniowego drewna jak ten, na którym stoi domek, a na nim znajduje się miniaturka miniatury.

Pstryknięciem palca zamykam wejściowe drzwi. Kciukiem zasuwam okna wielkości znaczka pocztowego, zamykam okiennice na maleńkie rygle, chowam begonie pod lilipucią huśtawką na ganku. Zamykam dom na cztery spusty, jakby musiał przetrzymać burzę.

Colin dzwoni cztery dni po swoim odejściu.

– To nie tak miało być.

Przypuszczalnie rozumie przez to, że Faith i ja nie miałyśmy mu przeszkodzić. Przypuszczalnie zmusiłyśmy go do działania. Ale oczywiście nie mówię tego na głos.

– Między nami nie będzie się układać, Mariah. Wiesz o tym.

Przerywam połączenie, chociaż Colin wciąż mówi, i naciągam kołdrę na głowę.

W piąty dzień po odejściu Colina Faith wciąż milczy. Porusza się po domu cicho jak kot, bawi się, ogląda wideo i przez cały czas obserwuje mnie podejrzliwie.

Mojej matce jako jedynej udaje się przedrzeć przez ten mur milczenia i ustalić, że Faith chce płatki na śniadanie, że nie potrafi zdjąć wioski z Playmobila z górnej półki albo że chce napić się wody przed pójściem spać. Zastanawiam się, czy nie mają jakiegoś sekretnego języka. Ja nie rozumiem Faith. Ona nie chce się ze mną porozumieć i przypomina mi w tym Colina.

– Musisz coś zrobić – powtarza moja matka. – To twoja córka.

Z biologicznego punktu widzenia tak. Ale Faith i ja niewiele mamy ze sobą wspólnego. Prawdę mówiąc, równie dobrze mogła przeskoczyć pokolenie i być córką swojej babki, tak bardzo są podobne. Mają to samo upodobanie do fantazjowania i tę samą elastyczną odporność, dlatego tak dziwnie jest oglądać pogrążoną w smutku Faith.

– Co mam zrobić?

Mama kręci głową.

– Pobaw się z nią. Idźcie na spacer. W najgorszym razie możesz jej powiedzieć, że ją kochasz.

Odwracam się do matki, żałując, że to nie jest takie proste. Kocham Faith od dnia jej narodzin, ale inaczej, niż moglibyście pomyśleć. Była dla mnie wielką ulgą. Najpierw chciałam poronić, później przez wiele miesięcy brałam prozac i byłam przekonana, że urodzi się z trojgiem oczu albo zajęczą wargą. Tymczasem po łatwym porodzie pojawiło się dziecko, którego nie potrafiłam uszczęśliwić, jakby karą za myślenie o niej najgorszych rzeczy było oddzielenie, nim miałyśmy szansę nawiązać łączność. Faith miała skłonność do kolki; nie pozwalała mi zasnąć przez całą noc i ssała z taką zapamiętałością, że czułam skurcze w żołądku przy każdym karmieniu. Niewyspana i niespokojna, kładłam ją na łóżku, wpatrywałam się w jej mądrą, okrągłą buzię i myślałam: „I co ja mam z tobą począć?”.

Myślałam, że macierzyństwo pojawi się w sposób naturalny, tak samo jak mleko: trochę boleśnie, trochę przerażająco, ale stanie się częścią mojej osoby na dobre i złe. Czekałam cierpliwie. Co z tego, że nie wiem, jak wsuwać termometr do pupy mojego dziecka? Co z tego, że kiedy próbuję je otulić, kocyk zawsze w którymś miejscu się wysuwa? Powtarzałam sobie, że lada dzień obudzę się i będę wiedziała, co robić.

Niedługo po trzecich urodzinach Faith straciłam nadzieję. Z jakiegoś powodu bycie matką nigdy nie będzie dla mnie łatwe. Obserwowałam kobiety, które liczną gromadkę dzieci bez wysiłku sadzają w samochodzie, podczas gdy ja musiałam trzy razy sprawdzać pasy bezpieczeństwa Faith, żeby się upewnić, że naprawdę są zamknięte. Słuchałam, co matki mówią do swoich dzieci, i starałam się zapamiętać ich słowa.

Na myśl, że muszę dotrzeć na dno upartego milczenia Faith, żołądek mi się ściska. A jeśli mi się nie uda? Jaką matką będę wtedy?

– Nie jestem gotowa – mówię wymijająco.

– Na litość boską, Mariah, weź się w garść. Ubierz się, uczesz, zachowuj jak normalna kobieta i zanim się obejrzysz, nie będziesz musiała dłużej udawać. – Matka kręci głową. – Colin przez dziesięć lat ci wmawiał, że nie masz własnego zdania, a ty byłaś na tyle głupia, że mu uwierzyłaś. Co on wie o załamaniach nerwowych?

Mama stawia przede mną filiżankę kawy; wiem, że za swój triumf uważa, iż siedzę przy stole w kuchni zamiast kulić się w łóżku. Kiedy Colin oddał mnie do szpitala, mieszkała w Scottsdale w Arizonie, dokąd przeprowadziła się po śmierci mojego ojca. Przyleciała, gdy próbowałam popełnić samobójstwo, po czym zyskawszy pewność, że niebezpieczeństwo minęło, wróciła do domu. Oczywiście nie spodziewała się, że Colin zamknie mnie w zakładzie. Kiedy się o tym dowiedziała, sprzedała swoje mieszkanie, wróciła tutaj i przez cztery miesiące starała się o uchylenie nakazu, tak bym mogła wyjść na własną prośbę. Nigdy nie sądziła, że Colin miał rację, wysyłając mnie do Greenhaven, i nigdy mu nie wybaczyła. Ja nie mam zdania. Czasami zgadzam się z mamą, że Colin nie powinien był decydować, jak się czuję, choć nie reagowałam na próby nawiązania kontaktu. A czasami przypominam sobie, że Greenhaven było jedynym miejscem, gdzie czułam się swobodnie, ponieważ tam od nikogo nie oczekiwano doskonałości.

– Colin – mówi moja matka krótko – to szmuk *. Dzięki Bogu Faith jest podobna do ciebie. – Klepie mnie po ramieniu. – Pamiętasz, jak w piątej klasie dostałaś B minus z klasówki z matematyki? Płakałaś, jakbyś się bała, że dostaniesz od nas po uszach, ale się pomyliłaś. Zrobiłaś, co w twojej mocy i to się liczyło. Próbowałaś. Teraz nie mogę powiedzieć tego o tobie. – Spogląda przez otwarte drzwi do salonu, gdzie Faith siedzi na podłodze i rysuje kredkami. – Jeszcze nie wiesz, że wychowywanie dziecka to praca, która nie ma końca?

Faith bierze pomarańczową kredkę i gwałtownie coś gryzmoli. Pamiętam, jak w zeszłym roku, kiedy uczyła się liter, nabazgrała długi sznur spółgłosek i zapytała mnie, co napisała.

– Frzwwlkg – odparłam, a ona ku mojemu zdumieniu wybuchnęła śmiechem.

– Idź już. – Matka popycha mnie ku drzwiom salonu.

Od razu potykam się o pudełko z kredkami.

– Przepraszam. – Zbieram garść kredek i układam w pudełku po ciasteczkach oreo, które do tego celu wykorzystujemy. Skończywszy, odchylam się i widzę, że Faith patrzy na mnie lodowato.

– Przepraszam – powtarzam i nie mam na myśli kredek.

Faith nie odpowiada, pochylam się więc nad rysunkiem: nietoperz i czarownica tańcząca przy ognisku.

– Ojej, to naprawdę świetne. – Do głowy wpada mi pomysł; podnoszę rysunek i przyglądam się mu uważnie. – Mogę go zatrzymać? Powieście w moim warsztacie?

Faith zadziera głowę, łapie kartkę i drze na połowę. Biegnie na górę i z trzaskiem zamyka drzwi swojej sypialni.

Do salonu wchodzi moja matka, wycierając dłonie w ścierkę do naczyń.

– Świetnie poszło – mówię sucho.

Matka wzrusza ramionami.

– Nie zmienisz świata z dnia na dzień.

Biorę połowę rysunku Faith i przesuwam palcami po woskowej czarownicy.

– Myślę, że ona rysowała mnie.

Matka rzuca we mnie ścierką, która ląduje na moim karku, przeszywając niespodziewanym zimnem.

– Za dużo myślisz – mówi.

Tego wieczoru podczas mycia zębów łapię swoje odbicie w lustrze. Nie jestem nieatrakcyjna, tego przynajmniej dowiedziałam się w Greenhaven. Salowe, pielęgniarki i psychiatrzy traktują cię jak powietrze, kiedy narzekasz i niechlujnie wyglądasz, za to ładną twarz każdy zauważa, odzywa się do niej, odpowiada. W Greenhaven obcięłam włosy na krótko, tak że układały się w miodowe fale, i makijażem podkreślałam zieleń oczu. Przez tych kilka miesięcy poświęciłam więcej czasu mojemu wyglądowi niż kiedykolwiek w życiu.

Wzdychając, nachylam się do lustra i wycieram pastę z kącika ust. Kiedy wprowadziliśmy się z Colinem do tego domu, zmieniliśmy lustro w łazience. Stare było pęknięte w rogu – zły znak, powiedziałam. Nie wiedzieliśmy, na jakiej wysokości zawiesić nowe. Mam sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, poziom mojego wzroku nie był poziomem wzroku Colina. Wyższy o trzydzieści centymetrów i szczupły, śmiał się, gdy przystawiłam lustro do ściany.

– Rye – powiedział. – Ledwo widzę swoją klatkę piersiową.

A więc zawiesiliśmy lustro tak, żeby Colin się w nim widział. Ja stawałam na palce, żeby zobaczyć całą twarz. Nigdy jakoś nie dorastałam do oczekiwań.

W środku nocy słyszę szelest pościeli. Czuję podmuch powietrza, coś miękkiego się do mnie przytula. Odwracam się i biorę Faith w objęcia.

– Tak to powinno być – szepczę do siebie; gardło mi się ściska, nim kończę zdanie. Ręce Faith oplatają się wokół mnie niczym winorośl. Włosy dotykające mojego podbródka pachną dzieciństwem.

Matka powtarzała, że jak przychodzi co do czego, człowiek zawsze wie, do kogo się zwrócić. Że rodzina to nie wytwór społeczny, ale kwestia instynktu.

Nasze flanelowe piżamy zahaczają się o siebie. W milczeniu gładzę Faith po plecach; boję się powiedzieć coś, co mogłoby zniszczyć tę cudowną chwilę, i czekam, aż jej oddech się wyrówna, nim sama zasnę. To jedno mogę zrobić.

Nasze miasteczko Nowy Kanaan jest dość duże, by mieć własną górę, a równocześnie dość małe, by hodować plotki w zakamarkach starych sklepów. Jest to miasteczko farm i otwartej przestrzeni, prostych ludzi, mieszkających obok przedstawicieli wolnych zawodów z Hanoveru i New London, którzy chcą zainwestować pieniądze w nieruchomości. Mamy stację benzynową, stary plac zabaw i zespół bluegrassowy. Mamy też jednego prawnika nazwiskiem J. Evers Standish, którego kancelarię mijałam milion razy, jeżdżąc trasą numer 4.

Szóstego dnia po odejściu Colina ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram i na ganku widzę szeryfa, który pyta, czy jestem panią Mariah White. Moja pierwsza myśl dotyczy Colina: miał wypadek? Szery wyciąga z kieszeni kopertę.

– Przykro mi, proszę pani – mówi i odchodzi, nie zdążyłam nawet zapytać, co mi przyniósł.

Pierwszy dokument rozwodowy nosi nazwę „zniesławienia”. Ten niewielki kawałek papieru ma moc zmiany całego twojego życia. Dopiero wiele miesięcy później dowiaduję się, że jedynie w New Hampshire wciąż nazywany jest zniesławieniem, a nie – jak w innych stanach – pozwem czy wnioskiem, jakby częścią całego procesu, nieważne w jak przyjacielskiej atmosferze prowadzonego, była skaza na charakterze jednego z partnerów. Dołączona do dokumentu notatka zawiera informację, że mąż wystąpił o rozwód ze mną.

Pół godziny później siedzę w poczekalni J. Eversa Standisha, Faith zwinięta jest w kłębek nad poobijanym pociągiem Brio. Nie brałabym jej ze sobą, ale mamy cały ranek nie było – wychodzi, oznajmiła, żeby zrobić nam niespodziankę. Drzwi za recepcjonistką otwierają się, pojawia się w nich wysoka elegancka brunetka i wyciąga ku mnie dłoń.

– Jestem Joan Standish.

Szczęka mi opada.

– Naprawdę? – Mijając przez lata ten budynek, zawsze wyobrażałam sobie J. Eversa Standisha jako starszego mężczyznę z bokobrodami.

Prawniczka śmieje się.

– Byłam nią, kiedy ostatnio sprawdzałam. – Patrzy na Faith, która zaabsorbowana jest budowaniem tunelu dla pociągu, i zwraca się do recepcjonistki: – Nan, możesz popilnować córki pani White?

Jak pociągana za sznurek, wchodzę za prawniczką do jej gabinetu.

Śmieszne, ale nie jestem roztrzęsiona. Nie tak jak tamtego popołudnia, gdy Colin odszedł. Coś w tym „zniesławieniu” wydaje się przesadne, jest jak żart ze zbliżającą się puentą. Colin i ja będziemy się z tego śmiać, kiedy za kilka miesięcy znowu zrobi się jasno i będziemy trzymać się w objęciach.

Joan Standish wyjaśnia mi „zniesławienie”. Pyta, czy chcę odwiedzić terapeutę albo złożyć odwołanie. Pyta, co się stało. Mówi o sprawie rozwodowej, podziale majątku i opiece nad dzieckiem, podczas gdy pokój wiruje wokół mnie. Wydaje się nieprawdopodobne, że przygotowania do ślubu mogą trwać rok, podczas gdy rozwód załatwia się w sześć tygodni, jakby przez cały ten czas pomiędzy uczucia słabły, by wreszcie osiągnąć punkt, w którym zdmuchnąć je może jeden słaby oddech.

– Sądzi pani, że Colin będzie się domagał wspólnej opieki nad waszą córką?

Wpatruję się w prawniczkę.

– Nie wiem.

Nie potrafię sobie wyobrazić Colina mieszkającego bez Faith. Ale z drugiej strony, nie widzę też siebie mieszkającej bez Colina.

Joan Standish mruży powieki i siada za biurkiem naprzeciwko mnie.

– Jeśli pani pozwoli, pani White – zaczyna – powiem, że wydaje się pani cokolwiek… odizolowana od konkretnej sytuacji. To powszechna reakcja, człowiek wypiera ze świadomości postępowanie prawne, które zaczęło się toczyć własnym torem, a tym samym pozwala, by sprawa przewaliła się nad nim. Ja jednak mogę panią zapewnić, że pani mąż istotnie wszczął działania mające na celu rozwiązanie waszego małżeństwa.

Otwieram usta, zaraz jednak zamykam je z powrotem.

– Co? – pyta Joan Standish. – Jeśli mam panią reprezentować, musi pani być ze mną szczera.

Spuszczam wzrok na kolana.

– Chodzi tylko o to… no cóż. Właściwie już raz przez to przechodziliśmy. Co się z tym wszystkim stanie, jeśli… jeśli on… zdecyduje się wrócić?

Prawniczka pochyla się, opierając łokcie na kolanach.

– Pani White, naprawdę nie widzi pani różnicy między tym, co było wtedy, a tym, co jest teraz? Czy ostatnim razem panią skrzywdził? – Kiwam głową. – Przyrzekł, że się zmieni? Wrócił do pani? – Uśmiecha się łagodnie. – Wystąpił o rozwód?

– Nie – mruczę.

– Różnica między wtedy a teraz polega na tym – mówi Joan Standish – że teraz on wyświadczył pani przysługę.

W cyrku mamy miejsca w pierwszym rzędzie.

– Mamo, jak ci się udało dostać bilety tak blisko areny? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Przespałam się z konferansjerem – szepcze, a potem śmieje się z własnego dowcipu. Jej wczorajsza niespodzianka polegała na wyprawie do biura Concord TicketMaster po bilety na występ cyrku Ringling Brothers w Bostonie. Uznała, że Faith potrzebuje czegoś, co na tyle by ją podekscytowało, że znowu zaczęłaby mówić. A kiedy usłyszała o zniesławieniu, powiedziała, że powinnyśmy wybrać się do Bostonu, żeby to uczcić.

Matka wzywa sprzedawcę z lodami i kupuje rożek dla Faith. Sprzedawcami są klowni. Niektórych rozpoznaję – czy to możliwe, że są tu przez tyle lat? Jeden z białą głową i niebieskim uśmiechem nachyla się ku nam przez niską barierkę. Wskazuje na swoje szelki w groszki, potem na bluzkę Faith w groszki i klaszcze w dłonie. Kiedy Faith się rumieni, klown bezgłośnie mówi:

– Cześć.

Faith otwiera szeroko oczy, a potem w taki sam sposób mu odpowiada.

Klown z tylnej kieszeni wyciąga szminkę. W jedną dłoń ujmuje buzię Faith, drugą maluje szeroki otwarty uśmiech nad jej wargami, nuty na gardle i mruga porozumiewawczo.

Odskakuje od barierki, by zająć się innym dzieckiem, ale w ostatniej chwili znowu się odwraca. Nim zdążyłam się cofnąć, kładzie mi chłodną dłoń na policzku i maluje pod moim lewym okiem łzę, ciemnoniebieską i nabrzmiałą od smutku.

Chociaż tego nie pamiętam, kiedy byłam mała, próbowałam uciec do cyrku.

Rodzice co roku zabierali mnie do Boston Garden, kiedy cyrk Ringling Brothers przyjeżdżał do miasta. Stwierdzenie, że to uwielbiałam, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Na wiele tygodni przed występem budziłam się w środku nocy z klatką piersiową napiętą od pstryczków, oczami oślepionymi od cekinów i pościelą pachnącą tygrysami, kucykami i niedźwiedziami. W cyrku starałam się nie mrugać, bo wiedziałam, że widok zniknie tak szybko jak wata cukrowa, roztapiająca się w żarze moich ust.

Kiedy miałam siedem lat, zahipnotyzowała mnie Słoniowa Dziewczyna. Córka konferansjera, połyskliwa i pewna siebie, weszła na trąbę potężnego słonia i wspięła się po niej w taki sposób, w jaki ja czasem wspinałam się na zjeżdżalnię na placu zabaw. Usiadła, obejmując udami gruby kark słonia, i nie odrywała ode mnie oczu przez cały czas, gdy okrążała arenę. „Nie chciałabyś być na moim miejscu?” – pytała bez słów.

Tamtego roku, jak zawsze, mama kazała mi wyjść dziesięć minut przed przerwą, żebyśmy zdążyły do toalety, nim ustawi się kolejka. Obie wepchnęłyśmy się do maleńkiej kabiny. Kiedy siusiałam przykucnięta, stała nade mną z rękami skrzyżowanymi na piersiach jak dżin. Potem powiedziała:

– A teraz wyjdź i poczekaj na mnie.

Matka mówiła mi, że przy przechodzeniu przez ulicę zawsze muszę chwytać ją za rękę, że nie mogę dotykać rozpalonego pieca; nawet w niemowlęctwie nigdy nie wkładałam drobnych przedmiotów w usta. Tamtego dnia jednak, kiedy mama była w kabinie, wymknęłam się z toalety i zniknęłam.

Nie pamiętam tego. Nie pamiętam, jak udało mi się wyminąć ochroniarzy w zielonych mundurach i wejść na wielki parking, na którym stały przyczepy. Naturalnie nie pamiętam, jak konferansjer wzywał mnie po nazwisku w nadziei, że się znajdę, jak plotki o zgubionej dziewczynce niczym pożar ogarnęły cyrk, jak moi rodzice do końca przedstawienia przeszukiwali korytarze. Nie potrafię sobie przypomnieć kredowej twarzy pomocnika cyrkowego, który w końcu na mnie trafił, i tego jak powtarzał, jaki to cud, że nie zostałam stratowana ani rozerwana na strzępy. I nie potrafię sobie wyobrazić, co pomyśleli moi rodzice, gdy usłyszeli, że usadowiłam się wygodnie pomiędzy śmiertelnie groźnymi kłami słonia ze śliną i słomą w zmierzwionych włosach, objęta trąbą niczym ramieniem starej miłości.

Mówię wam o tym tylko po to, by pokazać, że tak jak kolor oczu i budowa kości, może cuda także przekazywane są z pokolenia na pokolenie.

Słoniowa Dziewczyna stała się kobietą. Oczywiście nie mogę mieć pewności, że to ta sama, ale na arenę wychodzi kobieta w kostiumie wyszywanym cekinami. Ma złotorude włosy i mądre oczy jak dziewczyna, którą zapamiętałam. Prowadzi na środek słoniątko i rzuca mu fioletową piłkę. Kłania się nisko widowni, podczas gdy słoniątko kołysze się nad jej ramieniem. Zza kulis wychodzi dziecko, mała dziewczynka, jak ta z moich wspomnień, i zadaję sobie pytanie, czy czas nie zatrzymał się pod ogromną kopułą, ale Słoniowa Kobieta pomaga dziewczynce okrążyć arenę na grzbiecie słoniątka, i widzę, że to matka i córka.

Wymieniają spojrzenie, które każe mi zerknąć na Faith. Jej oczy jaśnieją, odbijają się w nich cekiny z kostiumu Słoniowej Dziewczynki. Nagle klown, który był przy nas wcześniej, nachyla się i gwałtownie macha do Faith. Moja córka kiwa głową i przeskakuje przez barierkę prosto w jego ramiona. Macha do nas, po czym z ożywieniem maszeruje, by wziąć udział w atrakcjach poprzedzających przerwę. Moja matka przesiada się na jej miejsce.

– Widziałaś? Och, czułam, że powinnam wziąć kamerę.

W jaskrawym świetle i przy akompaniamencie dudniącego głosu artyści cyrkowi i zwierzęta paradują po trzech kręgach. Rozglądam się, szukając Faith.

– Tam! – woła moja matka. – Hej, Faith!

Wskazuje na moją córkę, która siedzi przed Słoniową Panią na potężnym zwierzęciu z trąbą.

Zastanawiam się, czy inne matki także czują skurcz wnętrzności, kiedy patrzą, jak ich dzieci wyrastają na ludzi, którymi same tak rozpaczliwie pragnęły się stać. Snopy światła przesuwają się po tłumie; pomimo okrzyków słyszę, jak mama ukradkiem rozwija cukierek w swojej torebce.

Przestraszony czymś tresowany pies wyrywa się z objęć klowna w krynolinie. Przemyka między nogami konferansjera, biegnie po satynowym trenie akrobatki i tuż przed słoniem, który trąbi i staje dęba.

Nawet jeśli dożyję setki, nigdy nie zapomnę, jak długo trwało, nim Faith spadła z grzbietu słonia na trociny, nie zapomnę paniki zatykającej mi uszy i blokującej wszelkie inne hałasy, nie zapomnę tego miłego klowna, który ruszył ku niej biegiem, ale wpadł na żonglera i wytrącił mu z rąk noże. Trzy wielkie błyszczące ostrza poleciały wprost na plecy mojej córki.

Nieprzytomna Faith leży na brzuchu w szpitalu Mass General. Jest taka mała, że ledwo zajmuje połowę materaca. Sącząca się do jej ręki kroplówka ma zapobiec zakażeniu, mówi lekarz, choć jest przekonany, że to jej nie grozi, ponieważ rany są dość płytkie. Były jednak na tyle głębokie, że wymagały dwudziestu szwów. Szczękę mam tak napiętą od zaciskania, że po plecach przebiegają mi dreszcze. Matka musi widzieć, że jestem o krok od załamania, ponieważ po cichu zamienia słowo z pielęgniarką, gładzi Faith po włosach i wyprowadza mnie z sali.

Nie odzywamy się, dopóki nie dochodzimy do małego składziku z zapasami. Mama opiera mnie o ścianę pościeli i ręczników, po czym zmusza, bym spojrzała jej w oczy.

– Mariah, Faith nic się nie stanie. Wyjdzie z tego. W jednej chwili zalewam się łzami.

– To moja wina – szlocham. – Nie potrafiłam temu zapobiec.

Nie mówię o tym, o czym mama z całą pewnością myśli: że płaczę nie tylko z powodu noży, które zraniły Faith, ale także z powodu ucieczki w depresję po odejściu Colina, a może i dlatego, że w ogóle wybrałam Colina na męża.

– Jeśli ktoś jest winien, to ja, bo kupiłam bilety. – Mocno mnie przytula. – To nie jest rodzaj kary. To nie jest oko za oko, Mariah. Przejdziesz przez to. Obie przejdziecie. – Odsuwa mnie na długość ramienia. – Opowiadałam ci, że kiedyś o mało cię nie zabiłam? Pojechałyśmy razem na narty, miałaś chyba siedem lat. Spadłaś z wyciągu krzesełkowego, kiedy poprawiałam sobie kijki. Wisiałaś sześć metrów nad ziemią, a ja trzymałam cię za rękaw kurtki. A wszystko dlatego, że na moment spuściłam cię z oka.

– To co innego. To był wypadek.

– To też był wypadek – upiera się mama.

Wychodzimy ze składziku i wracamy do Faith. Krążą mi w głowie terminy, którymi charakteryzowali mnie psychiatrzy w Greenhaven: kompulsywna i idealistyczna, wrażliwa na odrzucenie, niepewna siebie, z tendencjami do kompensowania poczucia niższości i katastrofizmu.

– Powinna była trafić na inną matkę. Na matkę, która jest dobra w takich sprawach.

Mama śmieje się.

– Z jakiegoś powodu trafiła na ciebie, kochanie. Poczekaj, a przekonasz się. – Zapowiada, że przyniesie nam kawę, i kieruje się ku drzwiom. – To, że inni rodzice postępują inaczej, nie znaczy, że to jest słuszne. Ci, którzy najbardziej się denerwują, że zawalą, Mariah, są tymi, którym zależy, żeby sprawy układały się idealnie.

Drzwi zamykają się za nią z westchnieniem. Siadam na łóżku Faith i przesuwam dłonią po brzegu koca. Myślę: „Jeśli nie mogę mieć Colina, błagam, zostaw mi ją”.

Nie zdaję sobie sprawy, że wypowiedziałam te słowa na głos, dopóki nie wraca moja matka.

– Z kim rozmawiasz? – pyta.

Rumienię się zakłopotana, że przyłapała mnie na targach z siłą wyższą. Nie znaczy to, że wierzę w Boga. Nie otrzymałam religijnego wychowania, jako osoba dorosła mam w sobie zdrową dozę sceptycyzmu – ale najwyraźniej czuję też potrzebę błagania, gdy naprawdę potrzebuję pomocy.

– Z nikim. Tylko z Faith.

Mama wciska mi kubek w dłoń. Jest taki gorący, że mnie parzy, nawet po odstawieniu go na stolik wciąż czuję pieczenie. W tej samej chwili Faith unosi powieki.

– Mamusiu – mówi chrapliwie, a mnie serce skacze w piersiach: jej pierwsze słowo od kilku tygodni skierowane jest do mnie.


  1. <a l:href="#_ftnref1">*</a> Wszystkie cytaty z „Raju utraconego” Johna Miltona w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.

  2. <a l:href="#_ftnref2">*</a> Szmuk (jidysz) – kretyn, głupek.