38471.fb2
Umysł jest dla siebie
Siedzibą, może sam w sobie przemienić
Piekło w niebiosa, a niebiosa w piekło.
John Milton, „Raj utracony”
20 września 1999
W Greenhaven była kobieta, która wierzyła, że Matka Boska mieszka w małżowinie jej ucha.
– Świetne miejsce do wygłaszania proroctw – powiedziała nam.
Od czasu do czasu zapraszała pielęgniarki, lekarzy i innych pacjentów, żeby popatrzyli. Kiedy przyszła moja kolej, nachyliłam się ku niej tak bardzo, że dostrzegłam pulsowanie różowej membrany.
– Widziałaś ją? – zapytała kobieta, a ja potaknęłam, nie wiedząc, która z nas jest bardziej szalona.
Przez ostatnie dwa tygodnie Faith tyle samo nie chodziła do szkoły, co chodziła, a ja ani chwili nie poświęciłam mojemu domkowi dla lalek. Spędzamy więcej czasu w szpitalu niż w domu. Teraz, po rezonansie magnetycznym, tomografii komputerowej oraz najrozmaitszych badaniach krwi, wiemy, że Faith nie ma guza mózgu ani problemów z tarczycą. Poza tym doktor Keller konsultowała przypadek Faith ze swoimi kolegami.
– Z jednej strony – powiedziała mi – niemal wszystkie halucynacje dorosłych dotyczą religii, rządu albo diabła. Z drugiej strony, Faith funkcjonuje w całkowicie normalny sposób, nie wykazuje żadnych innych zachowań psychotycznych. Chcę przepisać Faith risperdal, lek antypsychotyczny. Jeśli wyimaginowana przyjaciółka zniknie, będzie po sprawie. A jeśli nie zniknie, cóż, pokonam i tę przeszkodę, skoro będzie trzeba.
Wiem, że Faith nie może rozmawiać z Bogiem. Ale z następnym oddechem zadaję sobie pytanie: Dlaczego nie? Zdarzały się rzeczy bez precedensu, a dobra matka stoi przy dziecku niezależnie od tego, jak dziwne historie ono opowiada. Jeśli zacznę mówić, że Faith widuje Boga, że nie jest wariatką – cóż, wszyscy pomyślą, że ona może nie jest, ale ja tak. Znowu.
Risperdal muszę ucierać w moździerzu i mieszać z budyniem czekoladowym, maskującym jego smak. Doktor Keller mówi, że leki antypsychotyczne działają szybko, że w przeciwieństwie do prozacu i zoloftu nie musimy czekać ośmiu tygodni, żeby przekonać się o ich skuteczności.
Faith śpi, zwinięta w kłębek pod kocem z Małą Syrenką. Wygląda jak każde inne dziecko w jej wieku. Musi wiedzieć, że tu jestem, bo przeciąga się, odwraca na plecy i otwiera oczy. Są szkliste i obojętne – to działanie leku. Zawsze była podobna z rysów twarzy do Colina, ale teraz z przestrachem uświadamiam sobie, że wygląda tak samo jak ja.
Przez chwilę myślę o miesiącach spędzonych w Greenhaven: o drzwiach zamykanych na klucz, ukłuciu strzykawki ze środkiem uspokajającym w ramię i zastanawianiu się, dlaczego Colin, psychiatra z pogotowia i nawet sędzia mówili w moim imieniu, chociaż ja miałam im tak wiele do powiedzenia.
Naprawdę nie wiem, która diagnoza w tym wypadku będzie gorsza: że Faith jest psychicznie chora czy że jest zdrowa.
– Drzewo – powtarza Faith. – D – R – Z – E – W – O.
– Doskonale. – W drugiej klasie uczymy się pisowni. – A teraz „król”.
– K – R – Ó – L.
Kładę listę na kuchennym stole.
– Wszystko umiesz. Może ty powinnaś być nauczycielką.
– Mogłabym być – oświadcza z przekonaniem. – Moja opiekunka mówi, że każdy może innych czegoś nauczyć.
W jednej chwili nieruchomieję. Przez dwa dni Faith nie wspominała o wyimaginowanej przyjaciółce i zaczynałam wierzyć, że lek antypsychotyczny zasłużył na pochwałę.
– Tak? – Może uda mi się złapać doktor Keller na pagerze. Ciekawe, czy zrezygnuje z podawania leku na podstawie moich obserwacji. – Twoja przyjaciółka wciąż tu jest?
Faith mruży oczy, a ja uświadamiam sobie, że nie mówiła o niej z bardzo ważnego powodu: jest świadoma, że przez nią wpadła w kłopoty.
– A czemu chcesz wiedzieć?
Myślę o odpowiedzi, której udzieliłaby doktor Keller: „Bo chcę ci pomóc”. I odpowiedzi, której udzieliłaby moja matka: „Bo jeśli jest ważna dla ciebie, ja też chcę ją poznać”. Jednakże ku własnemu zaskoczeniu mówię coś, co w całości pochodzi ode mnie:
– Bo cię kocham.
Wydaje się, że moje słowa szokują Faith tak samo jak mnie.
– Och… okay.
Sięgam po jej dłonie.
– Faith, chcę ci o czymś powiedzieć. – Otwiera szeroko oczy. – Dawno temu, zanim się urodziłaś, bardzo się czymś zdenerwowałam. Zamiast mówić ludziom, co czuję, zachowywałam się dziwnie. Jak wariatka. Zrobiłam coś, co wielu ludzi przeraziło, i z tego powodu posłano mnie w miejsce, w którym wcale nie chciałam być.
– Takie jak… więzienie?
– Coś w tym rodzaju. To nie ma teraz znaczenia. Ale chcę, żebyś wiedziała, że to nic złego, jeśli jest ci smutno. Ja to rozumiem. Nie musisz zachowywać się inaczej, żeby zmusić mnie do zauważenia, że jesteś zdenerwowana.
Broda Faith zaczyna drżeć.
– Nie jestem zdenerwowana. Nie zachowuję się inaczej.
– Wiesz, nie zawsze miałaś tę przyjaciółkę.
Z jej oczu płyną łzy.
– Myślisz, że ją wymyśliłam, prawda? Tak samo myśli doktor Keller, dzieci w szkole i pani Grenaldi. Myślisz, że zrobiłam to, żeby zwrócić na siebie uwagę. – Nagle głośno wciąga powietrze. – I teraz będę musiała przez to pójść do więzienia?
– Nie – mówię, tuląc ją mocniej do siebie. – Nigdzie nie pójdziesz. I wcale nie twierdzę, że ją wymyśliłaś, Faith, wcale nie. Tylko pamiętam, że kiedyś byłam bardzo smutna i mój umysł kazał mi wierzyć w coś, co nie było prawdą.
Faith przyciska twarz do mojego ramienia i kręci głową.
– Ona jest prawdziwa. Daję słowo.
Zamykam oczy i pocieram kciukiem nos, by odpędzić ból głowy. Cóż, nie wszystko naraz. Wstaję i zabieram pustą tacę po ciasteczkach, które jadłyśmy na podwieczorek. Jestem w połowie drogi do kuchni, kiedy Faith ciągnie mnie za koszulę.
– Ona chce ci coś powiedzieć.
– Tak?
– Wie o Priscilli. I wybacza ci.
Taca, którą trzymam, upada na podłogę.
Kiedy miałam osiem lat, tak strasznie chciałam mieć zwierzaka, że zaczęłam zbierać małe stworzonka – żaby, żółwie, a raz nawet rudą wiewiórkę – i w tajemnicy przynosić je do domu. To dzięki żółwiowi sunącemu po blatach w kuchni w końcu udało mi się postawić na swoim.
Zamiast ryzykować zatrucie salmonellą, mama pewnego dnia wróciła do domu z małym kotkiem. Powiedziała, że jest mój, jeśli przyrzeknę, że inne zwierzęta zostawię za drzwiami.
Nazwałam kociaka Priscilla, bo takie imię nosiła księżniczka z mojej ulubionej w tamtym tygodniu książki. Priscilla spała ze mną na poduszce z ogonem zwiniętym na moim czole jak czapka z bobra. Karmiłam ją mlekiem z mojej miski z płatkami. Ubierałam w lalczyne sukienki, czepki i bawełniane skarpetki.
Pewnego dnia postanowiłam, że ją wykąpię. Mama mówiła mi, że koty nie znoszą wody, że same wylizują się do czysta. Ale powiedziała też, że Priscilli nie spodoba się, kiedy będę ją woziła w wózku dla lalek, i pomyliła się. W pewne słoneczne popołudnie napełniłam wiadro wodą na podwórzu i zawołałam kota. Poczekałam, aż mama zniknie mi z oczu, po czym zanurzyłam Priscillę w wodzie.
Walczyła ze mną. Choć drapała i wyrywała się, zdołałam utrzymać ją w wodzie, bo byłam przekonana, że wiem lepiej. Szorowałam ją mydłem Ivory, które ukradłam z łazienki rodziców. Pilnowałam, żeby umyć wszystkie kłopotliwe miejsca, o których zawsze przypominała mi mama. Tak bardzo byłam tym zajęta, że zapomniałam wyciągnąć Priscillę nad powierzchnię, żeby zaczerpnęła powietrza.
Powiedziałam mamie, że Priscilla musiała wpaść do wiadra z wodą, a ponieważ strasznie płakałam, uwierzyła mi. Przez lata jednak czułam kości przesuwające się pod luźnym futrem. Czasami we śnie zamykam w dłoni drobny kształt.
Nigdy nie miałam innego kota. I nigdy nie powiedziałam o tym żywej duszy.
– Mariah – mama patrzy na mnie bez wyrazu – dlaczego mówisz mi o tym teraz?
Spoglądam w kierunku pokoju gościnnego mamy, dokąd Faith poszła bawić się guzikami.
– Wiedziałaś?
– O czym?
– O Priscilli? Że ją utopiłam?
Mama wywraca oczami.
– Oczywiście że nie. Dowiedziałam się pięć minut temu.
– A tata wiedział? – W myślach dokonuję obliczeń. Faith miała dwa latka, kiedy umarł mój ojciec, ile może z tamtego okresu pamiętać?
Mama kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Mariah, dobrze się czujesz?
– Nie, mamo, nie czuję się dobrze. Staram się odgadnąć, skąd moja córka zna moją tajemnicę, z której nigdy nikomu się nie zwierzyłam. Staram się ustalić, czy to ja mam nawrót, czy Faith traci zmysły, czy też… – Urywam, zawstydzona tym, do czego chciałam się przyznać.
– Co?
Patrzę na mamę, a potem w kierunku pokoju, skąd dochodzi głos Faith. To nie jest sprawa, o której mogę mówić swobodnie, jak matki przechwalające się matematycznymi zdolnościami albo talentem pływackim swoich dzieci. To, co ja mam do powiedzenia, wiąże się z wieloma problemami. Kreśli linię, osobę, z którą rozmawiam, zmusza do wyprostowania się.
– Faith mówi prawdę – szepczę.
– Och, na litość boską! – wykrzykuje mama z irytacją. – Ty naprawdę masz nawrót.
– Dlaczego? Dlaczego tak trudno przyjąć do wiadomości fakt, że Faith może rozmawiać z Bogiem?
– Zapytaj matki Mojżesza.
Uderza mnie pewna myśl.
– Ty jej nie wierzysz! Własnej wnuczce!
Matka spogląda na korytarz, by się upewnić, że Faith wciąż jest zajęta.
– Możesz mówić ciszej? – syczy. – Nie mówiłam, że nie wierzę Faith. Na razie wstrzymuję się z oceną.
– Mnie wierzyłaś. Nawet kiedy próbowałam się zabić, kiedy Colin, sędzia i cały personel Greenhaven twierdzili, że trzeba mnie zamknąć, ty stałaś po mojej stronie.
– To było co innego, pojedynczy incydent, a poza tym sprzeciwiałam się Colinowi. – Wyrzuca ręce w górę. – Ludzie wciąż się zabijają w imię religii, Mariah.
– Więc gdyby ukazywał jej się Abraham Lincoln albo Kleopatra, byłoby inaczej. Bóg to nie jest brzydkie słowo, mamo.
– Ale może być – odpowiada moja matka.
23 września 1999
Po południu w poczcie dostaję rachunek za prąd i telefon oraz akt rozwodowy.
Urzędowa koperta z pieczątką sądu Grafton County zawiera gruby plik papierów. Otwieram ją kciukiem i przecinam sobie palec papierem. Tak po prostu, w ciągu sześciu tygodni, moje małżeństwo dobiega końca.
Myślę o zwyczajach w różnych częściach świata: Indianie amerykańscy wystawiają męskie obuwie przed tipi, Arabowie trzykrotnie powtarzają „Rozwodzę się z tobą”. Nagle przestaje wydawać mi się to śmieszne. Próbuję wyobrazić sobie Colina i jego adwokata, stojących przed sędzią w czasie spotkania, o którym nawet mnie nie poinformowano. Zastanawiam się, czy powinnam schować dokument w zamykanej na klucz skrzynce obok aktu małżeństwa i paszportu, ale trudno wyobrazić sobie, że tak wiele lat zmieści się na tak niewielkiej przestrzeni.
Nagle odnoszę wrażenie, że moja klatka piersiowa jest za mała dla serca. Przez lata robiłam to, czego chciał ode mnie Colin. Zachowywałam się jak kobiety, które w przeszłości obserwowałam z daleka: nosiłam wełniane żakiety i suknie od Lilly Pulitzer, zapraszałam dzieci jego kolegów na podwieczorki, na Boże Narodzenie zawieszałam łańcuch nad kominkiem. Otoczyłam się muszlą, z której mógł być dumny. Byłam jego żoną; nie wiem, kim być, jeśli dłużej nie mogę nią być.
Próbuję wyobrazić sobie Colina w stroju futbolisty. Próbuję zobaczyć go ujmującego mnie za rękę na naszym ślubie. Staram się, ale bez powodzenia – obrazy są zbyt rozmazane albo zbyt dalekie, by oddać sprawiedliwość wspomnieniom. Może tak to jest w wypadku niepowodzeń sercowych. Może człowiek redaguje własne dzieje, tak że historie, które sobie opowiada, stają się legendami, a wypadki nigdy się nie zdarzają. Ale z drugiej strony, wystarczy tylko, bym spojrzała na Faith, i wiem, że się oszukuję.
Rzucam pocztę na stół jak rękawicę. Najgorsza w zakończeniach jest świadomość, że czeka nas żmudne zadanie zaczynania wszystkiego od nowa.
– Boże, pomóż mi – mówię, chowam twarz w dłoniach i wybucham płaczem.
– Mamusiu, jest książka o mnie! – krzyczy Faith, wbiegając do kuchni, gdzie kroję marchewkę na kolację. Tańczy wokół mnie i pyta: – Możemy po nią iść? Możemy?
Spoglądam na nią, bo od jakiegoś czasu nie widziałam jej tak ożywionej. Początkowo po risperdalu była senna i powolna. Dopiero wczoraj czy przedwczoraj jej ciało przezwyciężyło skutki uboczne leku.
– Nie wiem. Kto ci o niej powiedział?
– Moja przyjaciółka – odpowiada Faith, a ja czuję znajomy skurcz wnętrzności. Faith stawia taboret pod wytartą do czysta tablicą z wiadomościami i z wielkim skupieniem gryzmoli: LI. Swerbeh. – Tak się nazywa człowiek, który ją napisał. Mamusiu, proszę.
Patrzę na marchewki, stojące na sztorc niczym lizaki, na kurczaka, który nagi i rumieniący się papryką czeka na wsunięcie do piekarnika. Do miejskiej biblioteki jest dziesięć minut samochodem.
– Okay. Idź po swoją kartę biblioteczną.
Faith jest podniecona, a ja czuję wyrzuty sumienia, zamierzam bowiem wykorzystać to jako dowód, że umysł płata jej figle. Jeśli nie znajdziemy „LI. Swerbeha”, może Faith uwierzy, że przyjaciółka też nie istnieje.
I rzeczywiście, nie znajdujemy takiego autora ani w skomputeryzowanym, ani w zakurzonym kartkowym katalogu.
– No, nie wiem, Faith. To nie wygląda zachęcająco.
– Bibliotekarka w szkole powiedziała, że ponieważ nasze miasto jest małe, czasami musimy pożyczać książki z bibliotek innych szkół. Trzeba tylko zapisać wszystko na kartce. Więc może zapytajmy panią bibliotekarkę.
Rób, o co prosi, myślę. Trzymając Faith za rękę, podchodzimy do bibliotekarki.
– Szukamy książki autora nazwiskiem LI. Swerbeh.
– To książka dla dzieci?
Faith potakuje.
– Jest o mnie.
Bibliotekarka uśmiecha się.
– Cóż, przypuszczam, że sprawdziłyście w katalogu. Nie słyszałam o takim autorze… – Przerywa, klepiąc się po brodzie. – Ile masz lat?
– Za dziesięć i pół miesiąca skończę osiem. Bibliotekarka kuca przed Faith.
– A skąd dowiedziałaś się o książce?
Faith natychmiast na mnie patrzy.
– Ktoś pokazał mi nazwisko. Zapisał je.
– Aha. – Bibliotekarka bierze kartkę papieru z biurka. – Dawniej uczyłam w pierwszej klasie. Lustrzane odbicia wyrazów to rzecz absolutnie normalna dla dzieci w tym wieku. – Pisze nazwisko odwrotnie. – Proszę. Teraz brzmi bardziej sensownie.
Faith przygląda się wyrazowi, czyta go na głos.
– Co to HEBREWS?
– Myślę, że to jest książka, której szukasz – mówi bibliotekarka, wyciągając Biblię z półki z księgozbiorem podręcznym. Otwiera ją na Liście do Hebrajczyków, rozdział 11, i mruga porozumiewawczo.
– Tak! – woła Faith, widząc swoje imię. – To o mnie.
Wpatruję się w stronicę. Czterdzieści wersów, a wszystkie o tym, co osiągnięto dzięki wierze *.
Faith zaczyna czytać, potykając się na słowach:
– „Wiara zaś jest po… porę…”.
– Poręką.
– „…poręką tych dóbr, których się spodziewamy” – powtarza Faith. – „Dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy”.
Słuchając jej, zamykam oczy i staram się znaleźć jakieś wiarygodne wyjaśnienie. Faith może gdzieś to wcześniej widziała, zauważyła swoje imię pomiędzy nieznajomymi słowami. Ale przecież my nawet nie mamy Biblii w domu.
Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mocno wierzą, którzy dzięki modlitwie potrafią stawić czoło tragedii i wiedzą, że wszystko będzie w porządku. Choć nie ma to nic wspólnego z nauką, byłoby miło przenieść całą odpowiedzialność i cierpienie na czyjeś potężniejsze barki.
Gdybyście miesiąc temu zapytali mnie, czy wierzę w Boga, odpowiedziałabym twierdząco. A gdybyście zapytali, czy chciałabym, żeby moja córka wyrastała z tą samą wiarą, odpowiedź także brzmiałaby „tak”. Ja tylko nie miałam ochoty uczyć jej tego.
Ja jej tego nie nauczyłam.
– Powiedz swojemu Bogu – szepczę. – Powiedz jej, że wierzę.
O ile wiem, przed tymi wypadkami Faith tylko raz zapytała mnie o Boga. Miała pięć lat i w szkole uczyła się Przysięgi na Wierność Sztandarowi.
– „W imię Boga” – wyrecytowała, po czym zapytała: – Co to jest Bóg?
Zawahałam się, próbując znaleźć sposób na wyjaśnienie jej tego bez wplątywania różnic religijnych, a skoro już o tym mowa, bez wplątywania Jezusa.
– No cóż – zaczęłam, szukając słów, które znała – Bóg to jakby największy z aniołów. Mieszka w niebie. Patrzy na nas wszystkich i pilnuje, żeby nie stało się nam nic złego.
Faith chwilę się zastanawiała.
– Jest taką wielką opiekunką do dziecka.
– Właśnie – potwierdziłam z ulgą.
– Ale powiedziałaś „on” – zauważyła Faith. – Wszystkie moje opiekunki to dziewczyny.
Trudno jest słuchać, jak doktor Keller mówi, że Faith ma psychotyczne halucynacje związane z Bogiem, ale jeszcze trudniej brać pod uwagę alternatywną możliwość. Takie rzeczy nie przytrafiają się małym dziewczynkom, powtarzam sobie podczas bezsennej nocy, dopóki nie dociera do mnie, że nie mam prawa wydawać sądów. Może to taki etap w życiu siedmiolatki, jak szukanie potworów pod łóżkiem albo kochanie się w chłopcach z boysbandu Hanson. Następnego dnia rano zostawiam Faith pod opieką mojej matki i jadę do biblioteki Dartmouth College. Tam zadaję bibliotekarce kilka pytań o dziecięce postrzeganie Boga, później wędruję mrocznym labiryntem regałów w poszukiwaniu książki, którą mi poleciła. Spodziewam się czegoś w rodzaju doktora Spocka, jakiegoś traktatu o wychowaniu dzieci, tymczasem bibliotekarka zaproponowała mi „Żywoty świętych” Butlera.
Nic mnie to nie kosztuje, otwieram więc starą książkę z myślą, że nieźle się ubawię, nim pójdę poszukać doktora Spocka. Tymczasem spędzam cały dzień, czytając o młodziutkiej Bernadettę Soubirous z Lourdes we Francji, która w roku 1858 kilkakrotnie rozmawiała z Matką Boską. O małej Julianie Falconieri z czternastego wieku, która widziała Chrystusa i dostała od niego kwietną girlandę. O dziecięcych wizjonerach z Fatimy. O wszystkich tych dzieciach, niekiedy równie małych jak Faith, niekiedy wychowanych tak samo jak ona bez religii, które jednak zostały wybrane.
Zaczynam gryzmolić w notesie wyjętym z torebki. Wszystkie dzieci z trzynastego, czternastego, nawet dziewiętnastego wieku, które widziały kobietę, opisywały Matkę Boską w błękitnej szacie, a te, które miały wizję postaci w białej szacie, w sandałach i z długimi ciemnymi włosami – nazywały ją Bogiem – mówiły o mężczyźnie.
Wszystkie prócz Faith.
– I co? – pytam szeptem po powrocie do domu matki. – Jak się zachowywała?
– Świetnie – odpowiada matka donośnie. – Ona nie śpi.
– Chodziło mi o to, czy nie… no wiesz. Czy czegoś nie widziała.
– A tak. Boga.
Mijam matkę, wchodzę do kuchni, gdzie odrywam z kiści banana i zaczynam zdejmować z niego skórkę. – Tak. Mama wzrusza ramionami.
– To taki etap. Zobaczysz.
Odgryzam kawałek owocu, który zatrzymuje mi się w gardle.
– A jeśli nie, mamo? – Przełykam mocno. – Jeśli jej to nie minie? Moja matka łagodnie się uśmiecha.
– Doktor Keller znajdzie inny lek, który będzie skuteczny.
– Nie, nie o to mi chodzi. A jeśli… to jest prawda?
Matka przerywa wycieranie blatu.
– Mariah, o czym ty właściwie mówisz?
– To zdarzało się wcześniej. Były dzieci, które widziały… różne rzeczy. A katoliccy księża i papież czy ktoś tam potwierdzili autentyczność tych wizji.
– Faith nie jest katoliczką.
– Wiem. Wiem, że nigdy nie byliśmy religijni. Zastanawiam się jednak, czy w tej sprawie mamy jakiś wybór. – Biorę głęboki oddech. – Nie jestem przekonana, czy ty, ja i psychiatra to właściwe osoby do wydawania sądu w tej sprawie.
– A kto niby ma nią być? – pyta matka i zaraz przewraca oczami. – Mariah, chyba nie chcesz zaprowadzić jej do księdza.
– Dlaczego nie? To oni mają doświadczenie z wizjami.
– Będą chcieli dowodu. Posągu lejącego łzy albo paralitycznych tańców.
– To nieprawda. Czasami wystarczają im słowa dziecka.
Mama prycha zirytowana.
– A od kiedy to stałaś się taką znawczynią gojów?
– To nie dotyczy religii.
– Nie? A czego?
– Mojej córki – mówię przez ściśnięte gardło. Oczy wypełniają mi się łzami. – Ona jest inna, mamo. Ma w sobie coś, o czym ludzie zaczną mówić i co zaczną wytykać. To nie znamię, które mogę ukryć pod golfem i udawać, że nie istnieje.
– A jaka korzyść wyniknie z rozmowy z księdzem?
Nie wiem. Nie mam pojęcia, na co liczę – jakiś rodzaj egzorcyzmów? Oczyszczenia? Nagle wyraźnie sobie przypominam, jak wiele lat temu stałam na rogu ulicy, czekając na zielone światło, i byłam przekonana, że wszyscy dostrzegają blizny pod moimi rękawami. Że wszyscy wiedzą, że jestem nieznacznie, ale nieodwołalnie od nich inna. Nie chcę tego dla mojej córki.
– Pragnę tylko, żeby Faith znowu była normalna – mówię.
Matka przygląda mi się uważnie.
– Dobrze. Zrobisz, co musisz zrobić. Może jednak nie powinnaś zaczynać od kościoła. – Grzebie w swoim starym, wypełnionym po brzegi wizytowniku i wyjmuje wizytówkę. Jest pożółkła, z oślimi uszami, bo albo często jej używano, albo nazbyt długo leżała zapomniana. – To nazwisko rabina z naszego miasta. Chcesz czy nie, ale twoja córka jest Żydówką.
Rabin Marvin Weissman.
– Nie wiedziałam, że chodzisz do synagogi.
– Nie chodzę. – Matka wzrusza ramionami. – Kiedyś od kogoś ją dostałam.
Chowam wizytówkę do kieszeni.
– Zgoda, najpierw zadzwonię do niego. Co nie znaczy, że mi uwierzy. W żadnej z książek, które dzisiaj czytałam, nie znalazłam ani jednego Żyda mającego wizje religijne.
Mama pociera kciukiem krawędź blatu.
– I co nam to mówi?
Mimo że wiele razy mijałam synagogę w Nowym Kanaanie, nigdy nie weszłam do środka. Jest tu mroczno, w powietrzu unosi się zapach stęchlizny. Długie, wąskie witraże dzielą ściany w równych odstępach, biuletyn szkółki hebrajskiej wesoło zdobią nazwiska uczniów. Faith drży i przysuwa się ku mnie.
– Nie podoba mi się tutaj. Jest strasznie.
W duchu zgadzam się z nią, na głos jednak mówię, ściskając jej rączkę:
– Nie jest strasznie. Popatrz, jakie okna są ładne.
Faith przygląda się witrażom, po czym przenosi wzrok na mnie.
– I tak jest strasznie.
W korytarzu rozlegają się kroki. Do przedsionka wchodzą kobieta i mężczyzna, wciąż się kłócąc.
– Nie potrafisz powiedzieć nic miłego? – krzyczy kobieta. – A może wychodzisz ze skóry, żeby zrobić ze mnie idiotkę?
– Wyglądam na takiego, co próbuje cię zdenerwować? – grzmi mężczyzna. – No, wyglądam?
Nieświadomi obecności mojej i Faith, gwałtownie zdejmują płaszcze z wieszaków. Faith nie potrafi oderwać wzroku od tej pary.
– Przestań – szepczę. – Niegrzecznie tak się gapić.
Ona jednak wciąż im się przygląda, oczy ma szeroko otwarte i dziwnie nieprzytomne, jakby była w transie. Zadaję sobie pytanie, czy pamięta Colina i mnie, czy kłótnie, które staraliśmy się ukryć za zamkniętymi drzwiami sypialni, jakoś do niej docierały. Para wychodzi za drzwi, połączona wręcz namacalnie gniewem, jakby trzymali kurczowo dłonie swojego jedynego dziecka.
Nagle pojawia się rabin Weissman, ubrany w kraciastą koszulę i dżinsy. Nie jest wcale starszy ode mnie.
– Pani White, Faith, przepraszam za spóźnienie. Byłem wcześniej umówiony.
Rozgniewana para. Czyżby przyszli po poradę? Czy tak postępują inni ludzie, kiedy ich małżeństwa zaczynają się rozpadać? Nic nie mówię i rabin uśmiecha się tajemniczo.
– Coś się stało?
– Nie. – Kręcę głową. Trafił w sedno. – Tylko że zawsze jakoś spodziewam się długiej siwej brody u rabina.
Klepie się po wygolonych gładko policzkach.
– Ach, naoglądała się pani „Skrzypka na dachu”. Trzeba brać, co dają. – Wsuwa landrynkę w dłoń Faith i mruga porozumiewawczo. – Może wejdziemy do świątyni?
Do świątyni. Tak, bardzo proszę.
Główna sala synagogi ma wysokie słupy i żłobkowany sufit, ustawione w staranne rzędy ławki, przypominające zęby, i bimę pokrytą niebieskim aksamitem. Rabin wyjmuje z kieszeni koszuli pudełko kredek i podaje je Faith razem z kilkoma kartkami papieru.
– Chcę coś pokazać twojej mamie. Nie masz nic przeciwko temu?
Faith kręci głową, już wyjmując kredki. Rabin prowadzi mnie na koniec sali, skąd widzimy Faith, ale ona nas nie słyszy.
– Więc pani córka rozmawia z Bogiem.
Rumienię się na tak otwarte postawienie sprawy.
– Tak mi się wydaje.
– I z jakiego powodu chciała pani się ze mną zobaczyć? Czyż to nie oczywiste?
– Cóż, dawniej byłam Żydówką. To znaczy tak mnie wychowano.
– A potem zmieniła pani wiarę.
– Nie. Raczej odeszłam od wiary, a potem wyszłam za członka Kościoła episkopalnego.
– Wciąż jest pani Żydówką – mówi rabin. – Może pani być agnostyczką, niepraktykującą, ale nadal Żydówką. To jak przynależność do rodziny. Trzeba solidnie narozrabiać, żeby nas wyrzucono.
– Moja matka mówi, że Faith także jest Żydówką. Formalnie rzecz biorąc. Dlatego tu jestem.
– A Faith rozmawia z Bogiem.
Kiwam głową, choć bardzo nieznacznie.
– Wielka sprawa, pani White – mówi rabin.
– Wielka sprawa?
– Mnóstwo Żydów rozmawia z Bogiem. Judaizm zakłada bezpośredni związek z Nim. Kwestia nie polega na tym, czy Faith rozmawia z Bogiem… ale raczej czy Bóg rozmawia z nią.
Wspominam cytat z Księgi Rodzaju, który Faith śpiewała, jakby to była dziecięca piosenka. Opowiadam o moim utopionym kotku, o którym nikt poza mną nie wiedział. Kiedy kończę, rabin Weissman pyta:
– Czy Bóg przekazał pani córce jakąś wiadomość? Sugestie dotyczące wykorzenienia zła ze świata?
– Nie, nic takiego nie przekazała. Rabin nieruchomieje.
– Ona? – pyta zdziwiony.
– Tak mówi Faith.
– Chciałbym z nią porozmawiać.
Pół godziny po tym, jak zostawiłam ich oboje w świątyni, rabin przyłącza się do mnie w progu synagogi.
– Majmonides – mówi, jakbyśmy byli w środku rozmowy – próbował wyjaśnić „oblicze” Boga. To nie jest prawdziwa twarz, bo wówczas Bóg w gruncie rzeczy byłby równy człowiekowi. Chodzi o obecność, świadomość, że Bóg przy nas jest. Tak jak Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, tak my tworzymy Jego na własny obraz i podobieństwo, bo to ma dla nas sens. Według księgi Midrasz, w kilku przypadkach Bóg się objawił, przyjmując cielesny kształt. W czasie przejścia przez Morze Czerwone przybrał postać młodego wojownika i bohatera. Na górze Synaj pojawił się jako stary sędzia. Dlaczego Bóg wyglądał jak sędzia na górze Synaj, a nie nad Morzem Czerwonym? Ponieważ nad Morzem Czerwonym ludziom potrzebny był bohater. Starzec nie pasował do tej sytuacji. – Rabin zwraca na mnie wzrok. – Ale oczywiście pani to wszystko wie.
– Nie. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam.
– Naprawdę? – Rabin Weissman uważnie mi się przygląda. – Poprosiłem Faith, by narysowała portret Boga, którego widzi.
Podaje mi kartkę papieru. Nie spodziewam się niczego nadzwyczajnego, w końcu już wcześniej widziałam, jak Faith rysuje swoją wyimaginowaną przyjaciółkę. Ale ten rysunek jest inny. Kobieta w bieli siedzi na krześle, trzymając w objęciach dziesięcioro niemowląt, niemowląt, które są czarne, białe, czerwone i żółte. A choć kreska jest niewprawna, twarz tej matki przypomina moją twarz.
– Chce pan powiedzieć, że zdaniem Faith, Bóg wygląda jak ja? – pytam wreszcie.
Rabin Weissman wzrusza ramionami.
– Ja nic nie mówię. Ale inni może będą mówili.
Doktor Grady De Vries, ekspert od dziecięcej schizofrenii, w swym modnym włoskim garniturze, ze starannie uczesanymi włosami i nienagannymi manierami, nie wygląda na człowieka, który prawie trzy godziny spędzi na podłodze, bawiąc się z Faith łysą Barbie. A jednak przez weneckie lustro obserwuję, jak to robi. Po jakimś czasie oboje z doktor Keller wchodzą do gabinetu.
– Pani White – mówi doktor Keller – doktor De Vries chciałby z panią porozmawiać.
Lekarz siada naprzeciwko mnie.
– Mam zacząć od dobrej czy złej nowiny?
– Od dobrej.
– Odstawiamy risperdal. Faith nie jest psychotyczką. Przez ponad dwadzieścia lat badam psychozy u dzieci. Opublikowałem wiele książek i artykułów na ten temat, jestem biegłym sądowym z tej dziedziny, więcej chyba nie muszę dodawać. Faith pod każdym względem prócz jednego jest psychicznie zdrową i dość zadowoloną z życia siedmiolatką.
– A zła nowina?
Doktor De Vries pociera oczy kciukiem i palcem wskazującym.
– Faith słyszy coś i z kimś rozmawia. Jest w tym za dużo szczegółów faktograficznych, nieodpowiednich do jej wieku i sytuacji, by uznać całą rzecz za wytwór jej wyobraźni. Ale powodem nie jest choroba fizyczna, nic też nie wskazuje na chorobę psychiczną. – Spogląda na koleżankę. – Jeśli pani pozwoli, zwrócę się do doktor Keller z prośbą, by przedstawiła ten przypadek na odbywającym się w przyszłym tygodniu sympozjum psychiatrycznym. Być może inni psychiatrzy będą mogli nam pomóc.
Przez lustro weneckie widzę, jak Faith podrzuca figurkę Sky Dancer. Kiedy lalka trafia w jarzeniówkę, Faith wybucha śmiechem i próbuje to powtórzyć.
– Sama nie wiem… Nie chcę, by stała się widowiskiem.
– Nie będzie obecna na sympozjum, pani White. A przypadek przedstawiony zostanie anonimowo.
– Jeśli to zrobicie, odkryjecie, na czym polega problem?
Psychiatrzy wymieniają spojrzenia.
– Mamy taką nadzieję, pani White – mówi De Vries. – Ale to może być coś, czego nie będziemy mogli wyleczyć.
<a l:href="#_ftnref6">*</a> Faith (ang.) – wiara.