38505.fb2
maj 2001
Ludzie! Jak można nosić takie buty?
Patrzyłem na kobietę z miejsca 25E po drugiej stronie przejścia. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu i półmetrowe buty na obcasach, ze szpicem, którym można borować w zębach. Czy w tym w ogóle da się chodzić? A może to buty siedmiomilowe?
Gdzie moje okulary? Która godzina?
Potrząsnąłem pustą butelką po ginie. Chcę spać. Nie mogę spać. Siedzi tam. Ona. W purpurowej mini, obcisłej bluzce z lycry i w butach z bajki. Ręce złożyła w małdrzyk. Jej twarz spała.
Nie wiem, jak ja to wszystko zobaczyłem bez okularów. Chyba się upiłem.
Ciekawe, jak jej na imię? Jaki ma głos? Jedzie do chłopaka? Męża? Nie, nie męża. Pewnie była w Chicago na robotach. A może na studiach? Przemknął mi przez głowę cały plan na życie: przytuleni staruszkowie – ja i panienka z 25E. Trzymam ją za rękę, ona mnie…
Ding – dong!
– W związku z przelotem w obszarze turbulencji prosimy wszystkich trzeźwych pasażerów o zapięcie pasów.
Po angielsku już nie powtórzyła.
Leciałem do Polski, wiedząc, że nie powinienem tego robić. Wszystko przemawiało przeciwko – nowa praca, przeprowadzka, stan konta. Powinienem był zostać w San Jose i zająć się serio rozwalonym życiem. Ale ciągnęło mnie. Wiedziałem, że muszę, że stanie się „coś”. Nie wiem, co.
Patrzyłem na te buty, fantazjując o szpicu, o palcach z francuskim pedikiurem, o francuskim…
Samolot podchodził do lądowania. Obudziłem się.
Ominęła mnie wilgotna chusteczka do przetarcia twarzy. Jak większość pasażerów, wyglądałem przez okno, usiłując dostrzec znajome widoki – kawałek wybrzeża, szarobure pasiaki pól i poletek, zarysy bloków, latyfundia popegeerowskie i wreszcie ten sam i nie taki sam Ursynów.
Pasażerowie nagrodzili oklaskami pilota i opatrzność. Już po wszystkim.
Byłem tu. Sam. Pierwszy raz po rozstaniu z Helen.
25E zakładała obrączkę. Patrzyła na mnie tak, jakby żałowała straconej życiowej szansy.
Taak, jeszcze przez parę minut mogłem fantazjować.
Tydzień wcześniej zabrałem ostatnie rzeczy z mojego – już nie mojego – domu przy Tiffin Road w Oakland. Helen nie wpuściła mnie do środka, sama przytaskała osiem kartonów z książkami przed drzwi, po czym zatrzasnęła je symbolicznie i patetycznie.
– Pan co, Polak?
Pogranicznik wyrwał mnie ze stuporu. Nie pamiętam, jak znalazłem się w kolejce. Spojrzałem na niego zdumiony, bo pierwszy raz ktoś tak sprawdzał moje obywatelstwo. Oficer z pagonami upstrzonymi dystynkcjami, o których nie miałem pojęcia, postukiwał moim niebieskim paszportem, patrząc wyczekująco. O co chodzi?
– Też – odparłem.
– To co mi pan tu daje? Tu jest Polska, pan Polak, trzeba okazać polski paszport. Inaczej mogę pana nie wpuścić.
I dalej patrzył, jakby czekał, co zrobię. Czy się wydrę? Czy zaskomlę?
– Proszę. – Wręczyłem dziewiczą czerwoną książeczkę.
Żeby mi tak więcej nie robić, bo będą kłopoty. Następny! Machnął ręką, żeby iść, bo furtka otwarta.
Amerykanin za dychę – dodał, wiedząc, że usłyszę.
Ano za dychę. Na dodatek głupi.
W tym tygodniu powinienem był się zająć rozpakowywaniem tego, co leżało pod ścianami w nowym mieszkaniu w Redwood Shores. Powinienem był przynajmniej przejrzeć raporty sprzedaży mojego poprzednika, jego z pewnością godną podziwu segmentację klientów i pomysły na nowe usługi.
Jak można zaczynać nową pracę i po tygodniu iść na urlop?
To się musi skończyć katastrofą. A ja, po telefonie macochy i dwóch godzinach szukania w internecie tanich połączeń do Polski, znalazłem te tylko całkiem drogie – tuż przed polskim majowym długim weekendem nie było już innych biletów.
– Pan pozwoli tutaj.
Celnik wyskoczył zwinnie z jakichś zakamarków i wskazał palcem mój worek z demobilu (tak, tak – lubię te rzeczy). Trzeba było kupić walizkę. Nie byłoby problemu.
– Co pan wwozi do Polski?
– Nic specjalnego. Bieliznę, koszule, skarpetki, orzeszki piniowe, aspirynę… – wyliczałem zaskoczony.
25E przeszła obok, starannie unikając mojego spojrzenia, jakby przyłapali mnie co najmniej na przemycie narkotyków, dziecięcej pornografii i cholera wie, czego jeszcze.
– Proszę otworzyć worek.
Otworzyłem. Celnik zaczął szperać. Ja bym na jego miejscu nie grzebał w bieliźnie bez rękawiczek. Kto wie, czy i kiedy prana. Rozczarowany oddał mi worek. Usłyszałem, że jestem wolny. Tak jakbym nie był. Poszedłem dalej zielonym korytarzem. 25E zniknęła w tłumie witających. Zawsze marzyłem, by ktoś mnie oczekiwał na lotniskach, witał, rzucał się na szyję. Tak było i tym razem. Czego się spodziewałem? Że ktoś wyjedzie po mnie bryczką z Białegostoku? Czemu nie?
Taksówka. Dworzec Centralny. Bilet. Ile? To chyba za samolot? Peron. Aromat raju utraconego.
W okolicach Małkini zatęskniłem za herbatą. W Łapach spałem, trzymając za szpic na zawsze utraconą 25E.
Pojechałem taksówką do nowego mieszkania moich starych. Właśnie się przeprowadzili i była to słuszna decyzja. Zaraz po przejściu na emeryturę uciekli z ósmego piętra wielkopłytowego mrówkowca przy niegdysiejszej ulicy Podedwornego.
Dobrze zrobili, ale ja jestem sentymentalny. Wolałem ich gierkowskie mieszkanie i swój pokój ze szczeliną pomiędzy płytami. Ileż razy fachowcy ze spółdzielni ją smołowali, pakowali tam wszystko z wyjątkiem odpadów nuklearnych – zimą i tak wiało mrozem. Ale to było moje okno na świat. Na ścianie przy amerykance wypisałem maleńkimi literkami swoje imię.
Nowe, podobne wielkością mieszkanie (tym razem na dwie osoby, bo minus ja i moja siostra) było przede wszystkim parterowe i nie budziło żadnych uczuć ani wspomnień. Było trochę tak, jakbym spotkał się z ojcem i macochą w apartamencie hotelowym z kuchnią. Ale tylko do obiadu.
W połowie powitalnej pomidorowej z ryżem Danka, żona mego ojca, oświadczyła radośnie:
– Na kolację zaprosiliśmy kogoś, kogo koniecznie musisz poznać!
– Tak? – zdziwiłem się tylko trochę uprzejmie.
Może to jest ta przygoda? 25E? Rzuciłem ukradkowe spojrzenie mojej młodszej siostrze, Jolce. Pokiwała głową, ciężko wzdychając. Raczej nie.
– Pewnie nie pamiętasz młodszej córki Paprockich. – Pamiętałem. – Jest teraz lekarzem weterynarii, ma własną lecznicę, niecałe trzydzieści lat. No i panna!
Danka uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
– Stuprocentowa dziewica – wtrącił ojciec, przerywając na chwilę siorbanie.
Przez chwilę nawet ja się rozmarzyłem.
– Sprawdzałeś? – mruknąłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język.
Ale ojciec nie słyszał, zajęty przeżuwaniem ryżu, a minę miał taką, jakby to stuprocentowe dziewictwo panny Paprockiej młodszej nie tylko osobiście sprawdził, ale i nadwyrężył. Jolka zacisnęła usta, z trudem powstrzymując chichot, i na wszelki wypadek dolała sobie zupy. Czy powiedziałem, że pomidorowa to moja ulubiona zupa? Mogę ją jeść hektolitrami.
– Wiem, że ja nic nie rozumiem – zaczęła Danka – ale gdybyś po prostu z godnością przyjął i uszanował wybór Helen, tak jak ci mówiłam, nie byłoby całego tego…
No i wyszło, poszło, wypsnęło się.
Po co ja tu przyjechałem? Żeby znowu słuchać mniej lub bardziej wyrafinowanych aluzji do wstydu, jaki przyniosłem rodzinie swoim rozwodem. W tej rodzinie? Rozwód? Małżeństwo się kończy, kiedy jedno z małżonków umiera, a nie, gdy się komuś odwidzi.
Przyglądałem się Dance przez pusty kieliszek po wódce. Patrzyła w bok. Kryształ z czasów późnego Gierka rozmnożył ją, powywracał do góry nogami, wydłużył śmiesznie jej nos, i tak ostry jak dziób. Zastanawiałem się, czy w tej sytuacji powinienem się upić, czy wprost przeciwnie.
– Danka, co ty wygadujesz?! – nie wytrzymała moja siostra. – Rozmawiałyśmy o tym tysiąc razy. Marcin naprawdę nie miał wyboru.
Moja siostrzyczka. Wstawiła się za mną. Chyba pierwszy raz w życiu.
Spotkam się z nią – odezwałem się pojednawczo. – Z Magdą Paprocką. To może być nawet zabawne. Ale nie dzisiaj. Nie będzie mnie na kolacji. Idę do szkoły.
Dzisiaj? Tak od razu po przyjeździe? – skrzywiła się Danka. – Niemożliwe.
Mówiłem, zapisuj w kalendarzu – burknął ojciec. – Po to ci go kupiłem.
Zapisałam – odparła niepewnie.
Trudno. Sama otworzyła kopertę z zaproszeniem na jubileusz mojego liceum, przysłanym na ich stary adres, bo nikomu z organizatorów nie chciało się szukać mnie dalej.
Uśmiechnąłem się do siebie. Naprawdę przyjechałem do domu. Nic się nie zmieniło. Nie szkodzi, że siedzę przy innym stole, że Danka nie krząta się po starej ślepej klitce, tylko głośno, o wiele za głośno przestawia garnki w całkiem dużej kuchni z widokiem na ulicę Kraszewskiego. Nieważne, że to nowe miejsce. Wszystko zostało po staremu.
Kończyłem drugie danie, marząc tylko o jednym.
– Wychodzę – mruknąłem, podając Dance talerze ze stołu.
Ojciec jeszcze pracowicie jadł, łowiąc oczami niewidzialne mięso w zupie.
– A deser? – zapytała, już na amen obrażona.
– Zjem potem.
Uciekłem. Jak zwykle.
Chciałem zbiec ze schodów, zeskakując po kilka stopni na raz. Ale nie starczyło ich nawet na rozbieg.
Jak ona to powiedziała? „Gdybyś uszanował wybór Helen”…
Ależ uszanowałem! Nasze rozstanie było prostą konsekwencją jej wyboru.
Ja też musiałem wybrać i zdecydować, co dalej. Do końca życia nie zapomnę rozmowy w gabinecie terapeuty, pierwszej, na której moja żona odpowiedziała uczciwie na kilka istotnych pytań, kończąc tym definitywnie nasze małżeństwo.
Podobno prawda wyzwala, ale wtedy, kiedy Helen w końcu wydusiła ją z siebie, nie poczułem się wolny. Przytłoczyła mnie – nawet nie prawda o mojej żonie, tylko myśl, jak będzie wyglądała reszta mojego życia, jeśli zostanę przy tym, co jest.
Działo się to zaledwie w pół roku po śmierci Andrzeja Maziuka, mojego wspólnika i przyjaciela, jedynej osoby na świecie, która nigdy mnie nie zawiodła, „cierpliwego ucha” w każdej sprawie, potwora o nieziemskim intelekcie i zerowej wyporności alkoholowej.
Andrzej, Andrzej – ty durniu sentymentalny. Dlaczego nie grzmisz teraz, bohaterze?
Zabił się na jednym z najtrudniejszych zakrętów dosyć zdradzieckiej Old La Honda Road. Mało kto o niej wie, nawet w północnej Kalifornii. Jeżdżą nią motocykliści i desperaci spragnieni mocnych wrażeń. No i jeździliśmy my z Maziukiem.
Stało się to w dniu jego urodzin. Jechał na spotkanie ze mną w Half Moon Bay.
Pamiętam ten dzień w czerni i bieli, nie mam pojęcia czemu. Może dlatego, że kiedy umawiałem się z nim telefonicznie, jednocześnie obserwowałem Helen w czarnym trykocie ćwiczącą kickboxing na tarasie.
– Andrzej, musimy pogadać – powiedziałem. Nie zauważyłem, nie usłyszałem ciszy, jaka zapadła po drugiej stronie, mówiłem dalej: – Nie o biznesie. Ostatnio masz jakby trochę mniej zleceń niż w zeszłym roku o tej porze, ale to pryszcz. Spotkajmy się w Half Moon Bay w MCoffee, powiedzmy, jutro o dziewiątej na śniadaniu. Jest jedna sprawa.
Przez okno widziałem, jak Helen zdejmuje trykot i kładzie się na zaczerwienionych z podniecenia deskach tarasu. Właściwie więc powinienem zapamiętać tę scenę na biało – czerwono. Patriotycznie. Dziwne.
– Nie, nic się nie stało – odpowiedziałem Andrzejowi, owładnięty marzeniem, by choć na chwilę stać się deską, na której leży moja żona. – Jutro zobaczysz.
Nie zobaczył. Czekając na niego w MCoffee (kiedyś ta przytulna kawiarnia z lodami na wynos nazywała się McCoffee, ale nie spodobało się to McDonaldowi), nie poczułem wibrowania telefonu. Andrzej zostawił mi wiadomość, którą nie byłem w stanie podzielić się z koronerem, policją i… jego siostrą:
„Marcin, to wszystko nie tak. Przepraszam. Może kiedyś ci wyjaśnię. Przepraszam”.
Tyle po nim zostało.
I kiedy mi to wyjaśnisz, Andrzej?
Świat zawirował inaczej. Trzy miesiące później uruchomiłem procedurę upadłościową naszej firmy konsultingowej. Mówiąc „upadłościowa”, mam na myśli swój własny upadek woli. Nie miałem ochoty ani pary do tego, żeby ciągnąć to w pojedynkę. Miałem żal do Maziuka. Biłem się z tym uczuciem, bo jak można mieć żal do kogoś, kto się wyniósł na tamten świat. Czy wierzyłem w tamten świat? Czy dziś w niego wierzę?
Maziuk, ty wuju bolesny! Tylko ja się domyślam, co naprawdę się wydarzyło na tym zakręcie. I po cholerę mi ta niejasna świadomość, to męczące przeczucie, które nigdy nie stanie się pewnością? Jak ja mam teraz żyć? Co mam powiedzieć twoim rodzicom? Siostrze? Co ty sobie wtedy, durniu, myślałeś? Dlaczego?
Ktoś mi powiedział, że jest praca w oddziale Toda Global Security w San Jose i jakimś cudem wylądowałem tam jako manager w dziale Risk Management. Znowu stałem się najemnikiem. Przez ciebie, Andrzej, przez ciebie.
Dużo, za dużo wtedy myślałem – nie tylko o Maziuku i jego dziwnym, pokręconym życiu, które wyprostowało się na kilka sekund spadania trzydzieści metrów w dół. Moje życie – jakkolwiek by patrzeć – wreszcie nie było pokręcone. Po latach chudych i niepewnych przyszły lata stabilne, choć nie przesadnie tłuste. Niby nie musiałem niczego sobie udowadniać ani o nic walczyć, tylko z każdym dniem czułem coraz mocniej, że – nieważne jak to brzmi – żyję życiem nie swoim.
Ale to i tak była ta lepsza połowa prawdy.
Trudno było mi się zorientować, gdzie jestem.
Kraszewskiego, zabudowana niskimi blokami o chropawych tynkach, nie zachowała nic z dawnej atmosfery – za dnia sielskiej, zakapiorskiej po zmroku – prawdziwego ducha starych Bojar. Niczego nie ułatwiała monstrualna bryła nowego kościoła, który tylko od frontu wydawał się proporcjonalny do reszty zabudowań.
Jak można wybudować ludziom coś takiego przed samymi balkonami? Czy za każdym podniesieniem muszą odrywać się od komputerów, obiadów, kłótni i padać na kolana, bo rzecz się dzieje kilka metrów od ich sypialni?
Skręciłem w Przygodną, nie wiem, czy nie ostatnią na Bojarach gruntową ulicę, niemiłosiernie wyboistą, tu i ówdzie litościwie podsypaną gruzem i chyba popiołem z pieca. Po takich czarnych bojarskich drogach straszył niegdyś Woropaj na wózku zaprzężonym w białego, chudego konia. Wszystkie okoliczne dzieciaki bały się jego długiej brody, rozwianych włosów z grubym kosmykiem przyozdobionym pierścionkami dyndającymi nad przekrwionym okiem, jego pijackich krzyków i bełkotu.
Widziałem go raz czy dwa, jak zabierał resztki z kuchni w moim przedszkolu. Tak jak wszyscy gapiłem się na te pierścionki. Raz popatrzyłem mu w oczy i zobaczyłem ciepły błysk. Zachciało mi się wtedy zostać pomocnikiem Woropaja – stąd pewnie moja kilkuletnia fascynacja zawodem śmieciarza. Potem mi przeszło.
Nogi same zaniosły mnie na koniec Koszykowej, aż pod zjedzoną przez osiedle mieszkaniowe Skorupską, pod dom Maziuka, ściślej mówiąc, pod dom rodziców Maziuka.
Stał na swoim miejscu, krzywym płotem wyznaczając róg ulicy, z której pozostała tylko jedna strona. Ten sam dom, nadal niebieski, choć zapuszczony i upokorzony zwycięskimi blokami i pałacami o plastikowych uchylnych oknach. Wpatrywałem się w drzwi z klamką jak w starym kościele – wygiętą niby pogrzebacz. Ale nie pojawił się w nich Maziuk ze swoim nieśmiertelnym chlebakiem po masce gazowej.
Usiadłem na tych samych brudnawych schodach, na których zakończył się tamten sylwester. O północy wygłosiłem wtedy jakiś przejmujący, depresyjny toast, spełniony ruskim jabcokiem z bąbelkami. Zaraz potem, w odpowiedzi na ten toast, Maziuk wytargał z pokoju starych przedpotopową maszynę do pisania, taką z wielkim wałkiem do sprawozdań księgowych. Uroczyście spisaliśmy, to znaczy Maziuk spisał, naszą noworoczną deklarację rewolucyjno – anarchistyczną. Czytaliśmy to głośno, na baczność. Pamiętam, jak staliśmy tacy niewinni, tacy beznadziejni, hardzi i przestraszeni…
Przypomniało mi się, jak siedziałem trochę przejedzony, bez kaca, bo wódki jak na lekarstwo, gospodarz abstynent, a meliny, nawet na Bojarach, w głębokiej konspiracji. Przez pół godziny obejmowałem Daszę, która żaliła się, że musi walczyć z matką, bo za nic nie chce jej puścić na studia do Warszawy. Siedziałem, przyrastając nieubłaganie do lodowatego betonu, a w głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: to najstraszniejszy sylwester w moim życiu.
Byłem wtedy mocno zdołowany, tym bardziej że za pięć miesięcy miałem zdawać maturę i nie miałem pojęcia, co do tej pory zafunduje mi los. Ale najstraszniejsze było to, że już szósta rano, pełno śniegu, jakieś pierwsze autobusy odzywały się jękliwie na wybojach starej ulicy Piasta i trzeba wracać do rzeczywistości. Czekał świat, w którym kobiety – ech, wtedy jeszcze dziewczyńskie dziewczyny – omijały mnie szerokim łukiem, a ja za cholerę nie wiedziałem, o co chodzi.
Siedziałem przy Daszy, obejmując ją, dotykałem kolanami jej kolan, rozmawialiśmy o przyszłości, chyba wtedy jej pierwszej powiedziałem, że chcę zdawać na socjologię w Warszawie, siedziałem jak kołek, zamiast potrząsnąć nią i wreszcie powiedzieć… No właśnie, co? Co mogłem powiedzieć tej dziewczynie ukrywającej się za wielkimi okularami? Może gdybym wtedy wiedział, że czai się za nimi taka sama samotność i niepewność…
Ale o tym dowiedziałem się dużo później. Wtedy zasłoniłem się dymem z extra mocnego.
Nie, nie rozmyślałem o tamtym sylwestrze aż tak długo. To był rozbłysk, flesz – schody, zmęczona twarz Daszy z trzema pryszczami na policzku i okularami – zaparowanymi, a może załzawionymi.
Zaraz potem trzasnęły drzwi wejściowe i na schodach ukazała się nieznana mi kobieta w podomce w jaskrawe słoneczniki i jasnej chustce zakrywającej włosy.
A co, to już nie ma gdzie siedzieć? – zapytała z tą jedyną w swoim rodzaju nutą agresji, z jaką w tej części świata wita się nieznajomych i strudzonych pielgrzymów. – Szuka kogo?
Dzień dobry pani – wyprostowałem się powoli. Stojąc nieruchomo na szczycie schodów, nadal nade mną górowała. Poczułem się jak czwartoklasista. – Zastałem panią Maziuk?
Wyprowadziła się do bloków stara Maziukowa – zaterkotała, nieco uspokojona.
Do tych tutaj? – machnąłem ręką w kierunku szarzejących wielkopłytowców na Piasta.
Panie, aż na Zielone Wzgórza ją poniosło, gdzieś za Wrocławską ulicę, bliżej córki.
Czyli pani jest nową właścicielką – zagaiłem radośnie i od razu uświadomiłem sobie, że kulą w płot.
A bo co? – zjeżyła się kobieta. – Z urzędu przyszedł?
Nie, nie, do widzenia – wymamrotałem, cofając się na chodnik pod jej czujnym spojrzeniem.
Może to i dobrze, że nie spotkałem matki swojego przyjaciela. Mała była, ale bojowa, a właściwie – jak wiele kobiet z jej pokolenia – ogólnie wkurwiona z natury. Wystarczył drobiazg, byle co, samo wejście czy wyjście, a wściekłość ulewała się z niej jak mleko z oseska, samoistnie.
Bywała męcząca, kiedy co jakiś czas uznawała, że demoralizuję Maziuka, to znaczy zawracam mu głowę byle czym, a on do wyższych celów został spłodzony. Na ogół chodziło o naszą neoromantyczną, młodopolską, młodopoetycką działalność, hm, społeczną, w którą zdarzało nam się angażować aż po świt dnia następnego.
Jazgotała wyzwiska tym swoim cieniutkim, ale przenikającym do kości sopranem bohaterskim, potrafiła naprać po pysku, jednego i drugiego, bez różnicy, ale zawsze wolałem to niż wieczną depresję mojej matki, a potem zjadliwe komentarze macochy. Wolałem te wrzaski, niezniszczalne kretonowe fartuchy i obrywanie mokrą ścierką, a, i jeszcze babkę ziemniaczaną ze skwarkami, od której dzisiaj pewnie wybuchłaby mi wątroba.
Wydawało mi się, że jestem gotowy na spotkanie z matką Andrzeja, ale właściwie odetchnąłem z ulgą.
Jeszcze zdążę dostać po mordzie, pomyślałem – wszak na sto procent zasłużyłem, skoro Maziuk ustanowił mnie wykonawcą swojego testamentu. A kogo innego miał wybrać?
Spojrzenie jego siostry, która przyleciała do Kalifornii, by zabrać ciało w zalutowanej trumnie, dało mi już przedsmak tego, co sobie o mnie myśli osierocona rodzina. Zupełnie jakbym to ja ściągnął Maziuka do Stanów po tym, jak dwukrotnie nie dostał się na aplikację adwokacką. I jeszcze osobiście wręczył mu zieloną kartę, zaledwie pięć lat później.
Na jedynym zdjęciu z czasów licealnych, jakiego udało mi się nie zgubić podczas przeprowadzek, stoimy całą klasą przed głównym wejściem do szkoły, stłoczeni pomiędzy dwiema z czterech białych kolumn. Wszyscy spokojnie spoglądają w obiektyw, tylko ja patrzę gdzieś w bok. Nie mam pojęcia, co takiego odciągnęło wtedy moją uwagę, ale to bez znaczenia. W końcu tak samo patrzę na większości zdjęć z dorosłego życia. Jakbym za każdym razem zadawała komuś stojącemu za kadrem to samo pytanie: co ja tutaj robię?
Jeszcze w pociągu z Olsztyna do Białegostoku zastanawiałam się, czy zawracać sobie głowę jubileuszem szkoły. Próbowałam namówić Elkę, żebyśmy na dworcu od razu przesiadły się w osobowy do Czarnej Białostockiej. Wczesnym popołudniem byłybyśmy w Bączynie, najpiękniejszym miejscu na ziemi, gdzie mąż Elki kończył właśnie remont chałupy.
W ubiegłym roku obie z moją córką uczestniczyłyśmy w wielkiej akcji odgruzowywania i odskrobywania starego siedliska z krzyżem, co chronił od wody, ognia i powietrza. Do Bączyna mogłam jeździć pod dowolnym pretekstem i o każdej porze roku, bez względu na niewygody. Tam czułam się na miejscu. I tak strasznie zazdrościłam Elce.
Gdyby nie upór Elki, która jak zwykle potrzebowała towarzystwa, by wystawić nos za drzwi, nie poszłabym na to żałosne szkolne spotkanie, mimo wyraźnego przeczucia, że tam jest dzisiaj moje miejsce. Już tyle razy rakiem wydobywałam się z malin i manowców, na jakie prowadziły mnie moje „wyraźne przeczucia”, że naprawdę nie miałam powodu im ufać.
Poza tym nie lubię podróży wstecz. Za dużo stacji bolesnych po drodze. Chyba już nie przepadam za ludźmi.
Miałam zajrzeć na jubileusz tylko na godzinę, dwie. Byleby pojawić się już po przemówieniach, sztandarach i jak zwykle fałszywie odśpiewanym hymnie szkoły, co „znów rozpoczyna swój złoty wiek”. Specjalnie poszłam pieszo przez Bojary, nadal niepewna, czy chcę, czy nie chcę tam dojść.
W połowie Skorupskiej napotkałam kota wylegującego się na resztce muru, a może fundamentu. Był niezbyt duży, niezbyt pręgowany, ale z uśmieszkiem w oczach. Wiedziałam, że jeśli ruszę dalej, pójdzie za mną. I poszedł. Niedaleko, wzdłuż krzywego ogrodzenia, na drugą stronę Koszykowej, pod dom pomalowany na niebiesko.
Przyprowadził mnie do miejsca, które dobrze znałam. Tu mnie witano początkowo podejrzliwie, potem jak rodzinę. Tu się czułam bezpieczna, najedzona, wygadana i nawet niezbyt samotna. To te schodki przeleciałam dwoma susami, by objawić Maziukowi i jego matce, że dostałam się na „lalki”. Pamiętam, jak Andrzej pocałował mnie nieoczekiwanie, a potem, zmieszany, zakrył mi oczy ręką i kazał wyobrazić sobie moją pierwszą rolę.
Ostatni raz byłam tu w głębokiej ciąży. Matka Maziuka trzymała mnie na progu. Płakała. Nie wiedziałam dlaczego. Andrzeja nie było. Potem spotkałam go już tylko raz, w Horteksie. Przyszedł z Marcinem i jego amerykańską żoną.
– Szuka kogo? – zapytała kobieta w chustce wyglądająca przez parterowe okno ozdobione resztkami waty do uszczelniania. Tak jakby otworzyła je pierwszy raz po zimie.
– Ja? Nie. Przechodziłam tylko. To pani kot? – zapytałam, żeby o coś zapytać. To nie była matka Andrzeja.
– A bo co? – szczeknęła.
– Nic. Ładny jest – mruknęłam i zdecydowałam się naprawdę zapytać: – Czy pani Maziukowa…
– Wyprowadziła się do bloków – przerwała mi. – A pani może z tym rudym, co tu dziś na schodach siedział i też wypytywał? Majątek jaki będą dzielić?
Uciekłam. Ale i tak się spóźniłam, jak chciałam.
Szkoła wyglądała znajomo. Pamiętałam drzewa, te same, choć dzisiaj bardziej rozrośnięte. Pamiętałam też dwie ciężkie parkowe ławki ustawione równolegle po obu stronach wejścia, których już nie było. Zamiast nich są siedziska pod oknami i wzdłuż trawnika. Niby niewielka zmiana, ale… wszystkie stoją w jednej linii, można na nich co najwyżej usiąść rzędem. Nie sposób obserwować siedzących, nie da się łapać ani rzucać ukradkowych spojrzeń. Jak tu rozmawiać? Szkoda.
Ile spotkań, zdrad, rozstań i powrotów nastąpiło na tych drewnianych, obłażących z zielonej farby ławkach stojących naprzeciw siebie, jak w przedziwnym teatrze, w którym nikt nigdy do końca nie wiedział, gdzie jest scena, a gdzie widownia.
Przesiadywałam w nieskończoność to na jednej, to na drugiej, tej z oparciem skróconym kopem jakiegoś macho, dyskutując, plotkując albo intrygując z Marcinem, Andrzejem i Elką… nie, Elka zaraz po lekcjach biegła pomagać przy gromadzie młodszego rodzeństwa. Maziuk ruszał z nami, ale zwykle szedł w dół Kościelną do biblioteki, gdzie w sobie tylko wiadomych celach godzinami czytał przedwojenne gazety. Nigdy go nie zapytałam, dlaczego to robił.
Gdzie teraz jesteś, Andrzej? Wiem tylko, że nie pojawisz się już na tej ławce.
Uciekłam. Do przodu.
Czyjaś ręka mocnym pchnięciem otworzyła drzwi wejściowe do szkoły. Nie skrzypiały. Weszłam. Buchnął gwar i refren piosenki Maanamu o powietrzu, co „przybiera kształt rzeczy dowolnych”. Spojrzałam w lewo, w kierunku szatni, ale nie zobaczyłam pana Jana, niegdysiejszego woźnego o włosach niezmiennie zaczesanych w ząbek i niezmiennie wrednym charakterze.
To on z jakąś dziką satysfakcją udowadniał mi, że buty na koturnie nie mogą uchodzić za kapcie. Dziś koło dyżurki kręcił się inny siwy mężczyzna. Uświadomiłam sobie, że pan Jan, nawet po najdłuższym życiu, pilnuje już co najwyżej szatni niebieskich.
Ruszyłam jak po sznurku korytarzem w prawo.
Zakamarek pod schodami, zajmowany na wyprzódki zaraz po dzwonku na przerwę i blokowany dla swoich, kryjówka po dzwonku na lekcję dla tych, którym nie starczyło sił, by na nią dotrzeć, miejsce mniej lub bardziej romantycznych schadzek i niemrawych zbiórek niemrawego szkolnego harcerstwa. Idealne na spotkanie upadłych klasowych gwiazd w średnim wieku i zdobywców świata po przejściach. Ludzi bez złudzeń. Poetów bez widowni. Czytelników bez wieszczy. Czyż nie po to organizuje się spotkania tyle lat po maturze? Żeby w cudzych oczach zobaczyć ten sam cień i strach, że to już wszystko, na co nas stać…
Elka siedziała przy oknie z widokiem na puste, szarzejące w zmierzchu boisko szkolne, otoczona co najmniej dziesiątką kobiet i mężczyzn, w których rozpoznałam swoją dawną klasę. Zjawiła się chyba mniej niż połowa składu. Reszta, jeśli nawet nie wyjechała z Białegostoku i z Polski, najwyraźniej darowała sobie wieczór w starym gronie. Może wiedzieli coś, o czym ja nie wiedziałam?
Witałam się serdecznie, ale bez przesady – nigdy nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Od początku do końca stanowiliśmy przypadkową zbieraninę, podzieloną na grupki: trzech poetów, dziewice hermetyczne, panny chętne, błazny konkretne, kujony sprytne i ja – nigdy z nikim na dobre. Nawet ze sobą.
Dlaczego wszyscy muszą się całować na powitanie? Trochę mnie to odrzucało.
– Wiesz, kto tu jest? – wyszeptała Elka, mrugając porozumiewawczo, kiedy udało mi się rozepchnąć nieco towarzystwo i usiąść koło niej.
– Wiem, kogo nie chcę spotkać – mruknęłam.
Po co ja tu przyszłam? Stare rytmy. Zamknąć się w sobie albo z książką w ubikacji i zapomnieć o całym świecie.
Starałam się nie przyglądać zbyt natarczywie Jarkowi, który jak się zdaje, dołożył wszelkich starań, by wagę piórkową zamienić na bardzo, ale to bardzo ciężką. Ani Natalii, której wieczorowy makijaż wyglądał w półmroku jak maska pośmiertna. Uśmiechnęłam się nawet do Baśki, zupełnie niepotrzebnie, bo Baśka z równie miłym uśmiechem zapytała słodko:
– Jak tam, Dasza, dobrze słyszałam, że ci się małżeństwo rozpadło?
Och, skąd ja znam to na poły współczujące, na poły lekceważące spojrzenie? Właśnie tak przyglądały mi się koleżanki z teatru. Przez parę dobrych lat. Co ja tutaj robię! Znowu to samo!
– Dobrze słyszałaś – odpowiedziałam spokojnie, patrząc jej w oczy.
Już wiedziałam, po co tu jestem. Poprawiam humor Baśce! Od połowy liceum nienawidziła mnie szczerze i bez osłonek, choć nigdy nie udało mi się dociec, co właściwie jej zrobiłam. Nie miałam pojęcia, czy wyszła za mąż i za kogo, nigdy mnie to nie interesowało, ale jedno było pewne. Przyszła tu dla tej chwili.
– I co, sama jesteś? – włączył się Jarek.
– Pytasz, jakbyś nie wiedział – prychnęła Elka.
– I tak, i nie – odparłam, żałując serdecznie, że nie stać mnie na to, by wstać i pójść sobie. – Mam czternastoletnią córkę, Polę.
Ty? Sama? – Baśka jak zwykle nie wiedziała, kiedy skończyć. – Brzmi desperacko.
Nie, Basiu – uśmiechnęłam się. – Jestem kandydatką na całkiem pogodną samotną staruszkę.
W przeciwieństwie do ciebie, pomyślałam, przyglądając się jej gorzkim bruzdom wokół ust i podwójnej zmarszczce między brwiami. Co robić, Basiu, w naszym wieku dusza nieodwołalnie wychodzi na twarz i znaczy rysy prawdą, która przebije się przez najlepszy podkład. Taki czas.
Wygląda na to, że już wyrosłam ze związków – skłamałam bezczelnie.
Tylko Elka w tym towarzystwie wiedziała, że to raczej związki mnie przerosły. Posłała mi natychmiast niewidocznego kuksańca, ale nic nie powiedziała.
– Gadanie! – odezwała się Alka. – Teraz tak ci się może wydaje. Ale za kilkanaście lat, zobaczysz. Samotność zabija skuteczniej niż nadciśnienie i miażdżyca. Wiem, co mówię.
Wiedziała. Była geriatrą. Ale ja niczego nie udawałam, ani na użytek Baśki, ani tego wieczoru.
To nie była samotność ani desperacja. Historie desperackie miałam już na szczęście za sobą, a ci, co mnie znali lepiej niż Baśka, wiedzieli, że jestem mistrzynią tego gatunku. Mistrzynią w stanie spoczynku, a raczej – od jakichś pięciu lat – w stanie utrwalonej pojedynczości – oswojonej i zadomowionej bez poczucia straty czy zawodu.
Było mi w tym stanie błogo.
Nie rozumiem, czemu po polsku mówi się „samotny” o kimś, kto jest po prostu pojedynczy – jest w tym słowie jakieś naznaczenie, a nawet ocena. Na przykład po angielsku można być „single”, „alone” czy „lonely”, a każde z tych słów oznacza inny rodzaj samotności. „Single” to ktoś niekoniecznie osamotniony, biedny, szukający natychmiastowego pocieszenia.
Nie potrzebowałam pocieszenia. Już nie. Widocznie nieprzypadkowo w dniu osiemnastych urodzin Marcin podarował mi „Sto lat samotności” Marqueza.
Do dziś mam tę książkę z jego dedykacją. Życzył mi szczęśliwszego niż dotąd biegu wypadków i zapowiadał, że to sprawdzi za dziewiętnaście lat.
Spóźniał się.
Ciekawe, jak teraz wygląda. Zapamiętałam go jako chłopaka, który był dla mnie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Tę, która mówi, że niemożliwa jest przyjaźń między kobietą i mężczyzną. Dziś nie wiem, czy chciałabym to sprawdzać. Nie, chyba nie.
Przypomniały mi się nasze z Marcinem spacery wzdłuż Warszawskiej albo Alei, niekończące się odprowadzanie z jednego końca miasta na drugi i gadanie, gadanie, gadanie. Popołudniowe telefony, które moja mama odbierała z ciężkim westchnieniem, bo po śmierci jego mamy nie wypadało jej tego w żaden sposób komentować.
Działo się to w czasach, gdy koszt połączenia lokalnego nie miał żadnego związku z tym, jak długo ono trwało, ale kiedy dzwonił Marcin, wiadomo było, że już nikt się do nas dziś nie dobije. Więc znowu długie rozmowy i moja złość, kiedy zaczynał swój ulubiony temat:
– Jestem człowiekiem, którego nie ma – mówił.
Albo:
– Jestem niewidoczny.
Nie niewidzialny, to byłoby może ciekawe, ale niewidoczny, niedostrzegalny, taki, co to się nawet nie odbija w cudzym spojrzeniu. Człowiek Nikt. To było dobre w tekstach Stachury, ale nie w prawdziwym życiu.
Co można na to odpowiedzieć? Co może powiedzieć ktoś, kto sam ma wątpliwości, czy naprawdę istnieje? Nie chciałam go słuchać, miałam dość własnych problemów, płakałam nad sobą i nad tym, jaka jestem niezrozumiana, niekochana i nikomu niepotrzebna. Czułam się wtedy straszliwie samotna – nieważne, czy to była prawda, czy tylko moje wyobrażenie. Więc złościłam się na Marcina i krzyczałam, że plecie, żeby pleść, że to bzdura, bo przecież ja go widzę, z całą pewnością istnieje i jest moim jedynym przyjacielem.
Tak było. Moja przyjaźń z Elką, niezachwiana od połowy podstawówki, wkroczyła wtedy w dziwną fazę. Pojawiło się między nami coś, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się po prostu starannie skrywaną rywalizacją, już nie o oceny, jak dawniej, ale o… nie wiem, jak to określić… atrakcyjność, popularność. Pewnie tak, choć nawet dzisiaj trudno byłoby nam się do tego przyznać.
Jedno jest pewne – tamten czas, mimo że spędzony razem, w jednej klasie i w jednej paczce, tak naprawdę rozdzielił nas na długie lata. Zbliżyłyśmy się ponownie dopiero jako matki małych dzieci, kiedy Elka przeprowadziła się do Olsztyna, gdzie jej mąż odziedziczył mieszkanie po babci. Dopiero wtedy poczułam, że zniknął ten trudny do uchwycenia fałsz i podskórna nielojalność, jaka w liceum towarzyszyła nieodmiennie naszym czułym powitaniom i pożegnaniom.
Marcin był jedynym człowiekiem, któremu w tamtym czasie ufałam bez zastrzeżeń. Może dlatego, ze był tak jak ja wiecznie zdołowany. Dopiero jako dorosła osoba uświadomiłam sobie, że w przeciwieństwie do mnie miał po temu parę powodów: choroba matki, jej śmierć, nowa żona ojca.
Nie mogłam wtedy wiedzieć, że ten ponury chłopak w zielonej stachurowskiej kurtce to jedyny facet w moim życiu, któremu naprawdę będzie chciało się słuchać tego, co mam do powiedzenia. Jedyny, przed którym będę w stanie się otworzyć – nie miłośnie i romantycznie, nie myślałam o Marcinie w taki sposób, ale właśnie w rozmowie, prawdziwej rozmowie, gdzie nie chodzi o to, kto ma rację ani kto ciekawiej opowiada, ale o to, ile z siebie chcesz pokazać, odsłonić, ujawnić…
Długo krążyłem po gmachu szkoły, gdzie wszystko wyglądało niemal tak samo jak naście lat temu, a jednocześnie wydawało się mniejsze, bez znaczenia, banalne.
Szkolny sklepik, do którego, zwalniany permanentnie z fizyki, taszczyłem kilogramy pączków z ciastkarni na Warszawskiej, przemianowano na Cafe Liberum Veto. Kłębił się tam teraz tłum amatorów cateringowego żarcia. W skrzydle, które za naszych czasów było w ruinie, czy raczej w permanentnym remoncie, panoszyły się teraz gabinet lekarski, parę innych pomieszczeń i dodatkowa klatka schodowa. Dawniej było to królestwo urzędujących tu nielegalnie członków kółka teatralnego i tych paru panienek, o których wtajemniczeni wiedzieli, że nie noszą majtek, żeby było szybciej na przerwach, w którymś z załomów zrujnowanych murów. Często się tu kiedyś kręciłem. I nic.
Gdybyż te porządnie odmalowane ściany mogły mówić… Na szczęście nie mogą.
Snułem się korytarzami, zerkając na dzieła plastyczne monstrualnej wielkości, które zdobiły większość ścian. Gdzieś tutaj była izba pamięci z radiostacjami kościuszkowców. Razem z Maziukiem po kryjomu rozkręcaliśmy je na części, chcąc złożyć z nich własną. Najdziwniejsze wrażenie robiły wmurowane tu i ówdzie tabliczki pamiątkowe wcześniejszych roczników maturalnych, wycięte z lastrykowych płytek stanowiących w Polsce ostatni krzyk mody cmentarnej. Szukałem znanych mi nazwisk.
W tłumie pojawiały się niejako znajome twarze. Patrzyłem na ludzi, których pamiętałem – niektórych lepiej, innych gorzej – uśmiechałem się, z kimś się nawet witałem, ale rozglądałem się za… ileż można się oszukiwać, oczywiście, że szukałem Daszy.
Schodziłem schodami od strony boiska, kiedy dobiegła mnie z dołu przemowa Alki – jak dawniej mówiła świdrującym głosem przemądrzałej dziewczynki. Spojrzałem w dół, przez poręcz… prosto w oczy Baśki Wolanin.
– Marcin! Jesteś! – zawołała, jakby mnie właśnie dostała pod choinkę.
Tylko tego mi brakowało!
Minęło kilkanaście lat od nieszczęsnego spotkania klasowego w Horteksie. Nie wiedzieć czemu, przywlokłem wtedy ze sobą Helen, obrażoną i od progu znudzoną. Przyszła też Dasza, spięta, a zarazem ostentacyjnie wyluzowana, hałaśliwa jak nigdy, w obrzydliwie krótkiej spódniczce. Uparła się, żeby usiąść w części dla palących i przez całe spotkanie kopciła jednego za drugim. Tortura!
W którymś momencie ruszyłem w stronę toalet, nie wiem po co, może powalić głową w kafelki albo zawyć do pisuaru. Baśka zastąpiła mi drogę na półpiętrze.
– Weź mnie – wyszeptała.
Naprawdę oczekiwała, że zrobię to tu i teraz, a potem lub przedtem zapłacę podwójną stawkę babci klozetowej!
Nigdy nie miała wyczucia. Nie obchodziło mnie, że przez całe liceum była we mnie rozpaczliwie zadurzona ani dlaczego postanowiła mi to wyznać właśnie przy tej okazji. Nad czym miałem się roztkliwiać? Baśka durzyła się we mnie, ja w Daszy, a Dasza… cóż, siedziała właśnie, nerwowo wygrzebując kolejnego golden americana, paplająca, oddzielona kłębami dymu. Maziuk wpatrywał się w nią z taką miną, jakby miał ją za chwilę przełożyć przez kolano i sprać na kwaśne jabłko. W końcu nawet moja żona wyczuła jakieś napięcie.
Pokutowałem za to spotkanie przez sześć tygodni. W tej materii Helen była twarda.
Czułem się wtedy fatalnie. To była moja pierwsza podróż do Polski stamtąd, z Kalifornii. Byłem zszokowany tym, jak bardzo moi starzy zmienili w ciągu zaledwie trzech lat. Jak ciasno było w ich mieszkaniu. Jakie wszystko było abstrakcyjnie tanie. Jak obca wydawała mi się Dasza. Jak bardzo chciałem czuć to, co dawniej…
– Marcin! Przyśrubowało cię do tych schodów? – usłyszałem Gryckiewicza, który wychylając się zza balustrady, pociągnął mnie za nogawkę.
Ruszyłem w dół, skręciłem pod schody, zacząłem się witać, ściskać i cmokać. Kątem oka dostrzegłem Daszę, która siedziała spokojnie, przyglądając mi się z uśmiechem.
Zeszczuplała, a może tak mi się tylko wydawało, bo nigdy nie widziałem jej z tak krótkimi włosami. Z tej odległości nie mogłem zobaczyć jej oczu, tylko światło z korytarza odbijające się w okularach. Małych owalnych okularach. To była Dasza i nie Dasza.
Wyglądała wspaniale, co mnie zaskoczyło, bo po tamtym spotkaniu w Horteksie wydawało mi się, że będzie z nią już tylko gorzej. Podszedłem bliżej. Wstała.
Tak, udało jej się wejść w dojrzałość i zachować twarz. Nos nadal lewicujący, jedynka nadal lekko wystająca, ten sam uśmiech. Wyglądała na tyle lat, ile miała. Na szczęście.
Wiem, że to brzmi śmiesznie – ale biła od niej niesamowita energia i spokój zarazem. Poczułem się jak opiłek, który widzi magnes i jedyne, co może, to wiuuu – przylgnąć.
No i przylgnąłem. Objąłem ją i przez ułamek sekundy pomyślałem, że tak mogłoby zostać.
Pachniała czymś dalekim, pożądanym. Zarzucony na ramiona wełniany ciemny szal i płaszcz z konopi odróżniał ją od rówieśniczek w garsonkach, biustowyciskaczach, plastiku opiętym jak rękawiczka (by nie sięgać po inne, mniej delikatne porównania) i w czółenkach, butach kajakach w szpic.
Dasza nosiła martensy.
Chodźmy do bufetu – zaproponowała i dopiero teraz zorientowałem się, że całe towarzystwo pod schodami zamilkło. Baśka, i nie tylko ona, przyglądała nam się z zastanowieniem. No i dobrze.
Kawa? – zapytałem, biorąc ją za rękę, jakby to było oczywiste, ta kawa i nasze zziębnięte dłonie. W każdym razie moja zziębnięta dłoń, bo było mi zimno jak skurczybyk, nie wiem czemu, chyba z emocji.
Nie piję kawy – pokręciła głową.
Ja też. Ale palisz – stwierdziłem, przyglądając się z lekkim przerażeniem tumanom dymu wypełniającym korytarz od strony bufetu.
Nie palę – roześmiała się Dasza. – Od dwóch lat nie palę. I jestem wegetarianką – dodała, jakby było dla niej oczywiste, że zaraz o to zapytam.
Dasza nigdy nie była jedną z tych ładniutkich panienek, które przyklejały się do pierwszego z brzegu faceta. Mieliśmy ich w klasie kilka, a w roczniku pewnie kilkanaście. Wszystkie natychmiast po maturze wyszły za mąż i utknęły jak na mieliznach przy mężach – gówniarzach, a zaraz potem przy dzieciach, które pojawiły się, zanim one zdążyły dorosnąć do macierzyństwa. Resztę życia musiały poświęcić na wydobycie się z bagna, w które tak ochoczo wskoczyły. Niektóre ugrzęzły na zawsze.
Nie należała też do tych kwadratowych intelektualistek, co nie umiały sklecić jednej własnej myśli, ale – jak choćby Baśka – tokowały bez wytchnienia po kątach, przerzucając się cytatami.
Była z tych, co to nie zwracają niczyjej uwagi. Do czasu. Bo kiedy się ją raz zobaczyło – szczególnie z gitarą, śpiewającą – oczu nie można było oderwać. W każdym razie ja nie mogłem, od imprezy u Maziuka, gdzieś w połowie pierwszej klasy.
Do dzisiaj pamiętam, co śpiewała, piosenkę Stachury o włóczędze, z którym „można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”. To o mnie śpiewała, ale nie miała o tym pojęcia, zresztą kręcił się przy niej taki jeden. Kręcił się, potem „w dali zniknął cicho”, pojawił się inny, a ja i tak wiedziałem, że już po mnie.
Pięknie śpiewała nawet najdurniejsze harcerskie czy rajdowe, jeden pies, piosenki. Pięknie maskowała się w klasie, zawsze trzymając się trochę na uboczu. W spokoju olewała klasowe hierarchie i sojusze. Pięknie królowała na imprezach, choć zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, co więcej, nie zauważały tego różne samozwańcze królowe, tak zazdrosne o swoje wpływy i tak okrutne wobec rywalek.
Wiedziałem swoje, nie tylko ja, faceci kręcący się przy niej całymi tabunami też to wiedzieli, ale z nieznanych mi do dziś powodów nigdy nie rozmawialiśmy o Daszy, choć o innych panienkach potrafiliśmy godzinami i dosadnie.
Wyznawała żelazną zasadę unikania bliższych związków z tym, kogo musiałaby spotykać codziennie, czy miałaby na to ochotę, czy nie. Nie chciała spędzać wieczorów z facetem, którego od rana oglądała w klasie, który widział ją niewyspaną, nieprzygotowaną, załamaną po klasówce. Słusznie.
Szkoda tylko, że powiedziała mi o tym dopiero na początku studiów. Może zamiast przez prawie cztery lata robić z siebie idiotę, przeniósłbym się do innej szkoły albo chociaż do równoległej klasy!
Zasada okazała się zresztą nie aż tak żelazna, a może tylko z czasem przerdzewiała, bo zaraz na początku pierwszego roku studiów – byliśmy na innych wydziałach – Dasza zakochała się w chłopaku ze swojej grupy, w jednym z tych poetów, którzy pojęcia nie mają, co ze sobą zrobić, i dlatego idą na polonistykę.
Często się wtedy widywaliśmy. Siadywaliśmy na parapecie w holu Pałacu Kazimierzowskiego, a Dasza pytała, dlaczego się tak dziwnie wobec niej zachowuję, dlaczego się obrażam, dlaczego jej unikam. Tłumaczyła długo i nadaremnie, jak bardzo jej zależy na naszej przyjaźni, a ja siedziałem jak odgrodzony murem. Nie rozumiała, o co mi chodzi, skąd zresztą miała to wiedzieć. W końcu ja sam nic nie rozumiałem.
Nie wiem, dlaczego uważałem, że powinna jak Duch Święty domyślić się wszystkiego z mojego milczenia i uników.
Była wtedy z kimś, kto mówił jej na przykład, że nie będzie się z nią spotykać przez dwa tygodnie, bo on musi sprawdzić, czy mu na niej zależy. I ona w kimś takim kochała się na zabój.
Może powinienem był za którymś razem krzyknąć: „Nie zależy! Widzisz coś, czego nie ma, a nie widzisz tego, co jest!”. Ale milczałem, jak zawsze, a potem znowu odprowadzałem ją do tego palanta, wiedząc doskonale, że zostanie u niego na noc.
Nie zdobyłem się na żaden gest, chociaż wszystko mnie od tego bolało, krzyczało: „Zrób coś!”. Łatwo powiedzieć. Za każdym razem obiecywałem sobie, że nigdy więcej – ja, znany masochista, wysłuchujący jej radosnych świergotów w kretyńskim oczekiwaniu na cud.
I cud się stał. Udało mi się nie rozbić sobie łba na drobne kawałki, kiedy na jednej z imprez w akademiku zobaczyłem, jak się całują na środku sali, i zdruzgotany zacząłem walić głową w ścianę do krwi ostatniej.
Takie to były czasy i taka romantyczność.
Bywa różnie. Spotkanie po latach może być szokiem. Własną gębę człowiek widzi codziennie w lustrze, dlatego wszystko jej wybaczy. No, prawie wszystko. Twarze ludzi zapamiętanych z innego czasu dostrzega w całej ich prawdzie. Zobaczyłam facjaty, nad którymi bezskutecznie pociły się masażystki i kosmetyczki. Oblicza nietknięte masażem, a mimo to wyrzeźbione. Twarze rozlane w tłuszczu, albo wyostrzone przez wieczną pretensję do całego świata i obrzmiałe od alkoholu karykatury młodzieńczych rysów.
A teraz zobaczyłam Marcina – z dużo krótszymi, nie tak już płomiennie rudymi włosami, w lżejszych i dużo, dużo cieńszych okularach, ale tego samego wysokiego chłopaka, z którym dawno temu umiałam rozmawiać o wszystkim.
„Kawa?” „Już nie”. „Palisz?” „Już nie”. „Też jestem wegetarianką”.
Nawet gin z tonikiem, mój ukochany drink, okazał się jego ulubionym antydepresantem, choć oboje uczciwie przyznaliśmy, że potrafi mocno sponiewierać.
Ilekroć teraz wracam do tamtej rozmowy, widzę, jak w tej krótkiej wymianie zdań następowało jakieś błyskawiczne, nieodwołalne, bezwiedne dopasowywanie.
Ale wtedy żadne z nas jeszcze tego nie przeczuwało.
– Helen przyjechała z tobą? – zapytałam, kiedy udało nam się w końcu znaleźć skrawek wolnego miejsca i przycupnąć z talerzem w jednej i kieliszkiem w drugiej ręce.
Obok czaili się nasi koledzy i koleżanki. Zaczęła się już pijacka gra wstępna, wspominki i jaja, co to po wiek wieków jak berety.
– Nie. Jesteśmy w trakcie rozwodu – odpowiedział pomiędzy dwoma kęsami szarlotki, a ja omal nie zakrztusiłam się swoją bezą.
– Jak kto? – odezwałam się bez sensu.
– Tak to – na głupie pytanie głupia odpowiedź.
W tym momencie ktoś do nas podszedł, znowu poderwaliśmy się do uścisków i powitalnych okrzyków, ktoś rzucił mu „Wha'z up, man? „. Ledwie Marcin wymyślił równie slangową odpowiedź, okazało się, że właśnie rusza oficjalna część spotkania, ta, której tak bardzo chciałam uniknąć. Nie przyszło mi do głowy przeczytać planu wieczoru, wydrukowanego przecież na odwrocie zaproszenia – na szczęście, bo kto wie, jak by się wtedy wszystko potoczyło.
Ociągając się nieco, przeszliśmy ku głównym schodom na piętro. To tam, na schodach, zaczynałam karierę aktorską jako jedna szósta chóru w „Antygonie”. Marcin znowu wziął mnie za rękę, a ja znowu poczułam, że to oczywiste.
Odstaliśmy spokojnie dwa przemówienia na ten sam temat. Przy trzecim, chyba innym, ale głowy nie dam, tłum wokół schodów zaczął szemrać, zrazu prawie niesłyszalnie, potem coraz wyraźniej. Zakołysał się równy rząd krzeseł, które obsiadły posiwiałe panie i mniej liczni, na ogół łysawi panowie.
Z trudem rozpoznawałam w nich dawne demony niezapowiedzianych kartkówek i odpytywania na wyrywki. Przyglądałam się niemal z czułością, jak wzbierający szmer z minuty na minutę dodaje im energii i sił.
Dawny wicedyrektor podniósł głowę zupełnie jak stary koń ułański na daleki dźwięk kawaleryjskiej trąbki. Tylko czekałam, aż szmer przybierze na sile, a on zareaguje swoim stentorowym „Spokój!”, którym potrafił przywrócić śmiertelną ciszę na najnudniejszych poniedziałkowych apelach.
Chór zaintonował hymn szkolny. Odśpiewaliśmy pierwszą zwrotkę z takim entuzjazmem, że ludzie spoglądali po sobie zdziwieni.
Marcin szczęśliwie nie próbował śpiewać, być może zniechęcony moim ostrzegawczym spojrzeniem. Wiedziałam, czego się spodziewać. Byłam jedynym żyjącym świadkiem jego wiekopomnej interpretacji piosenki „Biedroneczki są w kropeczki”, Maziuk stanowczo twierdził, że tak właśnie musiały brzmieć trąby jerychońskie.
A ty? – wyszeptał mi do ucha, kiedy chór zamilkł. Poczułam miętę zmieszaną z winem.
Co: ja? – odszepnęłam.
Dlaczego się rozwiodłaś?
Parsknęłam śmiechem, może nieco za głośno. Szybko opuściłam głowę, żeby nie dosięgło mnie zgorszone spojrzenie z rzędu nauczycielskich krzeseł.
Dobre pytanie – mruknęłam. – Ale lepsze byłoby, dlaczego wyszłam za mąż.
To dlaczego? – zapytał.
Nim zdążyłam zareagować, pociągnął mnie do tyłu i dwoma ostrymi halsami wyprowadził z tłumu.
Na zapleczu zdarzeń uroczystych trwały już w najlepsze zajęcia w podgrupach – na krzesłach, na podłodze, pod ścianami, siedzieli, stali lub spacerowali pogrążeni w rozmowie ludzie, wokół snuły się dymy z fajek pokoju. Nie było szans na miejscówkę pod schodami, zajęły je – sądząc z odgłosów – niedobitki drużyny harcerskiej. Zawróciliśmy w stronę bufetu, gdzie udało nam się znaleźć dwa ostatnie wolne krzesła. Usiedliśmy z boku, a Marcin rzucił mi zza szkieł pytające spojrzenie.
– Ale ja nie wiem – zaśmiałam się trochę nerwowo. – Właśnie dlatego powiedziałam ci, że to dobre pytanie.
– Nie wierzę – mruknął Marcin.
Westchnęłam.
– Jak dzisiaj o tym myślę, to ten ślub wydaje mi się triumfem jakiegoś potwornego masochizmu, który wtedy rządził moim życiem – zaczęłam.
W to wierzę – przyznał zupełnie poważnie. – Mówisz o Panu Zastanowię Się, Czy Mi Na Tobie Zależy?
Nie tylko. Mówię chociażby o pomyśle zdawania na polonistykę.
Owszem, byłam wtedy nieźle oczytana, ale nawet przez chwilę nie interesowały mnie arcydzieła literatury staropolskiej ani europejskość poezji Jana Kochanowskiego, nie mówiąc już o ubezdźwięcznieniu wstecznym czy zaniku jerów. Przez dwa lata, dwa lata!, skwierczałam na ćwiczeniach i wykładach, które nie miały żadnego związku z tym, co naprawdę mnie interesowało. Po cholerę?
– Nie chodziło o polonistykę – przypomniał mi Marcin, jakbym sama nie pamiętała. – Chodziło o to, że chciałaś wyjechać do Warszawy.
– Chciałam wyjechać tam, gdzie wyjeżdżał człowiek, na którym mi zależało – uściśliłam, próbując sobie przypomnieć jego twarz czy cokolwiek.
Nikt mi nie uwierzy, ale zapomniałam, jak się nazywa.
Marcin westchnął i przez chwilę przyglądał mi się z namysłem.
– O którego z tych palantów chodziło? – zapytał w końcu.
– Nieważne. Mignął mi tu przez chwilę… – wzruszyłam ramionami.
Jak wszyscy na uniwersytecie, powtarzałam powszechnie znaną gorzką prawdę, że jedyną cechą wyróżniającą wydział polonistyki pośród wszystkich innych jest dramatyczna nadpodaż panien gotowych do zamążpójścia i facetów nierokujących w tym względzie większych nadziei. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że tylko pod tym względem pasowałam tam jak ulał.
Przez parę miesięcy miotałam się w letnim – w obu tego słowa znaczeniach – związku przywiezionym z pomaturalnego spływu kajakowego. Zakończył się jakimś idiotycznym nieporozumieniem na zaśnieżonym przystanku przy placu Defilad, a prawdę mówiąc, zdechł przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Powinnam była odetchnąć z ulgą, ale chyba z masochistycznego nawyku najpierw popadłam w rozpacz, a potem zadbałam o to, by odtworzyć z kimś innym ten sam układ. Tym razem w temperaturze wrzenia.
Tylko dlatego wiosnę powitałam z człowiekiem, który podobno mnie kochał, tyle że miał zwyczaj na bieżąco rozważać plusy i minusy naszego związku:
– Od kiedy jesteś ze mną, zaczęłaś grać w tenisa, zainteresowałaś się muzyką elektroniczną, a co ja dostałem od ciebie? No, może zacząłem czytać książki, ale to mało.
Cudownie! Szczególnie wtedy, kiedy zaczynał ten temat zaraz po, razem z papierosem. Albańskim!
I co ja na to? Zamiast za którymś razem wstać i wyjść, cała w nerwach usiłowałam wymyślić, co jeszcze mogłabym dać, żeby wreszcie zasłużyć na jego wzajemność. Szkoda, że nie oddałam mu nerki! Chyba tylko dlatego, że o nią nie poprosił!
Byłam gotowa na wszystko i gdyby w tamtym czasie ktoś zapytał mnie, kim właściwie jestem, najpierw musiałabym pewnie zasięgnąć informacji u swojego chłopaka.
Dzisiaj wiem, że było to z gruntu chore, ale wtedy uważałam takie reakcje za oczywisty objaw śmiertelnego zakochania.
Pod koniec wakacji w końcu ze mną zerwał. Nie musiałam rozmawiać z Marcinem, żeby wiedzieć, jak się czuje Człowiek, Którego Nie Ma. Przez dobre parę miesięcy codziennie rano widziałam go w lustrze. Po byle jakim zaliczeniu zimowej sesji przyjechałam do domu.
Dwa dni później w księgarni na Warszawskiej spotkałam Maziuka, wówczas umiarkowanie zadowolonego studenta miejscowego wydziału prawa i administracji. Kiedy powiedziałam mu, że zamierzam rzucić studia, tylko jęknął głucho. Tego samego dnia jednak zadzwonił do mnie z wiadomością, że mam całe trzy miesiące, żeby przygotować się do egzaminu wstępnego na „lalki”, czyli wydział lalkarski szkoły w Białymstoku.
To był cały Maziuk. Widział nas na wskroś, choć myśmy niewiele o nim wiedzieli. Nie dlatego, że miał dostęp do jakiejś wiedzy tajemnej, po prostu w przeciwieństwie do nas był uważnym obserwatorem.
Tym jednym telefonem otworzył mi jakąś zablokowaną zapadkę w mózgu. Byłam mu tak wdzięczna, że w jednej chwili wybaczyłam nawet to, że w trzeciej klasie podstawówki gonił mnie wzdłuż wykopów przy fabryce domów na Chrobrego. Leciał za mną, idiota, z aluminiowym nożem podwędzonym matce, wrzeszcząc na całe gardło:
– Pójdziesz ze mną do ślubu czy nie?!
Towarzyszyła mu gromada kolesi, bez których się nie ruszał. Moje koleżanki pouciekały na drugą, zabudowaną stronę Chrobrego. Omal nie umarłam ze strachu. Zwiałam, ale tego samego dnia naskarżyłam na niego mojej wychowawczyni. Byłam bardzo rozczarowana, że nie zawisł na haku ani nie poszedł do więzienia.
Tylko dyrektor go obsobaczył, ale to dla Maziuka był pikuś.
Namówiona przez Andrzeja zrezygnowałam z gestów dramatycznych i w miarę przyzwoicie zaliczyłam drugi rok polonistyki. Podeszłam do egzaminu w szkole teatralnej w gromadzie świeżo upieczonych maturzystów. Niektórych mgliście pamiętałam z własnego liceum. Przerażali mnie swoją energią, beztroską i hałaśliwym ekshibicjonizmem. Nie byłam w stanie podłączyć się pod tę pstrokatą, brzęczącą hałastrę.
Od razu zauważyłam chłopaka, który tak samo jak ja próbował się od niej w miarę możliwości izolować. Śledził już wzrokiem inną dziewczynę i nie moje spojrzenie starał się pochwycić.
Nie na darmo tyle razy powtarzałam z dumą, że nie da się mnie wziąć ani zdobyć, bo to ja zdobywam.
Adrenalina wiecznej łowczyni własnych złudzeń pomogła mi na obu frontach.
Przeszłam jak burza przez wszystkie etapy eliminacji. Zdałam na „lalki” i w drugim tygodniu lipca ostatecznie zakończyłam swój przewlekły romans z uniwersytecką polonistyką. Ale wcześniej, gdzieś pomiędzy egzaminem z rytmiki a interpretacją prozy – dopadłam Grzegorza.
Zaraz po ogłoszeniu wyników pojechaliśmy na Gołą Zośkę do Augustowa z moją wysłużoną w harcerstwie jedynką, która bez problemu posłużyła nam za dwójkę.
Byłam zakochana, oszołomiona i wniebowzięta.
Pierwszy rok studiów lalkarskich był chyba najszczęśliwszym okresem w moim życiu. Nie zastanawiałam się, co ja tutaj robię. Nie miałam czasu ani ochoty na rozdrapywanie nieistniejących ran.
To prawda, byłam po raz kolejny zakochana w łaskawcy, który stoicko znosił moje huragany uczuciowe. Jeśli nawet czasami ten fakt uwierał mnie jak kamyk w bucie – działał stary nawyk. W końcu nie z tym nam dobrze, z czym nam dobrze, ale z tym, do czego przywykliśmy. Ja byłam przyzwyczajona do roli pionka u boku hetmana czy gońca, a z perspektywy czasu wiem, że najlichszemu z pionków umiałam wmówić hetmańską buławę.
Nawet fuksówka, zwykle dramatyczna i upokarzająca, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Zimę i wiosnę przeżyłam w stanie wyższej świadomości, robiąc z kukły jawajkę, a z jawajki Budzisz – Krzyżanowską.
W rocznicę naszego pierwszego pocałunku wyjechaliśmy z Grześkiem do Augustowa. Wróciliśmy w powiększonym składzie, o czym rychło przekonały mnie poranne mdłości.
Dookoła nas zaczęła się rozkręcać większa popijawa. Siedziałem przykryty czyimś płaszczem, chyba miałem temperaturę, a może tylko dreszcze, było mi wspaniale i strasznie zarazem.
Wspaniale było spędzać ten wieczór z kobietą, dla której przyjechałem na tę okropną imprezę. Straszny byt lęk, że może to wszystko jest jakimś złudzeniem optycznym, autosugestią, fantasmagorią wywołaną przez szalejące po szkolnych korytarzach duchy przeszłości.
Co jakiś czas odzywałem się do kogoś, raczej pytany niż pytający, ale wszystkie moje myśli były przy siedzącej tuż obok Daszy. Parę razy udało mi się pochwycić jej spojrzenie. To, co w nim widziałem, nie było żadną odpowiedzią na moje – jak zwykle – niewypowiedziane pytanie.
Przypomniało mi się, jak po drugim roku, w połowie wakacji w Mikołajkach, gdzie pracowałem jako wychowawca na koloniach, dowiedziałem się, że Dasza zwiała z Warszawy i z polonistyki. Domyśliłem się, że ma to jakiś związek z pacanem, co lubił się zastanawiać, czy mu na niej zależy.
Ale na pewno nie był to jedyny powód. Parę razy opowiadała mi, jak trudno jej się odnaleźć w Warszawie, ponurym, trochę żałosnym mieście, i na polonistyce, nudnawym w gruncie rzeczy wydziale. Dlatego rozumiałem jej decyzję, choć miałem żal, że nawet nie próbowała ze mną porozmawiać, i czułem się tradycyjnie wystawiony do wiatru.
Ale to już był ten czas, kiedy Dasza przemykała mi przez głowę gdzieś tam podkorowo i sennie, a na jawie zaczęły mi się zdarzać miłości i nie miłości mniej lub bardziej spełnione. W końcu coś trzeba było ze sobą robić.
Mimo to wiadomość o ciąży zwaliła mnie z nóg. Ściślej biorąc, z nóg zwaliła mnie jałowcówka, w której próbowałem utopić tę radosną nowinę przy milczącej aprobacie i symbolicznym udziale Maziuka, do tej pory wiecznego abstynenta.
Pamiętam naszą mocno już bełkotliwą rozmowę o jakiejś przerażającej nadrannej godzinie. Ja tak mam, że alkohol dość szybko odbiera mi władzę w nogach, ale nie wiem, ile musiałbym w siebie wlać, żeby film mi się urwał.
– Kurwa, co ja komu złego zrobiłem? – skarżyłem się po raz dwa tysiące szesnasty.
– Ale o co chodzi? – jęknął Maziuk, który miał nadzieję wreszcie przysnąć na swojej części ławki na białostockich Plantach.
– Dlaczego nie mogę być z kobietą, którą kocham?
Musiałem być naprawdę wlany, bo nie sądzę, żebym zdołał na trzeźwo wydusić z siebie taką frazę.
– Bo ona cię nie kocha.
– Ale dlaczego? – Próbowałem w retorycznym zapale dźwignąć się z ławki, ale szczęśliwie zrezygnowałem. – Ja też mam prawo do szczęścia!
– Tak? – zdziwił się Maziuk. – Dali ci gwarancję? Ciekawe kto?
Nawet na trzeźwo nie mógłbym odpowiedzieć na to frapujące pytanie. Poprzestałem na wymownym skręcie ciała, który w zamierzeniu miał być wzruszeniem ramion. Byłem skończony i cały świat to widział.
Andrzej miał rację. Jak zwykle. Jako człowiek miałem tyleż prawa do szczęścia, spełnienia i radości, co do nieszczęścia, niespełnienia i dotkliwego kaleczenia się jałowcówką w towarzystwie Maziuka i trzech praczek niezmiennie pochylonych nad parkową sadzawką. Przypadek, panie, zwyczajny przypadek.
Znikąd pociechy – Andrzej ledwie zipał, a praczki, cóż, były z kamienia.
Wiedziałem to z całą pewnością, bo próbowałem się przytulić do tej najbardziej wypiętej.
Pozostała twarda.
Te same praczki, spoglądające po sobie znacząco, mijałem w grudniowe popołudnie, kiedy szedłem z Daszą, już w dużej ciąży, z gwiazdkowego koncertu w filharmonii, na którym wystąpiła nasza wspólna znajoma. Pamiętam Daszę, szczęśliwą i zagubioną jednocześnie, w jakimś takim wielkim, opiętym kożuchu. Brnąłem w śniegu z nią pod rękę, szło nam niesporo, bo ciąża, i tak sobie marzyłem, że to może jest moje dziecko, że ja bym tak chciał…
Chyba to był ten moment, kiedy cały mój dawny świat, zbudowany na tęsknotach, rojeniach i fantazjach, nieodwołalnie runął. Na pysk.
Odprowadziłem Daszę pod sam dom, na Piastowską. Najpierw nie chciała wsiadać do autobusu, potem już chciała, ale żaden nie jechał. Człapaliśmy więc noga za nogą. Nie było zimno, chociaż niebo było czyste i rozgwieżdżone jak przy siarczystym mrozie.
W drzwiach klatki schodowej odwróciła się jeszcze w moją stronę i pożegnała, jak zwykle, niemal niezauważalnym ruchem dłoni, samych palców właściwie – uśmiechnięta, ciepła i nie moja.
Właśnie tam, a właściwie parę kroków dalej, na przystanku dwunastki, przy kiosku, poczułem, że muszę z tym skończyć, muszę naprawdę się odciąć, przestać interesować się życiem Daszy, bo inaczej zwariuję.
Drugiego dnia świąt wyjechałem do Warszawy i od tej pory odpuściłem. Zająłem się swoim życiem.
Trzy miesiące po tym ostatnim spacerze z Daszą zaprosiłem Helen Meyers na weekendową wycieczkę do Tykocina. Była amerykańską stypendystką Fundacji Kościuszkowskiej na moim wydziale. Otaczał ją tłum znajomych, ale sprawiała wrażenie zagubionej, mimo jakiej takiej znajomości polskiego po trzymiesięcznym kursie w Łodzi. Współmieszkańcy z Kickiego oczekiwali od niej nieprzerwanych dostaw wódki z Peweksu, ale nie spieszyli się z pomocą, kiedy jej pokój szturmowali amatorzy tejże wódki z całego piętra i okolic. Radziła sobie, jak umiała, choć oganiał się od niej nawet jej, pożal się Boże, opiekun naukowy z Zakładu Antropologii Społecznej. Była tak osamotniona, że polubiła spotkania z oficerem do spraw kontaktu z cudzoziemcami, który przedłużał jej wizę. Do dzisiaj wolę się nie zastanawiać, o czym z nim rozmawiała.
Za to doskonale wiem, co pociągnęło mnie ku tej kobiecie – moja własna, bezbrzeżna samotność i poczucie totalnego bezsensu życia.
Jolka, która karierę psychiatry zaczynała na najbardziej hardkorowym oddziale wariatkowa w Choroszczy, twierdzi stanowczo, że ludzie dobierają się wyłącznie pod kątem pokrewieństwa swoich psychoz, fobii i emocjonalnego wybrakowania, dla wygody nazywając to miłością. Niewykluczone, nawet młodsze siostry czasami miewają rację.
Starsza ode mnie o cztery lata, Helen wydawała się wszystkowiedząca, wszystkiego i wszystkich ciekawa. Czarowałem ją magią Puszczy Białowieskiej, jaćwieskich kurhanów i proroków z Wierszalina. Słuchała mnie, przekrzywiając głowę, trochę boksując mnie nosem, odziedziczonym po przodkach Apaczach, a może Nawaho. Zapadałem się w jej oczach, niebieskich jak tropikalny ocean, i poza nią nie widziałem świata, nawet tego socjalistycznego. Zaśmiewała się z moich dowcipów, uśmiechała, słuchając nieporadnych wywodów po angielsku. Ukazywała przy tym absolutnie i niezaprzeczalnie perfekcyjny komplet zębów – bielszych niż płytka w kuchni, i niewiele mniejszych od zębów łosia. Nigdy takich nie widziałem. Nawet zimą nosiła rozpiętą, oj jak rozpiętą, koszulę i spodnie tak obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości, co ma pod nimi. Pewien jej feler, ale to dostrzegłem dopiero później, stanowiły stopy. Niezbyt wysoka, Helen miała rozmiar buta niewiele mniejszy od mojego. Mnie to nie przeszkadzało, a nawet trochę ruszało, ale ją doprowadzało do szału i dlatego chodziła cały czas w butach kowbojskich z udawanej (chyba) krokodylej skóry. No i miała obsesję na punkcie bezzapachowych dezodorantów. Takich wtedy w Polsce nie było. Nie jadła nic z wyjątkiem jajek smażonych na pożyczonej patelni. Była jedyną znaną mi osobą, która używała nici dentystycznej i ze spokojem przyjmowała następny dzień. Jak ja jej tego zazdrościłem!
Półtora roku później, po miesiącach korowodów w sądzie rodzinnym i wszelkich możliwych przybytkach biurokracji, pobraliśmy się w białostockim USC. Moim świadkiem był Maziuk, świadkiem Helen – jego ówczesna dziewczyna, której imienia nie pamiętam. Wkrótce potem moja żona złożyła wniosek o rodzinną wizę emigracyjną.
Konsul USA zaprosił mnie nawet do gabinetu, starając się ocenić, jak bardzo kocham ziemię białostocką i podziemie. Wojsko polskie musiało mnie z ciężkim sercem wypuścić, choć nie dopełniłem obowiązku wobec państwa. Książeczka wojskowa z kategorią E i szkła okularów grubości denka od butelki mówiły same za siebie.
Wyjechałem z paszportem w jedną stronę, ze stemplem „nie upoważnia do powrotu/wjazdu do PRL”. Żebym się przypadkiem nie rozmyślił.
– Powiesz mi, dlaczego się rozwodzicie? – zapytała Dasza, sadowiąc się wygodnie na parapecie przy pracowni chemicznej.
Była szansa, że wreszcie uda się nam spokojnie porozmawiać.
Przez chwilę mignęło mi jej prawe udo. Zaczynało mi szumieć w głowie.
– Rozwodzimy się, bo Helen nie chce mieć dzieci – wypłynęło ze mnie, zanim zdążyłem się ocenzurować i wypowiedzieć tylekroć już używaną frazę o niezgodności charakterów i celów życiowych.
– Jak to? Byłam przekonana, że macie dzieci.
– Ale nie mamy. Ja do tego w końcu dojrzałem, a Helen nie. I tyle.
Jej prawo.
Oczywiście. Ale moje prawo mieć dzieci.
Dasza przyglądała mi się z tym swoim uśmiechem, który zawsze wydawał mi się lekko kpiący.
Co mi się tak przyglądasz?
Zastanawiam się, dlaczego nie chciała.
Bo czuła się niezdolna do przyjęcia odpowiedzialności za kogokolwiek.
Tak powiedziała?
– Mniej więcej. Właściwie powiedział to nasz terapeuta.
– Poszliście na terapię małżeńską?
– Nie, to był mediator, specjalista od dogadywania ludzi, którzy chcą się rozstać bez chodzenia do sądu, ale nie umieją ze sobą rozmawiać.
– Coś takiego! A na filmach wszyscy się rozwodzą jednym podpisem na formularzu.
– Na kilku formularzach – uściśliłem. – To nie jest szast – prast.
Czyli poszliście do terapeuty i ona przyznała…
Ona nie umiała tego nazwać, ale wszystko, co mówiła, świadczyło o jej niechęci do macierzyństwa.
Prawdopodobnie miała jakiś psychiczny kłopot z ciążą, a właściwie z rodzeniem. A może kiedyś była w ciąży i usunęła? Kto wie – ja nie wiedziałem, a ona nie chciała wiele mówić o przeszłości. Trudno powiedzieć, czy bardziej się tego bała, czy brzydziła.
Najdziwniejsze, że nie miała żadnych zahamowań w łóżku, potrafiła się zapomnieć i bywała w tym niezła. Gdyby ta zadziwiająca kombinacja nie dotyczyła mnie aż tak osobiście, być może zdobyłbym się nawet na jakąś błyskotliwą analizę przypadku. Ale z mojego punktu widzenia miało to drugorzędne znaczenie.
Terapeuta trafił w dziesiątkę, tylko że nie znał Helen tak dobrze jak ja. Nie mógł wiedzieć, jak dalece owa „niezdolność do przyjęcia odpowiedzialności” opisuje moją żonę i jej stosunek do świata.
Helen miała ogromną potrzebę swobody, co na pierwszy rzut oka nie wydawało się niczym złym, przeciwnie, było fascynujące. Nie powiem, na samym początku, kiedy przyjechaliśmy do Kalifornii i było nam bardzo ciężko, poszła nawet do pracy.
Jej rodzice odmówili jakiejkolwiek pomocy. Nie mogli przeżyć, że najmłodsza, wypieszczona córeczka wyszła za pętaka z Sojuza – tak im się wtedy wydawało. Nie pozwolili nam nawet przenocować w swoim domu po przylocie do San Francisco, rodzinnego miasta Helen. Pracowała więc jako kasjerka w supermarkecie – trzy miesiące. Jako asystentka w jakimś biurze – pół roku. Potem nie widziała już takiej potrzeby.
Byłem bezsensownie i bezużytecznie wykształconym magistrem socjologii z Polski. Walczyłem o przetrwanie na zmywaku w Oakland Grill, potem jako krajacz szynki w Honeybaked Ham, dostawca pizzy, ochroniarz w centrum handlowym, ogrodnik, konwojent gotówki do bankomatów, co nie umie strzelać.
Cudownie było dzielić takie życie z kobietą, która może się obyć byle czym., może mieszkać byle jak, byle gdzie, a cale dnie spędza na kursie malarstwa sztalugowego. Tylko że czas mijał i docierało do mnie, że to, co dla mnie było jakimś etapem, dla Helen było punktem dojścia.
Osiągnęła już wszystkie swoje życiowe cele. Wyrwała się z domu trzymanego żelazną ręką przez ojca wojskowego. Udało jej się nie powielić losu obu sióstr, które zaraz po szkole średniej wyszły za mąż, urodziły dzieci i zostały gospodyniami domowymi, chociaż jedna chciała być dziennikarką, a druga kardiologiem. A Helen po drodze znalazła faceta, który przez następnych kilkanaście lat nie zorientował się, że jego przeznaczeniem jest do końca życia finansować i obsługiwać jej wolność. Wolność od wszystkiego, co nudne, rutynowe, nietwórcze. Od pracy zarobkowej przede wszystkim, od dzieci i macierzyństwa również.
Kochałem moją żonę, jej fantazję, szalone pomysły i nie – tuzinkowość. Odpowiadało mi, że nie spieszy się z powiększeniem rodziny wtedy, kiedy ledwie wiązałem koniec z końcem. Całe lata spokojnie czekałem, aż dojrzeje do dziecka, aż sama dojrzeje. Zapewne zbyt długo i zbyt spokojnie.
Potrzebowałem dziesięciu lat, by uświadomić sobie, że moja żona radośnie żyje swoim wolnym życiem, jest niczym nieskrępowana i twórcza, tylko ja, kurwa, jestem ciągle zmęczony i zagoniony.
Bywało naprawdę ciężko. Helen, widząc moją frustrację, proponowała, żebym zrezygnował z pracy, skoro jest taka męcząca. Kiedy tłumaczyłem, że nie mogę, bo nie będziemy mieli za co utrzymać domu, pytała zdziwiona:
– To utrzymanie domu coś kosztuje?
A następnego dnia proponowała:
– W takim razie zamieszkajmy w mniejszym, takim całkiem malutkim, za grosze.
Potem wymyśliła przeprowadzkę do Minnesoty, a później na prerię, a najlepiej na pustynię, gdzie z pewnością jest o wiele taniej.
– Pełno opuszczonych, niczyich domów – przekonywała – da się wyżyć bez pracy, a takie piękne tam światło…
Była wtedy na etapie fotografii artystycznej.
Zapewne niejeden facet, od rana do wieczora dźgany jak ostrogą przez żonę, której wszystkiego za mało, w tym momencie westchnąłby z zazdrością i niedowierzaniem. Ale jakoś nikt ze znajomych mi nie zazdrościł. Koleżanki przyglądały się współczująco, kiedy witałem się z ich dziećmi.
Pamiętam, jak Karen powiedziała, że jej dwuletnia Nikita z nikim obcym nie czuje się tak swobodnie, jak ze mną. No i tę chwilę, kiedy siedmioletnia córeczka moich sąsiadów z Oakland, schodząc z karuzeli, zapytała, czy może do mnie mówić „tatusiu”, bo mnie kocha. Długo nie mogłem się po tym pozbierać.
Chciałem być ojcem. Co w tym złego?
W końcu przyszedł tamten ranek, kiedy po nocnym powrocie z Nowego Jorku obudziłem się, by stwierdzić, że w domu nie ma nic do jedzenia, a moja żona medytuje na werandzie.
Pięknie wyglądała w cieniutkiej kremowej tunice wyszywanej błyszczącą nitką, z długimi, mokrymi po kąpieli włosami, które nie znały suszarki. Siedziała bez ruchu, tylko wiatr bawił się pojedynczymi ledwie przeschniętymi kosmykami.
Jak zwykle wsiadłem w samochód i pojechałem do sklepu. Stanąłem na parkingu, ale nie wysiadłem.
Nie wiem, jak długo tam tkwiłem. Widziałem przed sobą Oakland Hills, odbudowujące się po pożarze, świat za górami, niebo nade mną. I kiedy znowu ruszyłem, miałem wreszcie jasność. Widocznie głód wyostrza umysł.
Śniadania nie było.
Każde małżeństwo jest tajemnicą, zamkniętą przestrzenią, w której nieprzerwanie odbywa się wzajemna wymiana i nikt obserwujący z zewnątrz nigdy nie będzie miał pewności, co w nim prawdą, a co pozorem. Jest pulsowaniem, rytmem, oddychaniem. Dlatego małżonkowie mogą razem wisieć głową w dół, mieszkać w domku na drzewie albo uprawiać rzodkiew korzeniami do góry – nikomu nic do tego. Dopóki oboje się na to zgadzają.
Otóż ja po piętnastu latach uświadomiłem sobie, że nie mam już siły ani chęci być hojnym opiekunem Alicji w Krainie Czarów, dla której życie jest kolorową wędrówką przez coraz to nowe pokoje w Zamku Nieskończonych Możliwości, utrzymywanym – cóż za przyziemność! – z mojej pensji.
Nie chcę być dłużej tym frajerem, który każdego dnia wraca z pracy, gotuje obiad, sprząta i pierze jak umie, wieczorem szykuje się do następnego dnia w pracy i tak w kółko. Zatrudnienie gosposi nie wchodziło w grę, Helen nie tolerowała obcych w swoim domu.
Nie chcę godzić się z tym, że moja żona od kilkunastu lat studiuje: teatrologię, reżyserię, muzykologię i filmoznawstwo – mogłem pomylić kolejność – trenuje kickboxing i jogę, właśnie zaczęła kurs grafiki komputerowej, słowem, zajmuje się tym, na co ma ochotę. Żyje, jak sama mówi, życiem wolnego człowieka, wspaniałomyślnie tolerując moje śmieszne mieszczańskie nawyki i równie śmieszną samczą chęć przedłużenia gatunku.
Tylko dlaczego ja, do cholery, nie czuję się wolny?
Tak, to mój problem. Helen mówiła mi to wielokrotnie.
Trzeba było terapeuty, by się dowiedziała, że jej postawa życiowa to po prostu bezwzględny egoizm. Rzecz jasna, nie użył takich sformułowań. Bardzo łagodnie jej wytłumaczył, że tylko dzieci, a i one stosunkowo krótko, biorą, niczego w zamian nie dając. Że nie ma nic złego w sprawianiu sobie przyjemności, ale nie da się żyć tylko przyjemnościami.
Była oburzona, naprawdę oburzona, że – co również powiedział – od lat najzwyczajniej w świecie wykorzystuje swego męża. Mnie wykorzystuje. No i całkowicie zaskoczona, że mam tego dosyć.
Dopóki nie spotkałem Daszy, nie czułem potrzeby, żeby komukolwiek aż tak szczegółowo o tym opowiedzieć.
Słuchała uważnie, nie przerywając. Czekała, aż skończę.
Co na to twoi rodzice? – zapytała, gdy było już jasne, że wyrzuciłem z siebie wyznania najcięższego kalibru. – To znaczy ojciec.
Ojciec chyba mnie rozumie. Danka uważa, że to nie jest powód do rozwodu. Tylko śmierć eliminuje z małżeństwa.
– Jak to? Przecież sama jest drugą żoną.
Wdowca.
Normalka. – Dasza wzruszyła ramionami, przyglądając się swemu odbiciu w szybie. Zobaczyłem ciepło, współczucie, poczułem te same fale. Niech to trwa wieczność, pomyślałem.
Krótka pamięć własnych grzechów i nieustanne wymaganie etycznych i moralnych Himalajów od wszystkich dookoła – dodała.
– Ale nie od siebie – mruknąłem.
Oczywiście, że nie od siebie – roześmiała się Dasza. – Ale i tak masz szczęście.
Ja? Bo się rozwodzę?
Bo się rozwodzisz w Stanach. Bo chodzisz z żoną do terapeuty, który pomaga wam rozmawiać, nawet jak już patrzeć na siebie nie możecie. Bo to z nim pierzecie swoje brudy, żeby wyczyścić sytuację i jakoś tam się dogadać.
Myślisz, że to takie przyjemne?
– A wolałbyś iść do sądu i robić to samo przed sędzią i dwojgiem ławników z listy? Pierwszy raz cię widzą, nikt ich nie uczył rozmowy ze skłóconym małżeństwem, ale siedzą i patrzą z ciekawością, kiedy sobie skoczycie do oczu. To się nazywa rozprawa pojednawcza.
Co ty opowiadasz? – wtrąciła się Alka, która od dłuższej chwili przysłuchiwała się Daszy z uwagą. – Moja rozprawa pojednawcza trwała dziesięć minut.
Gratuluję – mruknęła Dasza. – Widocznie rozwodziłaś się z właściwym mężczyzną.
Szkolna impreza zdychała, ludzie większymi i mniejszymi grupkami wysączali się we wszystkich kierunkach.
Gryckiewicz wstał i zwracając się w naszą stronę, zawołał:
Słuchajcie, nie ma z nami Maziuka…
Skąd ta pewność? – odezwała się Alka.
Spojrzałem na nią uważniej. Nie spodziewałem się po niej takiej wrażliwości.
– Racja – mruknął Gryckiewicz, zerkając na sufit, choć ja obstawiałbym raczej któreś z krzeseł w pobliżu dam. – Andrzej, muszę cię dziś zacytować… Mości panowie, bar wzywa.
Myślałem, że się rozpłaczę.
Los potrafi być złośliwy nawet po śmierci. Maziuk, który przez całe życie unikał alkoholu, bo ścinało go po jednym piwie, zyskał nieśmiertelność swoim licealnym hasłem.
Najśmieszniejsze, że dla niego było to wezwanie do wyprawy na pierogi z serem w barze mlecznym, które zastępowały mu obiad, kiedy matka pracowała na drugą zmianę.
Do dupy z taką nieśmiertelnością.
Ciągnęliśmy się z Daszą na końcu rozwleczonej grupki.
Wiesz, co ci powiem – mruknęła, kiedy odruchowo wziąłem ją za rękę – jak na kogoś, kto tyle lat mieszkał w Stanach, bardzo dobrze mówisz po polsku.
Staram się – odparłem nonszalancko. – Ale jak zaczynam mówić o swojej pracy, to natychmiast okazuje się, że brakuje mi polskich słów.
Bo ich nie ma – wtrącił się Gryckiewicz. – Niby mówi się „kości pamięci”, ale co powiesz zamiast „interfejs”? „Między – mordzie”?
To był stary, znany dowcip, ale Dasza nie obracała się wśród polskich informatyków i chyba nie miała pojęcia, o czym mówimy.
A po jakiemu myślisz? – zapytała.
Czy ja wiem? Nie zastanawiam się nad tym – zełgałem bezczelnie, bo doskonale wiedziałem, że raczej po angielsku.
Tak było szybciej. Na ogół. Ale się tym nie chwaliłem.
Polski włączał mi się mimowolnie w chwilach silnego stresu. Również dlatego tak trudno rozmawiało mi się z Helen – ona w chwilach stresu przestawała mówić i rozumieć po polsku.
Tylko zajrzeliśmy w głąb kompletnie zadymionej sali jakiejś nieznanej mi knajpy. Nasze mocno przetrzebione towarzystwo lokowało się wokół trzech zsuniętych stolików. Przywoływała nas Elka, Gryckiewicz pokazywał dwa wolne miejsca obok siebie.
Spojrzeliśmy z Daszą po sobie i jak na komendę wycofaliśmy się na ulicę. Bez słowa ruszyliśmy w stronę kościoła i dalej, dawną Monopolową, dzisiaj – a jakże – Świętego Wojciecha.
Znowu wziąłem ją za rękę. I już nie miałem zamiaru wypuścić.
Świtało. Szliśmy wzdłuż szarych, uśpionych bloków. Nigdzie żywej duszy, ani jednego zapalonego światła. Widać ranne ptaszki wyjechały na długi weekend, a ci, których o świcie obudziła depresja, woleli leżeć w półmroku. Nawet wrony nie zdążyły jeszcze się obudzić i rozkrzyczeć w koronach drzew, które zapamiętałem jako zielone kikuty.
– Przyjedź do mnie – poprosiłem gdzieś na wysokości osiedlowego sklepu spożywczego, wiele lat temu nazwanego szumnie Supersamem.
Dasza roześmiała się głośno, budząc bezpańskiego psa, który spał wtulony w kratkę wentylacyjną. Popatrzył na nią z pretensją i ruszył szukać spokojniejszego miejsca.
– Pamiętaj, ty i Pola zawsze będziecie u mnie mile widziane – nie ustępowałem. – W każdej chwili możecie do mnie przyjechać.
Ale ona nie miała zamiaru poważnie mnie potraktować.
A tatuś Poli nie? – rozchichotała się na dobre.
A tatuś Poli nie.
Przestała się śmiać, ale nie podjęła tematu.
Odprowadziłem ją, jak zawsze, na Piastowską, krzywym chodnikiem wzdłuż parkingu. Podeszliśmy pod same drzwi klatki schodowej, której nie mogło już pomóc żadne malowanie.
Staliśmy tam długo, przyglądając się sobie w milczeniu, i w końcu zaczęliśmy się całować. Ot tak. Pierwszy raz. Po tylu latach znajomości.
Zdjąłem jej okulary. Dawno temu mawiała, że wbrew pozorom okularnice mają lepiej – kiedy chcą, ukrywają się za szkłami, a kiedy inne odkryją już wszystko, co możliwe, okularnice mogą jeszcze powolnym ruchem zdjąć okulary i pokazać swoją prawdziwą twarz.
Spojrzałem w jej trochę zdziwione oczy.
– Ty wiesz, że cię kocham od początku świata – powiedziałem.
Tak mi się czasami zdarza, że coś wyznaję i cholera wie, co się z tym dalej dzieje. Idzie. Pokutuje. Owocuje.
Było tak, jakby czas się zatrzymał i cofnął jednocześnie, jakbyśmy od początku świata wystawali pod tą obdrapaną klatką schodową, żeby w końcu stało się to, co od początku świata miało się stać.
Dasza w milczeniu pokiwała głową.
A potem usłyszałem, jak jej mama, wychylając się z okna, woła:
– Daria, chodź już wreszcie do domu!
Nie pamiętam, jak wróciłem na Kraszewskiego. Chyba przyfrunąłem.
„Kocham cię od początku świata”, powiedział, a ja milczałam. Bałam się odezwać, zdumiona. Nawet nie tym, co powiedział Marcin, ale tym, co w odpowiedzi usłyszałam w sobie. Zdumiona tym jednym jedynym słowem, które tłukło się we mnie: „Nareszcie!”.
Weszłam do domu. Figa powitała mnie jak zwykle, czyli tak, jakbyśmy się przez rok nie widziały. Najwyraźniej udało jej się bladym świtem wyciągnąć mamę na pierwszy spacer, bo w całym przedpokoju widziałam ślady jej ubłoconych łap, a w kilku miejscach – odcisk równie ubłoconego brzucha.
Mama zamknęła okno i wyszła do przedpokoju.
Spotkałam Marcina – powiedziałam, nim o cokolwiek zapytała. – Chyba coś z tego będzie.
No, to zaczną się problemy – westchnęła, owijając się szczelniej grubym niebieskim polarem.
Skąd wiesz? – zapytałam. – Może właśnie skończą się problemy?
Dzisiaj wiem, że obie miałyśmy rację.
Wzięłam prysznic, po którym w końcu poczułam nieprzespaną noc. Położyłam się, ale wiedziałam, że tym razem myśli nie pozwolą mi uciec tam, gdzie od dawna było mi najlepiej, i że z pewnością nie zasnę. Dogoniła mnie moja przeszłość i wszystko to, o czym się nawet nie zająknęłam przez cały wieczór.
Moja mama bohatersko zniosła galopujące zaręczyny i ślub z Grzegorzem Trześniewskim, który był sierotą, i wiadomo było o nim tylko tyle, ile sam o sobie powiedział. Parę lat wcześniej próbowała wszelkimi sposobami wybić mi z głowy pomysł studiowania w Warszawie, przekonana, że wypuszczona z domu, natychmiast popadnę w tego rodzaju tarapaty – tak właśnie to określała: – „tarapaty”. Jak większość matek, najbardziej obawiała się, że popełnię te same błędy co ona. Nie pomyliła się. Ale nie mogłam tego wiedzieć wtedy, gdy na dziewięciu metrach swego panieńskiego pokoju celebrowałam małżeńskie początki i byłam szczęśliwa.
W drugiej połowie kwietnia świat odetchnął pierwszym oddechem Poli, a ja stanęłam na głowie, żeby zaliczyć rok. Udało mi się, przy walnej pomocy matki. Mój mąż studiował, a wiadomo, że wydział aktorski to bardzo czasochłonny kierunek! Ja też studiowałam. Ale nieco mimochodem.
Tamten ciężki czas, pierwszy rok życia Poli, raz na zawsze określił kształt naszego krótkiego małżeństwa. Ja na rzęsach – mój mąż na luzie. Ja przy garach albo w szkole – mój mąż w samym centrum zdarzeń wszelakich, z wyjątkiem tego, co działo się w domu.
Nie mogło nam się udać, ale nawet moja matka, która widziała to od początku jak na dłoni, nie zdawała sobie sprawy, że właściwie nie mieliśmy szans.
Dopóki Pola była malutka, studiowałam i opiekowałam się dzieckiem, mieszkając w Białymstoku, gdzie była matka, bliżsi i dalsi znajomi. Nie miałam wolnej chwili, nie zastanawiałam się nad swoim małżeństwem i swoim życiem.
Zimny prysznic nastąpił po drugim dyplomie. Mimo znakomitych recenzji przedstawienia, ról, które zostały docenione przez dziennikarzy, wykładowców, a nawet starszych kolegów, okazało się, że teatr lalek w moim rodzinnym mieście nie jest zainteresowany ani mną, ani moim mężem.
To był szok. Zaraz potem pojawiła się propozycja dwóch etatów w teatrze w Olsztynie. Wzięliśmy je z marszu.
Niewykluczone, że gdybyśmy pracowali w innych teatrach, nasze małżeństwo przetrwałoby dłużej niż te pięć lat. Ale graliśmy w jednym zespole, na ogół w tych samych spektaklach.
Kiedy teatr wyjeżdżał, ja z zasady zostawałam z dzieckiem – ktoś zawsze mógł mnie zastąpić, bo bardzo szybko okazało się, że z nas dwojga to mój mąż jest nie do zastąpienia.
Miałam małe dziecko, moje życie było zorganizowane i uregulowane jak w zegarku, inaczej się nie dało. Koń chodzący w kieracie nie stanie się naraz rumakiem dzikim i swobodnym, nawet jeśli dobrze pamięta i wie, czym jest dzikość i swoboda. Trudno na próbach być radosnym twórcą, jeśli przedtem i potem biegnie się prać, prasować, gotować, budować po raz tysięczny wieżę z klocków, nieważne – może za łatwo się usprawiedliwiam.
Nie pomagały mi osobliwe zabiegi pedagogiczne miejscowego reżysera na etacie, który za młodu liznąwszy teatralnej alternatywy, uważał się co najmniej za Grotowskiego od lalek, a może tylko ludzie mylili mu się z lalkami, kto go wie. W każdym razie jedność zespołu budował w ten sposób, że na każdej próbie namaszczał jakiegoś wybrańca. Szeptał takiemu albo takiej do ucha:
– Zobacz, przecież to do dupy! To jest aktor? Ty jesteś aktor, powiedz mu coś.
To było jak ruska ruletka, nikt nigdy nie wiedział, na kogo padnie. Nikt też nie palił się do pouczania – nawet aktorzy miewają instynkt samozachowawczy. Nikt. Poza moim mężem. Kiedy padło na niego i okazało się, że tego dnia to ja jestem do dupy, oznajmił mi przy wszystkich:
Jakaś spięta dzisiaj jesteś. Powinnaś się bardziej otworzyć.
O to, to właśnie! – ucieszył się reżyser. – Pocisz się, Dasza, i pocisz, ale rozkoszy nic nie dajesz.
Roześmiał się tylko nasz dyżurny erotoman. Siedział z boku, dumnie prezentując swoje nowe czerwone buty. Wyglądał w nich, jakby się urwał z jakiegoś przeglądu zespołów ludowych.
Stałam przy zejściu ze sceny, gapiąc się na te idiotyczne czerwone kozaczki.
Głupkowaty eksperyment, który miał mnie otworzyć na scenie, nieoczekiwanie i nieodwołalnie otworzył mi oczy na to, za kogo wyszłam.
Nie pamiętam, co powiedział Grzesiek, kiedy wróciliśmy do domu. Chyba nic. Dla niego nie było problemu.
Chciałam go zabić, zniszczyć, wyrwać mu jaja z korzeniami! Ale nie odezwałam się. Jak zwykle.
Reżyser dał mi miesiąc, bym udowodniła, że mimo wszystko nadaję się na scenę. Ostatecznie wstawiła się za mną przewodnicząca ZASP – u.
Jeszcze w liceum przeczytałam, że dziewczynki wychowywane przez samotne matki nieświadomie poszukują tatusia w każdym napotkanym mężczyźnie i najczęściej wybierają kogoś, kto – jak nieobecny tatuś – jest nieuchwytny, nigdy nie będzie prawdziwie blisko, a przede wszystkim zawsze trzeba będzie zasłużyć na łaskę jego obecności.
Długo wydawało mi się to konstrukcją tyleż zgrabną, co nieprawdziwą. Dopiero jako dorosła kobieta, samotna, a więc zmuszona do refleksji nad sobą, zrozumiałam, że wszystkie moje nieszczęśliwie spełnione dotychczasowe miłości stanowiły modelowe potwierdzenie tej tezy.
Oddzieliłam się od Grześka na długo przed faktycznym rozstaniem. Tylko dzięki temu mogłam znieść jego nadranne powroty, nagłe znikania i kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Na każdy temat.
Chwilami zastanawiałam się, jakim sposobem mój mąż w ogóle jest w stanie podać prawdziwą datę czy godzinę. Nic dziwnego, że został aktorem, człowiekiem, który w pracy wypowiada wyłącznie cudze teksty i udaje kogoś, kim nie jest. Był faktycznie stworzony do tego zawodu i błyskawicznie wyrósł na lokalną gwiazdę. Nawykowo mijał się z prawdą i niemal zawsze uchodziło mu to na sucho, a nawet stanowiło część jego ekscentrycznego wizerunku.
Nie przesadzam – w końcu sama z entuzjazmem dałam się nabrać.
Był jednym z tych cudownych mężczyzn, których lepiej podziwiać z daleka – jak obrazy impresjonistów. Lepiej przyglądać się z bezpiecznej odległości, jak brylują i błyszczą, podkochiwać się nawet, czemu nie, ale w żadnym wypadku nie podchodzić bliżej. Bo z bliska nie sposób nie dostrzec szczegółów. Z bliska widać, że żaden nie pasuje do olśniewającej całości. Fantazja staje się nieodpowiedzialnością, zmienność i gotowość na wszystko – niedojrzałością, coraz to nowe pomysły na siebie – niezdolnością do przyjęcia na trwale odpowiedzialności za cokolwiek. Uroczy Piotruś Pan z bliska staje się upiornym Grzesiem Kłamczuchem.
Jak każda notorycznie okłamywana żona, miałam na podorędziu zestaw złotych i srebrnych myśli dotyczących małżeństwa, obowiązku i dobra dziecka. Pomagało.
Najtrudniej było mi się przyzwyczaić do tych trochę współczujących, a trochę pogardliwych spojrzeń podczas prób, w bufecie, nawet na scenie. Współczuły mi starsze koleżanki – potem, nie do końca zorientowane, z oburzeniem przyjęły wiadomość, że spakowałam i wystawiłam za drzwi Grześka razem z walizkami. Miałam być ponad to i znosić swój los z godnością, ale nie sprostałam, jak szeptały po kątach, „nie stanęłam na wysokości zadania”, choć trudno mi nawet dzisiaj stwierdzić, co mogły mieć na myśli. Może długotrwały bolesny trójkąt? Albo i inny wielokąt?
Do tego z kolei zupełnie nie nadawał się mój mąż – stąd pogardliwe spojrzenia młodszych koleżanek i stażystek. Każda z nich przynajmniej przez jakiś czas żyła w przekonaniu, że jest lub była jedynym obiektem uczuć Grześka. Zmieniał je częściej niż niektóre z nich bieliznę – wiem, że to złośliwe i niewybredne, ale niewybredne złośliwości to jedyna broń permanentnie upokorzonych – a dziewczyny już po roku pogubiły się w swoich sojuszach i koalicjach. Ale dzięki temu rozrastającemu się z każdym miesiącem klanowi wdów po moim mężu nie musiałam nawet dociekać, na kim aktualnie zawiesił swoje ciężkie spojrzenie – skoncentrowana nienawiść rywalek była mi wystarczającą wskazówką.
O tym, że w końcu spakowałam rzeczy Grześka, zdecydowała Jagoda, jego kolejna wybranka. Pewnego pięknego dnia (naprawdę, w samym apogeum wiosny) stanęła w drzwiach naszego mieszkania na Nagórkach i zażądała:
– Wyjaśnijmy sobie wszystko, Dasza.
Nie bardzo wiedziałam, co miałabym jej wyjaśniać, ale szybko okazało się, że „my” oznacza jej monolog, a wyjaśnienia to w istocie przemyślany komunikat.
Mówiła i mówiła, mocno gestykulując, a przy każdym jej ruchu podzwaniały srebrne bransoletki – bardzo ładne, miała ich na każdej ręce po kilka. Słuchałam tego podzwaniania jak zahipnotyzowana. Nie odezwałam się ani słowem. Nie usłyszałam zresztą żadnych pytań.
W ciągu piętnastu minut Jagoda zburzyła fundament, na którym opierało się moje małżeństwo: to, o czym nie mówimy, nie istnieje. Mój mąż nie mógł jak zawsze kłamać jak z nut ani iść w zaparte, a ja nie mogłam jak zawsze chować głowy w piasek. Tym bardziej że zdecydowaną na wszystko wybranką okazała się właśnie Jagoda, dziennikarka Radia Olsztyn, jedyna osoba, z którą zdołałam się zaprzyjaźnić po przyjeździe do tego miasta.
Wesołe koło fortuny zatrzymało się akurat na niej tylko dlatego, że jako jedyna nie czekała aż Grześ (tylko tak o nim mówiły – i starsze, i młodsze) podejmie właściwe decyzje. Trudno się dziwić, wiedziała ode mnie, że „Grześ” nigdy, ani przez chwilę nie miał zamiaru podejmować żadnych decyzji. Było mu całkiem wygodnie ze mną, wiecznie zmęczoną żoną o odruchach strusia, a okłamywanie wszystkich dookoła stanowiło jego drugą – co ja plotę! – jedyną naturę. Dlatego postanowiła zadziałać na własną rękę, ku jego aż nadto widocznemu zaskoczeniu i konsternacji.
Mimo wszystko jednak większym zaskoczeniem okazała się dla niego wiadomość, że ja, Daria, mogę mieć serdecznie dosyć zaszczytnej roli jego żony.
Pamiętam pierwszą samodzielną wizytę Poli w nowym domu ojca. Ja nie spałam przez dwie noce z nerwów, dziecko – z podekscytowania.
– Mamo, w tym nowym mieszkaniu taty są aż trzy pokoje. I strasznie wielkie łóżko! – oznajmiła triumfalnie po powrocie. – Możemy na nim spać we dwie. Zmieścimy się tam wszyscy, naprawdę!
Biedna mała księżniczka, pomyślałam, kolejna mała dziewczynka, która jeszcze nie wierzy, że bywają życzenia niemożliwe do spełnienia.
– To dobrze – odpowiedziałam jej raźnym głosem. – Cieszę się, że wszystko w porządku.
A potem płakałam do świtu z tej uciechy.
Po długich namowach Jagoda dopięła swego i oboje z Grześkiem wyjechali do Wrocławia. Ona podjęła pracę w regionalnym ośrodku telewizyjnym, on czekał na okazję, to znaczy: pozostawał na jej utrzymaniu.
Tym samym zakończył się serial o zdradzie i rozstaniu, który miesiącami elektryzował cały teatr od garderoby po pracownie i magazyny. Wszyscy, którzy zdążyli się już podzielić na „moich znajomych” i „znajomych tamtych dwojga”, pozostali na swoich pozycjach. Zycie teatru i moje życie znowu zaczęły biec względnie przewidywalnym torem. Wydawało mi się, że jeśli chodzi o Grześka, nic mnie już nie zaskoczy.
Zerwałem się po czterech godzinach snu, gotowy biec, jechać, spotykać się, rozmawiać. Przy goleniu śpiewałem „Biedroneczki”, bo tak mi się jakoś skojarzyło z Daszą. Starzy chyba jeszcze spali. Nie miałem jak zapytać o weterynarkę zawsze dziewicę. Dziś potrzebowałem mojej niedziewicy.
– „U motylka plamek kilka służy ku ozdobieee” – zaciągnąłem kunsztownie, płucząc maszynkę i oglądając twarz w krótkowzrocznym zbliżeniu.
Czy mogę się jeszcze komuś podobać? Może ten nos jakoś wyprostować, odessać policzki smutnego buldoga, jakoś wydłużyć szyję. Hm, to chyba nie byłoby takie proste. A jak bym wyglądał z brodą? Mam gdzieś software do takiego modelowania. Warto kiedyś spróbować. Nowe życie, nowa twarz.
– Idiota – stwierdziłem szczerze, ale tak, żeby nikt nie słyszał.
Zlikwidować te zmarszczki przy oczach. Od tego należałoby zacząć…
A może nic nie robić. Zobaczyć, czy nie zaakceptuje mnie tak, jak stoję?
Ileż to razy posłużyłem się tym wytrychem?
Wychodząc z łazienki, zderzyłem się z Danka. W liliowym szlafroku do ziemi i z głową obwiązaną ręcznikiem wyglądała jak Królowa Śniegu.
– Dzień dobry, szalom, zdrastwujtie. Piękny dzień! – zapętliłem się entuzjastycznie.
Nawet chciałem jej rzucić komplement o królowej, ale w porę dostrzegłem, że tylko ja mam dobry humor od samego rana. Danka bez słowa znikła za drzwiami i zamknęła je cicho.
Może lepiej nie budzić demonów. Gdzie jest telefon?
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Dasza prawdopodobnie jeszcze śpi, a kiedy wstanie, będzie się spieszyła na pociąg. Więc może nie teraz z tym dzwonieniem. Musiała jechać do Olsztyna, bo wieczorem jej córka wracała ze szkolnej wycieczki. Umówiłem się na telefon wieczorem – nie miała niestety komórki.
Była dopiero dziesiąta rano, a ja już tęskniłem jak wściekły! Może by tak polecieć na dworzec?
Przy trzeciej herbacie z dygotem serca zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy jeszcze nic się nie zdarzyło, nikt o niczym nie zdecydował i to wszystko naprawdę może się okazać kaprysem, kwiatem jednej nocy. Ale jednocześnie rozsadzała mnie taka euforia, że tylko lata treningu powstrzymały mnie przed tym, by nie opowiedzieć wszystkiego Dance przy śniadaniu. Chleb razowy, ser, dużo sera, zjeść świat i poprosić o księżyc na dokładkę!
Uświadomiłem sobie, że przez pół nocy gęba mi się nie zamykała, ale mówiłem cały czas o sobie. Przez tyle godzin wzbierającej i rozpływającej się rozmowy o nic Daszę nie zapytałem. Nawet o to, czy tyle lat po rozwodzie nadal jest sama.
Prawdę mówiąc, było mi to obojętne. Cholera, wcale nie. Ale wiedziałem, naprawdę wiedziałem, że tej nocy moje życie znowu się zmieniło. Jakby ktoś – nie wiem, los – wreszcie włożył właściwy klucz, wszystkie tajemne zapadki wskoczyły na swoje miejsce i jakieś zamknięte na głucho drzwi zaczęły się otwierać na oścież. Wiedziałem, że jeśli stanie się cud i przekroczę ten próg, nigdy więcej nie wrócę do tego, co było.
Boże, niech to będzie prawda!
Tylko dlatego postanowiłem dokończyć tamtą sprawę.
Bez trudu dodzwoniłem się do Lilki, siostry Maziuka. Rozmawiała ze mną jak ze starym dobrym znajomym.
Ups, coś się zmieniło. Nie było w jej głosie nawet cienia tamtej agresji, jaka parowała z niej wszystkimi porami wtedy w Kalifornii, kiedy przez kilkanaście dni, skazani na swoje towarzystwo, krążyliśmy między Oakland a Los Angeles, załatwiając formalności pogrzebowe i transportowe.
Uznałem to za jeszcze jeden znak odmiany losu i nowej, lepszej passy.
Taksówkarz wywiózł mnie daleko poza zapamiętane kiedyś granice Białegostoku i jechał dalej, mniej więcej w kierunku Warszawy, pośród szachownicy nieznanych mi nawet z widzenia blokowisk. W końcu samochód zatrzymał się na jakimś z lekka tylko i chyba niedawno zagospodarowanym wygwizdowie.
Olga Maziuk posiwiała, zmalała i skurczyła się, ale z całą pewnością poznałbym ją nawet na środku zatłoczonej ulicy. Lilka musiała ją uprzedzić, bo otworzyła drzwi, zanim zdążyłem zdjąć palec z dzwonka.
– Marcinek! – zawołała radośnie.
Ścisnęło mnie w gardle. Od dobrych kilkunastu lat nikt tak się do mnie nie zwracał. Nie żebym jakoś szczególnie tęsknił za tym dziecięcym zdrobnieniem – a może nawet tęskniłem, tylko dowiedziałem się o tym w tej samej chwili, kiedy znowu je usłyszałem.
Chwyciła mnie w kleszczowy uścisk, którego wolałem nie odwzajemniać z równą siłą, bo pewnie bez trudu zmiażdżyłbym ją na proszek. Była już na tym etapie, kiedy szczupłość powoli przechodzi w wychudzenie, a właściwie wysuszenie. Beżowa niedzielna sukienka wyglądała na niej tak, jakby już jakiś czas temu wyrosła ze swojej właścicielki.
– Marcinek przyszedł! – zawołała znowu, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, rozpłakała się, zupełnie, jakby ostatni wybrzmiewający jeszcze ton radości był zarazem pierwszym tonem rozpaczy.
Rad nierad stałem skręcony w paragraf w ciasnym przedpokoju, podtrzymując płaczącą kobietę, i zastanawiałem się, co dalej.
Ale to ona wiedziała, co dalej. Oderwała się ode mnie, jej płacz ustał jak nożem uciął i już zupełnie spokojna pociągnęła mnie do ciasnego, niemożliwie zagraconego pokoju.
Pamiętałem paradny pokój w dawnym domu Maziuków. Matka Andrzeja zawsze lubiła durnostojki, zwane gdzie indziej bibelotami, ale na starość najwyraźniej polubiła je jeszcze bardziej, bo na półkach, półeczkach i tandetnych stolikach nie widać było skrawka wolnej przestrzeni.
Żonkile, które jej przyniosłem, dołożyła po prostu do i tak już okazałej wiązanki umieszczonej na komodzie. Tuż obok stało kolorowe zdjęcie Andrzeja, które sam mu zrobiłem zaraz po jego przyjeździe do Stanów. Towarzyszyła mu plastikowa Matka Boska depcząca czarnego węża i czarno – biała fotografia księdza Suchowolca.
Przypomniało mi się, jak w lecie osiemdziesiątego roku matka Maziuka kazała nam nagrać na historyczny magnetofon ZK – 140T historyczne przemówienie kardynała Wyszyńskiego. Ciekawe, czy kiedykolwiek domyśliła się, że to za moją namową Andrzej podwędził jej w tym samym czasie bony PKO ukryte w drugim tomie encyklopedii. Myśmy z Jolką wypruli parę dolarów z plastikowej torebki, którą ojciec grubą taśmą przykleił pod zlewem – potem dostałem za to ostatnie lanie w życiu. Zanieśliśmy te, pożal się Boże, datki do siedziby Solidarności.
Tacy byliśmy.
– A już się bałam, że nigdy do mnie nie przyjdziesz – powiedziała w końcu Maziukowa, niemal siłą sadzając mnie w fotelu, który pamiętał tamte czasy.
Sama przycupnęła na najbliższym krześle.
– Czemu? – mruknąłem trochę zmieszany.
Rzeczywiście, nie paliłem się bardzo do tej wizyty i gdyby nie poranne silne przeświadczenie, że nowe idzie, a nawet już przyszło, pewnie znalazłbym jeszcze ze sto powodów, żeby to odłożyć, choćby do nieokreślonego następnego razu.
– Bo wiesz, Marcinek – westchnęła ciężko – jak komu los kości porachuje, to on czasami woli w samotności rany lizać i towarzystwa mu do tego nie potrzeba.
Na wszelki wypadek pokiwałem głową, jakbym naprawdę wiedział, o czym mowa.
Śmierć Andrzeja wstrząsnęła mną, i to niewąsko. Pół dnia czekałem na niego w MCoffee, najpierw w środku, bo ranek był chłodny, przy trzeciej kawie na ławeczce przed wejściem. Potem wściekły wracałem do Oakland, próbując się do niego dodzwonić i nawrzucać, ile się da. A potem, późnym wieczorem, zadzwonili z policji. Znalazł go – tuż obok drogi, ale kilkadziesiąt metrów niżej – motocyklista zmierzający na cotygodniowy zlot Hell’s Angels w Woodside. Nawet nie wiedziałem, że Andrzej w dokumentach ubezpieczeniowych wpisał mnie jako osobę, którą należy powiadomić w razie wypadku.
Każdy, kto przeżył telefon z taką wiadomością, wie, jak to jest zrywać się, ubierać, jechać uśpionymi ulicami, a potem odpowiadać na pytania, coś tam podpisywać, cały czas na umysłowym autopilocie, który każe działać, nie pozwala się zastanawiać ani myśleć. Później nadchodzi ranek, a może już przedpołudnie, kiedy autopilot się wyłącza i do człowieka nieuchronnie zaczyna docierać, co się stało.
Pamiętałem to doskonale, ale ani wtedy, ani teraz nawet przez myśl mi nie przeszło licytować się z jego własną rodziną.
– No i jak ty myślisz po tym wszystkim życie sobie poukładać? – zapytała Maziukowa takim tonem, jakbym to ja był osieroconą matką. – Musi tobie być ciężko.
Nie mogłem w nieskończoność kiwać głową.
– To znaczy o czym pani…
Aż ją poderwało z krzesła.
– Jak o czym? Toż o tym pudełku, coś je dał Andrzejkowi naszemu na wiek wieków – zawołała i się rozszlochała na całego. – Na pokutę mu dałeś!
Znowu zgłupiałem i przez chwilę bezmyślnie przypatrywałem się płaczącej Maziukowej. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale nie dlatego, żebym nic nie wiedział o żadnym pudełku. Przeciwnie. Osobiście dopilnowałem, by włożono je Andrzejowi do trumny, tak jak sobie tego zażyczył w testamencie, którego byłem wykonawcą.
Właśnie ten testament uświadomił mi, że być może wątpliwości koronera i policji mają jednak jakieś podstawy. Już w pierwszej rozmowie zapytali, czy Andrzej nie miał kłopotów, długów, depresji, słowem, czy nie miał powodów, żeby specjalnie nie wyhamować na tym fatalnym zakręcie na Old La Honda Road, którą wcale nie musiał jechać, żeby się dostać do Half Moon Bay.
Musiałem im wtedy długo wyjaśniać, że obaj z Maziukiem należymy, to znaczy należeliśmy do specjalnego gatunku palantów, którzy po tygodniu użerania się z klientami lubią w niedzielny poranek wsiąść w samochód i podnieść sobie ciśnienie krwi. Tak było. Rajcował nas widok wraków na dole, poniżej drogi, w miejscach, skąd nawet ich nie wyciągano, bo nie było dojścia – przestępcy często zrzucali tam niepotrzebne już samochody.
Maziuk nie był jednym z tych nieszczęsnych histeryków, którzy postanawiają zrobić sobie duże kuku, żeby kogoś tam przestraszyć, ale przypadkowo udaje im się zabić. Nie, przygotowałby swoją śmierć bardziej metodycznie, żeby nie było czego się domyślać. Trzymałem się tego twardo w rozmowach z policją i koronerem. Ale ten testament…
Pośród chorobliwie szczegółowych ustaleń, jakie tam zapisał, było też i to o starannie zalakowanym pudełku ze sklejki. Zostawił je w naszym biurze, ukryte za skoroszytami. Napisane było na nim: „Włóż do trumny. W żadnym razie nie otwieraj”. Tak też zrobiłem i parę razy upewniałem się, czy nikomu nie przyszło do głowy go wyjąć na różnych etapach szykowania Maziuka do jego ostatniego lotu do Polski. Koroner, później firma ubezpieczeniowa, zapytali o to, a jakże. Ale nie otworzyłem, dopilnowałem, nie zapomniałem.
Właściwie to Andrzej… – odezwałem się. – To znaczy ja tylko je włożyłem, tak jak prosił w testamencie. Nie wiem, co tam jest, nie zaglądałem.
Nie żartuj! – Maziukowa spojrzała na mnie z taką miną, jakby wyrosła mi druga głowa.
Tu nie ma co żartować – prychnąłem lekko, ale czułem, że coś wisi w powietrzu.
A żebyś wiedział, Marcinek – prawie pobiegła do pokoju obok, gdzie od ściany do ściany rozpierała się trzydrzwiowa szafa z nadstawką. – Żebyś wiedział – powtórzyła i zanurkowała w głąb środkowej części.
Zamarłem.
Po dłuższej chwili, stękając, wynurzyła się z szafy z – jakżeby inaczej – Andrzejowym pudełkiem w obu rękach. Gapiłem się jak sroka w gnat, niezdolny wykrztusić słowa.
– Znaczy ojciec się nie pomylił – mruknęła, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Aż szkoda, że na wieś do brata musiał wczoraj pojechać, bo to on postanowił wyjąć i pieczęcie połamać. I dobrze postanowił, jak tak.
No, nie wiem, delikatnie mówiąc.
Wszystko, co miało się stać, już się stało, drewniane prostokątne pudełko po pseudokubańskich cygarach z uśmiechniętym wąsatym facetem leżało przede mną na spranej serwecie w czerwone i różowe truskawki. Co ja tutaj robię?
Przyszło mi na myśl, że może jednak ojciec Maziuka miał rację.
Mimo wątpliwości koronera nie wierzyłem, że Andrzej naprawdę chciał ze sobą skończyć. Ale zanim się rozpędził przed zakrętem, znalazł odpowiednie pudełko, spakował je, napisał testament, a w nim wyraźne polecenie „Nie otwieraj!”, i jeszcze ustanowił mnie wykonawcą swojej ostatniej woli.
Jeśli więc rzeczywiście zaplanował swoją śmierć i zadał sobie cały ten trud, to może właśnie powinienem był od razu otworzyć to cholerne pudełko – miniaturową trumnę?
Nie wiem i już nigdy się nie dowiem, jak miało być. Podniosłem nadpęknięte wieko – pieczęcie musiały nieźle trzymać – i zobaczyłem to, co zobaczyłem.
– Rozumiesz, Marcinek? – zapytała Maziukowa cicho.
Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się bezmyślnie w duże studyjne zdjęcie Helen jeszcze z krótkimi włosami. To samo zdjęcie, tylko powiększone do rozmiarów portretowych wisiało całe lata w naszych kolejnych sypialniach i pewnie nadal wisi nad jej łóżkiem.
Zacząłem wyjmować i odkładać na bok następne zdjęcia. Helen w kapeluszu, Helen w górach, Helen w zielonej sukience uszytej z cepeliowskich chustek, Helen na tle swojej scenografii. Nie pamiętałem tych konkretnie ujęć, nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej je widziałem, ale pamiętałem inne z tej samej serii, podobne. Pamiętałem, kto i w jakich okolicznościach je robił.
Potem zobaczyłem cztery zdjęcia, o których nie mogłem nic wiedzieć, bo przedstawiały Andrzeja i Helen w sytuacjach…
Ziemia przestała się obracać, słońce zatańczyło w rozedrganym hiphopowym rytmie. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Nie wiedziałem, co myśleć. Czy myśleć? Równe oddychanie. Helen. Kurwa jej mać!
Były słabej jakości, jakby ktoś zadał sobie trud zrobienia odbitek ze zdjęć cykniętych najtańszym jednorazowym aparatem. Dalej – klasyka – bilety do kina, rachunki z jakichś knajp, jeden nawet – co za idiota! – z Pizzy Hut, rachunek za dwie doby w jakimś nieznanym mi hotelu w San Francisco. I list od Helen.
Rozpoznałem różowy papier, którego używała do wszelkiej korespondencji, głucha na moje uwagi. Rozpoznałem jej okrągłe, równe pismo małej dziewczynki. List był króciutki, ale całkowicie w stylu Helen. Bez specjalnych emocji informowała Andrzeja, że popełniła wielki błąd i że w imię wieloletniej przyjaźni powinien wymazać z pamięci te dwa tygodnie… jakieś nieznane mi bliżej dwa tygodnie. Gdzie ja wtedy mogłem być?
Nawet nie zauważyłem, że wstrzymuję oddech. Odetchnąłem więc głęboko, odsunąłem od siebie papiery i spojrzałem na matkę mojego nieżyjącego przyjaciela.
Siedziała nieruchomo, z oczami zaczerwienionymi jak u królika. Wpatrywała się we mnie jak w telewizor i nagle, pod jej smutkiem i zapewne autentycznym współczuciem, wyczułem jeszcze coś – pełne napięcia oczekiwanie telewizyjnego widza na to, co teraz zrobię.
Ale nic specjalnego nie zrobiłem. Przetarłem okulary, rzuciłem okiem na uśmiechniętą Helen wychylającą się zalotnie z wielkiej wanny wypełnionej po brzegi pianą, odłożyłem zdjęcie do innych, odsunąłem od siebie całą stertę i wstałem.
– Dziękuję, że mi pani to pokazała – powiedziałem bez sensu, pocałowałem Maziukową w spierzchniętą rękę i wyszedłem, nie słuchając już, co do mnie mówi.
Nie miałem pojęcia, czego naprawdę chciał Andrzej, szykując to pudełko, nie wiedziałem, dlaczego jego rodzina uznała, że powinienem obejrzeć jego zawartość i co sobie właściwie wyobrażała. Ale przede wszystkim, przede wszystkim nie chciałem mieć z tym już nic wspólnego. Nie zamierzałem z nikim o tym dyskutować, nikogo obwiniać ani rozgrzeszać. Zostawiłem ich wszystkich w ciasnym pokoju Maziukowej, pośród innych durnostojek, trudno – niech im stanie lekkim będzie.
Zamknąłem drzwi za sobą. Zszedłem piętro niżej i nagle, jak w starej piosence, „diamentową kulą między oczy” – o lśniło mnie.
Otworzyli zalutowaną i opieczętowaną w konsulacie trumnę w poszukiwaniu Andrzejkowych dolarów! Co tam konto, amerykańskie ubezpieczenie, w głowach im się nie mieściło, że nic nie ukrył przed urzędem skarbowym, przed tamtejszą i tutejszą biurokracją!
A może myśleli, że go zamordowałem i chcieli to naocznie sprawdzić?
A może to taki odruch, otworzyć to, co zamknięte?
Wyobraziłem sobie minę starego Maziuka, jak już rozłupał pudełko i zobaczył w nim zdjęcia jakiejś gołej baby! Wyobraziłem sobie minę siostry Maziuka, o ile oczywiście rodzice wtajemniczyli ją w swoje machinacje. Ryknąłem śmiechem i nie mogłem przestać.
Kwicząc trochę z uciechy, a trochę z nerwów, wyszedłem na kwadratowe podwórko z czterech stron okolone blokami i zapytałem mijające mnie dziewczyny:
Przepraszam, którędy do centrum?
Nieźle, dopiero po drugiej, a już nawalony – parsknęła jedna.
Prosto jak w mordę strzelił – wyjaśniła druga i obie wy – buchnęły tym straszliwym chichotem, jakim potrafią smagać tylko nastolatki w stadzie.
Od razu spoważniałem.
Ruszyłem ochoczo przed siebie. Doszedłem do przystanku w szczerym polu i w tej samej chwili podjechała stara dobra dwunastka. Wsiadłem, nie zastanawiając się długo. Niezupełnie wiedziałem, jak skasować bilet. Bardzo było inaczej. Bardzo tak samo.
Patrzyłem pustym wzrokiem na wątpliwej urody pejzaże podmiejskie, próbując doszukać się choćby jednej zbornej myśli w mojej dziwnie lekkiej głowie. Na próżno.
W środku przesuwały mi się tylko jedna za drugą stare taśmy pełne nienaturalnych zbliżeń: Helen, ja, Maziuk, jego kolejne przyjaciółki – żadna nie ostała się dłużej niż jeden sezon. Wyjątkiem była tylko ostatnia, Sara, która opłakiwała ze mną jego śmierć.
Dopiero po paru przystankach złapałem się na tym, że cały czas próbuję sobie przypomnieć, jak moja żona zareagowała na wiadomość o śmierci Andrzeja.
Tej nocy, kiedy odebrałem telefon z policji, nie było jej w domu. Wyjechała wtedy na kilkudniowy plener z którymś ze swoich kursów, bodajże lepienia w glinie. Wróciła następnego dnia i o wszystkim dowiedziała się ode mnie – nie chciałem jej nic mówić przez telefon, wystarczyło, że musiałem dzwonić do Polski.
Wytężałem pamięć, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani jej reakcji, ani miny, nic, czarna dziura. To było cale dwadzieścia cztery godziny później. Byłem już zupełnie rozstrojony, z trudem zbierałem siły na następny dzień i kolejne rozmowy z koronerem.
Może płakała.
Ja nie płakałem, choć w tamtej chwili wiele bym dał za tych parę łez.
Ale nie było łez. Był tylko gin z tonikiem. A może sam gin.
Pudełko po cygarach stanowiło jeszcze jeden dowód na to, że nigdy nie wiemy wszystkiego o drugim człowieku. Mimo to nawet teraz, kiedy tajemnica przestała być tajemnicą, nie mogłem uwierzyć, że Maziuk skończył ze sobą z powodu zawiedzionej miłości do mojej żony. Albo dlatego, że bał się rozmowy ze mną, bo zadzwoniłem poprzedniego dnia i powiedziałem, że musimy pogadać. Chciałem go, durny, zaskoczyć tym, że pamiętałem o jego urodzinach! Chyba pierwszy raz w życiu.
To był wypadek. Przypadek. Nie można przyspieszać na zakręcie.
Mam nadzieję, że nie zrobiłeś tego dla niej, bo… Andrzej, nie warto było!
Dwa dni później Marcin przyjechał do Olsztyna. Poprzedniego wieczoru przegadaliśmy prawie dwie godziny, rozłączyła nas jego rozładowana komórka. Do trzeciej leżałam w ciemnościach ze słuchawką w ręce, ale już nie zadzwonił. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że gubienie ładowarek to jego tajne hobby.
Pojechałam na dworzec prosto z przedstawienia. Pociąg spóźnił się jakieś pół godziny. Krążyłam między kioskiem a budką z napojami. Dawno nie czułam takiego niepokoju. W powietrzu wisiało coś wielkiego. W końcu zobaczyłam Marcina, jak wysiada i w półmroku rozgląda się niepewnie po peronie. Nadal nie wiedziałam, co z tego wyniknie, ale ucieszyło mnie to niesamowite uczucie oczywistości, które pojawiało się za każdym razem, kiedy Marcin był obok.
Zanim zdążyłam zaprotestować, wsiadł do jednej z mafijnych taksówek, które szczelnym kordonem oblepiły cały dworzec.
– Ty nie bądź taki Amerykanin – mruknęłam, wsiadając za nim.
– Nie jestem Amerykanin, jestem frajer, nie pamiętasz? – odparł cicho. – I bardzo mi się do ciebie spieszy.
– Czyli wszystko się zgadza – westchnęłam. – Właśnie dla takich tu stoją.
Oczywiście zapłacił za kurs jak za zboże, ale darowałam sobie kolejne uwagi. Nie moje pieniądze, nie moja sprawa.
Był już późny wieczór.
Figa powitała gościa z rezerwą. Zamerdała nieśmiało ogonem, ale na wszelki wypadek spoglądała na Marcina zza moich nóg.
Pola w pstrokatej piżamie i szlafroku w muszelki wyszła ze swego pokoiku, żeby się przywitać. Uśmiechnęła się zwyczajnie, jak czternastolatka, podała mu rękę i schowała się z powrotem u siebie.
Co ona taka zdawkowa? – zapytał cicho Marcin.
A czegoś ty się spodziewał? – roześmiałam się. – Widocznie uważa, że moi goście to nie jej broszka.
No to się pomyliła – mruknął i kucnął, żeby przywitać się z psem, który szczeknął krótko i uciekł do kuchni, ale już po chwili wyjrzał i zachęcony bezruchem nowo przybyłego, podszedł bliżej.
Ale to Marcin się pomylił. Nie sądzę, by miał dużo do czynienia z czternastolatkami, które całe świadome życie spędziły tylko z matką. Nie mógł wiedzieć, jak dalece Pola czuła się władczynią, czy może raczej właścicielką mojego życia. Znałam ją jak zły szeląg. To jedno szybkie spojrzenie, które Marcinowi wydało się zdawkowe, było jak skaner, błyskawiczny test zakończony natychmiastową oceną skali zagrożenia. Zagrożenia dla jej jedynowładztwa.
Po powrocie Poli z wycieczki rozmawiałyśmy o tym, co się nam obu przydarzyło przez ten długi, dziwny weekend. Powiedziałam jej wówczas oględnie, że jubileusz szkoły okazał się dużo ciekawszy niż się spodziewałam i że spotkałam kogoś, kogo nie widziałam wiele lat. To nie było kłamstwo, raczej próba dawkowania prawdy.
Wracałam do Olsztyna z dużym zamętem w głowie, bo kiedy skończył się tamten wieczór i nastał nowy dzień, wcale nie byłam już taka pewna, czy jestem gotowa zaryzykować swój bezpieczny święty spokój. Właściwie dopiero teraz, widząc Marcina wysiadającego z pociągu, poczułam cień nadziei, że może jednak…
W tamtej rozmowie nawet nie próbowałam przebić rewelacji mojej córki. Po raz kolejny wyszła zwycięsko z konfliktu, czy raczej intrygi namotanej przez królową jej klasy, niejaką Gosię. Seria spięć i konfrontacji ciągnęła się od początku gimnazjum. Kolejny raz pocieszałam ją, że już za dwa lata upiorna Barbie o usposobieniu Stalina tak jak Stalin przejdzie do historii.
Z punktu widzenia Poli brzmiało to mało przekonująco.
Na szczęście klasowe hierarchijki i szkoła jako taka to był margines jej życia. Pola nie miała żadnych ambicji naukowych. Wystarczała jej muzyka. Nie – muzyka była całym jej światem. Od roku chodziła do prywatnej szkoły muzyki jazzowej (nie wiem, czy nie była tam najmłodsza), od pięciu lat grała na gitarze. Jej marzeniem było życie wypełnione graniem i śpiewem. Co mogłam mieć przeciwko temu? Sama marzyłam kiedyś o takim życiu, tylko w przeciwieństwie do swojej córki nie byłam obdarzona słuchem absolutnym.
Następnego dnia miał się odbyć koncert, na którym Pola miała po raz pierwszy wystąpić solo. Od miesiąca wszystkie popołudnia spędzała na próbach z trojgiem kolegów towarzyszących jej na instrumentach. Kiedy powiedziałam, że przyjeżdża do nas mój przyjaciel z liceum, którego spotkałam na jubileuszu szkoły, odparła:
– Nie ma sprawy. Najwyżej pójdzie z tobą na koncert.
Ale to miało być jutro. Tymczasem był późny wieczór. Pola umknęła do siebie, zaraz potem zgasiła lampkę przy łóżku i zamknęła drzwi z maskującą szybą. Staliśmy z Marcinem w kuchni i przyglądaliśmy się sobie przez całą długość stołu. W końcu podszedł, objął mnie mocno i pocałował, a ja znowu pomyślałam: „Nareszcie”.
Oniemiała ze zdumienia Figa podbiegła do nas i wspięła się do moich kolan.
Żadnych trójkątów – mruknął Marcin, przyciągając mnie bliżej okna.
Nie miała okazji widzieć swojej pani w takiej sytuacji – wyjaśniłam.
To niech się przyzwyczaja.
Zaczęliśmy rozmawiać. O nas. Trochę o Helen, trochę o Andrzeju i jego dziwnej śmierci. W którymś momencie pojawił się gin lubuski z tonikiem. Może przez ten gin, a może dlatego, że w końcu do tego dojrzałam, w każdym razie opowiedziałam mu co nieco o małżeństwie z człowiekiem, który nie odróżniał fikcji od prawdy. Nie wiem, czyja historia była smutniejsza. Było jednak oczywiste, że oboje nieźle dostaliśmy w kość.
Potem zapaliłam świece. Wypełniły cały dom zapachem lawendy. Świat stanął w miejscu. Zapomniałam, kim jestem, nie zastanawiałam się, co robię, liczyła się tylko ta chwila. Reszta jest historią. Naszą historią…
Wstaliśmy krótko po szóstej, żeby nie krępować Poli, która wybierała się do szkoły, widokiem faceta w łóżku matki. Kiedy weszła, a właściwie jak co rano wczołgała się do kuchni, Marcin wygłaszał właśnie pean na cześć sera morskiego.
Ja też poproszę – zadysponowała, zaspana, ale z minuty na minutę coraz bystrzej popatrująca na Marcina, który siedział naprzeciw niej z nieodgadniona miną.
Wybierzesz się ze mną po południu na koncert Poli? – zapytałam.
A jestem zaproszony?
Ja pana zapraszam – powiedziała moja córka.
Był zaskoczony, a ja specjalnie zapytałam przy niej. Ale jeśli coś, co się między nami działo, było prawdą, musiał się jak najszybciej dowiedzieć, że ma dwie osoby do pokochania. Zdawałam sobie sprawę, jakie to trudne – byli przed nim tacy, których to przerosło już w przedbiegach – ale stanowiło mój jedyny warunek, nie do przeskoczenia ani obejścia.
– Dziękuję – odparł ostrożnie. – A czy mogę mieć do ciebie prośbę?
Pola przerwała krojenie sera.
Prośbę? – mruknęła nieufnie.
Czy możesz mi mówić po imieniu?
Dobrze, a jak panu na imię?
– Marcin.
Dziecko pokiwało głową i w zamyśleniu przeżuło kanapkę. Po chwili z westchnieniem opuściło kuchnię i z przedpokoju dobiegły nas odgłosy świadczące o tym, że Figa doczekała się porannego spaceru. Porannego sprintu wokół bloku, dla ścisłości. Na spacer mogła liczyć tylko wtedy, gdy ja z nią wychodziłam. Obie lubiłyśmy się błąkać po wypieszczonych alejkach ogródków działkowych na skraju osiedla.
Przecież wczoraj się przedstawiłem – wymamrotał Marcin półgłosem.
Mówiłam ci, że nie prowadzi księgi moich gości. Jednym uchem wpuściła, drugim wypuściła.
Co to za koncert?
– Występ jej rocznika. Pola chodzi do szkoły muzycznej. Nie będzie bolało.
Szkoła muzyczna? Będą śpiewać „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie”?
Zobaczysz – odparłam wymijająco. Pola trzymała swoje przygotowania w takiej tajemnicy, że sama nie wiedziałam, co zaśpiewa. – Takie występy to jeden z uroków rodzicielstwa – zaśmiałam się.
– Wyobrażam sobie.
– Spokojnie, to szkoła muzyki jazzowej.
– Teraz to już naprawdę zaczynam się bać.
Przytuliłam go bez słowa.
Znowu trzasnęły drzwi wejściowe. Nie mówiłam? Sprint wokół bloku.
Mamo, mamy coś o fraszce? – spanikowana Pola w biegu zdejmowała kurtkę.
Zapomniałaś, gdzie stoi słownik? – odparłam.
Nie szybciej byłoby skopiować z Internetu? – włączył się Marcin.
A widzisz tu gdzieś komputer? – odpowiedziałam, chowając resztki śniadania.
Mogę jeszcze odrobinę sera? – Marcin przytrzymał mnie za rękę.
Proszę bardzo – mruknęłam z ulgą, bo wyglądało na to, że do południa będziemy się przerzucać pytaniami. Dziś miałam wolne w teatrze.
Tłum ludzi przelewał się między ciasną i duszną salką koncertową a ciasnym korytarzem, na którym ktoś pootwierał wszystkie okna. Dzieciaki poprzynosiły ciasta, na stolikach stały woda mineralna, soki. Po pierwszej części wszyscy z ulgą wylegli z sali, jedni wykonawcy przyjmowali gratulacje, inni osładzali sobie smak porażki, jak to na szkolnych koncertach.
Marcin nie odstępował mnie na krok. Nie, nie trzymał mnie w jakimś kurczowym czy nachalnym uścisku, po prostu stał lub siedział tuż obok. Nikogo tu nie znał i może nie było nic dziwnego w takim zachowaniu. Ale ja miałam jeszcze w pamięci długą noc jubileuszu szkoły, gdzie znał kupę ludzi i cały czas mnóstwo się wokół nas działo. Mimo to Marcin był przy mnie.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ja przywykłam do tego, że jeśli już w ogóle szłam gdzieś z moim byłym mężem (potem przez chwilę z kimś innym), to było oczywiste, że od pewnego momentu mężczyźni piją i rozmawiają albo w inny sposób zajmują się sobą, a kobiety idą do domu albo, nie wiem, robią, co chcą. A Marcin był cały czas obok i to było niezwykłe, że facet mi towarzyszy przez parę godzin w jednym miejscu, pośród ludzi, i nie szuka okazji, żeby z ulgą zniknąć.
Wróciliśmy do sali. Ze sceny uprzątnięto podesty dla chóru, ustawiono mikrofony, kilka krzeseł i perkusję. Prawą stronę wypełniał fortepian drzemiący dotąd za kulisami.
Pośród cichnącego z wolna szumu, z lewej strony wyszły cztery osoby: Pola w lnianej sukience, której brąz kontrastował z jej długimi jasnymi włosami, i jej kolega Maciek, oboje z gitarami, potem śmiesznie wysoki i chudy blondyn w okularach, który usiadł do perkusji, i dziewczynka w szerokich czerwonych spodniach, z wiolonczelą. Ktoś zaklaskał dla zachęty.
Sala czekała spokojnie, aż cała czwórka się usadowi, gitary i wiolonczela ostatni raz sprawdzą stopień zestrojenia. Na chwilę umilkły instrumenty i umilkli ludzie. Z tej ciszy wyłoniły się pierwsze gitarowe dźwięki, druga gitara weszła z linią melodyczną, odpowiedziała jej wiolonczela, Pola zaczęła śpiewać, a ja poczułam, że łzy lecą mi jak groch.
Śpiewała „Jak”, jedną z moich ukochanych piosenek Stachury.
Nie wiem, czy ten tekst – ciąg porównań z niejasną puentą – nadawał się dla czternastolatki, pewnie nie, ale melodia płynęła przez nią i z niej, jakby w tej właśnie chwili rodziła się w sercu mojej małej córeczki.
Zerknęłam na Marcina, który siedział bez ruchu i patrzył na Polę tak, jakby ją pierwszy raz zobaczył. Chwycił mnie za rękę, kiedy zaśpiewała:
Trzeba mieć czternaście lat i spokojnie śpiące jeszcze serce, by z taką żarliwością i oczywistością śpiewać:
Pola nie powtarzała po Stachurze ani po innych wykonawcach, chociaż setki razy słyszała stare trzeszczące nagrania, chropowaty, pełen dziwnych przydźwięków śpiew poety, mniej lub bardziej melodyjne interpretacje innych. Nie powtarzała po mnie, bo też i od lat nie śpiewałam swojego żelaznego repertuaru z czasów liceum. Znalazła zupełnie inny, własny klucz do tej prostej melodii.
Ja ją śpiewałam „od nuty do nuty”. Dla Poli ta sama odległość, którą ja pokonywałam jak schody – ze stopnia na stopień – była drogą, na której w każdej chwili może pojawić się coś nowego i zaskakującego. To był ten jej niesłychany dar – umiejętność wzbogacania bez udziwnień i manier, nasycania prostych dźwięków niezwykłymi modulacjami. Na tle mniej lub bardziej udanych popisów białych Murzynek jej naturalnie ustawiony głos działał jak otwarcie okna na słońce w dusznej, ciemnawej salce.
Dwie gitary powtórzyły za Polą „cudne manowce, cudne manowce”, wiolonczela wstrzymała swój śpiew, tylko perkusja rozsypała jeszcze w ciszy ostatnie dźwięki.
Brawa wybuchły i umilkły jak nożem uciął, gdy Pola znowu pochyliła się nad pudłem gitary.
– Ty też się tak zawsze pochylałaś, trochę w bok, wiesz? – szepnął Marcin. – Jakbyś czekała, nasłuchując, na następną melodię.
– Nie wiem, nigdy siebie nie widziałam…
Przerwałam, bo rozpoznałam kolejną piosenkę. Znaną, zgraną i pewnie już dawno na śmierć zatupaną po ogniskach i rajdach.
– Dla mojej mamy – rzuciła Pola do mikrofonu.
Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć,
Tęskność zawrotna przybliża nas.
Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet,
Cudnie spokrewnią się ciała nam.
Dziwnie brzmiał w tej sali tekst, który w każdej linijce balansował między liryczną prostotą a banałem. Widownia – w większości ludzie w moim wieku i starsi – znała go doskonale, już czułam, jak się szykują, by go rytmicznie zatłuc oklaskami, ale wtedy, gdy już wszyscy wiedzieli, co dalej, Pola… przerwała. Spojrzała znad gitary na ręce już gotowe do wyklaskiwania rytmu refrenu, odczekała, aż opadną, a potem spokojnie, czysto i wolniej, niż można się było spodziewać, zaśpiewała:
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
– Jest nadzwyczajna – szepnął Marcin.
Pokiwałam głową, ocierając łzy. Popatrzyłam na niego z dumą, choć zdawałam sobie sprawę, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, jak nie poddać się sali, umknąć przed przymusem zabawiania i „w rączki klaskania”.
Jeszcze zdążymy naszą miłością siebie zachwycić,
Siebie zachwycić i wszystko w krąg…
śpiewała moja córka, a ja czułam ciepło i szorstkość dłoni Marcina.
Nie jest za późno!
Nie jest za późno!
Po koncercie Pola chciała jeszcze zostać na ogólnoszkolnym dżemie, gdzie wszyscy grali i śpiewali ze wszystkimi. Rozumiałam ją, musieli coś zrobić z nagromadzoną adrenaliną i rezerwami energii. Ostatecznie, czemuż innemu służą nasze, aktorów, popremierówki.
– Jak jej stosunki z ojcem? – zapytał Marcin, kiedy ruszyliśmy spacerkiem w stronę centrum.
– Wspaniałe.
– Naprawdę? Są blisko?
– Myślę, że Pola jest jedyną osobą na świecie, o której można powiedzieć, że Grzesiek ją kocha – powiedziałam z przekonaniem.
Nie okłamuje jej? – drążył.
Oczywiście, że okłamuje. Ale ona go i tak kocha.
Ma do ciebie pretensje, że się z nim rozstałaś?
Nic mi o tym nie wiadomo. Przecież wie, że ojciec od lat ma inną żonę, a ja jestem sama.
Jak myślisz, liczy się z tym, że to się może zmienić?
Nie sądzę – roześmiałam się. – Jest przekonana, że jej towarzystwo w zupełności mi wystarcza.
Przeszliśmy pod Zamek, a potem w dół, do mostku na Łynie. Przez cały ten czas prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Myślałam o tym, jak szybko się skończy ten kilkudniowy sen. Marcin wracał do Stanów – trudno, żeby zrezygnował z pracy – ja za miesiąc kończyłam sezon i teoretycznie mogłabym do niego przyjechać. Ale tylko teoretycznie.
Chodziła mi po głowie scena ze „Złotego klucza”, jednej z najpiękniejszych baśni, jakie napisano dla teatru lalek: „Dlaczego ja, Duda, mam źle na świecie? – Bo nie przykręcasz”. Nie zamierzałam „przykręcać”, okłamywać Marcina ani samej siebie. Szczególnie samej siebie.
Nie tym razem.
Zawróciliśmy. Wstąpiliśmy do jednej z tych odpicowanych nowych kawiarenek w okolicy Zamku. Usiadłam i rozejrzałam się po sali, w paru miejscach dostrzegając znajomych.
– Kiedy będziesz mogła do mnie przyjechać? – usłyszałam Marcina.
Uśmiechnęłam się tylko.
– Kiedy? – powtórzył.
– Nigdy – powiedziałam. – Nie stać mnie na taką podróż.
– Ale ja nie pytam, czy cię stać – zniecierpliwił się. – To chyba oczywiste, że kupię ci bilet.
– Oczywiste? – podniosłam głos zaczepnie. – Nic mi o tym nie wiadomo.
Musieliśmy przerwać, bo podeszła kelnerka i Marcin zaczął składać jakieś niezwykle skomplikowane zamówienie. Ja milczałam – nie wiem, czemu poczułam się tak dotknięta jego propozycją. Dzisiaj myślę sobie, że łatwiej mi było wtedy okazać urazę niż bezbrzeżne zdziwienie tym, że ktokolwiek chce mi coś ułatwić.
– Nie chciałem cię obrazić – powiedział, kiedy dziewczyna odeszła do innego stolika.
– Nie obraziłeś, ja tylko…
Przepraszam, jeśli poczułaś się niezręcznie – przerwał mi. – Ale tak strasznie się boję, że za chwilę znikniesz, znowu… Po prostu bardzo chcę, żebyś do mnie przyjechała… żebyście obie przyjechały…
Nie stać mnie – powtórzyłam z uporem.
Ale mnie stać. I już – powiedział, biorąc mnie za rękę. – Porozmawiamy spokojnie i wszystko uzgodnimy.
Widziałam, jak Karolina, jedna z moich starszych koleżanek, omal nie wylała sobie latte na dekolt, bo usiłowała tak się wykręcić, by dojrzeć, kto siedzi ze mną przy stoliku.
– Tak. Uzgodnimy – mruknęłam.
Uzgodnimy, zapłacę, cóż za romantyczna konwersacja, pomyślałam kwaśno i w tym samym momencie szarpnęłam sobie cugle.
Naprawdę chciałabyś, żeby przespał się z tobą i zniknął w sinej dali? Tak byłoby lepiej? Tak jak zawsze?
Marcin chciał coś mi dać, coś mi ułatwić i było to dla mnie niepojęte. We wszystkich moich dotychczasowych związkach to ja się starałam, to ja dawałam, ułatwiałam, znajdowałam dojścia i wyjścia. Kiedy przestawałam stawać na głowie, związek zdychał i po raz kolejny okazywało się, że od początku jechał tylko na mojej energii.
To, co działo się teraz między nami, było zaledwie nadzieją, przeczuciem, że być może przydarzy nam się coś więcej niż parę miłych chwil. Nie było jeszcze mowy o związku, a ja już dostałam tyle, że nie umiałam tego spokojnie przyjąć. Nie ufałam darom, które miałyby przyjść ot, tak.
Szarzało, chociaż sroki na drzewach wokół bloku jeszcze nie zaczęły swoich porannych sprzeczek, kiedy obudziłam się z płytkiego snu. Otworzyłam oczy i napotkałam uważne spojrzenie Marcina. Nie wiem, czy w ogóle zasnął. Leżał z ręką pod głową i przyglądał mi się… Bez okularów. Ciekawe, jak długo.
Co jest? – zapytałam, przysuwając się bliżej.
Zaskoczyłaś mnie.
Ciekawe czym? Mam się bać?
Skądże – odnalazł moją dłoń i położył ją sobie na sercu. – Zaskoczyło mnie, że chciałaś ze mną spać.
Chciałam. To chyba nic złego – mruknęłam. – Można spać ze sobą i nawet się nie dotknąć.
Tak? – roześmiał się. – Ja z pewnością od początku myślałem o czymś innym.
Nie mogłam się nie roześmiać. Przewróciłam się na plecy.
– Nie wiedziałam, że to się stanie tak szybko – przyznałam.
– Bo to było tempo amerykańskie – zażartował.
Nie, pomyślałam, to było święto.
Tej nocy już nie zasnęliśmy. O wschodzie słońca dotarło do mnie, że nic mi się nie wydawało, nie uległam nastrojowi chwili, a może nawet pierwszy raz w życiu się nie pomyliłam.
Potem odprowadziłam Marcina na pierwszy poranny pociąg do Warszawy. W taksówce jadącej na dworzec dał mi czek, żebym miała czym opłacić wizę. Już bez gadania schowałam go po prostu do torebki, chociaż nadal nie mieściło mi się w głowie, że nagle wszystko stało się możliwe.
Już kiedyś byłam w takim stanie, w takim miejscu, w którym czułam, że wszystko się może zdarzyć. Ale tamto nie budziło euforii ani nadziei.
Dopiero po wyprowadzce Grzegorza zrozumiałam, jak dalece osobnym życiem żyliśmy i jak dalece był nieobecny w mojej codzienności, nie mówiąc już o codzienności naszej córki. Na szczęście Pola nie miała żadnego porównania i najdziwniejsze zachowania ojca przyjmowała ze spokojem właściwym tylko małym dzieciom. Uwielbiała Grześka.
Zostałam w ledwie oswojonym mieście z małym dzieckiem – obca i mało komu znajoma. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdyby nie to, że parę miesięcy później do Olsztyna zjechała Elka z mężem i trojgiem dzieci. Przynajmniej miałam się komu porządnie wypłakać.
Pola kończyła już karierę przedszkolną, kiedy pierwszy raz napomknęłam o rozwodzie. Byłam zmęczona comiesięcznym telefonowaniem do Wrocławia, zawsze w sprawie pieniędzy. Grzegorz, któremu po roku czekania na okazję udało się zatrudnić w teatrze dramatycznym, nie uchylał się od płacenia.
Bez większych sporów ustaliliśmy sumę, jakiej mogłam oczekiwać, ale za każdym razem musiałam poprosić, żeby on, po długiej litanii swoich problemów i niezaspokojonych potrzeb, na koniec zaznaczając, że odejmuje sobie od ust, łaskawie dał. Chciałam uregulować swoją sytuację i przynajmniej formalnie uniezależnić kwestie finansowe od jego widzimisię.
Była sobota, przed południem graliśmy „Jasia i Małgosię” dla dzieci z katolickiej szkoły podstawowej. Pamiętam, że w finale, podczas braw i ukłonów, na scenę wdrapała się któraś z nauczycielek i gromkim głosem oznajmiła:
– A dzieci, które kibicowały wilkowi, mają grzech, bo zdradziły Jasia i Małgosię.
Brawa umilkły jak nożem uciął i przez chwilę aktorzy stali się widzami żywego obrazu: pięćdziesiątka dzieci w kamień zamieniona. Kolega, który grał wilka, rewelacyjnie go grał, po prostu zdębiał. My też. Z tego wszystkiego zaczęliśmy bardzo głośno i trochę nieskładnie śpiewać jeszcze raz finałową piosenkę. Ale dzieci wybrały ewakuację do szatni.
To dopiero był teatr. A może nawet cyrk.
Na ogół w takie dni Pola szła do sąsiadów dwa piętra niżej. Starsi państwo, których dwie wnuczki wyjechały do Australii, zajmowali się nią, kiedy była taka potrzeba, z entuzjazmem i za symboliczne pieniądze. Byli naprawdę kochani. Pola nachodziła ich o dowolnych porach, a kiedy bywała na mnie zła, groziła, że przeprowadzi się do nich „na zawsze”. W tę sobotę jednakże moja córka została w domu z babcią – mama przyjechała poprzedniego dnia z jedną ze swoich rzadkich wizyt.
Skończyłam przedstawienie. Przy wejściu do garderoby zaczepiła mnie portierka, mówiąc, że moja matka dzwoniła z domu kilkanaście razy i mam jak najszybciej oddzwonić. Natychmiast pobiegłam z nią do dyżurki, ale najbujniejsza fantazja aktorki lalkowej nie przygotowała mnie na tę rozmowę:
– Czy możesz się zwolnić i natychmiast wrócić do domu?
– powiedziała moja matka bez wstępów, odebrawszy telefon.
– Już skończyłam. Co się stało? – zapytałam przerażona.
Przyjechał ojciec Grzegorza i brat – odpowiedziała krótko.
Mamo, Grzegorz jest sierotą i nie ma braci! – zawołałam, wyobrażając sobie dwóch bezwzględnych bandytów, których matka w niepojętym zaćmieniu umysłowym wpuściła do domu! Wypiją herbatę, zamordują ją z zimną krwią, a Polę sprzedadzą handlarzom żywym towarem.
Byłoby lepiej, gdybyś tu przyjechała – powiedziała moja matka i odłożyła słuchawkę.
Był koniec miesiąca, ale natychmiast wezwałam taksówkę, choć już w drodze żałowałam, że nie zadzwoniłam jeszcze na policję. Mimo woli zagapiłam się na licznik, zastanawiając się, z czego będę musiała zrezygnować w przyszłym tygodniu – dyscyplina samotnej matki działa bez względu na sytuację. Dotarłam na Orłowicza, przeleciałam jak wiatr cztery piętra bez windy i wpadłam do domu, spodziewając się najgorszego.
Matka otworzyła drzwi i bez słowa przepuściła mnie do kuchni, która w moim dwupokojowym mieszkaniu pełniła również rolę salonu. Obaj siedzący tyłem do wejścia mężczyźni zerwali się i ruszyli mnie powitać. Pola, która dotrzymywała im towarzystwa, pomachała mi rączką, ale minę miała dziwną. Znałam tę minę. Pojawiała się w sytuacjach, kiedy Pola nie wiedziała, co ma o czymś myśleć i czekała na moją reakcję, by się rozpogodzić albo nachmurzyć.
Cześć – uśmiechnęłam się do niej. – Czy mi się zdaje, czy już dawno nie przebierałaś Laury?
Ojej! – Zafrasowana Pola popędziła do swego mikroskopijnego pokoiku.
Rzut oka wystarczył, żeby rozwiały się wszelkie wątpliwości, choć sytuacja wydawała się rodem z kolumbijskiej telenoweli. Młodszy z mężczyzn wyglądał jak mocniejszą kreską narysowany Grzesiek z przyciemnionymi włosami. Starszy miał twarz inaczej ciosaną, ale jego sylwetka i włosy – ni to jasne, ni to siwe – powiedziały mi wszystko, czego potrzebowałam, choć nie od razu to do mnie dotarło.
Stanisław Trześniewski. – Starszy z mężczyzn chwycił moją dłoń i zaczął ciągnąć ją w górę, jak to się często zdarza ludziom jego pokolenia, nawykłym do całowania po rękach.
Tomek – rzucił drugi.
– Nie bardzo rozumiem… – zaczęłam – to znaczy, Daria Trześniewska – dodałam niezwykle inteligentnie i zamilkłam.
Nie wiem, jak długo stalibyśmy w potrójnym zakłopotaniu, gdyby nie moja matka, która postanowiła przyjąć na siebie rolę narratora tej obłędnej opowieści. Na całym świecie nie było chyba drugiej osoby, która w takiej sytuacji poinformowałaby po prostu:
– Pan Trześniewski przyjechał z Włodawy poznać Polę, no i ciebie oczywiście. Nie mógł zrobić tego wcześniej. Grzegorz powiedział mu sześć lat temu, że dziecko zmarło przy porodzie, a ty zwariowałaś i do końca życia pozostaniesz w zakładzie zamkniętym.
Czy wspominałam, że moja mama jest nauczycielką matematyki?
– I co się zmieniło? – zapytałam zaciekawiona, a może kompletnie ogłupiała.
Zapomniał, że to powiedział – oznajmiła matka rzeczowym tonem. – Przywiózł do domu kandydatkę na kolejną żonę, a rodzice wytłumaczyli mu, że raczej nie dostanie rozwodu, jeśli pierwsza jest w wariatkowie.
Rodzice? – szepnęłam, a może jęknęłam.
Żona, niestety, nie mogła przyjechać – wyjaśnił pospiesznie mój… hm, teść. – Nie najlepiej się czuje po tym wszystkim, potrzebuje trochę czasu, żeby się oswoić, sama pani rozumie.
Nie, nic z tego nie rozumiem – przerwałam mu. – To niemożliwe, ja byłam jego żoną. Przecież normalnie studiował, funkcjonował, pracował, byłam przy tym…
Sama nie wiem, czemu nagle zaczęłam bronić Grzesia Kłamczucha, z którym od dawna nie chciałam mieć nic wspólnego. Może dlatego, że jednak miałam… sześcioletnią dziewczynkę, która kochała swojego ojca.
– Nie wiedzieliśmy, że w ogóle poszedł na studia. Mówił nam w tajemnicy, że handluje kradzionym węglem z Ruskimi i zarabia jakieś kosmiczne pieniądze – wyjaśnił Tomek znużonym głosem.
Zaczęłam się śmiać. Grzesiek i kosmiczne pieniądze! Czułam, że jeszcze słowo, a ten śmiech przejdzie w szloch albo jakąś histerię.
– I co wy na to? – wydusiłam zaciekawiona.
– Matka, wiadomo, zamartwiała się – odezwał się ojciec Grześka – a ja nawet uwierzyłem. Miałem trochę pretensję, że nic nie zobaczyliśmy z tych kosmicznych pieniędzy.
– I przez tyle lat nikt tego nie sprawdził? Nikt go nie odwiedził, nie zainteresował się, czy przypadkiem nic mu nie grozi?
– Dorosły był – wyjaśnił. – Potem dostaliśmy wiadomość, żeby go nie szukać, bo ma kłopoty i musi jakiś czas się ukrywać. Przed UOP.
Gdzie niby? – zaśmiałam się. – W teatrze lalek?
W Puszczy Białowieskiej.
O Boże! – jęknęła mama.
– Aha – wychrypiałam, zastanawiając się, co powinnam powiedzieć albo zrobić.
Nie miałam pojęcia. Nie byłam bohaterką telenoweli. Nikt nie napisał kwestii, którą mogłabym teraz wygłosić, wykrzyczeć, wyjęczeć. Nie miałam siły myśleć. Dlatego odwróciłam się i weszłam do pokoiku Poli. Zamknęłam za sobą drzwi i powolutku osunęłam się po nich na podłogę.
Jak tam Laura? – zapytałam.
Szykuje królewskie szaty na spotkanie z dziadkiem i babcią drugą – wysapało dziecko, mocując się z mikroskopijnymi guziczkami w różowej kreacji balowej ulubionej lalki.
Było to obezwładniająco konkretne i jasne podsumowanie, choć z nas dwóch to Pola była małą księżniczką.
Ktoś szarpnął drzwiami, rozległo się energiczne pukanie. Na czworakach przesunęłam się bliżej Poli. Drzwi się otworzyły i weszła moja mama. Popatrzyła na nas z góry, parsknęła śmiechem. Zaskoczyła mnie, bo w kuchni wyglądała tak, jakby najwyższym wysiłkiem powstrzymywała histerię, szał, nie wiem co, coś gwałtownego i okropnego.
– Zamierzasz tu przesiedzieć sprawę? – zwróciła się do mnie. – Tak się nie da.
A co mam zrobić? – zapytałam. – Uściskać rodzinę męża, postawić flaszkę na stole i do rana opowiadać im historię swego życia?
Wyjdziesz stąd sama czy mam cię wyciągnąć za nogę?
A babcia odpowiada pytaniem na pytanie – zauważyło dziecko rezolutnie.
Podniosłam się z podłogi i posłusznie wyszłam do swoich gości.
Mam nadzieję, że powiedzieliście o wszystkim Jagodzie – wydusiłam, kiedy już jako tako pozbierałam myśli.
Bo ty nie masz czym się martwić – mruknęła mama.
Tak – odparł Tomek z ożywieniem. – Za jej namową podjął terapię.
To się leczy? – zdziwiłam się.
Ja tam nie wiem. To ona mówi, że Grzesiek kłamie, żeby się dowartościować, bo ma te, no…
Kompleksy – podpowiedziała uprzejmie moja matka, a ja spojrzałam na nią oczami jak spodki.
– No, kompleksy, właśnie. Cholera wie, może i tak.
Koń by się uśmiał, pomyślałam. Facet, który sprowadził mnie i moje poczucie własnej wartości do parteru, a może jeszcze niżej, będzie teraz pracował nad wzmocnieniem swojej samooceny, żeby mieć siłę zmierzyć się z prawdziwym sobą. A ja? Co mam zrobić ze sobą i swoim zmarnowanym życiem?
– Mamusiu – zawołała Pola, stając w drzwiach – jeszcze nic nie jadłam od drugiego śniadania! Ja chyba jestem chora!
Prawidłowa odpowiedź stała przede mną w czerwonych rajstopkach i granatowej sukience z osiedlowego lumpeksu.