38472.fb2
Po szkole średniej zamierzałem podjąć studia na Uniwersytecie północnej Karoliny w Champel Hill. Ojciec wolałby, żebym podobnie jak synowie innych kongresmanów studiował na Harvardzie albo Princeton, z moimi ocenami nie było to jednak możliwe. Nie dlatego, żebym był złym uczniem. Nie koncentrowałem się po prostu zbytnio na nauce i oceny nie kwalifikowały mnie do Bluszczowej ligi. W ostatniej klasie pod znakiem zapytania stanęło nawet to, czy przyjmą mnie na Uniwersytet Północnej Karoliny, a była to uczelnia mojego ojca, gdzie miał pewne znajomości. Podczas jednego ze spędzonych w domu weekendów ojciec wyłuszczył mi, w jaki sposób mógłbym poprawić swoje szanse. Skończył się właśnie pierwszy tydzień szkoły i siedzieliśmy przy kolacji. Ojciec przyjechał do domu na trzy dni w związku z przypadającym na pierwszy poniedziałek września Dniem Pracy.
– Wydaje mi się, że powinieneś wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu szkolnego – powiedział. – Kończysz szkołę w czerwcu i myślę, że to będzie dobrze wyglądało w twoich aktach. Twoja matka jest zresztą tego samego zdania co ja.
Matka kiwnęła głową, przeżuwając fasolkę. Nie odzywała się wiele, gdy ojciec przemawiał, ale mrugnęła do mnie. Czasem wydaje mi się, że chociaż była słodka i dobra, lubiła patrzeć jak przeżywam katusze.
– Nie sądzę, żebym miał szanse wygrać – odparłem.
Mimo że byłem prawdopodobnie najbogatszym dzieciakiem w szkole, z całą pewnością nie byłem najbardziej lubiany. Zaszczyt ten przypadł mojemu najlepszemu kumplowi, Ericowi Hunterowi, który rzucał piłeczkę baseballową z prędkością niemal dziewięćdziesięciu mil na godzinę i jako fenomenalny quarterback dwa razy pod rząd doprowadził do zdobycia przez naszą drużynę futbolową tytułu mistrza stanu. Dziewczyny szalały za nim. Nawet jego nazwisko brzmiało odjazdowo.
– Oczywiście, że wygrasz – oświadczył ojciec. – My, Carterowie, zawsze wygrywamy.
Była to kolejna przyczyna, dla której nie lubiłem z nim przebywać. W trakcie tych rzadkich chwil, które spędzał w domu, chciał chyba ulepić ze mnie miniaturową wersje samego siebie. Dorastałem przeważnie bez niego i wskutek tego nie czułem się najlepiej, gdy przyjeżdżał do domu. To była pierwsza rozmowa, jaką odbyliśmy od kilku tygodni. Rzadko mówił ze mną przez telefon.
– A może ja wcale tego nie chcę? – broniłem się dalej.
Ojciec odłożył widelec, z wciąż tkwiącym na nim kawałkiem wieprzowego kotleta, i posłał mi ostre spojrzenie. Miał na sobie garnitur, mimo że w domu było ponad dwadzieścia pięć stopni, i to sprawiało, że jeszcze bardziej mnie onieśmielał. Swoją droga, ojciec zawsze nosił garnitur.
– Uważam – wycedził powoli – że to dobry pomysł.
Wiedziałem, że kiedy mówi w ten sposób, sprawa jest przesądzona. Tak to wyglądało w mojej rodzinie. Jednak nawet gdy się zgodziłem, nadal nie chciałem tego robić. Nie chciałem marnować czasu, przez cały rok spotykając się raz w tygodniu po szkole – po szkole! – z nauczycielami, dyskutując na temat szkolnych potańcówek albo próbując zdecydować, jakiego koloru maja być szturmówki. Tak naprawdę tym właśnie zajmowali się wszyscy przewodniczący samorządu, przynajmniej za moich czasów. Kiedy szło o rzeczywiście ważne sprawy, uczniowie nie mieli nic do gadania.
Z drugiej strony wiedziałem jednak, że ojciec ma racje. Musiałem coś zrobić, jeśli miałem zamiar dostać się na uniwerek. Nie grałem w futbol ani w koszykówkę, nie grałem na żadnym instrumencie, nie należałem do klubu szachowego, kręglarskiego i żadnego innego. Nie wyróżniałem się w nauce…do diabła, nie wyróżniałem się w niczym. Ogarnięty depresją, sporządziłem listę rzeczy, które potrafię robić, i szczerze mówiąc, nie było tego dużo. Umiałem zawiązywać osiem różnych węzłów żeglarskich, umiałem przejść na bosaka po gorącym asfalcie dalej niż ktokolwiek, kogo znałem, umiałem przez trzydzieści sekund balansować pionowo ołówkiem na palcu…ale nie wydawało mi się, żeby którakolwiek z tych rzeczy miała znaczenie przy przyjmowaniu na studia. Leżałem więc w łóżku przez całą noc, powoli uświadamiając sobie, że jestem nieudacznikiem. Dzięki, tato.
Nazajutrz rano poszedłem do gabinetu dyrektora i wpisałem się na listę kandydatów. W wyborach kandydowały jeszcze dwie osoby: John Foreman oraz Maggie Brown. John nie miał żadnej szansy. Był facetem, który rozmawiając z tobą, potrafił wypruć ci nitkę z całego ubrania. Ale dobrze się uczył. Siedział w pierwszej ławce i podnosił rękę za każdym razem, kiedy nauczyciel zadawał jakieś pytanie. Proszony o udzielenie odpowiedzi, prawie zawsze udzielał właściwej i obracał się z dumna miną, jakby udowodnił właśnie, jak bardzo przewyższa intelektem siedzących w klasie peonów. Eric i ja pluliśmy na niego, kiedy tylko nauczyciel odwracał się do nas plecami.
Z Maggie Brown sprawa wyglądała inaczej. Ona także dobrze się uczyła. Przez pierwsze trzy lata była członkiem rady szkolnej, a w trzeciej klasie została przewodnicząca samorządu klasowego. Jedynym jej minusem było to, że nie była zbyt atrakcyjna i w dodatku tego lata przybrała trzydzieści funtów na wadze. Wiedziałem, że żaden chłopak nie odda na nią głosu.
Przekonawszy się, z kim przyjdzie mi się zmierzyć, doszedłem do wniosku, że być może mam jednak jakąś szansę. Stawka była cała moja przyszłość. Musiałem więc ustalić pewną strategię. Pierwszy zaakceptował ją Eric.
– Jasne, nie ma problemu, każę głosować na ciebie wszystkim chłopakom z drużyny. Jeżeli naprawdę ci na tym zależy.
– Może także ich dziewczynom? – zasugerowałem.
Na tym w gruncie rzeczy polegała cała kampania. Zgodnie z oczekiwaniami, uczestniczyłem oczywiście w różnych debatach i rozdawałem durne ulotki pod tytułem „Co zrobię, jeśli zostanę przewodniczącym”, ostatecznie jednak zwycięstwo odniosłem prawdopodobnie dzięki Ericowi Hunterowi. Szkoła średnia w Beaufort liczyła tylko około czterystu uczniów, w związku z czym przeważały głosy sportowców, a większość z nich i tak miała w głębokim poważaniu to, na kogo głosują. W końcu wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowałem.
Zostałem wybrany na przewodniczącego wątłą przewaga jednego głosu. Nie miałem pojęcia, jakie ściągnie mi to na głowę kłopoty.
W poprzedniej klasie chodziłem z dziewczyna o nazwisku Angele Clark. Była moją pierwszą prawdziwą dziewczyną, chociaż trwało to zaledwie kilka miesięcy. Tuż przed wakacjami porzuciła mnie jednak dla chłopaka, który miał na imię Lew i pracował jako mechanik w warsztacie swojego ojca. Jego główną zaleta, z tego co pamiętam, było to, że miał naprawdę fajny samochód. Ubrany w biały podkoszulek, z wsuniętą pod rękaw paczką cameli, opierał się o maskę swojego thunderbirda i strzygąc oczyma w lewo i w prawo wołał: „Cześć, maleńka” – kiedy tylko w pobliżu przechodziła jąkać laska. Był prawdziwym typem zwycięzcy, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.
Tak czy inaczej, zbliżał się bal na rozpoczęcie roku, a ja z powodu całej tej historii z Angelą, wciąż nie miałem partnerki. W balu mieli uczestniczyć wszyscy członkowie rady uczniowskiej: obecność była obowiązkowa. Musiałem pomóc udekorować sale gimnastyczną i posprzątać następnego dnia, a poza tym te bale były całkiem udane. Zadzwoniłem do kilku dziewczyn, które znałem, ale miały już z kim iść, w związku z czym zadzwoniłem do kilku innych. Te również miały już partnerów. Na tydzień przed balem nie było praktycznie w czym wybierać. Pula poszukiwań zawęziła się do dziewczyn, które nosiły grube okulary i sepleniły. Beaufort nigdy nie był wylęgarnią piękności, ale musiałem przecież kogoś znaleźć. Nie chciałem iść na bal bez dziewczyny – jak by to wyglądało? Byłbym pierwszym przewodniczącym samorządu w historii, który przyszedł sam na bal na rozpoczęcie roku. Wiedziałem, że skończy się to tym, że będę przez całą noc nalewał poncz albo sprzątał rzygowiny w łazience. Takie rzeczy robili na ogół ludzie, którzy przychodzili bez partnerki.
Bliski paniki, wyciągnąłem szkolny album z zeszłego roku i zacząłem go kartkować, szukając jakiejkolwiek dziewczyny, która mogłabym nie mieć chłopaka. W pierwszej kolejności przejrzałem strony z uczennicami najstarszej klasy. Wiele z nich wyjechało na studia, ale kilka zostało w mieście. Nie wydawało mi się, bym miał u nich wielkie szanse, lecz mimo to zadzwoniłem i okazało się, że moje obawy były słuszne. Nie udało mi się znaleźć żadnej dziewczyny, która chciałby wybrać się ze mną na bal.
Po jakimś czasie wprawiłem się nawet w przyjmowaniu odpowiedzi odmownych, chociaż nie jest to rzecz, którą mógłbym się chełpić przed wnukami. Mama wiedziała co jest grane, i w końcu przyszła do mojego pokoju i usiadła obok mnie na łóżku.
– Jeśli nie możesz znaleźć nikogo, z radością będę ci towarzyszyć – powiedziała.
– Dzięki, mamo – odparłem bez entuzjazmu.
Kiedy wyszła z pokoju poczułem się jeszcze gorzej niż przedtem. Nawet moja mama nie wierzyła, że uda mi się kogoś znaleźć. Gdybym pokazał się tam razem z nią, nie zapomniano by mi tego i za sto lat.
Swoją droga, na tym samym wózku jechał ze mną jeszcze jeden chłopak. Carey Dennison został wybrany na skarbnika i też nie miał z kim iść. Był facetem, z którym nikt nie mógł długo wytrzymać i wybrano go tylko dlatego, że nie miał żadnego kontrkandydata. Mimo to ledwo udało mu się przejść. Grał na tubie w orkiestrze dętej i miał ciało pozbawione wszelkich proporcji, jakby przestał rosnąc w wieku dojrzewania. Z wielkiego korpusu wyrastały mu pająkowate ręce i nogi niczym u Hoo z Hooville, jeśli pamiętacie te kreskówkę. Miał również piskliwy głosik – chyba właśnie dlatego tak dobrze grał na tubie – i stale zadawał wszystkim głupie pytania w rodzaju: „A gdzie pojechaliście w zeszłym tygodniu? A dobrze się bawiliście? A były tam jakieś dziewczyny?”. Nie czekał nawet na odpowiedź, lecz kręcił się dookoła jak fryga, tak że trzeba było bez przerwy obracać głowę, żeby go widzieć. Przysięgam, że był chyba najbardziej denerwującą osobą, jaką w życiu spotkałem. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę partnerki, będzie stał przy mnie cały wieczór, zasypując pytaniami niczym jakiś szalony prokurator.
Kartkowałem więc dalej album, tam, gdzie zamieszczone były zdjęcia dziewczyn z trzeciej klasy, gdy mój wzrok padł nagle na Jamie Sullivan. Wahałem się tylko sekundę, a potem przewróciłem szybko kartkę, przeklinając się za to, że w ogóle o tym pomyślałem. Przez następną godzinę szukałem kogoś, kto wyglądałby chociaż w połowie tak przyzwoicie, powoli jednak uświadomiłem sobie, że nie został już nikt. W końcu przewróciłem kartki z powrotem i ponownie się jej przyjrzałem. Nie wygląda wcale tak źle, stwierdziłem, i jest naprawdę słodka. Chyba mi nie odmówi.
Zamknąłem album. Jamie Sullivan? Córka Hegberta? Nie ma mowy. W żadnym wypadku. Moi przyjaciele upiekliby mnie żywcem.
Ale jeśli alternatywą miało być pójście na bal z własną matką, zmywanie wymiotów albo nawet, broń Boże, Carey Dennison?
Przez cały wieczór analizowałem wszystkie za i przeciw. Wierzcie mi, kilkakrotnie zmieniałem decyzje, ostatecznie wybór był jednak oczywisty, nawet dla mnie. Musiałem zaprosić Jamie na bal i przemierzając pokój, zacząłem zastanawiać się, jak to najlepiej zrobić.
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę z czegoś strasznego, czegoś absolutnie przerażającego. Uświadomiłem sobie mianowicie, że Carey Dennison robi prawdopodobnie w tym momencie dokładnie to samo co ja. Niewykluczone, że przeglądał właśnie ten sam album! Może i miał nie po kolei w głowie, na pewno jednak nie był facetem, który lubi zmywać po kimś rzygi, a gdybyście znali jego matkę, wiedzielibyście, że miał jeszcze gorszą alternatywę niż ja. Co będzie, jeśli pierwszy zaprosi córkę pastora? Jamie mu nie odmówi, a realnie rzecz biorąc, była jego jedyną opcją. Nikt prócz niej nie zgodziłby się za żadne skarby mu towarzyszyć. Jamie wszystkim pomagała – była jedną z tych świętych, które każdemu dają równe szanse. Wsłuchując się w piskliwy głosik Careya, wyczuje pewnie dobro emanujące z jego serca i od razy się zgodzi.
Siedziałem wiec w moim pokoju, umierając ze strachu, że Jamie może nie pójść ze mną na bal. Prawie nie spałem tej nocy, co było chyba najdziwniejszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała. Nie sądzę, by zamiar zaproszenia Jamie na bal przysporzył komukolwiek tylu zgryzot. Zamierzałem pogadać z nią z samego rana, póki jeszcze miałem odwagę, Jamie nie było jednak w szkole. Przypuszczam, że pojechała do sierocińca w Morehead City, tak jak robiła to co miesiąc. Kilkoro z nas próbowało się urwać pod tym pretekstem ze szkoły, ale jamie była jedyna osoba, która dostawała zgodę. Dyrektor wiedział, że naprawdę będzie coś czytała dzieciom, robiła na drutach lub po prostu bawiła się z nimi w różne gry. Nie było obawy, że wymknie się na plażę, pójdzie do baru „U Cecila” albo coś w tym guście. Sama taka myśl była śmieszna.
– Masz już kogoś? – zapytał mnie między lekcjami Eric.
Wiedział doskonale, że nie mam, ale chociaż był moim najlepszym przyjacielem, lubił czasami wbić mi szpilę.
– Jeszcze nie – odparłem. – Ale ostro nad tym pracuję.
W głębi korytarza Carey Dennison zaglądał do swojej szafki. Mógłbym przysiąc, że zerknął na mnie ukradkiem, kiedy wydawało mu się, że na niego nie patrzę.
Taki to był dzień.
Podczas ostatniej lekcji minuty wlokły się w żółwim tempie. Jeśli Carey i ja wyjdziemy jednocześnie, kombinowałem, na pewno dobiegną do jej domu pierwszy, biorąc pod uwagę te jego koślawe kulasy, i w ogóle. Zmobilizowałem już wcześniej siły i gdy zabrzęczał dzwonek, wyskoczyłem ze szkoły i popędziłem na złamanie karku ulicą. Po jakiś stu jardach trochę się zmęczyłem, a zaraz potem złapała mnie kolka. Wkrótce musiałem poważnie zwolnić, ale kolka naprawdę mi doskwierała, więc pochyliłem się i złapałem za bok. Idąc ulicami Beaufort, wyglądałem ja dychawiczna wersja Quasimodo z Notre Dame.
Nagle wydało mi się, że słyszę za plecami piskliwy śmiech Careya. Obróciłem się, wbijając palce w brzuch, żeby uśmierzyć ból, ale go nie zobaczyłem. Może przemykał gdzieś opłotkami? Był z niego chytry sukinsyn. Nie można mu było zaufać chociaż przez chwile.
Pochylony, zacząłem kuśtykać jeszcze szybciej i wkrótce znalazłem się na ulicy Jamie. Byłem już kompletnie mokry – pot przesiąkł przez koszulę – i wciąż gwałtownie rzęziłem. Podszedłem do jej drzwi, odczekałem sekundę, żeby złapać oddech, i zapukałem. Mimo gorączkowego pośpiechu, z jakim starałem się dotrzeć do jej domu, tkwiący we mnie pesymista spodziewał się, że to właśnie Carey otworzy mi drzwi. Wyobrażałem sobie uśmiech na jego twarzy oraz triumfalne spojrzenie, które mówiło: „przykro mi, wspólniku, spóźniłeś się”.
Drzwi nie otworzył jednak Carey, otworzyła je Jamie – i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak mogłaby wyglądać, gdyby była normalną osobą. Miała na sobie dżinsy i czerwona bluzkę i choć jej włosy były w dalszym ciągu ściągnięte w kok, nie był taki ciasny jak zwykle. Pomyślałem, że byłaby całkiem fajną dziewczyną, gdyby tylko dała sobie szansę.
– Landon… co za niespodzianka! – zawołała, trzymając klamkę. Jamie cieszyła się z każdego spotkania, ze mną też, odniosłem jednak wrażenie, że moja wizyta nieco ją zaskoczyła. – Wyglądasz, jakbyś przed chwilą ćwiczył.
– Nie, dlaczego? – odparłem, ocierając czoło. Kolka na szczęście szybko mijała.
– Masz koszule mokrą od potu.
– A, o to ci chodzi? – mruknąłem, spoglądając na koszule. – To nic takiego. Po prostu bardzo się pocę.
– Może powinieneś pójść do lekarza?
– Nic mi nie jest, słowo daję.
– Tak czy owak, pomodlę się za ciebie – powiedziała z uśmiechem.
Liczba osób, za których modliła się Jamie, była bardzo duża. Mogłem oczywiście przyłączyć się do ich grona.
– Dzięki – odparłem.
Jamie spuściła wzrok i przestąpiła z nogi na nogę.
– Zaprosiłabym cię do środka, ale ojca nie ma w domu, a on nie pozwala, żeby chłopcy wchodzili do mnie podczas jego nieobecności.
– Och, nie ma sprawy – mruknąłem markotnie. – Możemy chyba porozmawiać tutaj.
Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym wejść do środka.
– Chcesz się napić lemoniady, kiedy usiądziemy? – zapytała. – Właśnie zrobiłam.
– Z przyjemnością – odparłem.
– Zaraz wracam.
Weszła do środka, ale zostawiła drzwi otwarte, więc zajrzałem szybko do środka. Zauważyłem, że salon był niewielki, ale schludny. Przy jednaj ze ścian stało pianino, przy drugiej sofa. W kącie kręcił się mały wiatraczek. Na stoliku od kawy leżały książki o tytułach takich jak „Słuchając Jezusa” oraz „wiara jest odpowiedzią”. Leżała tam również Biblia, otwarta na Ewangelii świętego Łukasza.
Chwile później Jamie wróciła z lemoniadą i usiedliśmy na dwóch krzesłach w rogu werandy. Wiedziałem, że ona i ojciec siadują tam wieczorami, bo czasem przechodziłem obok ich domu. Kiedy tylko zajęliśmy miejsca, zobaczyłem po drugiej stronie ulicy jej sąsiadkę, panią Hastings, która nam pomachała. Jamie pomachała jej również, a ja przesunąłem trochę krzesło, żeby pani Hastings nie zobaczyła mojej twarzy. Chociaż miałem zamiar zaprosić Jamie na bal, nie chciałem, by ktokolwiek – nawet pani Hastings – zobaczył mnie, gdyby Jamie przyjęła już wcześniej zaproszenie Careya.
– Co ty robisz? – zapytała Jamie. – Usiadłeś na słońcu.
– Lubię słońce – stwierdziłem.
Prawie natychmiast jednak poczułem na koszuli palące promienie i zacząłem się znowu pocić.
– Skoro tak wolisz… – powiedziała z uśmiechem. – Więc o czym chciałeś ze mną porozmawiać?
Podniosła rękę i poprawiła sobie włosy, które moim zdaniem w ogóle tego nie potrzebowały. Wziąłem głęboki oddech, próbując się zmobilizować, nie byłem jednak w stanie wyjawić jej, z czym przyszedłem.
– Więc byłaś dzisiaj w sierocińcu? – powiedziałem zamiast tego.
Rzuciła mi zdziwione spojrzenie.
– Nie. Byłam z ojcem u lekarza.
– Twój ojciec dobrze się czuje?
– Jest zdrów jak rydz. – odparła z uśmiechem.
Kiwnąłem głową i zerknąłem na ulicę. Pani Hastings zniknęła we wnętrzu swojego domu i nie widziałem nikogo innego w pobliżu. Teren był czysty, lecz ja wciąż nie byłem gotów.
– Piękny mamy dzisiaj dzień – oznajmiłem, zacinając się.
– Owszem, piękny.
– I ciepły.
– To dlatego, że siedzisz na słońcu.
Rozejrzałem się dookoła, czują, jak robi mi się gorąco.
– Założę się, że na niebie nie ma ani jednej chmurki – oświadczyłem, drążąc dalej ten temat.
Tym razem Jamie nie odpowiedziała i przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu.
– Nie przyszedłeś tu chyba, żeby mówić o pogodzie, Landon – stwierdziła w końcu.
– Właściwie nie.
– Więc po co przyszedłeś?
Nadeszła godzina prawdy i głośno odchrząknąłem.
– To znaczy… chciałem zapytać czy nie wybierasz się na bal na rozpoczęcie roku.
– Och – westchnęła.
Ton jej głosu wskazywał, że nie miała pojęcia o czymś takim, jak bal na rozpoczęcie roku. Wiercąc się na krześle, czekałem na jej odpowiedź.
– Naprawdę tego nie planowałam – wyznała w końcu.
– Ale czy zrobiłabyś to, gdyby ktoś cię zaprosił?
Przez dłuższą chwile milczała.
– Nie jestem pewna – odparła ostrożnie. – Ale przypuszczam, że mogłabym pójść, gdybym miała taką sposobność. Nigdy jeszcze nie byłam na balu na rozpoczęcie roku.
– Są fajne – powiedziałem szybko. – Nie aż tak strasznie fajne, ale fajne.
Zwłaszcza w porównaniu z innymi stojącymi przede mną opcjami, dodałem w duchu. Jamie uśmiechnęła się.
– Musze oczywiście porozmawiać wcześniej z ojcem, ale jeśli nie będzie miał nic przeciwko temu, chyba mogłabym się wybrać.
Na drzewie nad werandą zaczął awanturować się jakiś ptak, zupełnie jakby wiedział, że nie powinienem w ogóle przebywać w tym miejscu. Skupiłem się na jego ćwierkaniu, próbując uspokoić nerwy. Jeszcze przed dwoma dniami w ogóle nie wyobrażałem sobie, że do czegoś takiego dojdzie, teraz jednak usłyszałem wypowiedziane przez siebie samego słowa:
– Chciałabyś wybrać się na ten bal ze mną?
Widziałem, że jest zaskoczona. Sądziła chyba, iż cały ten wstęp ma związek z jakąś inną osobą. Czasem chłopcy, którzy nie chcą się narazić na ewentualna odmowę, wysyłają swoich przyjaciół, żeby „wysondowali grunt”. Mimo że Jamie różniła się od innych nastolatków, jestem pewien, że zetknęła się przynajmniej w teorii z tym procederem.
Zamiast od razu odpowiedzieć odwróciła się i przez dłuższy czas spoglądała w bok. Żołądek podchodził mi do gardła, bo obawiałem się, że odmówi. Przez głowę przelatywały mi obrazy mojej matki, wymiotów oraz Careya Dannisona i zacząłem nagle żałować, że tak niedobrze traktowałem Jamie przez te wszystkie lata. Przypomniałem sobie te wszystkie chwile, kiedy jej dokuczałem, kiedy nazywałem jej ojca cudzołożnikiem albo po prostu kpiłem z niej za plecami. Czułem się z tego powodu paskudnie i zacząłem się już zastanawiać, jak uda mi się przez pięć godzin unikać Careya, gdy Jamie odwróciła się z powrotem i spojrzała mi prosto w oczy. Na jej twarzy igrał lekki uśmiech.
– Chętnie z tobą pójdę – oświadczyła – ale pod jednym warunkiem…
Zacisnąłem zęby, mając nadzieję, że to nie będzie coś zbyt strasznego.
– Tak?
– Musisz obiecać, że się we mnie nie zakochasz.
Zrozumiałem, że żartuje, bo się roześmiała, nie mogłem jednak powstrzymać westchnienia ulgi. Czasami Jamie miała zaskakujące poczucie humoru.
Uśmiechnąłem się i dałem jej słowo.