38505.fb2 Kamie? W Sercu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Kamie? W Sercu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

„OPADŁY MGŁY”

czerwiec – grudzień 2001

1

Daszo najmilsza, nawet nie wiesz, jak wspaniale było mi z Tobą przez te kilka dni. Poczułem, że gdzieś we wszechświecie są dla mnie możliwe ład i uspokojenie, za którymi tęsknię. Trzeba było tylu lat…

Nie wierzyłem, że nasze drogi kiedyś jeszcze się zejdą. To, co się stało, przeszło moje oczekiwania.

Chce mi się żyć. Od dawna tak dobrze się nie czułem. Widzę światło w tunelu. Wierzę, że to nie błysk lusterka, co było moją młodzieńczą obsesją, skąd wiele pomyłek w życiu i wiele pesymizmu.

Jest mi trudno iść przez rozwód. Z każdym dniem wyczuwam w Helen coraz więcej gniewu. Ciągle wini mnie za to, co się z nią dzieje, za to, że nagle musi iść do pracy, że została sama. Nie taki był jej plan.

Były to dobre łata w moim życiu i jestem jej za nie wdzięczny. Mam, nadzieję, że jest coś, za co i ona jest mi wdzięczna. To, co się z nami stało, jest konsekwencją naszych wyborów: ona wybrała, że nie będzie mieć dzieci, ja wybrałem dzieci – nie ma tu miejsca na kompromis.

Nie mogę przez całe życie jej utrzymywać. Nie chcę, to się kłóci z moim poczuciem sprawiedliwości.

Piszę Ci o tym, byś spróbowała mnie zrozumieć.

Nie wiem, co się z nami stanie. Nie wiem, co każde z nas wybierze. Bardzo chcę być z Tobą, ale mogę tylko liczyć na to, że Ty też tego zechcesz. Bardzo tego pragnę, ale to nie jest ogień, który mogę w Tobie zapalić. Muszę poczekać, aż sam się zatli.

Będzie dobrze. Byleby wojny nie było, jak mówiła moja babcia.

Tęsknię,

Marcin

Dasza żyła jak Ostatni Mohikanin albo amisz. Nie miała i nie potrzebowała w domu komputera ani Internetu. Nie, nie głosiła w tym względzie jakichś teorii, po prostu uważała, że to obszar rzeczywistości, który jej w żaden sposób nie dotyczy. Była aktorką. Teatr lalek – jak każdy teatr – żyje wyłącznie chwilą, jest ulotny, jednorazowy i nieodwołalnie przemija w czasie rzeczywistym. Do budowania kolejnych ról Dasza potrzebowała swojego ciała i głosu, a nie wiadomości z internetowych serwisów. Jej pamiętnikiem (sam widziałem, choć nie zaglądałem, no, może trochę) był szary brulion z pozaginanymi w trójkąt stronami (jak w czwartej klasie). Pomysł pisania internetowego dziennika, do którego miałby zaglądać ktokolwiek poza nią, wydałby jej się ekshibicjonistyczną perwersją. Miała jedną pensję i jedno pustawe konto w oddziale PKO na swoim osiedlu. Do jego opróżniania wystarczała jej karta bankomatowa, a i ją traktowała z nieufnością.

Najdziwniejsze było jednak to, że jej córka żyła w tym samym mohikańskim stylu. Nie prowadziła bloga, nie tkwiła na Gadu – Gadu, nie robiła nic z tego, co dla wszystkich nastolatków znanych mi z widzenia i ze słyszenia stanowiło istotę i sens życia. To prawda, słuchała muzyki na odtwarzaczu kompaktowym, ale już informacji szukała w encyklopediach i słownikach, a jeśli czegoś nie mogła znaleźć w domu, szła do biblioteki. No i czytała książki, co samo w sobie było dla mnie zdumiewające.

Po tylu latach znowu zacząłem pisać listy. Uznałem, że bezpieczniej będzie na komputerze, od tak dawna nie pisałem odręcznie tekstów dłuższych niż lista zakupów… Sam się odzwyczaiłem od swoich bazgrołów i nie wyobrażałem sobie, by ktokolwiek poza mną miał cierpliwość je odszyfrowywać. Dziwnie było drukować jedną czy dwie kartki, wkładać je do koperty i jechać na pocztę. Potrafiłem pojechać na pocztę na lotnisku, jeśli okazywało się, że się spóźniłem i nie udało mi się dopaść listonosza. A te listy szły parę dni, nie całe tygodnie jak kiedyś. Niesamowite!

Czułem się jak neoluddysta, który odrzuca nowoczesność z jej formami komunikacji, co w połączeniu z moją pracą – zajmowałem się bezpieczeństwem informatycznym w dwudziestu co najmniej firmach – stanowiło mocno schizofreniczną mieszankę.

Więc listy, czekanie na listy i telefony – potem już codzienne. Nic innego się wtedy nie liczyło, tylko te listy i wydzwanianie. W życiu tyle nie rozmawiałem przez telefon, co wtedy.

Ciężko mi było się przełamać w tych rozmowach. Brakowało mi obrazu, nie czułem intymności, spotkania, dotyku, zapachu. Od lat używałem telefonu jako narzędzia biznesowego. Jeśli chciałem być bliżej kogoś, pisałem albo „fatygowałem się” osobiście. Ostatecznie mailowałem.

Daszo najcudniejsza, sobota rano, leniwa. Smutno, boleśnie. Ale żyję, piję herbatę, słucham muzyki, rozmawiam z Tobą. Wiem, że coś się kończy. I coś się zaczyna.

Cieszę się każdym telefonem do Ciebie i od Ciebie. Ciągle są takie nierealne, ciągle mnie zadziwiają. Mam wrażenie, ze Cię nie znam, tak mało o Tobie wiem. A z drugiej strony – jakbym Cię znał od wieków. Jak sobie z tym poradzić? Kim ja dla ciebie jestem? Jak to będzie? Jak to sobie wyobrażasz?

Myślę sobie, że nie muszę już nic nikomu w życiu udowadniać. Wiem, co mogę, wiem, że mogę wszystko. Ciągle siebie zaskakuję – czasami niezbyt pozytywnie. Ale żyję, jestem.

Śmierć Andrzeja w jakiś sposób przyspieszyła mój własny rozpad, depresję i beznadzieję. Dziś jest lepiej. Odkryłem przez to doświadczenie trochę więcej siebie, zrozumiałem też trochę innych ludzi. Nabrałem dystansu do problemów, ale też uświadomiłem sobie swój gniew i żal.

Żyję. On nie. Ja mogę coś zmienić. On nie. Ja cierpię. On nie. Jaki z tego rachunek?

Piszę Ci o tym, bo to ciągle kołacze się we mnie, ciągle boli. Czy wiesz, że nadal pisze do mnie i dzwoni jego ostatnia dziewczyna? Ma na imię Sara. To aż dziwne, że nadal chce się ze mną kontaktować…

Następna herbata. Za oknem zaleca się do mnie wierzba płacząca (chyba). Ludzie opalają się przy basenie. Nie znam tu nikogo. Wszyscy są jacyś strasznie profesjonalnie – obcy, zamknięci w sobie. Dużo tu pracowników Oracle'a, to taka wielka firma komputerowa. Mimo że do pracy mają piętnaście minut spacerkiem, jadą tam samochodami.

Upał. Całe szczęście, że wiatr od zatoki chłodzi.

Zycie bardzo dziwnie się układa.

Całuję cię tu i tam,

Marcin

PS Przesyłam oficjalny list, który możesz dołączyć do wniosku o wizę. Proszę Cię, zrób to przez biuro podróży. Nie ma sensu, byś jechała do Warszawy i stała w idiotycznych kolejkach.

Tymczasem w Polsce skończył się rok szkolny. Dasza i Pola wyjechały na wycieczkę do Włoch, która była nagrodą w jakimś lokalnym konkursie piosenki. Nie wiedziałem, co to za konkurs, kiedy go wygrały, nie miałem pojęcia, że gdziekolwiek poza domem śpiewają w duecie – i już cieszyłem się na chwilę, kiedy je w tym duecie usłyszę.

O niczym prawie nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko, jak układają się włosy Daszy na poduszce, jak odsuwa się ode mnie, by zasnąć, przyzwyczajona do samotnego spania. Wiedziałem, jaka dumna jest ze swojej córki. I jeszcze jedno wiedziałem – że tęsknię jak potępieniec.

Dasza nie miała i nie zamierzała kupować komórki, stanowczo twierdząc, że jeśli ktoś, tak jak ona, prowadzi życie konia w kieracie, to nie potrzebuje jeszcze smyczy. Długo ją namawiałem i uległa chyba tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność. Nie dało się ukryć, że z nas dwojga to ja nie wyobrażam sobie dnia bez rozmowy, a już o tym, że przez tydzień nie miałbym żadnych wiadomości od Daszy, wolałem nawet nie myśleć.

W końcu zdecydowała się po raz pierwszy w życiu wziąć pożyczkę w banku – minimalną, ale przejmowała się nią tak, jakby zapisywała duszę diabłu – i kupiła komórkę. Niestety, nie dopilnowałem, żeby przed wyjazdem do Włoch uruchomiła roaming.

I zaczęło się.

Ścigałem ją po całych Włoszech. Miałem szczegółowy plan wycieczki. Każdego wieczoru dzwoniłem do hotelu, w którym Dasza miała tego dnia nocować – wycieczka była autokarowa i mocno objazdowa. W żadnym z nich nikt nie mówił ani słowa po angielsku, choć każdy, kogo o to pytałem, ochoczo potwierdzał. Znalazłem tłumacza angielsko – włoskiego w necie, ciekawy programik, z którego wychodziły przekłady w rodzaju: „Ja kochać Frania, północ, majtki zdjąć”. W tym mniej więcej stylu zadzwoniłem do kolejnego hotelu. Pamiętam, jak dumny i blady powiedziałem to, co sobie pracowicie przygotowałem:

– Buona sera, potreste collegarli il vostro ospite Daria Trzesniewska?

Najpierw w słuchawce zapadła cisza, a potem usłyszałem długą, potoczystą i kompletnie niezrozumiałą – dla mnie, rzecz jasna – odpowiedź. Tak się skończyły złudzenia, że mogę się porozumieć po włosku za pomocą Internetu.

Miałem wtedy bardzo dużo pracy, ciągle podróżowałem po całym Zachodnim Wybrzeżu i do Azji. To była niezła logistyka i matematyka – w jakiej jestem strefie, która teraz jest we Włoszech – godzinami to wyliczałem, ale miałem tylko jeden cel: codziennie rozmawiać z Daszą. Nie było nic ważniejszego. Kiedy dzisiaj przypominam sobie tamten lipiec, jest dla mnie oczywiste, że to był kompletny amok i szaleństwo.

W końcu dziewczyny wróciły z Włoch, ale tylko przepakowały plecaki i pojechały z Elką i jej rodziną do Bączyna, tej magicznej wsi, o której Dasza powiedziała, że tak naprawdę to jest jej miejsce na ziemi i mogłaby tam zamieszkać, choćby w namiocie.

Znowu zaczęło się szaleństwo, bo w Bączynie telefon działał tylko dwa metry od domu i tylko w jednym miejscu na podwórzu. I przestawał działać, jak tylko Dasza przyłożyła słuchawkę do drugiego ucha.

Wstawałem rano z głową nabitą snami o Daszy. Żeby dojechać do pracy, musiałem codziennie przejeżdżać koło lotniska w San Jose. Za każdym razem z trudem się powstrzymywałem, żeby nie zjechać na prawo, na lotniskowy parking i nie wsiąść do samolotu do Daszy. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się mimo wszystko pracować, jakim sposobem udawało mi się przekonywać klientów do kupienia moich usług, skoro jedyne, czego chciałem, to dożywotnio sprzedać swoje usługi Daszy! Nie interesowała mnie już praca, kariera, awans. Chciałem tylko być z nią.

Moje życie stanęło na głowie i tak już stało do chwili, kiedy w środku nocy Dasza zadzwoniła z wiadomością, że w końcu dostała wizę. Wtedy też powiedziała, że Pola stanowczo nie chce z nią przyjechać. „Nie ciągnie mnie” – stwierdziła podobno. Mimo to Dasza szykowała się do wyjazdu.

Ale głos miała bardzo niepewny.

2

Pola załatwiła mnie odmownie.

– Nigdzie nie jadę – oświadczyła, przerywając mi w pół zdania.

– Dlaczego? – szczerze się zdziwiłam. – Nie chcesz zobaczyć San Francisco? Golden Gate, Alcatraz, Chinatown…

– Widziałam na filmach – mruknęła i widząc moją minę, dodała wielkodusznie: – Ale ty jedź, jak chcesz.

Córeczko, o co chodzi?

O nic. Po prostu mnie tam nie ciągnie. A ciebie tak – powiedziała z nieco złośliwym, ale chyba jednak w sumie ciepłym uśmieszkiem. Jak to Pola. Po czym dodała: – W sierpniu mam imieniny. Takie okazje spędza się wyłącznie z najbliższą rodziną.

Ja jestem twoją najbliższą rodziną.

Ale wolisz jechać do Stanów. Na szczęście mam jeszcze ojca – przypomniała mi spokojnie. Jak to Pola.

Och, ty mała żmijo, pomyślałam sobie. Żebyś wiedziała, że pojadę!

– W porządku – powiedziałam lekko – zaraz do niego zadzwonię.

Potrzebowałam trzygodzinnego spaceru z Figą, żeby odparować po tej rozmowie.

Trudno. Jeśli trzynaście imienin, czternaście urodzin i nie wiem ile świąt spędzonych w moim towarzystwie nagle przestało się liczyć, bo ośmielam się zrobić coś, co nie podoba się mojej córce – to trudno.

Jechałam do Warszawy na rozmowę w konsulacie z mieszanymi uczuciami. Dziwnym trafem siedziałam sama w przedziale. Otworzyłam wiekowy plecak, z którym podróżowałam wszędzie poza Olsztyn. Wyjęłam dwa niebieskie paszporty. Tak, z jakiegoś powodu chciałam też wyrobić wizę Poli. Może na przekór?

Pola z blond lokami wpatrzona dumnie i zimno w oczy fotografa. Pewnie się mocno speszył. Pola lubi to robić, o czym powiedziała mi kiedyś w chwili szczerości starszo – dziewczyńskiej. Już widać w niej kobietę, z całym aparatem czułości i wzgardy jednocześnie. Po kim ona to ma?

Popatrzyłam na siebie sprzed kilku lat. Dziwnie wychodzę na kolorowych zdjęciach – to za ciemna, to za jasna. Tylko włosy zawsze połyskują jednakowo. I jeszcze tamte wielkie okulary, w których od biedy można by rozpoznać odbicie fotografa. Po co był mi wtedy potrzebny paszport? Aha, na wyjazd do Francji z „Calineczką”. Przez moment poczułam to samo kopnięcie, podniecenie – to był mój pierwszy wyjazd na Zachód.

Jak będzie tym razem? Czy chcę tam pojechać? Nie byłam pewna. Ale chciałam zobaczyć Marcina, San Francisco, Marcina i jeszcze raz Marcina. Coś zaczęło się tlić między nami. Może będzie z tego ledwie płomyczek, a może ściana ognia.

Marcin, i ty chcesz mnie taką? „Łatwopalną”? Kto to śpiewał?

Trochę dziwnie się czułam, stojąc w długiej kolejce za bramą konsulatu. Wystraszona najróżniejszymi opowieściami, nastawiłam się na tkwienie w ogonku jak za dawnych, średnio dobrych czasów, ale już po dwudziestu minutach byłam przy drzwiach wejściowych. Pięć minut później, zrewidowana, pozbawiona telefonu i pilniczka do paznokci, szłam w dół schodami, na których unosił się intensywny, niby kwiatowy zapach środka czyszczącego, od którego chciało mi się kichać. Podeszłam do okienka, przygotowana w równym stopniu na zgodę, jak i odmowę. Po drugiej stronie czekał na mnie chłopak z pokaźną kolekcją identyfikatorów na szyi. „Colin jakiś tam”, przeczytałam.

– Dzień dobry pani – powiedział do mikrofonu, a ja zgłupiałam.

Był młody, bezwstydnie młody, ale przyglądał mi się z osobliwą mieszaniną pobłażliwości i uwagi, a zarazem chyba znudzenia, tyle że profesjonalnie ukrywanego. Spojrzał w dokumenty.

– Pani mieszka w Olsztynje, tak? Bardzo mnje się podoba. Pantomima teatr tam, zna pani, aktorzy, co nie słyszą.

Pokiwałam głową.

Pani jest aktorką.

Tak – bąknęłam.

Och, pani jest aktorką teatru lalek. Ja uwjelbiam Jim Henson. Czy pani wie, kto to jest?

Oczywiście – odetkałam się wreszcie – to twórca Muppetów.

Bo mój ojciec, on jest z Oakland, mieszkał kiedyś obok Mike Oznowicz na Broadway Terrace, wie pani, to ten ojciec Frank Oz, Miss Piggy?

Stałam, gapiąc się na niego jak na człowieka z kosmosu. Czy on mnie bierze za Miss Piggy?

A gdzie jest Pola Trzrzrzeesnewskaaa? Córka?

Tak, córka. Też chcę ją zabrać, ale jest teraz na obozie wędrownym w Bieszczadach.

Popatrzył na mnie, jakby oczekiwał dalszego ciągu. Nie było.

– Kto to jest Marcin Zalewski? Boyfriend? – zapytał, nawet nie wiedząc, w jakie grzęzawisko wdepnął.

Kolega z liceum. Spotkaliśmy się na zjeździe szkolnym kilka tygodni temu. Zaprosił mnie, bo jesteśmy przyjaciółmi. Nie, nie jest boyfriend. Zajmuje się bezpieczeństwem w Stanach.

Aha, security – powiedział i przez minutę klepał w klawiaturę. Może sprawdzał, czy Marcin Zalewski w ogóle istnieje. Chyba go znalazł.

To cjekawe. On napisał interesujący artykuł – rzucił, nie patrząc na mnie.

Artykuł? Możliwe. Jaki artykuł?

„Co ty w ogóle o nim wiesz? „ – zapytała mnie moja córka.

Więcej niż wiedziałam o twoim ojcu, kiedy za niego wychodziłam, dziecko, pomyślałam, ale faktycznie. Niewiele. Tylko to, co sam o sobie powiedział. No cóż…

– Good luck – wyrwał mnie z zamyślenia „Colin jakiś tam”.

Kiedy kurier przywiózł mi oba paszporty do domu, okazało się, że dał nam wizy na dziesięć lat. Po diabła na tyle?

Tymczasem nie chciałam czekać do wieczora. Zadzwoniłam do Marcina z automatu na Dworcu Centralnym.

Cześć. Dostałam wizę! – rzuciłam w słuchawkę, ledwie usłyszałam stłumione „hallo”.

Och, to fajnie – odpowiedział Marcin i zamilkł, a mnie zmroziło.

Przyjeżdżam sama – dodałam już mniej entuzjastycznie. – Pola nie dała się namówić.

Trudno – mruknął Marcin i znowu zamilkł.

– Ale cieszysz się, że przyjeżdżam? – zapytałam głupio, solidnie już wkurzona.

– Mhm – usłyszałam.

Cóż za euforia, pomyślałam wściekła.

Szybko zakończyłam rozmowę. A i karta też błyskawicznie się skończyła. Dopiero kiedy odwiesiłam słuchawkę, dotarło do mnie, że u niego jest jeszcze środek nocy i najzwyczajniej w świecie wyrwałam go ze snu.

Następnego dnia zadzwonił z wiadomością, że wysłał na moje konto pieniądze na przelot. Już nie dyskutowałam, tylko poszłam do tego samego biura podróży, które umawiało mnie na rozmowę w konsulacie, i zabukowałam bilet na sierpień.

Nie było już możliwości, żeby w tym terminie lecieć bezpośrednio do Stanów za mniejsze pieniądze, wszystko było wykupione. Po dwóch godzinach intensywnych kombinacji i niemniej intensywnego zaglądania mi w dekolt spocony praktykant biura podróży zaproponował mi lot z przesiadką w Zurychu. Zgodziłam się bez namysłu. Mnie tam bez różnicy. Wszystko wydawało mi się tak nierealne, że równie skwapliwie zgodziłabym się pewnie na przesiadki w Jekaterynburgu i w Pacanowie.

To był przedziwny czas. Pola pojechała na swój obóz wędrowny, teatr miał letnią przerwę, wycofałam się z wszystkich propozycji wakacyjnego chałturzenia. W teatrze patrzyli na mnie jak na wariatkę. Pies udawał, że mnie nie poznaje, kiedy wpadałam po niego do Elki, i siadał na tyłku już w bramie jej kamienicy, kiedy znowu chciałam go u niej zostawić. Gdzieś jeździłam, coś ustalałam, płaciłam prawdziwymi pieniędzmi, ale cały czas nie docierało do mnie, że to się dzieje naprawdę, że to mnie dotyczy. Ubezpieczenie od choroby? Proszę bardzo. Nowy plecak? A jakże. Przecież nie pojadę z tym, co pamięta… Nieważne. Nie miałam pojęcia, po co właściwie wybieram się do tych Stanów, wszystko szło siłą rozpędu, a ja z trudem nadążałam.

Niemal przed samym wyjazdem, na parę dni przed, w jednej z niezliczonych już wtedy rozmów telefonicznych Marcin powiedział znienacka:

– Tylko proszę cię, nie zadzwoń przypadkiem do Helen, że przyjeżdżasz.

Przez chwilę myślałam, że to dowcip.

– Już dzwonię, tylko skończę z tobą – rzuciłam i w tym momencie zorientowałam się, że to było na poważnie.

Wiele lat temu poznałam jego żonę podczas klasowego spotkania w Horteksie. Siedziała z nami bite trzy godziny, nawet nie próbując ukryć znudzenia. To chyba trochę za mało, żeby uznać ją za moją kumpelę w Ameryce?

Nic nie rozumiałam, a właściwie… wszystko było jasne.

– Wiesz co, w takim razie ja nie przyjadę – powiedziałam już innym tonem. – Nie mam zamiaru spotykać się z tobą po kryjomu. Ja niczego złego nie robię. Pieprzę to.

Czułam, jak moje słowa biegną po transatlantyckim kablu, docierają do celu i po chwili tą samą drogą doszło do mnie głuche:

– No trudno. Ale zastanów się nad tym jeszcze, proszę.

I już. Po balu.

Nie wiem, czego się spodziewałam. Że będzie mnie przekonywał, prosił, błagał? Tak, chyba tak. Naindyczyłam się po swojemu, nadęłam korale, żeby zaprezentować swoją urazę, a on potraktował moje słowa jak komunikat dorosłej osoby, przyjął do wiadomości i poprosił, żebym się jeszcze zastanowiła. Dzisiaj jest to dla mnie jasne, ale wtedy rozryczałam się jak dziecko i nie wiedziałam, co dalej. W myślach wyzwałam go od ostatnich chamów. Też na „ch”.

Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłam po prostu powiedzieć Marcinowi, jakie to dla mnie dziwne i przykre słyszeć, że mam do niego przyjechać w tajemnicy i kryć się po kątach.

W moim domu rodzinnym i tym małżeńskim nie prowadziło się rozmów, w których człowiek wyjawiałby swoje obawy, chęci, uczucia. Po prostu nie. W szczególności dotyczyło to uczuć negatywnych: przykrości, zawodu, choć euforyczne wybuchy radości albo entuzjazmu były równie niemile widziane i szybko gaszone.

Nic dziwnego, że znałam tylko jeden rodzaj reakcji w sytuacjach, kiedy coś szło nie tak, ktoś mnie rozczarowywał albo niemile zaskoczył. Była to niema, ale zawsze głęboka i bolesna uraza. Wymownie milcząca! W tej kategorii mogłam konkurować tylko ze swoją matką. Nikt nigdy nie nauczył jej, a tym samym mnie, że w chwili spięcia, kiedy jest przykro i źle, można po prostu o tym powiedzieć. Że rozmówca wcale nie musi zdawać sobie sprawy z tego, co czuje ta druga osoba. Jedyne, co obie umiałyśmy robić doskonale, bez zarzutu i na sto procent, to rzucić szybką, ostrą i nieodwołalną ripostę, a potem wyjść, rozłączyć się i odciąć. „Co się stało?”. – „Nic!”. Drzwi zamknięte, klucz połknięty!

Wściekła na Marcina, ale i niespecjalnie zadowolona z siebie, poszłam do Elki. Przez cały lipiec pracowała w letniej szkole języka polskiego dla cudzoziemców. Reszta jej rodziny szalała po Jeziorze Rajgrodzkim i okolicach. Moja przyjaciółka królowała samotnie w czteropokojowym mieszkaniu w kamienicy na Mickiewicza, gdzie nawet w stustopniowym upale panował przyjemny chłodek. Taki sam, tylko upiorny chłodek panował tam w co zimniejsze dni poza sezonem grzewczym, bo w szale generalnego remontu mąż Elki polikwidował wszystkie piece. Ale teraz był lipiec i poczułam się, jakbym dotarła do oazy.

Jako się rzekło, nie umiałam mówić o swoich obawach ani uczuciach. Nic to, Elka była jedną z nielicznych osób, które nie potrzebowały moich wyznań, by się domyślić, co jest grane. Otworzyła drzwi i od razu zapytała:

Jakieś kłopoty?

Nie jadę do Marcina – oświadczyłam od progu. – Wody! A może wódy, nie wiem.

– Tak? – mruknęła Elka, zaganiając mnie do kuchni. – A co się stało?

To się stało, że mam do niego przyjechać w tajemnicy!

Przed kim?

Przed żoną.

Ty durna. To oczywiste – powiedziała Elka, odwracając się od szafki ze szklankami.

Trzymała ich tam ze sto, a może i więcej. Elka miała obsesję na punkcie szkła użytkowego: szklanki do ginu, kieliszki do wódki rosyjskiej, wody z cytryną, wody bez cytryny. Teraz podała mi szklankę strażacką, to znaczy musztardówkę sprzed dwudziestu paru lat.

– Co?

– Mówiłaś, że jeszcze się nie rozwiódł – przypomniała i popatrzyła na mnie. – To jasne, że nie chce się z tobą afiszować. Ja mam ci tłumaczyć dlaczego?

Dopiero w tym momencie uszła ze mnie cała nikomu niepotrzebna para. Kto jak kto, ale ja powinnam coś wiedzieć o afiszowaniu się przed rozwodem…

Ostatecznie to Grzegorz złożył pozew i oboje zgodziliśmy się na rozwód bez orzekania winy. Długo czekaliśmy na pierwszy termin, ale wiedzieliśmy, że rozprawa pojednawcza będzie czystą formalnością.

Mniej więcej miesiąc przed rozprawą wyjechałam na festiwal teatrów lalek do Bielska – Białej. Robiłam to samo co wszyscy: grałam spektakle, oglądałam cudze przedstawienia, marzyłam o innym życiu i przesiadywałam całe noce w festiwalowym bufecie. Już pierwszego wieczoru zauważyłam szczupłego chłopaka o łagodnym spojrzeniu krótkowidza, który uśmiechał się do mnie za każdym razem, kiedy natrafiałam na niego wzrokiem. Był dobrze zapowiadającym się reżyserem z Ukrainy, śpiewał – wspaniale zresztą – we własnym, szczecińskim przedstawieniu baśni „Jak słońce o zachodzie wschodziło”.

Następnego dnia usiadł koło mnie na widowni i powiedział:

– Po całym świecie cię szukałem. Dobrze, że jesteś.

Wiem, jak to brzmi, mniej więcej tak jak: „Słońce o zachodzie wschodzi, a koguta podkuć trzeba”. Zapewne dzisiaj w takiej sytuacji uśmiechnęłabym się, postukała w czoło albo i nie, a potem szybko przesiadła gdzie indziej. Ale w tamtym czasie czułam się zmrożona, martwa i pusta. Jak kania dżdżu potrzebowałam akceptacji, zachwytu i zrozumienia, choćby iluzorycznego. Nie wiem, jakim cudem pozostałam tak łatwowierna, ale tylko tym mogę dziś wytłumaczyć tamtą historię.

Zaczęliśmy rozmawiać. Trwało to z przerwami przez następną dobę.

Nazywał się Petro Wołoszenko. Urodził się w Berdyczowie w tym samym miesiącu co ja, ale dziesięć lat później. Byłam tak oczarowana jego bezpośredniością i tym, co mi mówił, tak urzeczona zachwytem w jego oczach, że nie widziałam spojrzeń swoich kolegów z teatru, a tym bardziej, niestety, koleżanek. Młodszych koleżanek.

Dwa tygodnie później Petro zjawił się u mnie w Olsztynie na Nagórkach. Miał tylko jeden dzień i wykorzystaliśmy ten czas solennie. Pola była wówczas w Brennej z moją mamą. Na szczęście. Byłam tak zaślepiona, że rankiem po nocy, podczas której nie dane mi było zmrużyć oka, pozwoliłam mu odprowadzić się do pracy. Świat był pięknie młody, choć nieco zmęczony. Szłam na przystanek, skacząc po górach.

Petro bez trudu nakłonił mnie jeszcze na spacer po parku na tyłach teatru. Długo całowaliśmy się na kamiennych schodkach i tylko jawność poranka uchroniła nas przed czymś więcej. Na tej zbożnej czynności zastała nas Marzena. Wiedziałam, że codziennie rano odprowadza syna do szkoły, którą miałam teraz za plecami, ale poczułam się tak, jakbym ducha zobaczyła. Ona też.

Petro przywitał się i pożegnał, po czym odszedł w kierunku dworca. Miał jeszcze godzinę do pociągu. Obie patrzyłyśmy za nim dłuższą chwilę. W szarym swetrze i przydługich dżinsach, z płóciennym plecakiem, szedł tak, jakby tańczył.

– Świetny facet – powiedziała Marzena. – Szkoda tylko, że żonaty od trzech miesięcy.

To się nazywa: pisz do mnie na Berdyczów.

Jakimś cudem udało mi się zachować obojętny wyraz twarzy, choć miałam ochotę odwrócić się i runąć wprost do parkowej sadzawki. Zawsze lubiłam Marzenę i wiedziałam, że powiedziała mi to z czystej życzliwości – sama bym tak zrobiła na jej miejscu – ale w tamtej chwili myślałam, że przegryzę jej tętnicę.

Kilkanaście dni później szłam do sądu w towarzystwie Elki, która zgodziła się wystąpić jako mój świadek. Na schodach przed głównym wejściem zobaczyłam Grześka i jego kumpla Michała, o którym wiedziałam, że będzie jego świadkiem. Jak na ironię – Elka i Michał byli świadkami na naszym ślubie…

Być może rozważyłabym tę kwestię bardziej szczegółowo i na głos, gdybym podchodząc bliżej, nie dostrzegła, że obaj panowie stoją w towarzystwie Magdy i Moniki, naszych teatralnych papużek nierozłączek i, mówiąc szczerze, uroczych kombinatorek. Romansowały z moim mężem osobno – tak im się przynajmniej wydawało – jedna na wyjeździe do Torunia, druga tam i tu, w Olsztynie. A może obie naraz? W końcu, co ja wiem? Przez ten Toruń jakąś chwilę trochę się na siebie boczyły, ale w sądzie zjawiły się ramię w ramię.

– Wiem wszystko o tym ruskim ogierze. Dziewczyny zaświadczą – zakomunikował mój mąż na powitanie. – Wreszcie wypierzemy trochę twoich brudów.

Cały Grzesiek. Nowe rozdanie, nowa sytuacja, nowa prawda, nowe kłamstwa.

I cała ja. Roztrzęsiona jak galareta. Niezdolna zebrać myśli.

Myślałam, że nie wiem, umrę na miejscu, rozpłaczę się i rzucę mu do nóg, zacznę błagać o litość. Minęło tyle czasu od naszego rozstania, a ja znowu stałam upokorzona i drżąca – wszystko wróciło jak za naciśnięciem guzika. Gdzie ja, na Boga, miałam ten guzik? Jak to się stało, że człowiek, którego tak mało obchodziłam, zdołał mnie mimo wszystko tak dobrze poznać, że mógł go z marszu nacisnąć i… działało. Zawsze działało.

Stałam jak sparaliżowana. Ale tylko przez chwilę, bo zaraz potem usłyszałam z boku najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy śmiech. Elka śmiała się swobodnie, naturalnie i serdecznie, patrząc z niedowierzaniem na mojego bardzo pewnego siebie męża i jego przyboczne.

Nie rozśmieszaj mnie, bo zbrzydnę! – wykrztusiła w końcu. – Przyprowadziłeś, Grzesiek, byłe kochanki na rozprawę rozwodową? Czemu tylko dwie?

O czym ty mówisz? – obruszył się. Naprawdę.

O twoim dorobku pozamałżeńskim, Grzesiu – uśmiechnęła się Elka. – Imponującym.

Ocknęłam się wreszcie. Przyjrzałam mu się z zainteresowaniem i już niemal spokojnie powiedziałam:

– Powiesz, co chcesz, a ja powiem swoje.

Weszliśmy do środka.

Woźny czy protokolant wywołał nas, Elka przytrzymała mnie jeszcze za rękę.

– Spokojnie, Dasza, jakby co, ja nie mam kłopotów z pamięcią – powiedziała cicho.

Następna godzina wydawała mi się jedną z najdłuższych w moim dotychczasowym życiu.

Na szczęście, a może na ironię, rozwód jest procedurą wysoce sformalizowaną i powolną. Zanim doszło do zeznań świadków, zostałam wywołana do barierki i poproszona o, hm, ocenę swego związku małżeńskiego. Pouczona najpierw przez matkę, potem przez Elkę, by nie wchodzić w szczegóły wygłosiłam przygotowaną historyjkę o początkowej idylli, narastających z czasem konfliktach i rozbieżności celów życiowych. Były to same ogólniki, ani prawdy, ani kłamstwa, gładkie frazesy, jakimi można opisać każdy rozpadający się związek. Ale nawet to ledwie przechodziło mi przez gardło.

Pracowałam w teatrze. Byłam aktorką. Tylko że to był występ, przed którym nie mogłam walnąć głębszego dla zabicia tremy. Mówiłam o sobie, o swoim życiu. Ogólnikowy tekst i kłąb emocji pod beznamiętnymi sformułowaniami. Żadnej szansy na dystans. Ani na oklaski. Czteroosobowa publiczność przyglądała mi się z obojętnością, z jaką w normalnym życiu obserwuje się muchę spacerującą po szybie w upalny dzień.

Skończyłam. Teraz do barierki podszedł mój mąż, z miną człowieka udręczonego i pogrążonego w depresji. To było niesamowite. Od chwili, kiedy wstał, nagle zaczął się kurczyć, powłóczyć nogami. Ramiona w dopasowanej brązowej marynarce opadły, przygarbił się jak ktoś przygnieciony ciężarem ponad siły. Nawet spodnie, które kwadrans temu wyglądały normalnie, teraz wydawały się workowate i przydługie. Obraz nędzy i rozpaczy. Chyba nawet zbladł na zawołanie. Nie było śladu po tym pewnym swego samcu, z którym przed chwilą rozmawiałam na schodach. Już wiedziałam, w jakim monodramie postanowił zagrać. Wiedziałam też, jak dalece potrafi być wiarygodny.

Ktoś, kto nigdy nie mówi prawdy, potrafi kłamać z całego serca i z pełnym przekonaniem. Na dowolny temat.

Znowu poczułam, że wszystkie mięśnie tężeją mi ze strachu.

– Wysoki Sądzie – zaczął Grzegorz tonem nabrzmiałym boleścią, aż głos mu drżał – staję tu dziś upokorzony, by nie powiedzieć, złamany. Przez siedem łat znosiłem emocjonalny chłód mojej żony, jej obojętność i nielojalność.

Trudno powiedzieć, że się tego nie spodziewałam, ale mimo wszystko zatkało mnie. Ty wuju pieprzony!

Nie będę mówił, co było. Było, minęło. Nawet perspektywa rozprawy rozwodowej nie powstrzymała mojej żony od publicznego romansowania z przypadkowym amantem, człowiekiem młodszym od niej i żonatym. Ja nie wiem, co trzeba mieć zamiast serca… żeby na oczach dziecka…

Chwileczkę – przerwała mu sędzia tym samym tonem, jakim nieco wcześniej prosiła protokolanta o przymknięcie okna, bo trudno rozwodzić ludzi w huku młotów pneumatycznych. – Pan, składając pozew, wnosił o rozwód bez orzekania winy. Czy to oznacza, że zmienił pan zdanie?

– Słucham? – odezwał się Grzesiek, jak ktoś wybudzony z hipnozy albo ściągnięty za nogę z wyżyn natchnienia.

– Czy chce pan, aby sąd orzekał rozwód z winy żony?

Zamarłam.

– To znaczy ja… nie, nie chcę – odpowiedział mój mąż i odwracając się w moją stronę, dodał: – Nie będziemy mierzyć ani ważyć tej winy.

Cóż za łaska, pomyślałam.

Czy w takim razie ma pan coś jeszcze do powiedzenia? – zapytała sędzia.

Nie. Właściwie nie – odparł Grzegorz nieco stłumionym głosem.

Walczyły we mnie łzy i chichot, ale szczęśliwie nic już nie musiałam mówić. Mogłam dyskretnie zastosować sposób, jakiego aktorzy używają podczas przedstawienia, kiedy dopada ich atak śmiechu w scenie bohaterskiej albo serce rozdzierającej – kilka oddechów. Niewidocznych.

Moja twarz pozostała całkowicie bez wyrazu do końca zeznań świadków. Było ich tylko dwoje: Elka i Michał. W swoich zeznaniach oboje koncentrowali się raczej na naszym rodzicielstwie niż na ekscesach.

Po dwudziestu minutach przerwy sąd rozwiązał nasze małżeństwo bez orzekania winy.

Głos Elki przywołał mnie z dusznej sali sądowej do jej chłodnej kuchni.

– Dasza – powiedziała miękko – chcesz jechać do Stanów, to jedź, nie chcesz, to nie jedź. Tylko nie szukaj dziury w całym.

Ale ja nie wiem…

A myślisz, że Marcin wie?

Marcinie mój i nie mój, dziś znów jest święto – list od Ciebie. Nie ma tego, co na zewnątrz – jestem tylko ja i Twój list. I czytanie – jeden raz, drugi…

Pytasz, kim dla mnie jesteś. Jesteś kimś, komu chcę zaufać, przy kim mogłabym poczuć się bezpieczna. Trudno o tym pisać, bo to, co się nam zdarzyło, trwało tak krótko.

Wiem na pewno, że serce bije mi szybciej, kiedy z Tobą rozmawiam, wiem, że dzięki Tobie znów czuję, tęsknię i czekam. Kiedyś powiedziałam Elce, że zazdroszczę jej tego, że po tylu latach małżeństwa nadal tęskni za swoim mężem, jeśli nie widzi go dłużej niż trzy dni. Tak dawno tego nie czułam – tęsknota za dzieckiem, które wyjeżdża na wakacyjny obóz, to jednak coś zupełnie innego.

Nie chcę sobie wyobrażać, jak będzie. Nigdy nie jest tak, jak sobie wyobrażamy. Wszystko zależy od nas, od tego, co wybierzemy. Wszystko jest możliwe. Trzeba tylko, jak Piotruś Pan, mieć piękne i cudowne myśli.

Nie muszę już pisać pamiętnika, bo o wszystkim, co czuję, mogę napisać Tobie.

Trzymam Cię za rękę,

Dasza

3

A jednak nie dane mi było zakończyć małżeństwa i pozostać kowbojem, co odwraca się i z pustymi rękami odjeżdża ku zachodzącemu słońcu. Niecały miesiąc po tym, jak wróciłem do Stanów, zadzwonił do mnie mój prawnik z prośbą o natychmiastowe spotkanie.

Byłem wtedy w Kolorado, ale znałem człowieka nie od wczoraj i wiedziałem, że nie ścigałby mnie bez potrzeby. Bez większego bólu skróciłem do minimum biznesowe spotkania i wróciłem następnego ranka. Prosto z lotniska pojechałem do kancelarii. Przyjął mnie, zaledwie recepcjonistka przekazała wiadomość, że jestem na dole. Trudno powiedzieć, czy był bardziej zażenowany, czy rozbawiony wieściami, jakie miał mi do przekazania. Ale dobrze, że nie czekał, aż wrócę z delegacji.

Wiedziałem już wcześniej, jak wygląda rozwód w Kalifornii. Wiedziałem, że Helen w majestacie prawa dostanie alimenty, których wysokość przyprawiłaby o zawał każdego rozwiedzionego bezdzietnego mężczyznę w mojej rodzinnej części świata. Miałem to gdzieś, chciałem zakończyć to małżeństwo na spokojnie i z pewną… dozą wielkoduszności. Ale kiedy prawnik poinformował, że moja leniwa jak kojot żona oprócz tego, co już ustaliliśmy, zażądała comiesięcznych alimentów na swoje dwa koty, moja wielkoduszność zgasła jak wypalona zapałka. Całkiem serio rozważałem morderstwo, porwanie, wysłanie w przestrzeń kosmiczną – w dowolnej kolejności. Pół dnia chodziłem wokół telefonu, siadałem na rękach, by nie zadzwonić do Helen i nie powiedzieć, co o niej myślę.

Kości zostały rzucone! A raczej koty. Na cztery łapy.

Chciałem w środku nocy dzwonić do Polski, ale w porę uświadomiłem sobie, że po tamtej stronie oceanu ludzie również wychodzą do pracy. Doczekałem do rana, żeby dodzwonić się do Białegostoku po południu. Długo nie mogłem się połączyć. Wreszcie dziecinny głos poinformował mnie, że mama jest na zebraniu. Odczekałem jeszcze półtorej godziny i w końcu usłyszałem w słuchawce nieco schrypnięte „słucham” siostry Maziuka.

Nie wiedziałem, jak ją zapytać, czy wie, co jej rodzice wyrabiali przy trumnie Andrzeja. Coś zacząłem wywodzić, ale mi przerwała.

Chodzi o te pamiątki Andrzeja po romansie z twoją żoną? – zapytała z brutalną precyzją.

Tak. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego…

– I co się zmieniło? – znowu mi przerwała.

Helen zażądała alimentów na koty – odpowiedziałem.

Ja pytam serio.

A ja serio odpowiadam. Chce, żebym jej płacił na utrzymanie kotów. Siedemset, kurwa, dolarów miesięcznie! – wyjaśniłem i w tej samej chwili dotarło do mnie, jak to brzmi po polsku i z tamtej perspektywy.

Sędzia sądu rodzinnego w Białymstoku Lilia Maziuk – Piekarska zapomniała języka w gębie.

– Nie wiem, co powiedzieć – przyznała. – To jakaś paranoja.

– Nie tutaj.

– Wiem. Oczywiście, że ci to prześlę. Zaraz się zorientuję, jak będzie najszybciej.

Już chciałem podziękować i zakończyć rozmowę, kiedy Lilka szybko dodała:

Następnym razem lepiej wybieraj. W każdym związku lepiej być tym, kto mniej kocha.

Postaram się – mruknąłem zaskoczony.

Postaraj się. I przyglądaj się uważnie. Może jest ktoś, kto na ciebie czeka, a ty nawet nie patrzysz w tę stronę.

Co masz na myśli? – zapytałem z amerykańska.

Co mam na myśli? – powtórzyła. – To, co ślepy by zauważył, Marcinku.

Ostatnie zdanie powiedziała ciszej i z jakąś taką… czułością, że zupełnie zbaraniałem. Marcinku?

Jąkając się nieco, zakończyłem rozmowę, ale nadal siedziałem bez ruchu, wsłuchując się w sygnał w słuchawce.

Niewiarygodne!

Więc ta jej agresja, ta jej niechęć i ciągłe przygadywanie, co ze mnie za facet…

To było nie to, co myślałem?

Fala samouwielbienia wezbrała i opadła. Słusznie mówił chyba Oscar Wilde: uczucia tych, których nigdy nie kochaliśmy, są nam doskonale obojętne.

Ale siostra Maziuka z całą pewnością nie czytała Oscara Wilde'a. Zresztą, co ja o niej wiem?

Grunt, że zgodziła się przesłać mi zawartość Andrzejowego pudełka, trumnika, jak to pieszczotliwie nazwałem. Nieważne, co sobie po tym obiecywała. A mogła coś sobie obiecywać, bo zainwestowała w przesyłkę „od drzwi do drzwi”.

Tym sposobem dwa dni później znowu zobaczyłem nieszczęsne pamiątki, które nieoczekiwanie i pewnie wbrew wszelkim intencjom Maziuka miały być dowodami w sprawie rozwodowej. Czułem się fatalnie.

Dobrze się stało, że wszystko to rozciągnęło się w czasie, bo po tych paru dniach przeszły mi co bardziej bojowe zapędy. Całkiem już spokojny zadzwoniłem do Helen. Odrzuciła połączenie, widząc mój numer na wyświetlaczu, ale byłem uparty. Zablokowałem identyfikację numeru i po godzinie zadzwoniłem jeszcze raz. Umówiliśmy się w barze tuż koło jej nowej pracy, wydawnictwa specjalizującego się w poradnikach.

Spóźniła się, ale nauczony doświadczeniem przyszedłem kwadrans później, niż było umówione, więc długo nie czekałem. W ciemnych spodniach i koszuli niebieskiej jak jej oczy, rozpiętej jak za dawnych czasów, wyglądała dużo lepiej niż wtedy, kiedy ostatni raz ją widziałem. Z trudem ukrywała zniecierpliwienie.

– No, co ci się znowu urodziło? – zażartowała na dobry początek. – Przytyłeś, Marcin. Chyba dobrze ci się powodzi, co?

Policzyłem do dziesięciu. Potem jeszcze raz. Uśmiech mi się przykleił jakoś tak półgębkiem i nie chciał zejść. I zamiast wściekłości czułem smutek.

– Zanim ci powiem, jak dobrze, chcę, żebyś ty mi powiedziała, co to znaczy. – Niedbale, jak Colombo, rzuciłem na stół żółtą kopertę pełną zdjęć, listów i złudzeń.

Helen bardzo powoli zabrała się do otwierania, patrząc mi w oczy i wietrząc podstęp. Miała rację, choć mnie już odeszła ochota na jakieś skomplikowane gry. Zauważyłem, że ma pomalowane paznokcie. Chyba pierwszy raz w życiu!

Dziewczyna przy stoliku obok zaklęła, jakby laptop, na którym pisała, zjadł właśnie powieść roku. Zapachniał podpiekany croissant. Poczułem, że jestem głodny i najchętniej bym stąd uciekł – do mojego świata. Tylko gdzie to jest?

– Skąd to masz? Wykradłeś? – zapytała Helen o wiele za głośno.

Dziewczyna przy laptopie podniosła głowę zaciekawiona.

– Helen, mam mało czasu. Po prostu mi powiedz…

Przerwałem, bo dotarło do mnie, że nie wiem, czego właściwie chciałem się dowiedzieć. Pamiętałem Helen z akademika, z naszych pierwszych lat, ale patrząc na nią teraz, uświadomiłem sobie, że nie łączy mnie z nią już nic poza wspomnieniami, wspólnym majątkiem i kotami. No tak, kotami!

Już miała coś powiedzieć, ale podniosłem rękę, żeby jej przerwać, a może zasłonić się przed tym, co mógłbym usłyszeć.

– Wiesz, nie – uprzedziłem ją. – Nie chcę wiedzieć dlaczego, dlaczego Andrzej, czy był tylko on. Nie. Chcę po prostu, żebyś wiedziała, że ja wiem.

Wyjąłem jej z ręki kopertę. Dziewczyna obok zrestartowała komputer i z uśmiechem kogoś, kto dostał drugą szansę, zabrała się do pisania. Pewnie o tej drugiej szansie. A może o mnie i Helen, która wyglądała, jakby miała zemdleć.

Chyba właśnie zdała sobie sprawę, jaką siłę rażenia będą miały te zmartwychwstałe świstki w rękach mojego adwokata. Trudno.

Odjeżdżałem stamtąd powoli, zupełnie jakbym nie chciał rozstawać się ze swoimi złudzeniami. Pomyliłem zjazd z autostrady, skręciłem w złą ulicę. Radio zagłuszało żal. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, by spojrzeć na mapę i sobie w oczy w lusterku. W odbiciu zobaczyłem wjazd na autostradę, widoczny nagle jak na dłoni. Zawróciłem i odjechałem w budzący się upalny wieczór.

Nie wiem, jak przebiegła jej rozmowa z adwokatką i dalsze negocjacje prawników. Mogę to sobie wyobrazić. Nieważne. Istotne było to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zostanę totalnie goły, tylko nieco skąpo odziany.

Helen próbowała jeszcze umawiać się ze mną, coś tłumaczyć i wyjaśniać, ale nie miałem chęci tego słuchać. Zostawiłem ją, razem z jej wersją całej prawdy i tylko prawdy.

Musiała w samotności pogodzić się z tym, że największy frajer świata nieodwołalnie zerwał się ze smyczy. Na pocieszenie zostały jej na smyczy dwa zapasione kocury!

Może jednak czasami bywam mściwy.

Spanikowałem i poprosiłem Daszę, by nie zawiadamiała mojej prawie – byłej – żony o swoim przyjeździe. Kretyn! Nie wiem, po jaką cholerę w ogóle poruszałem temat, chyba tylko dlatego, że działo się to pomiędzy spotkaniem z Helen a kolejną rozmową z adwokatem i byłem skoncentrowany na tamtej sprawie. Dasza powiedziała, że w takim razie nie przyjedzie i odłożyła słuchawkę. Ot, tak. Nie zdążyłem wyjaśnić, że chodzi o rozwód i moją, by tak rzec, pozycję przetargową.

Przez dwie doby nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Całe dwie doby. Koszmar! Nie chciałem dzwonić i naciskać, nie chciałem robić z siebie jeszcze większego idioty, niż zrobiłem, nie umiałem też powiedzieć sobie: trudno, najwyżej nie przyjedzie.

Z jednej strony nie wyobrażałem sobie, że wszystko miałoby się tak żałośnie zakończyć, z drugiej – czułem się dotknięty łatwością, z jaką przyszła jej ta rezygnacja. Nigdy nie byłem specjalnym optymistą i szczerze mówiąc, gdzieś tam w środku nie do końca wierzyłem, że Dasza rzeczywiście do mnie przyjedzie. Ale myślałem, że wysili się chociaż trochę i wymyśli jakiś istotny powód, nie wiem, losowy, życiowy czy jaki tam. Nie spodziewałem się, że skorzysta z pierwszego lepszego pretekstu. W ciągu jednej rozmowy, ba, dwóch zdań. Dała w pysk i poszła.

W nocy z niedzieli na poniedziałek, wzmocniony, czy raczej znieczulony ginem bez toniku, zadzwoniłem do Daszy. Rozmawialiśmy bite dwie godziny, to znaczy najpierw ja długo mówiłem, a potem po kawałku wyszarpałem z niej, o co właściwie chodzi. Nie było łatwo, ale Dasza też była już w innym miejscu. Nie od razu i z dużymi oporami powiedziała mi jednak, że rozumie, jak to jest w trakcie rozwodu i że zgadza się pozostać incognito.

– Zaryzykuję – powiedziała.

Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, jak dalece cały ten pomysł z przyjazdem jest improwizacją, opartą na moich dobrych chęciach i jej braku doświadczenia. Przyjrzałem się jej planowi podróży i włos mi się zjeżył. Zostało mi na tyle rozsądku, że nie zadzwoniłem ponownie i nie podzieliłem się z nią wszystkimi swoimi obawami i lękami. Ale niewiele brakowało.

Rozejrzałem się po chałupie i rzuciłem do sprzątania. Na kolanach, z nosem przy ziemi, zupełnie jakby Dasza na dzień dobry miała tu zjeść zupę z podłogi albo coś w tym stylu. Pamiętałem jej wysprzątane do białości olsztyńskie mieszkanie. Można było jeść zupę z podłogi nawet za tapczanem.

Wszystko, co się dało, poupychałem w szafach, byle domknąć. Kartony, które nadal królowały w salonie, spiętrzyłem w gustowną piramidkę w rogu. Gdybym miał serwetkę, pewnie zarzuciłbym ją artystycznie na czubek, dając tym samym dowód na to, że jestem nieodrodnym… pasierbem swojej macochy, wielbicielki kolorowych serwetek na stosie badziewia.

Wsiadłem do samochodu i pojechałem na zakupy. Nakupiłem jedzenia jak dla plutonu marines, tofu w trzydziestu odmianach i na dwadzieścia sposobów – na każdy dzień. Kupiłem też śmieszny gin w niedużej niebieskiej butelce z królową Wiktorią (spodobał mi się – sam nie wiem dlaczego) i pudełko prezerwatyw w różnych kolorach. I kształtach, ale to okazało się dopiero… w praniu. A tak, pranie też zrobiłem, a pościel kupiłem nową – taką cienką, bawełnianą – zero plastiku – lekko jakby błyszczącą i bardzo, bardzo błękitną. Wszystko zaplanowałem! Z wyjątkiem urlopu. Bo już nie miałem.

W sobotę wczesnym rankiem swojego czasu Dasza wsiadła do samolotu linii LOT lecącego do Zurychu. Wiedziałem, że nie dało się inaczej, ale wszystkie zęby mnie bolały na myśl o tym, co jej się może przydarzyć. Od razu przypomniało mi się, jak kilkanaście lat temu wyjeżdżałem z Polski do Helen samolotem LOT – u do Nowego Jorku. To był IŁ – 62M. Lewa strona dla palących, prawa dla niepalących. Albo odwrotnie. Piękny i jakże prosty pomysł. A, i jeszcze cukierki na rozluźnienie. Pełną garścią.

Nie wiedziałem, czy Dasza poradzi sobie z przesiadką w Zurychu. Miała na nią bardzo mało czasu. Nie chciałem zawracać jej głowy i prosić, żeby zadzwoniła po wylądowaniu w Szwajcarii. Nie miałem szans złapać jej komórką. Sam jej powiedziałem, żeby włożyła telefon do bagażu głównego, bo w tę stronę do niczego jej się nie przyda.

Próbowałem spokojnie czekać, pisać zaległy raport o tym, jak źle zabezpieczona jest wewnętrzna sieć komputerowa pewnej firmy telekomunikacyjnej. Jej zarząd dopiero ode mnie się dowiedział, że wyjście głównego węzła ich światłowodów znajduje się… na ulicy. Kable chroni jedynie metalowa płyta, dla ułatwienia oznaczona logo firmy. Każdy może ją podnieść i przeciąć światłowody byle nożyczkami. W innych okolicznościach rajcowałoby mnie to jak kryminał, ale cały czas popatrywałem na stronę, na której można było śledzić lot Swissairu z Zurychu do San Francisco. A kiedy trzy razy w ciągu pół godziny zajrzałem mimochodem do serwisu internetowego CNN, chcąc sprawdzić, czy nie ma informacji o katastrofie lub porwaniu samolotu, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli po prostu pojadę na lotnisko i tam będę siedzieć. Do oporu.

Żałowałem, że nie ma już starego terminalu, gdzie z góry, przez wielką szybę można było obserwować ludzi odbierających bagaże, jeszcze zanim przejdą przez customs. Nie wiem. co by to zmieniło, ale wydawało mi się, że ta godzina, dwie, no niech będzie – trzy, mnie zbawi.

Samolot wylądował, ale nie miałem pojęcia, czy Dasza nim przyleciała, dowiedziałem się tylko, że na pokładzie był komplet pasażerów.

Miotałem się przy wyjściu z odprawy jak ranny niedźwiedź. Każde otwarcie automatycznych drzwi witałem jak objawienie. I nagle ją zobaczyłem: w sukience do kolan, z wielkim plecakiem. Była strasznie zła.

4

Nie byłam zła, tylko zmęczona. To była moja, wstyd powiedzieć, pierwsza w życiu podróż samolotem. Na lotnisku w Zurychu musiałam zmienić terminal, co wyczerpało moją zdolność koncentracji niemal do zera. Próbowałam spać podczas lotu do San Francisco, ale przez większość czasu za moim fotelem trwała balanga bułgarskiej drużyny szczypiornistek. Potem obudziło się niemowlę w rzędzie przede mną. Jeszcze nad Europą udało mi się zgubić obie zatyczki do uszu. Czy w ogóle można spać w samolocie? Mimo to, wysiadając, byłam w niezłej formie – adrenalina zadziałała. Czekało mnie jeszcze zapowiadane wieścią gminną maglowanie przez Immigration.

Dziwny kraj, gdzie przyjezdnych wpuszcza się lub nie po wielogodzinnej podróży. Zupełnie tak, jakbym ja decydowała, czy chcę kogoś wpuścić do domu dopiero po tym, jak zadzwoni domofonem i wdrapie się na czwarte piętro.

Urzędniczka, w mundurze opiętym na kamizelce kuloodpornej jak na dziewiętnastowiecznym gorsecie, miała długie ciemne włosy spięte w koński ogon. I wielki pistolet na lewym biodrze. Najpierw zapytała, a potem jeszcze upewniała się ze trzy razy, czy aby na pewno nie chcę tu zostać, czy nie zamierzam tu wyjść za mąż, dlaczego mam taki mały bagaż, no i kim dla mnie jest Marcin Zalewski.

Nazywała się „Gonzalez”, tak przynajmniej głosiła tabliczka na jej prawej piersi. Wyjaśniłam, że Marcin to kolega ze szkoły i że będę u niego trzy tygodnie, bo we wrześniu zaczynam pracę. Pani Gonzalez przyglądała mi się długo i badawczo. Zapytała, czym się zajmuje mój „boyfriend”.

– To nie boyfriend, tylko friend. Zajmuje się security – odpowiedziałam, jak umiałam, klnąc w duchu, że nie podeszłam do faceta na drugim stanowisku.

Kim jest dla mnie ten Zalewski?

Gdybym to ja wiedziała…

Wstemplowała pozwolenie na pobyt do listopada. Chyba mi jednak nie uwierzyła.

Przeszłam przez ostatnie drzwi obok celnika z nie mniej imponującą giwerą i mimo tłumu pchającego się ze wszystkich stron do barierek, od razu go zobaczyłam. W jasnej marynarce, jasnych spodniach, stał taki jakiś wielki, obcy, a ja pomyślałam: „Boże, co ja tutaj robię!”.

– Naprawdę przyjechałaś – powiedział, gdy udało nam się wreszcie do siebie dopchać.

– Jeszcze w to nie wierzę – mruknęłam i była to szczera prawda.

Chwila była romantyczna, ale ja myślałam tylko o prysznicu po niemal dobie ochlapywania się w umywalkach samolotowych.

Wziął mój ciężki jak kamień plecak. Zachowywał się spokojniej, pewniej niż w Polsce, widać było, że jest u siebie, a może tak mi się tylko wydawało, bo ja z całą pewnością byłam w kraju nieznanym i dalekim.

Szliśmy korytarzami, jechaliśmy niekończącymi się ruchomymi schodami. Już myślałam, że wsiądziemy do pociągu, ale tylko minęliśmy wejście na peron w budowie.

Wyszliśmy na parking, pamiętam to uderzenie gorącego powietrza i zapach, jakiego nigdy wcześniej nie czułam. Zapach innego świata, zupełnie mi obcego, pełnego obcych dźwięków. Wiem, to był szum – samochodów, autokarów, klaksonów. Pachniało trochę spalinami, trochę oceanem, trochę upałem. A może wszystko mi się pomieszało i pamiętam tylko, jak pachniał Marcin.

Wsiedliśmy do samochodu, który wyglądał jak skrzyżowanie wielkiego żółwia z rozdeptaną biedronką. Marcin odpalił go nie ze stacyjki przy kierownicy, ale przy biegach! Jechaliśmy drogą równą jak stół, strasznie mocno trzymając się za ręce.

Poranek był pochmurny i nieco mglisty, co mnie zdziwiło. Byłam przekonana, że w Kalifornii słońce praży od świtu do nocy.

– Proponuję – odezwał się Marcin po chwili – żebyś się nie kładła, nie spała ani jakoś specjalnie odpoczywała, tylko spróbowała od razu wejść w tutejszy rytm.

– Jak uważasz.

Chyba żadne z nas nie kwapiło się do luźnej pogawędki.

Przez minutę dzwonił telefon Marcina. Nie odebrał go. Ani na chwilę nie wypuścił mojej ręki.

Czteropasmowa autostrada zwęziła się do swojskiej, choć nadal idealnie gładkiej jednopasmówki ciągnącej się wzdłuż dwóch prawie nieruchomych ścian sosnowego lasu. Te sosny i spowite mgłą góry na horyzoncie dodały mi nieco otuchy.

Zakręt, drugi, trzeci, nie wiem który. Jak w filmie.

Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy samochód skręcił i wjechał w osiedle dziwnych piętrowych domów. Wszystkie miały garaże w parterze i schody, po których wchodziło się na piętro do mieszkania. Przez te rzędy identycznych garażowych drzwi domy sprawiały wrażenie magazynów czy czegoś w tym rodzaju.

One są z drewna? – zdziwiłam się. – Te domy?

Tutaj nie ma innych – odparł Marcin. – Ceglane czy betonowe popękałyby już przy średnich wstrząsach.

No tak. Znalazłam się w miejscu, gdzie trzęsienia ziemi zdarzają się częściej niż śnieżyce. Ciągle się zdarzają! Co ja tutaj robię?

Mieszkanie Marcina okazało się sporym apartamentem z dwiema sypialniami i łazienkami.

– To jest łazienka dla ciebie – wskazał drzwi po prawej – tamta jest moja – wskazał drzwi w głębi.

I sobie tam poszedł! Ot, tak. Usłyszałam odgłos spuszczanej wody. Zupełnie tak samo jak u nas w Olsztynie.

Trudno. Byłam zmęczona i skołowana, może potrzebowałam dowolnego pretekstu, żeby wreszcie poczuć coś konkretnego w całym tym zamęcie. Dość, że z miejsca poczułam się odepchnięta. Totalnie.

Przyjechałam do niego na drugi koniec świata, grozi mi trzęsienie ziemi, a on nie chce dzielić ze mną łazienki? Jak to! Dlaczego?

Oczywiście, nawet na drugiej półkuli człowiek zawsze pozostaje sobą, dlatego nic nie powiedziałam, tylko poszłam zmyć urazę pod prysznicem. Nie udało się, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że wcale nie chodzi mi o tę całkiem miłą łazienkę. Ale o co mi chodzi, tego nie wiedziałam!

Wyszłam z łazienki, Marcin postawił na stole bajgle z czymś, co udawało twarożek i nazywało się tofutti. Spróbowałam dość nieufnie, ale okazało się zupełnie smaczne. Bardziej zdziwiły mnie monstrualne woreczki z herbatą do zaparzania.

Za oknem kołysały się wierzby, za wierzbami była autostrada, za nią zatoka San Francisco. Za zatoką był ocean, a za oceanem Rosja, dużo Rosji, no i po chwili Polska. Tak to sobie wykoncypowałam. Japonia i Białoruś mi tylko mignęły.

Zjadłam dwa bajgle przypieczone w tosterze – moje ciało nadal jeszcze odmierzało czas olsztyński i panowało w nim sierpniowe popołudnie, pora raczej obiadowa. Wszystko mi się pomieszało. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale czułam się mocno zdystansowana, zupełnie jakbym dotarła tu ciałem, a mój duch nie nadążał. W końcu nie wytrzymałam:

– Po co ja tutaj przyjechałam? – zapytałam, starając się, by nie zabrzmiało to bardzo zaczepnie.

Przez chwilę przyglądał mi się z uwagą.

– Może jestem egoistą – powiedział w końcu – ale chciałem, żebyś była przy mnie, blisko.

Ładnie to powiedział.

Po południu poszliśmy na spacer to piaszczystą, to kamienistą ścieżką wzdłuż zatoki.

Szłam przodem i myślałam sobie: to niemożliwe, niemożliwe, że tu jestem, niemożliwe to niebo i ta woda. Czułam się jak w dekoracjach, w scenicznym pejzażu, który ktoś rozmyślnie pomalował w jaskrawe kolory, żeby nawet widzowie w ostatnim rzędzie mogli dostrzec każdy szczegół. Nie umiałam tego porównać z niczym, co znałam. Nie mogłam stanąć i powiedzieć: „Na tym zakręcie jest zupełnie jak na Helu”, albo „takie trawy jak wokół jeziora w Dąbkach”, czułam po prostu, jakbym wpadła z głową w ten kalejdoskop barw, dźwięków i woni. Okropnie się czułam.

Marcin opowiedział mi o pudełku Andrzeja, zdjęciach i liście Helen.

– Upiorna historia – przyznałam – ale właściwie nie jestem tym zaskoczona.

Roześmiał się wcale nie wesoło.

– To może wiesz więcej niż ja, bo ja nie mogę tego powiedzieć. Byłem bardzo zaskoczony, delikatnie mówiąc.

– A ja nie – powtórzyłam, niezbyt przejęta i trochę wyczerpana z nadmiaru wrażeń. Było mi wszystko jedno. – Właściwie można to całkiem prosto wytłumaczyć.

Przysiadł na połówce betonowego kręgu, którą porosty zamieniły w naturalne siedzisko pośród kamieni i traw. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę szarą wiewiórkę uciekająca mu spod butów. Nie ma przecież szarych wiewiórek.

– Znałam Andrzeja od drugiej klasy podstawówki – przejechałam ręką po szorstkich porostach. – Nie wiem, kiedy wyście się poznali…

– W siódmej. Przyszedł do nas na jakieś zawody i zajął moje miejsce na trybunach w sali gimnastycznej. Powiedziałem mu, żeby spływał, a on mi na to, że to wolny kraj. Jak wolny, to bez zastanowienia dałem mu w ryj.

To chyba pierwszy raz, kiedy Maziuk oberwał i nie zatłukł z marszu tego, kto mu to zrobił.

Żartujesz sobie! To był niespotykanie spokojny człowiek.

No to znaliśmy dwóch różnych ludzi – odparłam. – Bo ten, którego ja znałam, do połowy podstawówki był postrachem Skorupskiej i okolic. Dziewczyny nadkładały drogi i wracały ze szkoły z nami Okopową, żeby nie spotkać Maziuka i jego kumpli. Połowa z nich kończyła podstawówkę już w poprawczaku.

Czyli co, kosmici go podmienili?

Obok nas przeszła para staruszków – nie starsi państwo, naprawdę staruszkowie – w identycznych szortach i białych koszulkach. Mężczyzna o ostrych, trochę ptasich rysach, z wysiłkiem stawiał lewą chudą nogę. Miał sportowe buty za kostkę ze sznurówkami zawiązanymi na podwójną kokardkę. Ciekawe, kto mu je wiązał? Czyżby ta przygarbiona szczupła kobieta o dłoniach z reumatycznymi zgrubieniami w stawach? Uśmiechnęli się do nas, a ona bąknęła przyjaźnie: „Hi, how are you?”. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Marcin jakby tego nie widział.

– No, nie wiem – pokręciłam głową, odprowadzając staruszków wzrokiem. – Ja chodziłam do równoległej, ale dużo lepszej klasy, nie interesowały mnie żule z Bojar. Mało nie padłam, jak go zobaczyłam na rozpoczęciu roku w liceum.

Zaraz, zaraz, oboje mówiliście, że jesteście kumplami z podstawówki.

Takie tam legendy – zaśmiałam się. – Długo się do niego przekonywałam. I powiem ci, że tak do końca przekonałam się dopiero wtedy, kiedy się zorientowałam, że to twój przyjaciel. Ktoś taki jak ty nie mógł się przyjaźnić z żulem.

Przez chwilę w milczeniu przyglądaliśmy się zabawie dwóch czarnych labradorów pławiących się w płytkiej wodzie. Towarzysząca im dziewczyna rzucała czerwoną piłeczkę, psy biegły łeb w łeb, ale już w wodzie zapominały o zabawce i zaczynały szaleńcze skoki. Podskakiwały na tylnych łapach, zderzały się, zupełnie jakby tańczyły w sobie tylko znanym rytmie. Dziewczyna ze śmiechem wyławiała piłeczkę, wychodziła na brzeg. Psy wybiegały za nią i wszystko zaczynało się od początku.

No, dobra – zaczął Marcin – mówiliśmy o…

Wiem – przerwałam mu. – Chodziło mi o to, że Andrzej przez całe życie chciał być taki jak ty. Nigdy mu się to tak do końca nie udawało, ale naśladował cię prawie we wszystkim. Pamiętasz to jego nałogowe czytanie przedwojennych gazet?

No pewnie.

Tak jakby chciał sobie stamtąd wyczytać jakieś ciekawsze korzenie, bo przecież wiadomo, że ojciec i matka przyjechali, czy może przyszli do Białegostoku za chlebem, gdzieś zza Zabłudowa. A ty miałeś dziadków z miasta.

Chyba jesteś wobec niego niesprawiedliwa.

A skąd! Mógł mieć za wzór któregoś z kryminalistów ze Skorupskiej, a wolał Marcina Zalewskiego, co pisał wiersze i cierpiał na nieistnienie.

Ładnie powiedziane – pokiwał głową. – Ale to nie tłumaczy, dlaczego musiał uwieść moją żonę.

Trochę tłumaczy. Poszedł do liceum tak jak ty, a nie do zawodówki jak koledzy z ulicy, pisał wiersze jak ty, czytał je na tych waszych wiosnach i jesieniach poetyckich, nie poszedł na studia do Warszawy, bo nie dałby rady finansowo, ale skończył je w Białymstoku, wyjechał do Stanów tak jak ty, a na koniec robił to samo i żył tak jak ty.

To znaczy żył z Helen?

Też. I tak jak ty zabawiał się jeżdżeniem durną drogą dla samobójców.

– A na koniec zagrał mi na nosie z zaświatów.

– Tak nie mów. To już była akcja jego rodziny.

Miejmy nadzieję – westchnął, nie do końca przekonany. – Bogu dzięki, że po drodze nie zakochał się w tobie jak ja.

A skąd ta pewność? – powiedziałam i od razu tego pożałowałam.

Po co to odgrzebywać? Po cholerę? Dla riposty?

Zbaraniał. Naprawdę. Po raz pierwszy od początku rozmowy dotarło do niego, że niczego nie wymyślam i może mówię o tym lekko, ale wcale nie żartuję.

– Maziuk się w tobie podkochiwał? Kiedy?

– Tak dokładnie to nie wiem. Może od zawsze? Ale na pewno wtedy, jak wróciłam z Warszawy i zdałam na lalki.

– Wiedziałaś o tym?

– Jak miałam nie wiedzieć! Sam mi powiedział.

– Ja chyba śnię – mruknął Marcin bardziej do siebie niż do mnie. – A ja mu się całymi dniami zwierzałem, po pijaku i na trzeźwo! I co ty na to?

– Nic. Przecież byłam zakochana w Grześku.

– Jakim cudem ja tego nie zauważyłem? Że Maziuk…

– Raz, bo byłeś w Warszawie, dwa, bo nie patrzyłeś na niego, tylko na mnie.

Próbowałam obrócić to wszystko w żart, ale Marcin był poruszony bardziej, niż chciał to okazać. Wstaliśmy i ruszyliśmy dalej. Objął mnie mocno. Przez chwilę było trochę niewygodnie, ale zaraz wyrównaliśmy krok i dalej szliśmy już przytuleni.

Wzdłuż zatoki ciągnie się linia wysokiego napięcia. Potężne słupy stoją w wodzie niedaleko od brzegu. Pośród metalowych elementów, na poręczach i kratownicach uwijają się tysiące ptaków. Nigdy jeszcze nie widziałam, by ptaki miały gniazda tak blisko siebie, jedno obok drugiego, jedno nad drugim. Jeśli jednak popatrzy się w drugą stronę – widać domy, zabudowania, stłoczone jedne nad drugimi. Widać ptaki naśladują tutaj ludzi.

Dziwne te ptasie osady prawie na drutach – powiedziałam.

Żebyś wiedziała. Nic im nie przeszkadza, ani buczenie, ani wyładowania.

Może w takim tłoku mniej to odczuwają.

Może – zaśmiał się. – W tłumie zwykle mniej się odczuwa.

I dlatego trzeba uciekać od tłumu.

Ale na pewno nie do Kalifornii.

Wracaliśmy najkrótszą drogą obok remizy strażackiej. Okno dyżurki było całkowicie odsłonięte i widać było strażaka siedzącego przed dużym ekranem, na którym rozgrywała się właśnie ostro pornograficzna scena. Tak miało być za każdym razem, kiedy wracaliśmy tamtędy znad zatoki. Ciekawe, czy mając tak ustalony repertuar, facet był w ogóle w stanie odebrać jakikolwiek telefon z informacją o pożarze.

Na kolację poszliśmy do Hot Tub. Marcin był przygaszony, ja już porządnie zmęczona. Makaron ze wszystkimi warzywami świata rósł mi w ustach.

Początkowo usiedliśmy przy stoliku naprzeciwko siebie, ale przy tarcie z truskawkami przesiadłam się do niego na szeroką wyściełaną ławkę. Próbowałam się trochę przytulić, ale odsunął się jak nie on.

– Przestań – mruknął. – Tu nie ma takiego zwyczaju.

Gdybym była mniej zmęczona, pewnie bym się obraziła.

Wróciliśmy do domu i poszliśmy spać jak stare małżeństwo.

Obudziłam się w środku nocy. W półśnie sięgnęłam ręką tam, gdzie zawsze, od tylu tygodni. Ale to nie było moje olsztyńskie łóżko. Tym razem znalazłam to, czego szukałam – Marcin leżał przy mnie z otwartymi oczami. Tęsknota strząsnęła ze mnie resztki snu, a on tylko na to czekał. Czekał, aż sama się obudzę i sama go odnajdę po drugiej stronie łóżka. Dalej było jak w całkiem młodym małżeństwie…

Następnego ranka pojechaliśmy do San Francisco. Marcin dał mi mapę i komórkę, którą można kontrolować elektrownię atomową (on to powiedział, ja nigdy bym czegoś takiego nie wymyśliła). W życiu jeszcze takiej nie widziałam, nie mówiąc o używaniu.

– Pozwiedzaj sobie – powiedział. – Ja muszę popracować parę godzin. Jakby co, to dzwoń.

Tego nie było w moim planie. O, nie! Mogłam chodzić i jeździć, ale z Marcinem. Nie sama! Poczułam się całkowicie sparaliżowana. Koniec. Dotąd tak, a odtąd nie.

Żeby było najprościej i żeby od razu nie zabłądzić, ruszyłam Market Street w stronę zatoki. Było dość wcześnie, ale już po godzinach porannego szczytu, więc ulice wydawały się nieco opustoszałe. Drapacze chmur zasłaniały słońce, było betonowo i trochę pustynnie. Przyglądałam się monumentalnym witrynom sklepów, których nazwy znałam z filmów, książek i kolorowych gazet przerzucanych w poczekalni u dentysty. Tuż obok jakiegoś paradnego wejścia budził się właśnie bezdomny, niespiesznie wyczołgując się z niegdyś żółtego śpiwora. Niemal dwumetrowy ochroniarz pobliskiego banku przyglądał mu się z nieruchomą twarzą. Ze sklepu spożywczego wyszedł czarny mężczyzna w śnieżnobiałym berecie, śpiewając na całe gardło. Nieźle śpiewał.

U wylotu ulicy zobaczyłam palmy i bulwar, ciągnący się wzdłuż zatoki. Przeszłam na drugą stronę szerokiej, ruchliwej jezdni i szybko usiadłam na ławce przy wejściu na przystań promów. Chciało mi się płakać. Wyjęłam notesik, bo wzięłam ze sobą notesik, który Pola kupiła mi na urodziny, i zapisałam: „Co ja tutaj robię? To jest tak, jakby poruszać się wśród dekoracji na scenie. Wszystko jest sztuczne i inne. Teraz rozumiem, dlaczego Marcin czuje się tu taki samotny. Cale szczęście, że to tylko trzy tygodnie i uciekać!”.

Przechodzący obok chłopak z psem zerknął w moją stronę i uśmiechnął się, ot, tak sobie. Gdyby mnie zagadnął, pewnie bym umarła na miejscu, ale chyba nie miał takiego zamiaru. Gdzie on idzie z tym psem? Przecież tu nie ma ani skrawka trawnika, wszystko łącznie z palmami jest starannie i równo zabetonowane.

Pomyślałam sobie, że jeśli rozłożę mapę, będę się może trochę mniej rzucała w oczy na tej ławce. Rzecz jasna, nikt poza chłopakiem z psem nie zwracał na mnie uwagi, to tylko ja wyobrażałam sobie, że ściągam spojrzenia jak lej po bombie, a może czarna dziura, bo mniej więcej tak się czułam pod tym błękitnym niebem, w oślepiającym słońcu.

Po dłuższej chwili obracania mapy i rzucania spłoszonych spojrzeń to na lewo, to na prawo, zorientowałam się wreszcie, że muszę iść w kierunku przeciwnym niż czerwieniejący z oddali Golden (jaki golden?) Gate. Ruszyłam Embarcadero i szłam bardzo, bardzo powoli, żeby mi to zajęło jak najwięcej czasu i żebym za daleko nie doszła.

Bulwar ciągnął się wzdłuż ulicy, samochody jechały sznurem, nawet nie bardzo szybko, ale właściwie nieprzerwanie. Wszystko dookoła było obce i dziwne, ale najdziwniejsi wydawali mi się ludzie, którzy uprawiali jogging wzdłuż ścieżki dla rowerów. Niemal wszyscy biegali ze słuchawkami na uszach, jakby muzyka mogła ich oddzielić od całego tego hałasu i smrodu spalin. Nie mogłam pojąć sensu takiej rozrywki. Patrzyłam z przerażeniem na biegających facetów z ogolonymi nogami.

Gdzie ja jestem?

Szłam dość długo, a wokół mnie zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. Raczej podążając za nimi, niż jakoś specjalnie o tym myśląc, skręciłam w stronę starego nabrzeża, najwyraźniej zamienionego w miniaturę dawnego San Francisco z wąskimi uliczkami i piętrowymi domami ze sklepem przy sklepie. Tłum zgęstniał do tego stopnia, że zaczęłam poruszać się w nieregularnej tyralierze, ósemką, dziesiątką, rząd za mną, rząd przede mną. Nie miałam ochoty ani na owoce morza na sto sposobów, ani na kawę, ani na włóczenie się po sklepach z pamiątkami.

Obróciłam się na pięcie i tą samą drogą chciałam wrócić do mojej ławki.

Tymczasem mgły opadły i słońce paliło już tak, jak się tego po nim spodziewałam. Na myśl o dwudziestu co najmniej minutach marszu rozprażonym, pozbawionym cienia bulwarem zrobiło mi się niedobrze. Przeszłam bohatersko na drugą stronę ulicy i ruszyłam zacienionym chodnikiem, czujnie popatrując na boki.

Mijając kolejny mur, usłyszałam muzykę i kobiecy głos, głęboki, melodyjny, lekko swingujący. Zajrzałam przez furtkę i poczułam się, jakbym odnalazła magiczne przejście do innego wymiaru.

Za szarym murem ukrywał się nieduży park z sadzawką, mostkiem, rozrośniętymi drzewami, kaskadą kolorowych krzewów i wypielęgnowanymi trawnikami. Siedzieli na nich i polegiwali ludzie w garniturach i dresach, starzy i młodzi. Na mostku rozłożył się zespół muzyczny z wielką, płomiennowłosą czarną wokalistką. Z boku, na trawie jakaś kobieta tańczyła w kółeczko z małą dziewczynką.

Usiadłam na ławce pod magnolią i uznałam, że jak na mnie dość turystyki na dzisiaj.

W przerwie koncertu wydobyłam z plecaczka cudo, z którego miałam zadzwonić do Marcina. Znowu miałam ochotę się rozpłakać i może bym się nawet rozpłakała, gdyby na końcu ławki nie przysiadła okrąglutka staruszka w granatowej bejsbolowej czapeczce. Usiadła, rzuciła mi przyjazne spojrzenie, jak oni wszyscy tutaj, zupełnie bez powodu, po czym z kieszeni baloniastych dżinsów wyciągnęła identyczną komórkę jak ta moja i po prostu zadzwoniła.

No nie, pomyślałam sobie, naprawdę jesteś głupsza od tej miłej babci? Tak! – zawołały chórem moje diabły. Nie! – odkrzyknęły anioły, a może odwrotnie, bo nadal przecież nie wiedziałam, jakie duchy przywiodły mnie do tego świata jak z obrazka. Wyszłam ze stuporu i po paru minutach prób i błędów dodzwoniłam się do Marcina.

– Czy już? – zapytałam.

Chyba niezupełnie, bo chwilę z kimś jeszcze szeptał, na coś się umawiał, po czym powiedział mi, że podjedzie za pół godziny.

Przez te pół godziny na krok nie ruszyłam się z mojej ławki.

Poszliśmy w stronę Golden Gate, Marcin chciał mi pokazać dzielnicę, którą odbudowano z ruin po ostatnim wielkim trzęsieniu ziemi.

– Chcesz powiedzieć, że one też są z drewna? – zapytałam, pokazując na stupiętrowe bankierskie twierdze.

– A skąd, są ze stali i szkła – odparł. – Tylko wszystkie mają fundamenty na specjalnych rolkach.

– I jak ziemia się trzęsie, to się kołyszą?

– Do pewnego stopnia.

No cóż, lepiej się zakołysać i wzburzyć, niż od razu złamać, czyż nie?

– Czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytałam w drodze powrotnej. Może ciut późno, ale do tej pory inne pytania wydawały mi się pilniejsze.

Marcin się roześmiał.

– Zapewniam zdrowy sen przedsiębiorcom, akcjonariuszom i prezesom dużych firm.

Nic mi to nie mówiło, musiałam chyba mimowolnie wzruszyć ramionami, bo już niepytany wyjaśnił:

Doradzam firmom, jak mogą zabezpieczyć swoje systemy komputerowe i bazy danych przed awariami, katastrofami i atakami z zewnątrz.

A któż by je atakował?

Każdy, kto chciałby wiedzieć, co w nich jest, a nie miał do tego uprawnień, każdy, kto chciałby się szybko wzbogacić, jeśli to systemy przepływu gotówki, a jest tego całkiem sporo. Większość naszych klientów to banki, korporacje, ale są też sklepy internetowe.

– I jak się atakuje taki sklep?

To proste. Można na przykład zablokować cały system lawiną pytań z kilku zewnętrznych serwerów – rozkręcał się z każdym słowem – choćby z Rosji albo z Korei Południowej, co sprawi, że system będzie odpowiadał tylko na te pytania, a nie na pytania klientów.

Jakie pytania?

Choćby o najnowszego Kinga czy Clancy'ego, jeśli to księgarnia internetowa. Przychodzi na przykład w ciągu minuty milion bezsensownych pytań, a normalny klient nie ma szansy wejść na stronę sklepu i zamówić tego Kinga, bo serwery są zapchane.

– I to jest kłopot?

– Tak, księgarnia nic nie zarabia, bo nie dostaje zamówień. Taki atak nazywa się „denial of service”. – Spojrzał na mnie. – No i wtedy się „prosi” o haracz.

Chyba nie wyglądałam na specjalnie przejętą.

Wieczorem znowu poszliśmy na spacer i wtedy doszło do poważnej kłótni.

Dasza, czy chciałabyś mieć dzieci? – zapytał Marcin ni stąd, ni zowąd.

Ja już mam dziecko – rzuciłam lekko.

– Szkoda – mruknął.

– Ja nie żałuję.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Marcin włożył ręce do kieszeni, wysunął się do przodu, zawrócił i stanął z boku, przodem do mnie. Słońce prześwitywało mu przez rękawy niebieskiej koszuli, okulary. Stał w aureoli zachodzącego słońca.

– Mówiłem ci, że szukam kogoś, kto chce mieć dzieci. Chcę być ojcem. To jedyny warunek, jaki stawiam. Jeśli nie, to ja szukam dalej.

Poczułam, że robi mi się gorąco. Słońce zaszło, wszystko we mnie opadło.

– Nie wydaje ci się, że próbujesz mną manipulować? – zapytałam bardzo spokojnie, choć czułam, że głos zaczyna mi się trząść. – W takim razie co będzie, jeśli ja nie będę już chciała mieć dzieci?

– Może nie będziemy mogli być razem – odpowiedział, patrząc na mnie z powagą.

Myślałam, że szlag mnie trafi na miejscu.

– Co to jest? Co ty sobie wyobrażasz?

– Dasza…

Ośmielasz się stawiać mi jakieś warunki? Za kogo ty się masz? – ruszyłam, nie oglądając się, w stronę domu. Jego cholernego domu!

Dasza… – próbował chwycić mnie za ramię.

– Daj mi spokój! – krzyknęłam. – Niczego od ciebie nie chcę, wyjeżdżam stąd!

– Nie krzycz. Porozmawiaj ze mną! – zawołał.

– Już z tobą porozmawiałam – rzuciłam przez ramię i przyspieszyłam kroku. – Nie zamierzam przyjmować żadnego ultimatum.

Wróciliśmy do domu. Marcin położył się w swojej sypialni. Ja opadłam zmęczona na kanapę.

Odeszliśmy dość daleko, zanim się pokłóciliśmy, więc ten szybki powrotny marsz w kamiennym milczeniu trwał dłuższą chwilę. Zdążyłam uspokoić się na tyle, by dotarło do mnie, że Marcin próbował być ze mną szczery, do bólu szczery. Nie stawiał mi żadnych warunków, tylko po prostu wyraźnie powiedział, czego chce. Nie, czego chce ode mnie – czego on chce.

Nie wiem, co uderzyło mnie bardziej – ta bolesna dla nas obojga szczerość czy odwaga, z jaką Marcin próbował jasno postawić sprawę. Nic w moich dotychczasowych doświadczeniach nie przygotowało mnie na sytuację, w której wchodzi się w nowy związek, uczciwie określając, czego się od niego oczekuje.

Byłam mocno poobijaną specjalistką od pchania się tam, gdzie mnie średnio potrzebowali, od rozpaczliwego czepiania się złudzeń, wbrew temu, co oczywiste dla wszystkich poza mną. Byłam ślepą i głuchą na wszystko poszukiwaczką kogoś, kto będzie chciał być ze mną, gotową wiele znieść, byleby chciał. Nigdy nie zdarzyło mi się naprawdę zastanowić, czego ja chcę. Wystarczyło, że on chciał – że wszyscy oni po kolei chcieli.

Musiałam mieć to wypisane na twarzy. Nawet Petro jakimś cudem mnie wyczuł, skoro dwa miesiące po spotkaniu w Olsztynie, które odbiło mi się czkawką w sądzie, zadzwonił do mnie jak gdyby nigdy nic.

Właściwie w jego zachowaniu nie było nic dziwnego. Naprawdę dziwne było to, że bez namysłu i z entuzjazmem zgodziłam się na kolejne spotkanie. Aż wstyd mi się dzisiaj przyznać, ale byłam wtedy głęboko przekonana, że Petro jest mężczyzną mojego życia. Żona – pryszcz; Szczecin – drobiazg; spotkania po kryjomu na jedną noc – sama radość. Przez prawie dwa lata! Żebym chociaż sama zakończyła ten związek z doskoku, ale nie. To Petro za którymś razem, żegnając się ze mną na olsztyńskim dworcu, powiedział, ot tak, znienacka:

– Żegnaj, Dasza. Już więcej nie przyjadę, ale tu – położył rękę na sercu – będziesz zawsze.

I tyle. Gdyby ktoś mnie dzisiaj zapytał, co w nim takiego widziałam, nie umiałabym odpowiedzieć. Ale wtedy długo jeszcze tęskniłam. Boleśnie.

Tak, oto ja, dumna Dasza, co nie przyjmuje żadnych warunków.

Koń by się uśmiał!

Dźwignęłam się z kanapy i zajrzałam do Marcina. Leżał tam, smutny i cnotliwy. Weszłam i przysiadłam na brzegu jego wielkiego łóżka. Też smutna.

Nie powiedziałam ci, że nie chcę mieć z tobą dziecka – szepnęłam.

Wiem.

To ciekawe, pomyślałam, bo ja uświadomiłam to sobie dopiero na kanapie.

Chyba się trochę nie zrozumieliśmy – mruknęłam.

Wiem.

– I tym się tak martwisz?

– Tak – westchnął. – Trudno się z tobą rozmawia.

Gdybym wtedy o tym wiedziała, być może próbowałabym mu wytłumaczyć, że należę do rozmówców specjalnej troski. W chwili napięcia słyszę to, co słyszę, a niekoniecznie to, co się do mnie mówi. Ale jeszcze nie miałam o tym pojęcia. Dlatego położyłam się przy nim niespecjalnie cnotliwie i powiedziałam:

– To nie rozmawiaj. Wszystkiego się nie da obgadać.

Na szczęście dalej nie musiałam mu już nic tłumaczyć. Mimo że nadal byliśmy dla siebie lądem nieznanym i niezbadanym, niektóre szlaki przetarliśmy już wystarczająco, by ruszyć dalej.

Byłam z innego światła i cienia, z innej rzeczywistości, z innych częstotliwości. Wpadłam w obcy świat bez żadnego oparcia w czymkolwiek znanym i oswojonym. Musiałam mierzyć się z własnymi i nie tylko własnymi zawirowaniami. Intensywność na trzysta procent.

Śmiałam się, kiedy na samym początku Marcin dał mi rower i zaproponował, żebym pojeździła po okolicy, kiedy on będzie w pracy – przez te trzy tygodnie miał wolne tylko w weekendy. Ot tak – wsiąść na rower i ruszyć przed siebie po nieznanej planecie! Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, jak zbawiennie działały na mnie te godziny pedałowania, coraz dalej i odważniej.

Redwood Shores położone jest na półwyspie, który można obejść lub objechać rowerem. Ścieżka biegnie jakieś pięć metrów od zatoki. Między bitym duktem a wodą nie ma plaży, tylko kamienisty pas porośnięty trawami we wszystkich odcieniach zieleni i brązu. I anyżem. Kiedy nie ma wiatru, zapach tego anyżu jest miejscami tak intensywny, że prawie nie czuć morza, wody, nic innego. No i te kilogramy mewich kup jak okiem sięgnąć.

Zarośla bliżej ścieżki o tej porze roku są już niemal całkowicie spalone słońcem. Gdzieniegdzie ścieżkę ocieniają drzewa, posadzone chyba kilka lat temu. Jest zupełnie płasko; woda olśniewająco błękitna, błękitne, błękitne, nieprawdziwe niebo, zupełnie przejrzysty daleki horyzont i podchodzące do lądowania samoloty. W tym pewnie i mój. Powrotny.

Zaczęłam się powoli zadomawiać u Marcina. Nauczyłam się obsługiwać jego zmywarkę z panelem do programowania rodem z laboratorium NASA. Podczas któregoś z jego wyjazdów rozpakowałam kartony zalegające w kącie salonu. Uporządkowałam książki. Zajęło mi to cały dzień, bo otwierając kolejne pudła, czułam się tak, jakbym odkrywała kolejne warstwy archeologiczne w amerykańskim życiu Marcina.

Najpierw kolorowe opasłe podręczniki dla informatyków, poradniki i materiały szkoleniowe dla administratorów baz danych, grubsze i chudsze broszury o bezpieczeństwie i niebezpieczeństwie. Pomiędzy nimi amerykańskie powieści autorów, o których w życiu nie słyszałam, i pojedyncze książki po polsku – może kupione w Polsce, może przesłane w prezencie.

A potem dotarłam do książek, które musiały wyjechać z Marcinem do Stanów – zapomniana seria „plus minus nieskończoność”, „Biblioteka Socjologiczna”, ale i powieści. Pstrokata sterta, a pod nią karton w całości wypełniony kolekcją prozy iberoamerykańskiej, która była naszą odtrutką na zgrzybiałą listę lektur szkolnych.

Znalazłam sporo poezji, cienkich tomików z tych zamierzchłych czasów, kiedy ludzie kupowali wiersze. Dotarłam do wydania Stachury w pamiętnych dżinsopodobnych okładkach. Spędziłam nad nim dobre trzy godziny w słoneczne kalifornijskie popołudnie. „Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet, cudnie spokrewnią się ciała nam”, zaśpiewało mi w głowie.

Tego potrzebowałam.

Następnego dnia poukładałam ubrania w szafie Marcina. Boże, jaki tam był bałagan, wszystko ze wszystkim, zupełnie jak w mojej głowie. I tak jak w szafach udało mi się porozdzielać koszulki od skarpetek, potem połączyć skarpetki w pary, tak powolutku zaczęły mi się układać i porządkować myśli i uczucia.

Chwilami czułam się, jakbym po prostu zamieszkała u Marcina. Była tam. Z nim. Nawet moje niemal codzienne telefony do Polski przestały być takie nerwowe, mimo że Pola prawie w każdej rozmowie próbowała mnie karać.

Co słychać, córeczko? – pytałam.

Wszystko gra. Tylko gardło mnie trochę bolało, ale tata już mi coś na to dał.

Gardło?

– No, mówiłam ci, jak wyjeżdżałaś – przypomniała Pola chłodno. – Lewy migdał mnie bolał. Nie załapałaś, taka byłaś zajęta.

– Ale…

– Nie ma sprawy. Tata ma świetny patent na ból gardła.

Albo:

– Co robicie? – pytałam, dzwoniąc po powrocie z rejsu po zatoce.

– Nic specjalnego. Luz.

– A ja…

– A, nie, no przecież byliśmy dziś z tatą w superkawiarni.

Mówię ci, jeszcze czegoś takiego nie widziałaś. Szkoda, że my nigdzie nie chodzimy w tym naszym Olsztynie.

Do dziś nie wiem, czy naprawdę chciała mi dokopać, czy to ja miałam takie wyrzuty sumienia, że we wszystkim, co mówiła Pola, doszukiwałam się drugiego dna.

Jedno było pewne: tamten świat najwyraźniej nie walił się pod moją nieobecność, ten świat – powoli oswajałam.

Może to dziwne, może nawet trochę chore, ale wszystko dla mnie najważniejsze podczas tego pobytu zdarzyło się w domu i w najbliższej okolicy. Z tej perspektywy nie miało znaczenia, że przyjechałam do Kalifornii, równie dobrze mogłam odwiedzić Marcina w Bombaju czy Puerto Rico. Chyba kiepska ze mnie turystka.

Któregoś wieczoru, po całym popołudniu spędzonym w centrum handlowym, gdzie kupowałam – pomyłka, Marcin mi kupował – prezenty dla rodziny, już po kolacji, wręczył mi swój pożegnalny prezent.

Był to mały szarosrebrny laptop.

Marcin włączył go i powiedział:

– No to teraz się pobaw.

A mnie znowu sparaliżowało. Czarna magia! Gapiłam się w toto jak sroka w gnat, bo nigdy wcześniej nawet nie dotykałam komputera.

– Poradzisz sobie – pocieszał mnie Marcin. – Szybko się uczysz.

Mina mu trochę zrzedła następnego dnia, kiedy dwoma czy trzema ruchami udało mi się… żebym to ja wiedziała, co.

– Nie do wiary! – mruknął, zaglądając mi przez ramię. – Naprawdę odinstalowałaś Windows na amen. Nigdy nie…

myślałem, że to jedna z tych biurowych legend, że każdy może to odinstalować. Ciekawe.

Po tym wyczynie dotarło do mnie, że znowu się rozstajemy, a jeśli mamy być już naprawdę w stałym kontakcie, muszę się przełamać i opanować tę diabelską maszynkę. Za dużo spraw i decyzji majaczyło na horyzoncie, żeby nadal tkwić przy telefonie i prześladować listonosza.

W przededniu mojego wyjazdu pojechaliśmy do Greens, legendarnej knajpy wegetariańskiej w Fort Mason, z widokiem na przystań jachtową i Golden Gate. Gdzieś w połowie pizzy ze szpinakiem i endywią, a może przy drugim kieliszku wina, Marcin wziął mnie za rękę.

– Powiedz mi, jeśli mielibyśmy być ze sobą – zaczął ostrożnie – czy dopuszczasz taką możliwość, że obie z Polą przyjechałybyście tu do mnie?

Nie musiałam się zastanawiać.

Nie, w ogóle sobie tego nie wyobrażam.

Dlaczego?

– No bo nie. To nie mój świat, nie moja bajka.

Odchylił się na krześle i przyglądał mi się dłuższą chwilę, nic nie mówiąc.

– Zastanowisz się nad tym jeszcze? – zapytał w końcu.

Teraz to ja wzięłam go za rękę.

– Marcin, ja się nie droczę. Chcę być z tobą, bardzo, ale nie tutaj.

– A ja chcę być z tobą wszędzie – powiedział.

Wracaliśmy autostradą nad oceanem. Na San Francisco opadała już wieczorna mgła, było po zachodzie słońca. Milczeliśmy. Gapiłam się bezmyślnie w boczne lusterko. I nagle najwyraźniej wyjechaliśmy z tej mgły, bo zobaczyłam w lusterku spowite w chmury miasto na wzgórzach.

Widzisz to? – mruknął Marcin.

Jak w kinie – odparłam. Tak właśnie się czułam. Jak w kinie.

Znowu zamilkliśmy. Jechaliśmy jeszcze chwilę, zamknęłam oczy, żeby choć trochę zebrać myśli, a kiedy je otworzyłam, Marcin zatrzymywał się właśnie przy punkcie widokowym nad oceanem. Zeszliśmy drewnianymi schodami na plażę. Byliśmy tylko my i dwa ścigające się jastrzębie.

Śmiesznie wyglądał na pustej plaży, prosto z pracy, w garniturze i nieskazitelnych butach, z wiecznym piórem wpiętym koło guzika koszuli. Już miałam rzucić coś dowcipnego, gdy dotarło do mnie, że czasami milczenie jest złotem i to właśnie jest taka chwila. Chwila, kiedy wszystko już zostało powiedziane – i nic zarazem, bo tyle jeszcze chciałoby się powiedzieć, ale lepiej jest milczeć, bo za mało słów, za mało liter, a przede wszystkim za mało odwagi, by postawić kropkę nad „i”.

Staliśmy tuż przy granicy, do której dobiegały fale. Słyszałam ich szum, słyszałam przelatujące samoloty, odległe frachtowce, ale wszystko to docierało stłumione, poprzez tę ciszę między nami, ciszę, w której nie ma już miejsca na to, by pleść jakieś banały. Więc staliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce, aż zrobiło się zupełnie ciemno.

Wróciliśmy do samochodu. Marcin ruszył wolno, wolniutko, jakby nigdzie nie chciał dojechać, jakby nie chciał, by ten wieczór się skończył.

Cudownie jest tak sunąć powoli i trzymać się za ręce. Myślę, że właśnie po to wynaleziono automatyczną skrzynię biegów.

Następnego dnia wsiadłam do samolotu nieszczęśliwa i kompletnie rozbita. Tęskniłam za Polą i chciałam wracać, ale nie chciałam już rozłączać się z Marcinem.

Stało się.

Prosto z lotniska na Okęciu pojechałam do Białegostoku po córkę i psa.

Pola powitała mnie entuzjastycznie, grzecznie podziękowała za nowe martensy, jęknęła – nie wiem, czy z zachwytu, czy wręcz przeciwnie – na widok laptopa, ale o nic specjalnie nie wypytywała. Czuła już chyba, że jej jedynowładztwo chwieje się w posadach. Figa była śmiertelnie obrażona, nie przychodziła na wołanie i chowała się za nogi mojej mamy, skąd popatrywała na mnie z nieufnością.

Wróciłyśmy do Olsztyna. Dwa dni później zaczęła się szkoła i praca. Pola zaczęła ostatnią klasę gimnazjum. Ja rozpoczęłam próby z nowym reżyserem, który przyjechał do nas aż ze Szczecina. Proszę państwa, oto Petro Wołoszenko! Jakżeby inaczej.

Nie widzieliśmy się prawie pięć lat. Petro był nadal pięknym chłopcem o zmysłowej, szczupłej twarzy i ciemnych włosach, które – jak to często bywa u brunetów – zdążyła już przyprószyć siwizna. Być może posiwiał, bo rozstał się z żoną, o czym szeptał cały teatr, popatrując na mnie, jakbym miała z tym cokolwiek wspólnego.

– Jak mogłaś ściąć takie piękne włosy? – zawołał na mój widok.

– Znudziły mi się – odpowiedziałam, nie siląc się nawet na dowcip.

– Ale ja ci się nie znudziłem? – zapytał z tym samym uśmiechem, od którego jeszcze kilka lat temu głupiałam i godziłam się na wszystko.

– Nie. To ja ci się znudziłam – przypomniałam mu. – I dobrze się stało.

Nie zamierzałam w to grać. Byłam już gdzie indziej. Byłam kimś innym. Na szczęście, bo wcale nie mam pewności, czy tamta Dasza, którą Petro poznał aż za dobrze, byłaby w stanie w ogóle dostrzec kogoś takiego jak Marcin.

Petro szybko zaczął rozmowę z kimś, kto stał obok. Było oczywiste, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.

Moje starsze koleżanki ani przez chwilę nie dały się zwieść. Były chore z ciekawości, choć wcale nie z powodu mojej zamierzchłej afery miłosnej. Wiedziały, że wyjeżdżałam do Ameryki, tylko nie miały pojęcia do kogo i dlaczego, bo nikomu poza Elką i Marzeną się z tego nie zwierzałam. Niezdolne znieść stan, w którym czegoś nie wiedzą, wymyśliły sobie, że pojechałam tam z przedstawieniem, żeby zarabiać kasę. Zanim wróciłam, były już tego absolutnie pewne.

W przerwie pierwszej próby z nowym reżyserem Karolina, zasłużona artystka sceny lalkowej, nie wytrzymała.

– Jak było w Stanach? – zagadnęła.

Dobrze – odparłam z uśmiechem.

A opłaciło się?

Zastanowiłam się chwilę i odpowiedziałam:

– Tak, opłaciło się. Nawet bardzo.

Znowu nastąpiła chwila ciszy. Kątem oka widziałam, jak Marzena gryzie się w pięść, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Kulturalne osoby to przynajmniej starają się podtrzymać rozmowę – pouczyła mnie Karolina.

Podtrzymywałam. Tyle że nie z nią.

Kochany mój, tak bardzo za Tobą tęsknię. Wszystko we mnie biegnie do Ciebie. Jest mi ciężko. Jest mi pusto. Cała jestem oczekiwaniem. Chodzę jak zaczadzona. Szukam samotności. Noszę cały czas przy sobie Twoje listy i zdjęcia. Dowody na istnienie. Dowody na to, że to nie sen.

Tak bardzo chciałabym obudzić się obok Ciebie. Czuć Twoje ciepło. Na innej półkuli, w innym mieście, w innym domu i w innym łóżku – szukam Cię nad ranem.

Jestem szczęśliwa. Jest piosenka Osieckiej o tym, że mija młodość jak woda, czoło chmurzy się częściej -

a tu nagle pogoda

taka dobra pogoda

odpowiednia pogoda na szczęście.

Nie myślałam, że może być aż tak dobrze. Tak, że aż boli.

Liczę dni do Twojego przyjazdu. Myślę o naszym dziecku.

Całuję Cię iv szyję i jestem blisko,

Dasza

Ledwie zdążyłam wysłać list, po południu listonosz przyniósł mi słowo na niedzielę. Pola patrzyła z lekkim politowaniem, jak płaczę, czytając list od Marcina. Było też w tym spojrzeniu trochę zazdrości i podziwu. A może mi się przywidziało.

Najmilsza moja, tak się cieszę, że nie zabrakło Ci odwagi i przyjechałaś do mnie. Czuję się najszczęśliwszym i najsmutniejszym człowiekiem na świecie. Znowu jesteś daleko.

Jest noc. Czuję jesień w powietrzu. Wino, herbata, ciemność, smutek. Gdzie jesteś? Śpisz jeszcze. Kocham Cię w Twoim śnie.

Chyba jestem sentymentalny. Znalazłem Twój włos i się wzruszyłem. Pomiotało mną totalnie. Jeszcze miota. Patrzę na Twoje zdjęcie – i miota jeszcze bardziej. Nie patrzę – też miota. Jak sobie z tym poradzić?

Minął tydzień od Twojego wyjazdu. Poduszka leży nietknięta. Ciągle się budzę i sięgam po Ciebie z drugiej strony łóżka. To niesamowite, że Ty też o tym piszesz.

Miota. Tak bardzo mi Ciebie brakuje.

Jadę samochodem i łzy mi lecą, wycieraczki nie pomagają. Kiedy ktoś mnie pyta, „jak leci?”, łzy kręcą mi się w oczach. Miota. Może powinienem brać prozac albo coś w tym rodzaju.

Jutro daję Helen czek, który kończy nasze rozliczenia majątkowe. Będzie ciężki dzień.

Już wkrótce będziemy razem. Aż do następnego rozstania. Miota,

Marcin

PS Dziś lecę do Bostonu na konferencję (coś tam nawet prezentuję, choć wolałbym raczej zaśpiewać…), a we wtorek do Santa Monica. Będę dzwonić jak zwykle.

Chyba będzie wczesna zima. Bociany już odleciały. Elka mówiła, że z Bączyna uciekały, jakby im się pod skrzydłami paliło. A ja nie mogłam się doczekać śniegu i Marcina pod choinką, za choinką, w choince. Zamiast spać, wyobrażałam sobie nasze życie, jak będą wyglądały nasze święta, u kogo najpierw (u mojej mamy), co mu dam w prezencie (to już ja wiem najlepiej). Skręcało mnie z tęsknoty. A to dopiero początek września…

We wtorek popołudniowa próba została odwołana. Miałam wolne na nicnierobienie, na rowerową wycieczkę na koniec świata, na oglądanie fotek z Kalifornii, z Bączyna, ze zjazdu. Dopiero na zdjęciu, na którym siedzimy lekko napruci i patrzymy radośnie Panu Bogu w okno, zauważyłam, że Marcin zezuje nieco na prawe oko. Wcześniej tego nie widziałam. Pobiegłam do kuchni. Na stole stało zdjęcie Marcina, które własnoręcznie zrobiłam. Eee, wcale nie widać. Może mu tak zezuje tylko po pijaku.

Robiłam herbatę, gdy zadzwoniła komórka.

Trześniewski? Co za niespodzianka!

Dzwonił ten twój?

O co ci chodzi, Grzesiek? Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy. – Chciałam rzucić telefonem, ale było coś w jego głosie…

Mam nadzieję, że nie leciał dziś w żadnym z tych samolotów. Włącz telewizor. W Ameryce wojna. Pół Nowego Jorku w gruzach. Samoloty wbite w drapacze chmur. Pewnie go tam nie było, ale cholera wie. Dasza? Słyszysz mnie?

Nie słyszałam. Powoli odłożyłam telefon.

Poczułam lekkość bytu w kolanach.

Znowu spojrzałam na zdjęcie Marcina. Starłam z ramki kurz, którego nie było. Ze zdjęciem w ręku podeszłam do telewizora. Zdążyłam na scenę zawalenia się jakiegoś budynku.

– „Dostaliśmy właśnie informację z CNN, że w wieżę południową uderzył samolot American Airlines lecący z Newark do Los Angeles. W budynek po stronie północnej uderzył najprawdopodobniej samolot United Airlines lecący z Bostonu do Los Angeles. Widzimy teraz powtórkę tej sceny”.

Glos niewidzialnej komentatorki zlał się z odgłosami samolotów walących w budynki, krzykiem przerażonych tłumów, stłumionym dystansem tysięcy kilometrów i wielu stref czasowych. Po chwili zobaczyłam powtórkę ze skakania z okien. Dym i gruz. Samolot znikający w budynku i tysiące aniołów.

Marcin. Gdzie jest Marcin?

Był w Bostonie. Miał jechać do Santa coś tam.

Telefon. Spokojnie, gdzie jest telefon? Przed chwilą tu był.

Próbowałam wybrać numer na domowym. Nie pamiętałam, nie trafiałam palcami.

Komórka.

Oddzwoń na ostatni numer.

Dzwonię.

Pii – paa – puu. „All circuits are busy now. Please hang up and dial again later”.

Jaki cyrk? Nie ma later. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze.

Nawet nie ma nagrania, tylko sygnał pulsujący szybciej niż moje serce.

Dzwoni. Domowy. Mama.

– Nie, nic nie wiem. Nie, nie miał być w Nowym Jorku. Jakieś inne samoloty? Z Waszyngtonu? Nie. Boston, jest w Bostonie. Napisał, zaraz: „we wtorek do Santa Monica”.

Dziś jest wtorek. U mnie jest popołudnie, a u niego? Gdzie jest do cholery Santa Monica? Dzwoni Elka.

– Santa Monica? W Kalifornii, gdzieś na południu, koło Los Angeles. Na pewno wszystko jest w porządku, tylko nie ma jak zadzwonić. Nie martw się. – Nie miałam siły wypowiedzieć nawet słowa. – Daj mi jego numer, ja też będę dzwonić. Wiesz co, przyjadę do ciebie. Gdzie Pola?

– Zaraz przyjdzie – szepnęłam.

– To jeszcze lepiej. Razem zaczekamy. Przecież zadzwoni powiedzieć, że jest cały i zdrowy. Dasza, no co ty? Już jadę.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Pewnie znowu tynk się posypał.

– Jesteś, córeczko? – To ja mówię tym drżącym głosem?

– No, co ty, mamo!

Mówię, ruszam ustami, ale ten głos… Nowy Jork. Samoloty. Katastrofa. Marcin.

Co: Marcin? Był w Nowym Jorku?

Nie, w Bostonie.

To co?

Ale samolot z Bostonu…

Mama, takich jak on to nie biorą do nieba za szybko – roześmiała się zadowolona z dowcipu.

Dziecko, a co ty wiesz…

Do nieba! Boże. Dotarło do mnie.

Stałam, wyrwana z własnych objęć, z telefonem w ręku, pewnie siwa.

To nie tak. To niesprawiedliwe. Ja… To nie tak miało być.

Może zadzwonił do rodziców, a do mnie już mu nie starczyło… Pieniędzy? Czasu?

– Mówi Dasza. Ja się bardzo niepokoję o Marcina, czy mu się nic nie stało. Może dzwonił? Nie? Pewnie wszystko jest w porządku. Tak, wiem. Proszę powiedzieć panu Zalewskiemu, że ja bardzo… I bardzo proszę zadzwonić, gdyby… tak, rozumiem.

Pola podkręciła dźwięk w telewizorze. Po całym domu dudniło:

– „Trudno opisać bezmiar tragedii, jakiej dzisiaj doświadczył Nowy Jork, i jak się dowiadujemy Waszyngton…”.

Trudno opisać bezmiar mojej…

Elka weszła bez pukania. Popatrzyła pytająco. Pokręciłam głową.

Nie dzwonił.

Zabrałam się do robienia kanapek, rozsmarowywania serka topionego, podgrzewania chleba w tosterze, zaparzania herbaty w czajniczku, dzwonienia łyżeczkami na trwogę.

Czekamy. I nic. Nie dzwoni.

Umarły by zadzwonił, a on nie!

Już ja mu powiem, jak się wreszcie odezwie.

Niech go szlag trafi z tym całym byciem razem, skoro nie potrafi zadzwonić w takiej chwili.

5

Jak miałem zadzwonić?

Jechałem ostatnim wynajętym samochodem do Kalifornii. Wpadłem na ten pomysł, gdy tylko się dowiedziałem, że zamknęli przestrzeń powietrzną nad USA. Dopiero po kilku godzinach dotarło do mnie, że gdybym się sprężył i chciał polecieć wcześniej, to pewnie bym znalazł miejsce na tamten poranny rejs United 175 do LAX. Ale się nie sprężyłem i jechałem teraz przez obrzeża Massachusetts autostradą nie do nieba, tylko 1 – 90 na zachód.

W przyhotelowej wypożyczalni Hertza okazało się, że mój pomysł nie był zbyt oryginalny. Spotkałem kolegę z konferencji i konkurencji, który właśnie negocjował odstawienie samochodu w San Francisco. Pieprzę Los Angeles. Zgodził się, żebym zapłacił mu połowę kosztów i teraz jechaliśmy w milczeniu, każdy z telefonem w ręku, próbując się dodzwonić.

Udało mi się dopiero w okolicach Springfield.

– Danka? Nie, nie jestem duchem. Cały i zdrowy. Nawet nie byłem blisko, tylko nie mogłem się dodzwonić, no i teraz jadę samochodem do Kalifornii. Ile? Nie wiem, dwa, trzy dni, choć jak będziemy prowadzić na zmianę, to szybciej. Czy dzwoniła…? Tak, zaraz do niej zadzwonię. Daj ojca, co? Tato? Wszystko OK. Ja nawet nie bardzo wiem, co się stało. Nikt tego nie wie. Ty wiesz? – Islamiści? Dlaczego oni? Zobaczymy. Nie, jeszcze nie wiem. Dobrze, kończę. Dzwonię do Daszy.

Minęliśmy właśnie stojący przy wjeździe na most samochód z żołnierzami z M16. Tyle wiedziałem. Żołnierze? To chyba mało możliwe? Pewnie Gwardia Narodowa. Odezwał się we mnie konstytucjonalista za dychę.

Nick, bo tak się nazywał kolega z konkurencji, rozmawiał z żoną (czy kochanką?) i w pół słowa się rozpłakał. Zacząłem się bać. Nie znałem nikogo, kto pracował w Twin Towers w Nowym Jorku, ale on przeniósł się stamtąd do San Francisco zaledwie pół roku temu. W końcu Nick pokazał, że wszystko z nim OK. Nie było OK. Teraz już szlochał. Ale zwolnił. Na szczęście.

Dasza. Sygnał. Drugi.

Halo?

Daszka!

6

Chciałam go zabić, zasztyletować, powiesić, utopić. Jak mógł?! Tak zwlekać!

Won z mojego życia!

Dopiero po minucie dotarło do mnie to, co mówił.

Samochodem z Bostonu do San Francisco? Telefony nie działają w większych miastach!? No, nie działają już także w mniejszych, jak Olsztyn.

Jakie to wytłumaczenie, że nie zadzwonił?

Rozpłakałam się, wściekłam się, lub odwrotnie. Tak, też go kocham. I co z tego? Jak mógł mnie tak zostawić? W takiej rozpaczy? Co ja myślałam? A skąd niby miałam wiedzieć, że nie poleciał z samego rana? Ja bym poleciała.

Boże, z kim ja się zadaję! Jak można być tak nieczułym. I co z tego, że nie rozumie, czemu tak krzyczę?

– Nienawidzę cię! Kocham cię. Ja już nie chcę… Jak się dowiedziałam? Trześniewski zadzwonił… Bardzo śmieszne!

Pola, milcząc wymownie, stała w drzwiach do dużego pokoju, gdzie przyniosłam telefon na długim kablu i ładowarkę do komórki. Patrzyła na mnie z pobłażliwością, jakiej mogłabym oczekiwać od kogoś dużo starszego. Tkwiła tam, w piżamie w różyczki, tak jakby miała znowu siedem lat. I wiem, że za tą pobłażliwością był niepokój o mnie.

Byleby wojny z tego nie było – mruknęła Elka, wyciszając kolejnego dyżurnego głosiciela prawd słusznych w telewizyjnym studio.

O czym ty mówisz? – jęknęłam.

Masz rację – odpowiedziała, raczej własnym myślom niż mnie. – Wojny nie będzie, ale utrudnienia w podróżowaniu na pewno, kto wie, jak długo…

Na swoje, a może na moje szczęście przymknęła się i poszła po coś do kuchni.

No pewnie, to logiczne. Skoro raz w życiu coś mi się mogło udać, to oczywiste, że musi nastąpić ogólnoświatowy kryzys. Tym razem nie zdążę nawet nic spieprzyć. Wystarczy, że Amerykanie zawieszą loty do Europy! Na przykład na rok.

Zaledwie za Elką zamknęły się drzwi, zasnęłam, jak stałam. Z nieumytymi zębami i w ciuchach poplamionych ginem. Ach, bo po telefonie Marcina był gin, dużo ginu.

Obudziła mnie Pola wychodząca do szkoły.

Tym razem uśmiechała się z politowaniem.

– No wiesz, mamo…

– Wiem.

7

W ostatnich dniach października, kiedy już można było jako tako latać, przyjechałem do Polski na rozmowę o pracy w warszawskim oddziale CBDQ, wielkiej międzynarodowej firmy audytowej. Dostałem kilka innych ofert – no dobrze, dwie – ale ta mile połechtała moje ego. Wiedziałem, że jeśli mi się uda tutaj, to dalej zawodowo poszybuję już jak rakieta. Choćby w kosmos. Choć ostatnio miałem pewne obawy przed lataniem.

O dziwo, samolot wylądował bez opóźnienia. Nie było delegacji powitalnych. Była za to brygada antyterrorystyczna. Cóż za gościnność.

Wypożyczyłem samochód na Okęciu. Boże, ile to tutaj kosztuje! I ruszyłem… nie, stanąłem.

To jest jedyne w swoim rodzaju przeżycie – nagle przesiąść się do samochodu z ręcznymi biegami i sprzęgłem w miejscu, w którym zwykle jest hamulec. Dobre sto metrów przejechałem żabimi skokami, zanim na nowo skoordynowałem nogi i ręce, i zacząłem dostrzegać nazwy ulic, których – tradycyjnie – niemal nie sposób przeczytać z jadącego samochodu.

Spocony jak ruda mysz podjechałem do hotelu nieco się ogarnąć.

Trzy godziny później, punktualny do bólu, cudem zaparkowałem przed wieżowcem strzelającym w niebo niemal ze środka ulicy Jana Pawła. Może jednak trzeba było jechać tramwajem. Wszedłem do recepcji CBDQ. Mimo stosunkowo wczesnej godziny biurowiec wydał mi się wyludniony. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to po prostu ludzie zachowują się mniej hałaśliwie. Byłem w Polsce.

Zaakceptowali mnie w trakcie jednej rundy. Było to pięć rozmów z partnerami, managerami i szefową HR, znaczy kadrową. Do późnego wieczoru.

Podpisałem kontrakt. Pracę zaczynałem od pierwszego marca. Świat przyspieszył, choć jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo.

Na razie wróciłem do hotelu. Byłem tak zmęczony, że nie zadzwoniłem nawet do Daszy pochwalić się sukcesem. Oglądałem telewizję, bardziej skupiając się na ruchu warg prezydenta, komentarzu kogoś z opozycji, koncercie Pavarottiego. Kupiona w podziemiach hotelu flaszka whisky, z lodem z automatu na korytarzu, to grzała, to chłodziła znakomicie. Zasnąłem przy hymnie narodowym. Czułem się spełniony, doskonały, kochany i pożądany. I to jak.

Następnego dnia z samego rana ruszyłem do Olsztyna po Daszę, Polę i Figę.

I zaczęła się bonanza.

Wyglądało na to, że wszyscy poza mną uczyli się jeździć, oglądając wysokobudżetowe filmy sensacyjne. Na prawdziwej amerykańskiej wylotówce z dużego miasta nikomu z nich nie udałoby się przejechać w tym stylu nawet pięciu kilometrów, bo natychmiast zatrzymałby ich policyjny patrol, zawiadomiony przez innych kierowców.

Byłem siny z przerażenia, nogi i ręce znowu zaczęły mi się plątać. Co za kretyn wymyślił ręczne biegi? Znowu jechałem żabimi skokami. To za szybko, to za wolno. Nie, bynajmniej nie byłem samobójcą. Nie teraz, dziękuję bardzo.

Odetchnąłem nieco, gdy już odbiłem z drogi gdańskiej w stronę Olsztyna. Dalej trafiłem jak po sznurku.

Zgodnie z planem skręciłem z wylotówki na Nagórki, dojechałem i… nic.

Niby rozpoznawałem osiedle i bloki, ale byłem zupełnie bezradny. Poprzednio Dasza prowadzała mnie za rączkę do domu i z domu, dopiero teraz z przerażeniem stwierdziłem, że ulica Orłowicza po prostu nie istnieje. To tylko zbiorowa nazwa kilkunastu bloków rozrzuconych na wzgórku.

Trafiłem za szóstym podejściem. Tak, zapytałem panią w kiosku o drogę. Bolało.

Czekały na mnie gotowe do wyjazdu.

Pola powitała mnie grzecznie, ale z dystansem. Ten jej dystans na długo określił kształt naszych wzajemnych stosunków, pełnych uprzejmości, nawet rewerencji, ale bez prób podchodzenia bliżej. Byłem wdzięczny Daszy, że nie udaje, nie próbuje niczego rozgrywać, oszukiwać mnie ani Poli. Na powitanie po prostu rzuciła mi się na szyję. Figa przyjęła to pełnym oburzenia szczekaniem.

Już naprawdę byliśmy razem. Już nie trzeba się było upewniać. Jechaliśmy wszyscy na Święto Zmarłych do Białegostoku. Przede wszystkim jednak chcieliśmy razem powiedzieć mamie Daszy i moim rodzicom, że trochę się zmieniło. O ile mama Daszy od początku była w miarę na bieżąco, o tyle moi starzy… Cóż, zobaczymy. Cokolwiek zrobią i powiedzą, już i tak to niczego nie zmieni.

Mama Daszy od progu powitała mnie tak, jakbym był co najmniej jej zaginionym synem.

– Babciu, nie zaduś – rzuciła Pola, trochę zdziwiona i trochę zazdrosna.

Dasza nic nie powiedziała, ale widziałem, że szczęka jej omal nie wypadła z zawiasów.

Co jest? – zapytałem cicho.

Potem – mruknęła tylko.

Zainstalowaliśmy Polę i Figę u babci, wypiliśmy rytualną herbatę z kanapkami z żółtym serem i ruszyliśmy na Kraszewskiego. Ledwie zeszliśmy ze schodów, Dasza wybuchnęła śmiechem:

Już mniejsza z tym, że nigdy, nawet na ślubie, tak się nie ściskała z Grześkiem – powiedziała – ale ona nawet ze mną tak się wita tylko od wielkiego dzwonu. Ja się, kurczę, czuję zazdrosna.

Przeżyjesz – rzuciłem lekko, choć czułem, że cały się spinam przed spotkaniem z moimi. Tu byłem pewien jednego: przytulania nie będzie.

Witały nas, może bardziej mnie, nieśmiertelna pomidorowa, tylko z makaronem, i gołąbki z samym ryżem i vegetą, na których zaczynał się i kończył repertuar dań wegetariańskich w kuchni Danki. I rozmowa o niczym, którą twardo zabawiał nas nieoczekiwanie ożywiony ojciec, jakbyśmy byli znajomymi z sanatorium albo kimś równie blisko związanym. Właściwie nie o niczym. A to o Nowym Jorku, a to zaletach kina domowego, które pyszniło się na środku salonu jak ołtarz cyfrowego bóstwa. No i o polityce.

O tym mogę w każdej chwili i wszędzie, ostatecznie codziennie grzebię w serwisach internetowych. Ojciec zawsze się dziwił, że wiem, jak się nazywa aktualny polski premier.

Po drugim daniu poszedłem za macochą do kuchni.

– Daj mi, proszę, klucze od Podedwornego, chciałbym tam przenocować z Daszą.

Danka zamarła z wielkim nożem do krojenia ciasta w ręce.

A tobie co, seks na mózg się rzucił? – zapytała prawie szeptem.

Tak – odpowiedziałem z powagą. I zgodnie z prawdą.

No wiesz! – prychnęła i zaczęła kroić ciasto z taką pasją, jakbym to ja leżał na tej ciepłej blasze, albo może raczej Dasza.

Wiedziałem, o co chodzi. Rozwódka! Z dzieckiem! Do tego jeszcze aktorka! Wiadomo. Ciach, ciach, ciach! A miało być tak pięknie z piękną i młodą weterynarką. Ciach!

– Dobrze – powiedziałem – w takim razie przenocujemy w Cristalu.

To był celny cios w czuły punkt Danki. Nastąpiła chwila namysłu, bo w końcu nie o błahostkę chodziło, tylko o pryncypia. Czy zaryzykować, że ktoś ze znajomych zobaczy mnie, jak grzeszę w hotelu w centrum miasta, czy lepiej, żebym grzeszył w jej starym mieszkaniu, gdzie zobaczą mnie najwyżej dawne sąsiadki, z których zdaniem nie ma się już co liczyć.

– Wiszą w przedpokoju. Te z żółtym breloczkiem – wycedziła w końcu.

– Dziękuję – omal się nie ukłoniłem.

Może nie spodziewałem się „ochów”, „achów” i długich nocnych rozmów od serca, ale poczułem się zdrowo zmrożony tą wizytą. Żyłem w tym czasie w jakimś uniesieniu, wszystko dookoła szło jak z płatka i nawet jeśli nie miało prawa się udać, udawało się bez komplikacji. Moje czarnowidztwo i pesymizm poszły wreszcie na zasłużony wypoczynek, a może jak zawsze czaiły się za rogiem, tylko ja przestałem ciągle spoglądać w tamtą stronę. Nie wiem, chyba wyobrażałem sobie, że skoro wszystko w moim życiu zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to i tu nastąpi jakaś cudowna, nieprawdopodobna przemiana.

Jak widać, nie nastąpiła.

Rozmowa przy deserze dotyczyła wyłącznie spraw ogólnych, niezwiązanych z nami i nową sytuacją rodzinną. Ojciec na swój sposób próbował być miły. Zaproponował nawet, żebyśmy razem obejrzeli wiadomości. Obejrzeliśmy. Tylko prezenter nie stanął na wysokości zadania, bo mu się szczęki mocno rozjechały na panoramicznym ekranie. Dobrze mu tak.

Danka postanowiła niczego nie udawać. Znowu jej nie wyszło. Cóż, każdy nosi w sobie jakiś ideał życia rodzinnego. Dla mojej macochy była to najwyraźniej monarchia absolutna, choć niezbyt oświecona.

Nic dziwnego, że moja siostra wolała wynajmować mieszkanie w Zielonej Górze, rodzinnym mieście swego męża, niż korzystać z dawnego mieszkania macochy. W swoim czasie zostało ono przepisane na Jolkę ze względu na jakieś regulacje prawa spółdzielczego – Danka nie miała własnych dzieci. Teoretycznie siostra była więc jego właścicielką, ale nigdy nim nie dysponowała.

Mieszkanie stało puste „na wszelki wypadek, żebyś miała do czego wracać”, o czym Danka przypominała Jolce przy każdej wizycie. W pewnym sensie był to z jej strony przejaw matczynej troski, ale nie zazdrościłem swojemu szwagrowi, szczególnie że macocha mówiła o tym swobodnie również w jego obecności.

Nie zazdrościłem też Daszy, która z nieprzeniknioną miną dopijała właśnie herbatę. Ona jakoś tak potrafi. W końcu jest aktorką.

W każdym razie miałem tu już dożywotnio przegwizdane, więc bez specjalnych ceregieli dałem jej znak, że wystarczy tych rodzinnych serdeczności i spadamy.

To była nasza pierwsza noc od wyjazdu Daszy ze Stanów. Niezwykła noc po tygodniach tęsknoty i fantazji pomieszanych ze wspomnieniami. Nic nam nie przeszkadzało, ani smutek kompletnie urządzonego, ale od dawna bezpańskiego mieszkania, ani rozkładana kanapa i dziecko płaczące za ścianą, ani miarowy stukot dobiegający z ledwie ciepłych kaloryferów.

Piękna noc, choć początek zwiastował burzę z przelotnymi opadami łez. Przeze mnie.

Przywiozłem ze Stanów pakiecik różnokształtnych prezerwatyw i pokazałem je Daszy, mówiąc:

– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy tymczasem wstrzymać się z dzieckiem.

Chciałem, żeby było dowcipnie i lekko. Ale się przeliczyłem. Nie wziąłem pod uwagę, że Dasza spędziła upojne popołudnie w towarzystwie moich starych. Trudno było to uznać za wyrafinowaną grę wstępną.

To już nie chcesz być ojcem? – zapytała takim tonem, że powinienem był w tym momencie zakończyć temat i nie wiem, zacałować ją albo załaskotać na śmierć. Ale się w porę nie zorientowałem.

Chcę. Tylko nie chcę dowiedzieć się przez telefon, że jesteś w ciąży.

A co to za różnica?

Co to za różnica? To zasadnicza różnica, bo… Bo inaczej to sobie wyobrażałem. Chciałem, żeby wszystko było tak, jak sobie wymyśliłem, wymarzyłem. No dobrze – zaplanowałem: romantycznie, szczególnie, wyjątkowo, w czasie i okolicznościach, które zdążyłem już sobie obmyślić. Nie jak z jakiegoś romansu. Czy watykańskiej ruletki. Żadnej improwizacji.

Po prostu nie chcę dowiadywać się przez telefon – powiedziałem.

Bo co? Bo inaczej to sobie zaplanowałeś? Bo nie będziesz miał nad tym kontroli od pierwszej minuty?

Rozgryzła mnie jak fistaszka. Zapomniałem, że zdążyliśmy się już co nieco poznać.

O czym ty mówisz? – wzruszyłem ramionami i próbowałem zabrać jej ten nieszczęsny pakiet w neonowych kolorach.

O twojej potrzebie planowania i kontrolowania – odparła.

Mojej potrzebie kontrolowania? To ja się zaparłem, że za żadne skarby nie wyjadę z Polski, bo straciłbym kontrolę nad sytuacją?

Przyglądała mi się chwilę tym swoim spojrzeniem, które na ogół zwiastowało atak i natychmiastowy odwrót. Okulary zdjęte, oczy duże i wymowne. Na wszelki wypadek też zdjąłem okulary. Energicznie podeszła bliżej. Już się przestraszyłem, ale nie, nie trzasnęła mnie w pysk ani nie wyszła.

– Przypominam ci – powiedziała zupełnie spokojnie – że mam córkę, całkiem podrośniętą i niegłupią. Przede wszystkim to ona nie chciała wyjechać do Stanów.

Co racja to racja, pomyślałem. Powiedziała Daszy: „Po moim trupie”. – Wesoła dzieweczka! Zawstydziłem się, ale tylko trochę, bo trochę się też ucieszyłem. To była zupełnie inna rozmowa. Dasza zaczynała wyjaśniać nieporozumienia. Zrobiła milowy krok, ku mnie, ku naszemu wspólnemu życiu. Tak to rozumiem, tak mogliśmy iść dalej, z nią mogłem się kłócić i godzić do końca świata.

Zresztą, o czym my mówimy – ciągnęła. – W moim wieku już się tak szybko nie zaskakuje.

Czym nie zaskakuje? – nie zrozumiałem.

Nie zachodzi się w ciążę ot tak – pstryknęła palcami. – To może potrwać.

Wróciłem do Stanów spokojniejszy i upewniony w swoich decyzjach.

Plan był precyzyjny: składam wymówienie w TGR, przyjeżdżam do Polski, CBDQ wynajmuje mi mieszkanie, weekendy spędzam w Olsztynie, szukam mieszkania dla nas wszystkich, Pola kończy gimnazjum, ja pilotuję sprawę liceum w Warszawie, w czasie wakacji przeprowadzamy się i urządzamy.

To był dobry plan. W końcu zawodowo zajmowałem się risk management, czyli podejmowaniem decyzji po analizie wszelkich możliwych zagrożeń, ich prawdopodobieństwa i przewidywalnych skutków. Wszystko na stół!

Zaczynało się na poważnie. Sam tego chciałem.

Tymczasem na początku grudnia Dasza pojechała na tygodniowy objazd, czy jak to się nazywa, w każdym razie przez tydzień tułała się z całym swoim zespołem po jakichś wiejskich szkołach i świetlicach. Dawali przedstawienie za przedstawieniem, czasami cztery jednego dnia. Tłukli się nieogrzewanym gruchotem w dwudziestostopniowym mrozie. Kierowca na co drugi spektakl spóźniał się kilka godzin, bo rozpalał ognisko pod autokarem, żeby rozmrozić paliwo. Swojskie klimaty, czyli po mojemu czysty horror.

Porozumiewaliśmy się z konieczności SMS – ami. Dasza narzekała na samopoczucie, osłabienie, ogólne rozbicie. Byłem pewien, że skończy się grypą albo i czymś poważniejszym.

Po precyzyjnych wyliczeniach dokonanych na hotelowej serwetce – byłem w tym już niezrównany – zadzwoniłem do niej z samego rana, po tym jak wreszcie wróciła do domu. Chyba nawet ją obudziłem, bo przez chwilę odpowiadała mało przytomnie, ale nie mogłem czekać ani chwili dłużej. I tak przewracałem się z boku na bok w hotelowym łóżku w Chicago.

– Jak się czujesz? – zapytałem, kiedy wreszcie dotarło do niej, kto i po co dzwoni.

– Średnio – mruknęła. – I w ogóle, wiesz co, zaczekaj parę sekund.

– Ale…

– Zaczekaj – powtórzyła i chyba gdzieś sobie poszła.

Nie wiem, ile to trwało, jak dla mnie, o wiele za długo.

Marcin? Jesteś tam jeszcze? – usłyszałem w końcu stłumiony głos.

Dasza, co się dzieje?

Muszę ci coś powiedzieć.

Wolałbym nie pamiętać, co mi wtedy przeleciało przez głowę. Poczynając od nie tak już młodego, ale nadal ponoć przystojnego ukraińskiego reżysera, poprzez nagły i niespodziewany powrót Grzegorza Trześniewskiego, propozycję objęcia posady dyrektora teatru w Kiszyniowie, wyjazdu na roczne solowe tournee do Japonii, po kłębowisko niespodziewanych a dotkliwych przypadków losowych, z których każdy mógł mnie rozdzielić z Daszą.

Cóż, przydział optymizmu życiowego odbywa się drogą losowania.

Nie bój się – powiedziała, bezbłędnie odczytując moje milczenie. – To nic…

Co się stało? – wydusiłem.

Jakby ci to powiedzieć… Jestem w ciąży – wypaliła i parsknęła nieco nerwowym śmiechem.

To żart?

Tak, taki żart losu.

Pewna jesteś?

Przed sekundą zrobiłam test. Dlatego chciałam, żebyś poczekał.

– Ale jak…

– Myślałam, że już wiesz, jak się robi dzieci.

Przypomniały mi się tamte fikuśne prezerwatywy, tamta kłótnia i to, jak długo i solennie godziliśmy się z Daszą. Kolorowy pakiecik przeleżał całą noc obok naszych okularów. Nietknięty.

Tego chciałem, prawda? Chciałem mieć dziecko z Daszą.

No to miałem.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, nie wiem o czym, bo nic do mnie nie docierało, ale nie mogłem przecież przerwać rozmowy w pół zdania. W końcu odłożyłem słuchawkę, wstałem z łóżka, ubrałem się w to samo, co poprzedniego dnia, i zjechałem na dół.

Wszedłem do pustego o tej porze hotelowego baru. Nie mogłem popłynąć tak, jak bym chciał, bo przed południem miałem kolejne spotkanie z klientem. Musiał mi wystarczyć gin z tonikiem. Trzy giny, dla ścisłości.

Przypomniało mi się, jak w jednym z pierwszych listów Dasza napisała: „Nie chcę sobie wyobrażać, jak będzie. Nigdy nie jest tak, jak sobie wyobrażamy”.

Powinienem był od razu uwiecznić sobie tę złotą myśl na ścianie. Albo na czole.