38505.fb2
styczeń 2002 – maj 2003
Byłam szczęśliwa, młoda, pożądana, jedyna, ale czułam się jak na diabelskim młynie. Nie tylko dlatego, że męczyły mnie mdłości poranne i ciągła senność na przemian z falami irytacji. Przede wszystkim męczyło mnie to, że z trudem dotrzymuję kroku własnemu życiu, a nie zanosiło się, żebym miała w najbliższym czasie odpocząć. Świat wokół mnie zaczął obracać się trzy razy szybciej. Dzień był za krótki, wieczory wypełnione telefonami od Marcina. Poranki – wiadomo czym.
Czasami miałam ochotę usiąść w bujanym fotelu, zapatrzyć się na świat i pozwolić mu popłynąć, pięknie, na pełnych żaglach. A ja bym sobie tak siedziała, przykryta kocem, i popijała herbatę. A może bym się porwała na największe sprzątanie, z myciem okien i odtykaniem wiecznie zatkanej wanny. Wszystko wirowało. I było piękne jak nigdy. I straszne. Ale tylko trochę.
Na Zaduszki pojechaliśmy do Białegostoku. Wtedy powiedziałam mamie i Poli o naszej decyzji. Ale nie pamiętam, jak to powiedziałam. Może, że chcemy być razem, czy że jesteśmy razem. Coś w tym rodzaju.
Mama wiedziała już wcześniej, co się święci, ale chciałam, żeby Pola dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie już pewne. Z rozmysłem też powiedziałam jej o tym w obecności mamy, żeby dać jasny sygnał, że nie ma tu żadnej tajemnicy, intrygi ani kombinowania.
– Czy tata o tym wie? – To było pierwsze pytanie Poli.
Moja mama milcząco wzniosła oczy ku niebu.
Nie. Jeszcze nie wie. Chciałam, żebyście najpierw wy się dowiedziały.
Ale mogę mu powiedzieć?
Oczywiście. To żadna tajemnica.
Chwyciła telefon, smycz, zawołała Figę i już jej nie było.
Padnie trupem – mruknęła mama.
Przeżyje – machnęłam ręką.
Nie pierwszy raz obie miałyśmy rację.
Grzegorz trawił nowinę przez dwa tygodnie. Zadzwonił w sobotni wieczór krótko przed świętami. Oglądałyśmy z Elką nagranie z jej wakacyjnego wyjazdu do Wenecji. Ściślej mówiąc, było to dzieło jej męża, który nie dość, że filmował, to jeszcze przez cały czas komentował wszystko, co widział w kadrze: „A tu, ten, gondolier, z wiosłem. Zaraz się walnie w głowę tym wiosłem. A nie, nie. O cholera, ptak mi narobił na rękę. Elka! Masz chusteczki? A tu się nasz kanał łączy z tym, no…”. I tak w kółko.
Absolutny koszmar! Kiedy po kwadransie tego bełkotu Elka bez słowa wyłączyła fonię, miałam ochotę rzucić jej się na szyję. Wtedy zadzwoniła moja komórka.
Cześć – usłyszałam Grześka. Dziecko musiało mu podać mój dość starannie strzeżony numer. – Nieźle się urządziłaś, pogratulować.
Słucham?
– A ty w ogóle wiesz, kto to jest, ten twój? Z tej Ameryki to czasami taka szumowina przyjeżdża, że aż strach. Może to jakiś CIA? Mafia? Pedał? Sama wiesz, jak tam jest.
Słucham?
Rób co chcesz, dorosła jesteś, ale wiesz, zastanów się. Ja wiem, co mówię. Ty go prawie nie znasz, jak mi dziecko zmarnuje, to gołymi rękami zabiję jak…
Rozłączyłam się.
– Co się stało? – zapytała Elka, widząc moją minę.
Pokręciłam głową, próbując zebrać myśli. Nie udało mi się, więc powtórzyłam jej słowo w słowo, co usłyszałam, w nadziei, że tym sposobem uda mi się coś zrozumieć.
– Nieźle. Najpierw ci pogratulował, a potem wypowiedział cztery zdania na krzyż i w każdym cię obraził – podsumowała. – Musiał to mieć starannie przemyślane.
Od naszego rozwodu minęło osiem lat. Osiem lat! Różnie bywało, ale co najmniej od czterech nasze stosunki były wręcz modelowe. Grzesiek regularnie płacił alimenty, nie było problemu z nadzwyczajnymi wydatkami typu aparat ortodontyczny czy wakacyjne wyjazdy – może się nie rwał, ale bez dyskusji dokładał połowę. Nie miałam na co narzekać.
Oczywiście, musiałam wysłuchiwać krytycznych uwag na temat swoich metod wychowawczych, dyskutować śmiałe pomysły pedagogiczne – tym śmielsze, że to przecież ja miałam na bieżąco pilnować ich realizacji. Dawałam się przesłuchiwać na okoliczność najróżniejszych wpadek mojej córki w charakterze głównej podejrzanej. Gdyby nie to, że Pola była zdrowa jak rydz, pewnie byłabym winna każdego jej kataru. Nieważne. Pryszcz w porównaniu z wyczynami znanych mi rozwiedzionych par i – powiedzmy sobie szczerze – pryszcz w porównaniu z tym, co wcześniej wyczyniał Grzegorz jako mój mąż. Nie miałam pojęcia, jak mu się układa z Jagodą, ale małżeństwo trwało, reszta mnie nie obchodziła.
– Nic z tego nie rozumiem – westchnęłam.
– A czego tu nie rozumieć! – Elka wyłączyła nagranie i spojrzała z rozbawieniem. – To oczywiste. Jest zupełnie zdezorientowany, bo coś ci się wreszcie udało.
– Ależ jemu od lat się udaje! – zaprotestowałam. – Ma żonę, dorastającą córkę, mieszkanie, samochód, pracuje w swoim zawodzie, jest w nim świetny, o co chodzi?
On to on – wyjaśniła Elka. – A ty miałaś być nieszczęśliwa i samotna do końca swoich dni. Nie rozumiesz? Miałaś klepać biedę i tkwić w tym samym miejscu, w którym cię zostawił. Bieda z nędzą i przede wszystkim samotność. Tak miało być. Dzięki temu on mógł coś tam sobie udowodnić.
Co na przykład?
– Na przykład, że z was dwojga to ty jesteś niezdolna do stworzenia trwałego związku.
Przez chwilę docierał do mnie sens jej słów.
Tak naprawdę nie chciałam o tym myśleć. Z zakamarków pamięci wypłynął obraz Grzegorza z żoną na koniach gdzieś pod Wrocławiem, jaki zapamiętałam ze zdjęcia, które Pola upodobała sobie od pewnego czasu. Uśmiechnięty, zalotnie spoglądający w obiektyw, za którym stała jakaś pewnie młodo – piękna fotografka. Grzegorz nie przepuści żadnej.
– No tak – przyznałam w końcu. – Ja w szczęśliwym związku. To faktycznie niespodzianka.
Walnęło mnie i przez chwilę ogarnęła mnie totalna depresja. Czy los rzeczywiście się do mnie uśmiechnął? Czy to chwila, czy tak ma być? Co ja teraz czuję? Co powinnam teraz czuć?
– Żebyś wiedziała, Dasza – Elka wyciągnęła się w fotelu. – Nawet ja jestem zaskoczona.
Wyciągnęłam się w fotelu obok.
Wiesz, co ci powiem? Ja też. – Chyba mi trochę przeszło.
Nie przejmuj się Grześkiem, jakoś to łyknie. Nie ma wyjścia. Wie już, że jesteś w ciąży?
– Nawet Pola jeszcze nie wie.
– Tym się dopiero chłopina zadławi – parsknęła.
Jakoś nie było mi do śmiechu, ale nie czułam też zdenerwowania ani napięcia. Świat należał do mnie, choć przed chwilą czułam się beznadziejnie.
Coś się definitywnie zakończyło, coś się nieodwołalnie zmieniło. W świecie i we mnie. Było mi całkowicie i kompletnie obojętne, co myśli o mnie mój były mąż. Najchętniej bym zapomniała, że taki facet istnieje. Był prehistorią, dinozaurem z dużym ogonem i maleńkim móżdżkiem. Nie sądziłam, by cokolwiek z tego, co mi naopowiadał, mógł sprzedać Poli – Elka miała rację, to była rozgrywka ze mną. Tylko że ja zeszłam już z boiska! Mógł sobie dalej obmyślać strategie, mógł nawet wbijać te swoje dobrze wymierzone gole, ale tylko Panu Bogu w okno.
Następnego ranka, kiedy Pola przyszła jak zwykle w niedzielę do mojego łóżka, powiedziałam jej, że jestem w ciąży z Marcinem i że wyprowadzamy się z Olsztyna. Tak zwyczajnie.
Chyba sobie żartujesz, mamo. A moja szkoła?
Od drugiego semestru pójdziesz do gimnazjum w Warszawie – odpowiedziałam, przygotowana na wszystko. Szczerze mówiąc, bardziej bałam się reakcji Poli na wiadomość o zmianie szkoły, niż tego, jak przyjmie moją ciążę.
Ale ja mówię o muzycznej.
Rozmawiałam z twoim panem od gitary – powiedziałam, bardzo z siebie dumna. – Dał mi namiary na trzy miejsca, gdzie mogłabyś dalej uczyć się grać i śpiewać.
No to dobrze – mruknęła Pola, przytulając się do mnie. – Bylebyś ty była szczęśliwa, ja zawsze będę przy tobie.
Nie było sensu czekać do nowego roku. Zaczęłam szukać mieszkania i gimnazjum w Warszawie. Całe noce siedziałam w Internecie, Elka – zginęłabym bez Elki! – uruchomiła swoje młodsze siostry. Jedna pracowała w gimnazjum na Ursynowie, mąż drugiej był agentem w warszawskim biurze nieruchomości.
W rzadkich chwilach oddechu próbowałam się zastanowić, co to wszystko dla mnie znaczy: wyjeżdżałam do obcego miasta, gdzie nie znałam nikogo poza Marcinem. Wracałam tam, skąd wiele lat temu uciekłam z krzykiem.
To prawda, nie wybierałam Olsztyna, choć okoliczności sprawiły, że spędziłam w nim całe dorosłe życie. Nie można powiedzieć, żebym czuła się jakoś mocno związana z tym miastem, po prostu się przyzwyczaiłam. Powoli oswoiłam się z miejscami i ludźmi, chociaż najbliższą mi osobą była Elka, przyjezdna tak jak ja.
Przez wszystkie te lata nie przyszła mi nawet do głowy myśl o wyprowadzce z Nagórek, zmianie teatru, wyjeździe do innego miasta. Nie czułam takiej potrzeby. Małżeństwo, które było nieustanną huśtawką, nauczyło mnie czerpania siły z niezmienności miejsc, małych rytuałów, tego, co działo się w moich czterech ścianach i na co miałam realny wpływ. Potem długo tęskniłam za kimkolwiek, kto chciałby dzielić ze mną życie. Byłam sama, pojedyncza, a tego stanu nie mogła zmienić żadna nowa przestrzeń. Kiedy w końcu pogodziłam się ze swoją samotnością, przestałam szukać i czekać na jakąś cudowną odmianę. Nie bez powodu mędrcy Wschodu powtarzają – wyrzeknij się, a otrzymasz.
A teraz całe moje życie stanęło dęba. Nie czułam się dynamiczna ani przebojowa, zmiany napawały mnie lękiem. Ale może tak było lepiej. Lepszy był lęk i pokora niż zamykanie oczu i entuzjastyczne płynięcie z falą, która tyle już razy obiecywała rajskie plaże, a i tak wynosiła mnie na kolejne bezludne wyspy.
Święta i sylwester minęły mi jak we śnie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że odbyły się w tym samym terminie co zawsze. Marcin do ostatniej chwili nalegał, żebym wsiadła w samolot i przyleciała do Redwood Shores, ale nie chciałam nawet słyszeć o prawie dwudziestogodzinnym locie. Było mi smutno, że powitamy nowy rok na różnych półkulach, ale poranne nudności weszły właśnie w fazę apogeum. Popołudniami zasypiałam tam, gdzie stałam. Nie chciało mi się nawet jechać do Białegostoku.
Mama przyjechała do nas, na ostatnie święta w starym składzie, jak sama to określiła.
Wigilię przegadałam z Marcinem. Sylwestra przespałam przed telewizorem. Pola bawiła się na trzyosobowym piżamowym balu sylwestrowym z koleżankami ze szkoły muzycznej. Wróciła i od progu oświadczyła:
Nigdzie nie wyjeżdżam. To głupota.
Być może – powiedziałam – ale klamka już zapadła.
Totalna głupota – oznajmiło moje dziecko i powędrowało do swojego pokoju.
Tydzień po sylwestrze, po milionie maili i tysiącu telefonów, pojechałam z Elką do Warszawy oglądać mieszkania do wynajęcia. Miałam duszę na ramieniu, pamiętając klitki, w jakich gnieździły się niegdyś moje koleżanki z polonistyki, które nie dostały akademika (też niezłej nory, przynajmniej wtedy).
Szwagier Elki w pięć minut rozprawił się z moimi obawami.
– Nie te czasy, Dasza – uciął, zdmuchując pyłek z biurka wielkości lotniskowca. – Mieszkania na wynajem to teraz biznes dla zupełnie innych ludzi. Pewnie, że można trafić jakieś przybytki rodem z lat osiemdziesiątych, ale my w agencji takich w ogóle nie przyjmujemy do obrotu. Ludzie nakupowali nowiutkich mieszkań, jak była, pamiętacie, ta ulga podatkowa na lokale do wynajęcia. Tyle ich naraz weszło na rynek, że standard musiał podskoczyć. No i klientela się zmieniła. Tak jak ten twój, no, partner. Facet, co przyjeżdża tu ze Stanów do pracy w międzynarodowej firmie, nie będzie zaczynał od malowania i szorowania sracza.
To prawda, nie będzie. Marcin, który chodził już na rzęsach, odliczając dni swojego trzymiesięcznego wymówienia, spełniał się w tym, co najbardziej lubił, czyli w planowaniu. Określił ze szczegółami, czego, jego zdaniem, powinnam szukać. Bardzo mnie to bawiło i żartowałam z niego niezbyt delikatnie, ale tylko do chwili, kiedy dzięki tym do śmieszności ścisłym danym, nie ruszając się z Olsztyna, odrzuciłam trzy czwarte ofert. Przyjechałam właściwie na pewniaka.
Obejrzałam cztery mieszkania. Wszystkie były przestronne, jasne, miały w pełni urządzone i wyposażone kuchnie i łazienki, przy których moja własna wyglądała jak strup. Nie mogłam się zdecydować aż do chwili, kiedy wdrapałam się na trzecie piętro do ostatniego, piątego mieszkania.
Właściwie prosiło się o malowanie. Kuchnia nie była nawet w połowie tak nowoczesna jak w tych poprzednich. Ale miało dwa poziomy, solidne, choć podniszczone, sosnowe schody, okna z widokiem na brzozowy zagajnik i dziesięciometrowy balkon, a przede wszystkim obszerną garderobę na górze i zamykany schowek pod schodami na dole. Koniec z łażeniem do piwnicy! Koniec z upychaniem rzeczy po szafach!
Byłoby idealne dla nas – szepnęła Elka, wchodząc do sypialni z oknami w ukośnym dachu.
Ty już masz idealne mieszkanie – przypomniałam. – Ja biorę to.
Nie lepsze byłoby tamto z windą? – oprzytomniała Elka.
Ale przy samej ulicy.
No wiesz, najpierw ciąża, potem wózek i maluch.
Elka, tu jest ciszej niż u mnie na Orłowicza. Dwa kroki do metra. Przez łączkę. Figa oszaleje tu ze szczęścia. A ten balkon…
Masz rację. Ja też bym brała.
Właściciel zgodził się na malowanie. Zlecił je na mój koszt swojej ekipie remontowej, a to, co zrobili, stanowiło dowód, że zaufane ekipy naprawdę – jeszcze lub już – istnieją. Podpisałam umowę od lutego. Na pół roku. Zgodnie z instrukcjami z Kalifornii.
Dwa dni później stanęłam w drzwiach gabinetu dyrektora mojego teatru. Nie był to ten sam szef, który swego czasu wypróbowywał na mnie nowatorskie koncepcje pedagogiczne i socjotechniczne. Ten był młodym technokratą, który tylko złośliwym zrządzeniem losu trafił do teatru lalek. Międzynarodowa sława – może bardziej w byłych demoludach, ale zawsze. Jego przeznaczeniem był prawdziwy show – biznes, kukiełki go denerwowały, jak nam to od czasu do czasu powtarzał. Lalki w jego teatrze pojawiały się coraz rzadziej. Taka awangarda z kompleksami. Rozmawiałam z nim rzadko i krótko, bo też i nie za bardzo było o czym. Ta rozmowa też była krótka.
Panie dyrektorze, chciałabym wziąć bezpłatny urlop. Od lutego. Roczny.
A co się niby stało? – łypnął na mnie mało życzliwie.
Z powodów osobistych.
To niemożliwe.
Ale…
Bez ale, niemożliwe, powiedziałem.
Jeśli tak… w takim razie – zająknęłam się nieco.
Tak?
W takim razie muszę zrezygnować z pracy.
Wymawia mi pani przed świętami?
Zostanę do końca grudnia.
– Proszę natychmiast stąd wyjść – wycedził – bo powiem pani coś naprawdę nieprzyjemnego!
Myślałby kto, że jestem jego perłą w koronie!
Wyszłam. Ale tylko do sekretariatu. Poprosiłam o kartkę i długopis. Napisałam na kolanie wymówienie – drżącą ręką, z błędami ortograficznymi – i zostawiłam je na biurku sekretarki. Po południu odebrałam papier już z podpisem. I z podkreślonymi błędami!
Pracowałam do połowy stycznia, dalej poszłam na zwolnienie. Czułego pożegnania nie było.
Pod koniec miesiąca Pola wyjechała na ferie, ja pakowałam nasz dom i organizowałam przeprowadzkę. Wahałam się, co zrobić z mieszkaniem, byłam już nawet o krok od wynajęcia. W końcu wystraszyły mnie roszczenia ewentualnych kandydatów. Byli to niby znajomi bliskich znajomych, ale oczekiwali ode mnie niemalże dożywotnich zobowiązań. No i chcieli z jakichś powodów się zameldować. Na stałe. W życiu!
Po namyśle zdecydowałam się sprzedać, nie natychmiast, nie na siłę, ale przy pierwszej korzystnej okazji. Namówiona, a właściwie przymuszona przez Marcina, który twierdził, że tak właśnie się to robi, nie kombinowałam, tylko zgłosiłam mieszkanie do dużej agencji nieruchomości. Wyjeżdżając, zostawiłam im klucze i konieczne upoważnienia. Po trzech tygodniach znaleźli kupca. Rozwiedzionego księgowego po pięćdziesiątce, którego żona zostawiła dla dwudziestoparoletniego ratownika na basenie.
Agencja wszystko wie. Ciekawe, co powiedzieli kupcowi o mnie. Co ja bym o sobie powiedziała?
Wynajęłam firmę przeprowadzkową, która zniosła cały mój dobytek z czwartego piętra, przewiozła mnie, rzeczy i psa do Warszawy, a następnie wniosła wszystko na trzecie piętro. Mieli w ofercie także rozpakowywanie i ustawianie, włącznie z kwiatkami i bibelotami, ale to wolałam powolutku zrobić sama. Bez przesady z tą pomocą.
Malowanie odmieniło i odmłodziło mieszkanie. Kremowe ściany odbijały zimowe światło wpadające z trzech stron. Okna wychodziły na drzewa i niezabudowaną jeszcze przestrzeń.
Byłam w euforii. Nareszcie nikt nie będzie mi zaglądał w okna. Nareszcie nie będę zmuszona podziwiać tych arcydzieł gorseciarstwa, w jakich uparcie paradowała sąsiadka z mieszkania naprzeciwko. No i jej męża, który chodził bez gaci i był z tego dumny. A nie było z czego.
Moje sfatygowane olsztyńskie meble ginęły w czterech pokojach. Figa ze swoim legowiskiem w pysku wędrowała z góry na dół, nie mogąc się zdecydować. Mama dzwoniła codziennie rano, Elka codziennie po południu, Marcin codziennie wieczorem. Wszyscy zadawali mnóstwo pytań o sklepy, pralnie, przychodnie i całą okolicę, ale przez pierwszy tydzień udało mi się dojść tylko do sklepu spożywczego po drugiej stronie ulicy.
Chciałam pod koc, z herbatą. Przeczekać.
To co zwykle. Paraliż.
Nie tylko Dasza czuła się sparaliżowana. Kiedy w końcu uświadomiłem sobie, że naprawdę jadę do Polski, że znowu mam bilet w jedną stronę, że nie wrócę zaraz do Kalifornii, bo to tam, w Polsce jest od teraz moje nowe życie, dotarło do mnie, że nic z tej polskiej rzeczywistości nie rozumiem. Nic nie wiem. Co innego tam bywać, co innego znowu zamieszkać na stałe.
Gdzieś w okolicach Islandii zapragnąłem, tak po cichu, porwać samolot, zawrócić, cokolwiek. Bałem się. Bałem się jak jasna cholera.
Wysiadłem z samolotu ciężko przestraszony.
Było strasznie zimno, padał mokry śnieg, który oblepiał okulary i wpadał do nosa. Nic nie widziałem. Czułem się samotny i bezdomny.
Co ja najlepszego robię? W co ja się pakuję? Co ja wiem o Daszy?
W moim biznesie nie ufa się nikomu, tylko temu, co się zobaczyło w logach komputerowych, zapisach z kamer, co wyszło w „rozmowach” z podejrzanymi. Ostatnio w jednej z firm okazało się, że najwięcej kradł (co z tego, że po kilka centów, ale na milionach transakcji) jej szef od bezpieczeństwa baz i danych.
I jak tu ufać?
Szedłem z samolotu do autobusu. Dlaczego samolot nie mógł przykołować do rękawa? Bo mu nie było pisane. Zaczynałem się uczyć mojej odzyskanej rzeczywistości.
A jeśli oni wszyscy tylko czyhają na pieniądze, których nie mam? Jak mi się ułoży z Polą? Nie pała do mnie nawet udawaną sympatią. I ten jej ojciec, którego nie chciałbym spotkać. Jak ja sobie tam poradzę?
Dobrze, że Pola za lat kilka się wyprowadzi i ułoży sobie życie na własny rachunek. Jak moje dziecko będzie miało osiemnaście lat, to ja ile będę miał? Złom! Próchno!
Myślałem, że się rozpłaczę.
Dasza wyszła po mnie na lotnisko. Pierwszy raz ktoś po mnie wyszedł! Chciałem to poczuć jakoś specjalnie i nie wychodziło. W taksówce złapaliśmy się nieco histerycznie za ręce i trzymaliśmy się tak przez całą drogę do domu, zupełnie jak po przylocie Daszy do Kalifornii.
Cieszyłem się, że jestem z nią, ale strach przed tym, co dalej, był chyba większy.
Mieszkanie na Ursynowie nie podobało mi się, ale nawet się na ten temat nie zająknąłem – ostatecznie przyjechałem na gotowe, byłoby świństwem wyskakiwać z krytyką. Trzecie piętro bez windy, w sytuacji gdy można było przebierać w ofertach, wydawało mi się pomysłem, delikatnie mówiąc, nieprzemyślanym.
Nie podobał mi się Ursynów, ani ten stary, wielkopłytowy, ani ten nowy, ściśnięty i wyniesiony ku niebu zupełnie jak tutejsze ceny. Śmieszyły mnie ekskluzywne ponoć Kabaty, gdzie opętani deweloperzy pobudowali bunkry z widokiem na inne bunkry, a równie opętani ludzie zadłużali się do końca życia, byleby w nich zamieszkać. Jedyne, co mi odpowiadało, to bezpośredni dojazd metrem do pracy i względna bliskość lasu. Będzie gdzie uciekać.
Nic to, myślałem, urodzi się dziecko, będziemy się zastanawiać, co dalej. Najważniejsze, że się urodzi – ta myśl nadal mnie uskrzydlała, choć to już był czwarty miesiąc. Uskrzydlała i przerażała. Gdzie by się miało urodzić? Jaki szpital znaleźć? Czy mogę tu komukolwiek zaufać?
Pola wróciła z ferii do nowego domu. Odwiózł ją ojciec. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem go z bliska. Prawdziwego Artystę.
Był trochę niższy ode mnie, ale bardziej nabity w policzkach, podobny do chomika, z bródką jak u Koziołka Matołka, w obcisłych ciemnopurpurowych spodniach. Te spodnie najbardziej mnie zaskoczyły. Może prosto z przedstawienia? Tak czy tak, Dasza miała bardzo osobliwy gust. A może nadal ma? To by wiele tłumaczyło.
Trześniewski zachowywał się przedziwnie. Wstawił córkę w drzwi, odmawiając przestąpienia nawet progu mieszkania. Gdyby mógł, podałby mi rękę przez chusteczkę albo w ogóle nie podał, ale dziecko patrzyło. Bardzo uważnie. Więc w końcu uścisnął mi dłoń, ale z taką miną jakby nie wiem kogo dotykał. Zadżumionego. Trędowatego.
Pola bez słowa zlustrowała mieszkanie, w końcu stanęła w progu swojego pokoju na poddaszu.
– No, w porządku – rzuciła, a Dasza uśmiechnęła się, jakby spłynęła na nią ostateczna łaska.
W porządku, pomyślałem, ale nieco przedwcześnie, bo schodząc ze schodów, usłyszałem, że Pola dzwoni do ojca. Pewnie tylko co zszedł na dół. Coś tam mu entuzjastycznie opowiadała, a ja uświadomiłem sobie, że były mąż Daszy ma w naszym domu swojego człowieka.
Moje rojenia o odcięciu się od przeszłości i budowaniu wszystkiego na nowo były właśnie tym – rojeniami. Wprawdzie wiążąc się z Daszą, wiedziałem, że wiążę się też z jej córką, ale myśl, że oznacza to również długoletni związek z Grzegorzem Trześniewskim, była dla mnie jak grom z jasnego nieba. Pierwszy z wielu.
Następnego ranka Pola zjawiła się na śniadaniu w piżamie z kolorowym napisem na piersi: „Barbie does it with open eyes”, czy jakoś tak. Z wrażenia zakrztusiłem się herbatą.
– Mamo, gdzie termometr? – jęknęła na powitanie.
Dasza bez słowa wyjęła termometr z szuflady – niesamowite, jak szybko zapanowała nad wszystkim. Gdybym to ja się przeprowadził z innego miasta dwa tygodnie temu, zapewne głośno klnąc, włożyłbym buty i poszedł do apteki po termometr, bo nie wierzę, że cokolwiek byłbym w stanie znaleźć.
Pola włożyła termometr pod pachę i zasiadła przed telewizorem.
Źle się czuje? – zapytałem cicho.
Nie, dlaczego? – zdziwiła się Dasza. Dopiero widząc moją minę, dodała: – To normalne. Od siedmiu lat nie chorowała, nie miała nawet kataru, bardzo by chciała, ale nie. Potrafi codziennie mierzyć temperaturę albo narzekać, że coś ją bierze.
Może tym razem bierze?
Nie. To tylko nerwy przed nową szkołą.
Jak tak, to tak. Już po tygodniu się przyzwyczaiłem. A termometr odkładała zawsze na swoje miejsce. Nie było do czego się przyczepić.
– Czy ty wiesz, co ona ma napisane na piżamie? – zapytałem Daszę po paru dniach. Miałem nadzieję, że nie wie.
– Wiem. Że Barbie skacze ze spadochronem z otwartymi oczami. Na plecach jest narysowany spadochron – wyjaśniła spokojnie. – To jest piżama jeszcze z czasów, kiedy moja córka twierdziła, że tak naprawdę nazywa się Barbie Trześniewska.
Mogłem mieć tylko nadzieję, że to odległe czasy.
Zacząłem pielgrzymkę po urzędach. Jej celem było uczynienie mnie na powrót pełnoprawnym, a raczej zarejestrowanym gdzie się da, obywatelem. Przede wszystkim musiałem pojechać do Białegostoku, żeby odzyskać dowód osobisty. Bez dowodu mnie nie ma. Tak to miałem zakodowane od lat. Wybrałem się pociągiem pospiesznym. Koło Małkini poczułem, że zaczynam naprawdę wracać do Polski. Byłem jedynym niepalącym w przedziale dla niepalących. Uczyłem się.
Prosto z dworca pojechałem do biura ewidencji na Warszawskiej.
– Dzień dobry, chcę odebrać swój dowód – powiedziałem urzędniczce za szybą.
– Jak to, odebrać? To gdzie on jest?
– Nie wiem. Zabraliście mi go, jak emigrowałem.
Popatrzyła na mnie jak na idiotę, poszła do koleżanek obok, chwilę poszeptały, w końcu podeszła jakaś inna, starsza, co nie takie numery widziała w urzędzie.
Nazwisko.
Zalewski.
Nie zapisała. O imię nie zapytała. Widać coś było na rzeczy.
– Gdzie pan zostawił swój dowód?
– W komendzie na Bema – odparłem spokojnie.
Spokojnie! – powiedziałem sobie w myślach.
Czego ja się boję? Wystraszony petent. Nie ma co ukrywać. Jestem jednak stąd. Bardzo stąd.
Poszły we dwie szukać po kartotekach. Dziwne, bo obok stał komputer, ale widać mało używany. Wyszło im, że nie ma takiego dowodu, został zniszczony, ocalała tylko strona ze zdjęciem, tym w kufajce, na złość władzy ludowej, i muszę się starać o nowy. Ale to i tak dobry znak – istnieję, choćby w stopniu ograniczonym.
To znaczy co mam zrobić?
Wypełnić i złożyć wniosek.
OK. To poproszę formularz.
Wypełniłem. Poszedłem do automatu i cyknąłem przepisowe zdjęcia. Wróciłem do okienka. Podałem wniosek.
– To jeszcze książeczkę wojskową poproszę – mówi urzędniczka.
– Nie mam. Książeczkę też mi zabrali na Bema.
– No, to trzeba iść do WKU na Lipową. Bez książeczki nie możemy.
Jak trzeba, to trzeba. Idę. Ja mogę.
Dzień dobry, chciałbym odzyskać książeczkę wojskową. – Znowu patrzą na mnie jak na wariata. Jeszcze niegroźnego.
Nie trzeba było gubić – mówi urzędnik czy wojskowy, nie wiem, jakoś dziwnie ubrany, w swetrze z brązową czy czarną plakietką „Poleszuk L.”. To teraz noszą takie mundury? Jaki on ma stopień? Z kim ja w ogóle gadam?
– Nie zgubiłem, sami zabraliście.
– Słucham?
– Jak emigrowałem. W osiemdziesiątym ósmym roku. Cisza. Widać pamiętał tamte czasy.
Uuuu, chyba niedobrze, pomyślałem, bo spojrzenie w okienku stało się dużo uważniejsze.
A jaka to była kategoria?
E – rzuciłem, mimowolnie poprawiając okulary.
Dowód osobisty, proszę. Westchnąłem.
Nie mam dowodu.
Jak to? Bez dowodu się nie da.
– Żeby dostać nowy dowód, muszę przedstawić książeczkę wojskową. A wy nie chcecie mi jej wydać, bo nie mam dowodu – wyrecytowałem. – To co ja mam zrobić?
Rozstrzygnięcie zajęło im jakieś czterdzieści minut. Wyglądało na to, że nie ma procedury na taką okoliczność. Mało wraca takich frajerów jak ja, czy co? Całe szczęście, że dostałem tę kategorię ze względu na wzrok – żeby nie wiem jak bardzo chcieli, nie nadawałem się do strzelania. Teraz też się nie nadaję. A próbowałem. Słowo honoru.
W końcu dali mi papier z pieczęciami, że nie podlegam, nie nadaję się, jestem taki sobie, i że nie muszę mieć książeczki wojskowej, by żyć.
Jednak jestem felerny. Potwierdzone urzędowo.
Jakbym nie wiedział.
Wróciłem do biura dowodów. Ożywczy spacer pozwolił mi obejrzeć wystawy księgarń (muszę tu wrócić), sklepów z biżuterią (no, z brylantem dla Daszy to się może jeszcze wstrzymam), ubraniami (jestem jednak łachmaniarzem), o, i sklepu z gadżetami erotycznymi w dawnej Składnicy Harcerskiej (dziękuję, na razie nie potrzebuję). Postałem refleksyjnie w krótkiej kolejce (znak czasu). Znowu obejrzeli podejrzliwie najpierw mnie, potem papier, gdzieś chodzili, dzwonili, patrzyli uważnie, coś szeptali – dać mi, nie dać. W końcu dali – kartkę, z którą miałem zgłosić się po odbiór nowego dowodu. Za dwa tygodnie. Osobiście. Na nieśmiałą prośbę o przesłanie go pocztą zostałem pouczony, że takich rzeczy poczcie się nie powierza. Należy osobiście i jeszcze trzeba się podpisać dokładnie tak jak na wniosku. Żebym o tym pamiętał.
Zapamiętałem. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem sobie: po jaką cholerę wróciłem? Przecież tu się nic nie zmieniło!
Oczywiście byłem głęboko niesprawiedliwy. Schody do urzędu były marmurowe, na biurkach stały komputery, koronowany orzeł toczył dumnym wzrokiem po sali.
Tylko herbata w szklance taka sama. Z łyżeczką. Na sztorc…
Dwa tygodnie później przyjechaliśmy z Daszą do Białegostoku odebrać mój dowód i w celach towarzyskich. Nasz wspólny kolega szkolny, Gryckiewicz, zaprosił kogo się da na wielkie oblewanie swojego nowego domu. Uznaliśmy, że to dla nas szansa, żeby odnowić dawne kontakty już w nowej konfiguracji, że tak powiem, uczuciowej. Długo się nie zastanawialiśmy. Pola z pieśnią na ustach pojechała na weekend do ojca, innych przeszkód nie było.
Mieliśmy trochę kłopotów z odnalezieniem domu Gryckiewicza w plątaninie świeżo wytyczonych i tylko symbolicznie utwardzonych uliczek na wyrastającym dopiero osiedlu domów przy drodze wyjazdowej na Supraśl i Krynki. Po sześciu nerwowych telefonach dotarliśmy jednak po wertepach sprzed stu lat do rezydencji o rozmiarach iście kalifornijskich. Trochę nas zatkało. Mnie najbardziej.
W środku nadal milczeliśmy nabożnie, bo okazało się, że wszystko, co można zrobić w trzystumetrowym domu, nasz kolega zrobił, nie wiem, ze dwa razy.
Nie, nie mam nic przeciwko domom perfekcyjnie wykończonym pod dyktando architekta wnętrz. Dopóki nikt nie każe mi w takim zamieszkać. Zdziwiłem się tylko, że komuś chce się wywalać aż takie pieniądze na wnętrze, które tak czy tak będzie mu służyć do dość prozaicznych czynności. Oczywiście można brać kąpiel cztery razy dziennie, za każdym razem w innej łazience i z innym programem biczowania wodnego, ale ja bym chyba jednak wolał za te pieniądze pojechać w podróż dookoła świata. Nie wiedziałem też, że można ekspres do kawy wbudować w ścianę obok industrialnej lodówki, dosyć przydatnej, na przykład, w prosektorium.
Poczułem się maluczki. Dotarło do mnie, że tu jednak zaszła zmiana.
A i tak nie miał sracza z podmywaniem i suszeniem, którego, hm, doświadczyłem w Japonii.
Impreza snuła się leniwie, bo dwadzieścia zaproszonych osób większość czasu spędzało na wzajemnym poszukiwaniu się po zakamarkach domu. Wino z Kalifornii, jakby na moją cześć. Niezłe. Dasza narzekała na spuchnięte nogi, więc zakotwiczyliśmy się w salonie o rozmiarach iście gotyckich i przytulnym jak Malbork w środku zimy. Ledwie usadziłem ją w gigantycznym skórzanym fotelu koloru jajecznicy, do salonu wpadł siwiuteńki, senatorsko brodaty, spowity w czernie facet, rzucił się na kolana i zaczął ściskać i całować Daszę jak cudem odnalezioną córkę czy siostrę.
– Tylko na was czekałem! – wołał pośród cmoków i uścisków, a echo odbijało jego baryton od katedralnych marmurów. – Pięknie wyglądasz, pięknie!
Przez chwilę musiałem mieć głupią minę, bo zerwał się z kolan i krzyknął:
– A tobie co, amerykański sen o potędze pamięć nadpsuł?
Skąd wiedział? Prześwietlił mnie na wskroś.
W końcu skojarzyłem, kto to taki i dałem się wyściskać jak pluszak.
To był Falkowski, miejscowy poeta i krytyk literacki, który dwadzieścia lat temu, jako młody, ale już uznany twórca, opiekował się mną i Maziukiem, wówczas aktywnym narybkiem młodopoetyckim. Parę razy pobiłem go nawet w konkursach poetyckich. Maziuk go potem przebił i zgasł tak samo gwałtownie. A Falkowski trwał na fali takiej i owakiej. Wierny sobie i swoim ideałom. Ideał. Jakże ja mu zazdrościłem tej pewności siebie, asertywności poetycko – życiowej.
Maziuk go unikał. Dasza z kolei znała go z niezliczonych konkursów poezji śpiewanej, które Falkowski zaszczycał jako juror, a ona jako wschodząca gwiazda wokalistyki. Podobno była nawet u niego na konsultacjach przed egzaminem do szkoły teatralnej. Nie wiem, czy dlatego, że był poetą, czy dlatego, że większość jego zachowań mieściła się w konwencji teatru jednego aktora z ADHD.
Przyglądałem mu się nieco zawistnie, bo, no cóż, ja byłem specjalistą od zabezpieczania firm, a on nadal poetą. Rozmawiał z nami jakieś pół godziny o polityce, kościele, podatkach, dramacie, lalkach, Ameryce (wiedział więcej niż ja i był pewien, gdzie skrywa się Osama – na Białorusi) niemal jak członek rodziny, czuły wuj, troskliwy ojciec, po czym oznajmił:
– Wiecie, wydaję swój tomik.
– Wspaniale – odezwałem się, z trudem przełykając kolejną falę zawiści. – A w jakim wydawnictwie?
Podał nazwę, która mi nic nie mówiła, ale nie musiała, w końcu długo mnie tu nie było.
Cieszę się. Naprawdę. Gratuluję – mruknąłem.
No tak, tak – powiedział – ale wiesz, oni wydadzą, jak się za to zapłaci.
OK. A ile to kosztuje? – zapytałem naiwnie.
– Straszne pieniądze! – zawołał, wyrzucając ręce do nieba.
– Ale słuchaj, może chciałbyś zostać współwydawcą? Wiesz, napiszemy, że to dzięki twojej hojnej pomocy. Może nawet na okładce?
Przez chwilę nie rozumiałem, o co mu chodzi, ale kiedy w końcu do mnie dotarło, poczułem się tak, jakby mi napluł w gębę. O żeż ty, pomyślałem, wygrywałem z tobą w konkursach, a ty do mnie jak do wuja Sama z walizką dolarów?
– Nie, nie chciałbym być współwydawcą. Ani wydawcą. Przykro mi – dodałem szybko.
Dlaczego? – zapytał szczerze zdziwiony.
Po prostu nie chcę – odpowiedziałem już spokojnie.
Dzięki ci, Helen, za lata treningu, pomyślałem, bo to moja była żona nauczyła mnie odmawiać bez usprawiedliwiania się ani tłumaczeń.
Falkowski klepnął mnie w ramię przyjacielsko. Ktoś nowy wszedł do salonu, więc pomachał do niego i zaczął się z nami żegnać. Znowu wycałował się z Daszą.
Piękna jak zawsze! – westchnął i już miał odchodzić, ale zatrzymał się jeszcze i zapytał: – Ale, wybacz, jak ty właściwie masz na imię? Bo zapomniałem.
Da – a – a – sza – wyjąkała z rzadką miną.
Pięknie! – skwitował, ściskając mi dłoń.
To spotkanie powiedziało mi więcej o tym, jak mnie teraz widzą, niż milknące na nasz widok rozmowy i szepty po kątach.
Dziwnie się czułem, ale trudno, nieważne. Wróciłem, bo chciałem być z Daszą, a nie, żeby szukać wczorajszego dnia.
Zacząłem pracę. To był szok, przecież nigdy dotąd nie pracowałem w Polsce! No, chyba że jako wychowawca na kolonii przez jeden turnus. Dalej już sobie darowałem, bo ganiając kopcących podrostków (wtedy to były tylko papierosy), sam się tak rozpaliłem, że potem kilka lat rzucałem.
Zatrudnili mnie na stanowisku o stopień niżej od partnera. Zacząłem od wypełnienia sterty papierów, z których połowy nie rozumiałem. W poprzedniej pracy na tym samym stanowisku miałem swój własny gabinet z drzwiami i „używalnością” sekretarki. Tutaj dostałem miejsce przy stole we wspólnej sali.
Ludzie na kupie, brak prywatności, ale za to wszyscy dzień w dzień pod krawatem – czułem się zupełnie jak w kwaterze głównej FBI. Do tego bizantyjsko – brytyjskie umiłowanie hierarchii, a w tym wszystkim odwieczni ex – pats nie mówiący po polsku i ci, którzy uważają, że się już nauczyli, traktowani jak mroczne bóstwa na szczytach szczytów. Feudalizm w czystej postaci. I wielkie pieniądze.
Zajmowałem się tym samym co w Kalifornii – bezpieczeństwem sieci komputerowych i baz danych, szacowaniem stopnia ich zagrożenia, budowaniem systemów i procedur zabezpieczających.
Większość naszych klientów stanowiły banki i sklepy internetowe w Europie. W Polsce takie usługi dopiero raczkowały, a ich właściciele liczyli na cud albo na swoich genialnych panów Ziutków, Mańków i innych, którzy przeczytają parę książek, stron w internecie i coś wymyślą za półdarmo.
Ludzie słuchali o hakerach, wirusach i programach szpiegujących niemal z taką samą obojętnością, z jaką słucha się o katastrofach ekologicznych w Ameryce Południowej – przykra sprawa, ale nas nie dotyczy. Kto by nas atakował? Panie, co pan? Tutaj? Dopiero kiedy zaczynaliśmy rozmowę, w której krok po kroku pokazywałem, co się stanie – bo ja już wiedziałem, że atak na niezabezpieczoną sieć, taką jak ich, jest tylko kwestią czasu – łapali się za głowę. Nie musiałem nawet wspominać o demonicznym Osamie.
Po takiej rozmowie musieli ocenić, czy taniej jest nic nie robić i tracić klientów, płacić odszkodowania lub pokrywać straty, czy jednak lepiej wydać grube pieniądze na system zabezpieczający, a najpierw też niemałe na audyt, czyli opis obecnej sytuacji i czyhających niebezpieczeństw oraz propozycje, co można zrobić, żeby im zaradzić.
Na ogół zwyciężał niezastąpiony pan Ziutek albo Maniek, bo nasze usługi były dość drogie jak na polskie warunki. A kryzys dotarł już i tutaj. Zgłaszały się do nas jednak duże spółki giełdowe i wielkie państwowe firmy, których zarządy po pierwsze dysponowały większym budżetem, a po drugie potrzebowały nie tyle gwarantowanej jakości usług, ile papieru z certyfikatem firmy o światowej renomie – na wszelki wypadek. I mimo kryzysu.
Sam tego chciałem. Zaczęło się.
Przede wszystkim jednak zaczęło się testowanie i docieranie z Polą.
Początkowo wszyscy bardzo się staraliśmy. W praktyce oznaczało to, że Dasza zachowywała się normalnie, a my z Polą schodziliśmy sobie z drogi i omijaliśmy się tak szerokim łukiem, żeby w żadnym razie o siebie nie zahaczyć. Kiedy nie dało się już uniknąć „zahaczenia”, zachowywaliśmy się tak uprzejmie i ceremonialnie, że czasami dopiero Dasza musiała nam przerwać wzajemne rewerencje i przypomnieć, o co właściwie chodziło. Długo to trwało, bo oboje mieliśmy dużo dobrych chęci. Naprawdę.
Pola poszła do gimnazjum na Ursynowie i z marszu wsiąkła w swoją nową klasę. Bardzo nas to ucieszyło. Zdawaliśmy sobie z Daszą sprawę, że mogło być jej ciężko, bo przesadziliśmy dziewczynę jak pietruszkę, i to bez znieczulenia.
Tymczasem Pola ze swoją gitarą, oczytaniem, ortodoksyjnym wegetarianizmem i długimi sukienkami z konopi trafiła w dziesiątkę. Miała sporo szczęścia. Na pierwszej lekcji z nową (dla całej klasy) polonistką okazało się, że jako jedyna wie, kim był Stachura i w dodatku zna jego wiersze. Równie dobrze mogło jej to wyjść bokiem, ale z jakiegoś powodu nowe stado uznało to za niegroźny element jej ekscentrycznego wizerunku.
Wpadała ze szkoły pędem, niemal zawsze w towarzystwie dwóch nowych koleżanek, niejakiej Laszuk (niedużej i biuściastej brunetki) i Doti (całkiem OK, muszę bezwstydnie przyznać), brała psa i wybiegała na wielogodzinne spacery. Pies, wiadomo, świadek idealny, żeby nie wiem co, pary z pyska nie puści.
Wieczorami urzędowała w swoim pokoju na górze. Zaanektowała laptop matki i stanowczo twierdziła, że jest jej potrzebny do odrabiania lekcji. Ja na to nic. Bo co? Mój?
– Tu jest inaczej, mamo – tłumaczyła Daszy. – Tu się lekcje odrabia z Internetem, nikt nie lata po bibliotekach.
W porządku. Szkoda.
Z tygodnia na tydzień wracała ze szkoły coraz później, pies wracał z wielogodzinnych spacerów, podpierając się ogonem, a z laptopa na okrągło rozlegał się sygnał zgłoszeniowy kolejnych rozmówców z Gadu – Gadu, para – bum – para – bam. Lekcje odrabiały się same. Zajęcia w sekcji gitarowej w domu kultury okazały się zbyt nudne, by je kontynuować. Tyle dobrego, że z jej pokoju nadal rozbrzmiewał nostalgiczny głos Cohena na przemian ze schrypniętym Tomem Waitsem.
Aż wreszcie pewnego miłego popołudnia Pola oświadczyła:
W piątek idę na imprezę.
Fajnie. Do kogo? – zapytała Dasza.
Mamo, tu się nie łazi po domówkach. Idziemy z Doti do klubu.
Słucham? – Dasza przerwała czesanie psa i spojrzała na córkę z osłupieniem.
No, do klubu, na koncert – wyjaśniła Pola, ale już rzuciła mi złe spojrzenie, bo nie ruszyłem się z miejsca, a ona nie mogła pogadać z matką w cztery oczy.
Co tu się teraz zdarzy? Czy mam prawo coś powiedzieć? To przecież nie jest moje dziecko.
Coś ci się pomyliło, dziewczynko – odezwała się Dasza spokojnie. – Jesteś jeszcze za młoda na imprezy w klubach.
Mamo, o czym ty mówisz? Wszyscy chodzą – Pola zerwała się i z kieszeni spodni wyciągnęła dwa świstki. – Proszę bardzo, to jest wejściówka, kupiłam za swoje, a to musisz podpisać.
Muszę? – mruknęła Dasza.
Pokaż – nie wytrzymałem. – Proszę.
Dasza bez słowa podała mi wąski papierek: „Wyrażam zgodę na udział syna/córki w zamkniętej imprezie w klubie Candy Bar. Przyjmuję również do wiadomości, że podczas imprezy sprzedawany będzie alkohol. Candy Bar nie ponosi odpowiedzialności… „.
Co to ma być? – jęknąłem. – Przecież jest zakaz sprzedaży alkoholu niepełnoletnim.
No to co? – Dasza wzruszyła ramionami. – Tu się codziennie produkuje przepisy, których nikt nie zamierza przestrzegać.
Gdzie indziej za taki numer bar traci licencję na alkohol. Na bardzo długo.
A tu wystarczy dupokryjka na świstku i jest impreza dla małolatów.
Podpisz, mamo, bo potem zapomnimy – włączyła się Pola, patrząc na mnie z nieukrywaną nienawiścią i pogardą. Więc jednak.
Chyba żartujesz! – parsknąłem. Kto by wytrzymał?
– Rozmawiam z moją mamą – przypomniała mi.
I słusznie. W zasadzie.
Od razu się zamknąłem. Nie mój problem. Niech sobie skaczą do oczu, ja idę poczytać.
– Nie pójdziesz tam, córeczko – powiedziała Dasza.
– Ale mamo!
– Nie ma mowy. Jeszcze za wcześnie na chodzenie po klubach.
Mamo, posłuchaj, Doti mówi…
Nie. Nie interesuje mnie, co mówi Doti. Ona nie ma jakiegoś normalnego imienia?
Dorota.
Więc mów normalnie.
Mówię normalnie, ty jesteś Daria, a wszyscy mówią Dasza.
Dasza to zdrobnienie od Darii.
A Doti zdrobnienie od Doroty.
Dasza odetchnęła głęboko. Mnie by dawno szlag trafił na miejscu i zapeklował przy okazji.
– Rozumiem. Zatem nie obchodzi mnie, co mówi twoja nowa przyjaciółka Dorota. Ty mnie obchodzisz. Nie pójdziesz. To jest po prostu niebezpieczne dla dziewczynki w twoim wieku.
Pola rozpłakała się i pomaszerowała na górę, poskarżyć się swojemu laptopowi.
– Ja nie jestem, kurwa, dziewczynka! – udało nam się usłyszeć. I tak za dużo.
A to była zaledwie przygrywka.
Odziedziczyłem po swoim poprzedniku grupę konsultantów, ludzi raczej niedoświadczonych, którzy z ramienia firmy prowadzili rozmowy z potencjalnymi klientami, próbując ich zachęcić do skorzystania z naszych usług. Kończyło się na próbach. Świeżo upieczeni managerowie tej grupy oduczyli ją właściwie pracy zespołowej, a chwilami wydawało się, że i pracy w ogóle. Ludzie byli zastraszeni, przyzwyczajeni do „robótki”, „rzeźbienia” i ogólnie „kilowania czasu”, czyli spędzania długich godzin u klientów bez specjalnych efektów.
Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w profesjonalnej prezentacji kosmicznego odkurzacza, który kosztuje cztery średnie krajowe, albo patelni za równowartość miesięcznych poborów, wie, jaka to ciężka robota namawiać ludzi do zakupu ponad ich możliwości. Patrzą na ciebie jak na urodzinowego clowna, a w duchu i tak myślą o ukochanym dwudziestoletnim odkurzaczu i patelni z supermarketu. A ty wiesz, że to dla nich ogromny wydatek, ale wiesz również, że ten ich odkurzacz i patelnia powinny natychmiast wylądować na wysypisku. Więc tokujesz jak uliczny sprzedawca śledzi, mając nadzieję, że komuś jednak podziałasz na wyobraźnię.
Ale managerowie byli bardzo zajęci monitorowaniem „kilowania” i czysto papierowymi wynikami. Raczej ilość niż jakość. Najważniejsze były słupki. Spędzali całe dnie, przerabiając raporty konsultantów na swoją modłę, ale nie przychodziło im do głowy, że można poprosić autora raportu o zrobienie poprawek, jakie uznawali za konieczne. Nie wpadli też na to, że dowodzenie grupą ludzi wymaga komunikowania się z nimi, a nawet mówienia im „dzień dobry” i „do widzenia”.
Po paru tygodniach pracy zorientowałem się, że managerowie narzekają bez przerwy na konsultantów, ale nikt z tymi ludźmi nie rozmawia. Latają jak kot z pęcherzem od klienta do klienta i bardzo niewiele z tego wynika poza statystykami.
Początkowo konsultanci traktowali mnie bardzo nieufnie – wiadomo, przyjechał niby Polak, ale z Ameryki, będzie się mądrzył. Powoli jednak zaczynali rozumieć, że nie jestem tu kolejnym chętnym do ustawiania ich pod ścianą. Od nich dowiedziałem się, co wyrabiają obaj managerowie i jak to wygląda z perspektywy konsultantów – z perspektywy zarządu wyglądało tak, że dwaj pracowici managerowie mają pod sobą gromadę leniwych bałwanów.
Zacząłem od zaproszenia obu na lunch do knajpy, gdzie było także coś bez mięsa (trochę zadbałem o swoje interesy), w okolicach Puławskiej. Pod pretekstem rozmowy o strategii rozwoju grupy – to idealne w takich sytuacjach słowa klucze – poruszyłem temat konfliktu z konsultantami. Omal się przystawkami nie udławili ze zdziwienia. Oni tego nie widzieli i nie wiedzieli. W ogóle nie zdawali sobie sprawy, jak ich zachowanie może wpływa na staff. Bez oporów zgodzili się wypróbować parę sposobów na unikanie sytuacji konfliktowych i wyrażać swoje opinie bez obrażania ludzi.
Jakoś za prosto to poszło. Wrodzony pesymizm zaczął mi się znowu dawać we znaki.
Tydzień później, w piątek wieczorem, okazało się, że Pola musi jechać do centrum po jakiś bardzo ważny zeszyt, który miała jej oddać Doti. Z jakichś tajemniczych powodów to Pola musiała jechać do niej, a nie odwrotnie. Musiała i to natychmiast.
Było już niemal ciemno, Dorota, która mieszkała na Mokotowie, czekała na ten zeszyt na Chmielnej – brzmiało to mało przekonująco. Dasza się nie zgodziła. Szczęśliwie nie było mnie przy tym, bo Pola dostała furii i zamknęła się w schowku pod schodami, blokując składane drzwi kijem od szczotki.
Kiedy wróciłem z pracy, nadal okupowała schowek. Dasza dość teatralnym szeptem wyjaśniła mi, co się dzieje. Nim zdążyłem się odezwać, zdjąć marynarkę i zająć się problemem, spod drzwi schowka wysunęła się kartka – Pola zamknęła się we wściekłym szale, wszelako wcześniej profilaktycznie zaopatrzyła się w przybory do pisania. Bardzo ciekawe!
Rodzice i Legalni Opiekunowie/
Skoro świat jest taki niebezpieczny i okrutny, to ja pozostanę w schowku pod schodami, bo tylko tu nikt mi nic złego nie zrobi.
OK. Siedź, dzieciaku, jak chcesz – powiedziałem, ale tak, żeby mnie nie usłyszała. – Schowek oświetlony, ogrzewany, składane krzesła do dyspozycji.
Ty sobie możesz żartować – pokręciła głową Dasza.
A ty nie?
– Jakoś mnie nie bawi, że moja córka na mnie wrzeszczy. Ty wiesz, co tu się działo?
– I wszystko o ten zeszyt? Ostatecznie mogę tam podjechać.
– Słyszysz, Pola? – zawołała Dasza. – Marcin może pojechać z tobą na Chmielną.
Spod schodów odpowiedziała nam kamienna cisza.
Sam widzisz, że nie chodzi o zeszyt.
A o co?
Nie wiem.
A wiesz coś w ogóle o tej całej Doti?
Dziewczyna jak dziewczyna, rogów nie stwierdziłam.
Może pogadać z jej rodzicami?
Rozmawiałam z matką. Nie widzi problemu, bo ufa swojej córce.
A ty nie ufasz?
Nie ufam temu światu.
To mamy kłopot, pomyślałem. Niezależnie od tego, czy Doti przypadkiem nie ukrywa rogów pod bujnymi lokami.
Od przeprowadzki do Warszawy Dasza właściwie nie ruszała się z Ursynowa. Tutaj znalazła sobie lekarza, tutaj spędzała całe dnie, spacerując z psem, robiąc zakupy. Z rzadka zapuszczała się do centrum, a jej życie towarzyskie ograniczało się do rozmów telefonicznych. Od czasu do czasu umawiała się z jedną z sióstr Elki. Najlepiej jednak czuła się w domu, i to z córką w zasięgu wzroku.
Ale Pola miała piętnaście lat. Dopóki mieszkała w Olsztynie, biegała po koleżankach, przesiadywała godzinami w swojej szkole muzycznej, chodziła do kina, łaziła po sklepach. To samo chciała robić tutaj, tylko skala się nam nieco zwiększyła.
Poza tym – i to była ważna odmiana – Pola, która w Olsztynie była raczej outsiderką, tutaj nadal nią pozostała, ale nie budziło to niczyjej agresji ani chęci dokuczenia. Klasowe królowe traktowały ją pobłażliwie, jako istotę niegroźną, Pola też nie szukała konfliktu, być może nauczona doświadczeniem.
To wszystko nieoczekiwanie uwolniło w niej jakieś niesłychane pokłady pewności siebie. Co miało swoje dobre strony – w szkole nie czekała, aż ktoś złapie ją na jakichś zaległościach, tylko sama zgłaszała się do nauczycieli, bieżące klasówki i sprawdziany zaliczała przyzwoicie i bez specjalnych wysiłków. I nikomu nawet nie przychodziło do głowy nazwać jej kujonem. Z drugiej strony jednak, przestała schodzić mi z drogi i przystąpiła do regularnej wojny o terytorium.
Nic z tego nie rozumiałem. I wszystko było jasne.
Opuściła schowek pod schodami w środku nocy, kiedy oboje z Daszą poszliśmy już spać. To znaczy ja zasnąłem jak kamień, mama czuwała. Kiedy dom pogrążył się w ciszy i ciemności, wyszła z łóżka i zeszła na dół. Talerz z pierniczkami i szklanka mleka, które Dasza zostawiła na podłodze pod schowkiem, zniknęły – nawet zbuntowana Pola nadal bardzo lubiła słodycze.
Okazało się jednak, że kiedy coś znika, czasami w tym samym miejscu można się natknąć na coś innego.
Parę tygodni później Dasza zagoniła mnie do wieszania obrazków. Sporo tego było, w dodatku mieliśmy dwa rodzaje ścian – normalne ceglane i gipsowo – kartonowe. Pojechałem do marketu budowlanego i trochę mnie poniosło. Nakupiłem narzędzi, gwoździ i wkrętów, jakbym miał co najmniej budować arkę przed potopem. Wlazłem z tym wszystkim pod schody, w poszukiwaniu miejsca na warsztacik budowniczego arki. Przesunąłem trzy kartony w rogu i zobaczyłem… paczkę fajek, a ściślej mówiąc, czarnych cieniutkich cygaretek.
Co jakiś czas pytałam Polę prewencyjnie, czy nie zaczęła przypadkiem palić, bo kiedy wracała do domu, czułam na jej ubraniu zapach papierosów. Uważałam, że to pytanie pro forma, a Pola za każdym razem odpowiadała, że to Doti pali. Któregoś dnia, wyjmując coś z jej torby, znalazłam zapalniczkę. Spytałam, skąd to się wzięło, a ona mi powiedziała, że schowała na prośbę Doti i zapomniała oddać. A potem znalazłam pety w metalowej rynience biegnącej tuż przy oknie dachowym w pokoju Poli, ale w naiwności swojej uznałam, że to zwiane przez wiatr niedopałki sąsiada, o którym wiedziałam, że pali jak smok, nawet wyprowadzając psa.
W końcu bania pękła.
Zaczęło się od kłótni z Marcinem.
Następnego dnia Pola miała jechać z klasą na wycieczkę rowerową.
Napompuj dziecku koło w rowerze – poprosiłam.
Dlaczego ja? – mruknął znad komputera.
– Ja jestem w za dużej ciąży – poklepałam się po brzuchu.
Ale ja nie o tobie mówiłem.
To nie jest takie proste.
Napompować koło? Bez przesady. Niech sama spróbuje.
Wściekłam się, ale nic nie powiedziałam. Nawet że w Olsztynie zwykle prosiłyśmy o pomoc sąsiada, bo było to naprawdę trudne.
Pola wyciągnęła rower ze schowka i jakoś wespół w zespół napompowałyśmy to cholerne koło. Złość mi opadła, czy raczej została wypompowana, wzięłam się do obiadu. Coś smażyłam, włączyłam wyciąg, który buczał jak traktor, usłyszałam tylko, że Marcin mówi podniesionym głosem, a Pola krzyczy:
– To nie jest fair! Tak się nie robi!
W tamtym czasie albo się do niego nie odzywała, albo krzyczała, bo ścinali się ostro i właściwie o wszystko, od wczorajszych majtek porzuconych na podłodze po pryncypia.
Mnie, osobę nawykłą do milczącego przeżuwania urazy, awantury połączone z krzykami wprawiały w panikę i drżenie. Ale Pola nie była mną – na szczęście – i nie krępowała się wywalać z siebie wszystkiego, co ją uwierało. Marcin przyjmował to ze spokojem dzieciństwo i młodość spędzone z młodszą siostrą w pokoju o rozmiarach naszego schowka pod schodami wystarczająco przygotowały go do tej nieustającej wojny terytorialnej.
Po ich pierwszej poważnej awanturze Marcin wyłożył mi swoją koncepcję: Kiedy w zamkniętym układzie pojawia się ktoś nowy, to są dwie teorie – jedna, że zawsze będzie dla niego miejsce, bo wszechświat jest nieograniczony, i druga – że miejsca jest tyle, ile jest i ani trochę więcej, a zatem zawsze ktoś komuś coś zabiera.
Ja byłam przekonana o słuszności tej pierwszej teorii – nadal kochałam moje dziecko, ale kochałam też Marcina i małe życie rosnące we mnie. Marcin i Pola najwyraźniej wyznawali jednak tę drugą i walczyli mniej lub bardziej otwarcie o każdy skrawek gruntu. Malutkiej w brzuchu szczęśliwie było to na razie obojętne. Mnie niestety nie.
– Pokrzyczy i przestanie – tłumaczył Marcin – a co wykrzyczy, to twoje. Przynajmniej będzie wiadomo, o co chodzi. Byleby nic w środku nie kisiła.
– Jak jej mamusia – podpowiedziałam.
– Jak jej mamusia – zgodził się.
Tym razem nie miało dla mnie znaczenia, o co znowu może chodzić. Byłam rozżalona na Marcina i zaczynałam być zła na Polę, bo na moje ucho, tym razem przeholowała. Wyłączyłam wyciąg i w tej samej chwili usłyszałam huk zatrzaskiwanych drzwi na górze.
Po chwili Marcin wszedł do kuchni, podszedł do mnie, objął – na tyle, na ile mój brzuch pozwalał – i powiedział:
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że to taki diabelski rower.
Zachowałem się jak idiota.
Zgadza się, pomyślałam.
– Twoja córka mnie ochrzaniła i miała rację.
Urwał, spojrzał w górę i zaczął węszyć.
– Co?
– Nic. Spokojnie…
Figa, która dotąd leżała cichutko w nadziei na jakieś skrawki szykującego się obiadu, podeszła bardzo zainteresowana.
Marcin, co… – zaczęłam.
Czuję fajki – mruknął, wskazując ruchem głowy kratkę wentylacyjną.
Ten sam szyb wentylacyjny przylegał do pokoju Poli na górze.
– Idę – rzuciłam. – Przytrzymaj psa.
Nie mogę powiedzieć, że wbiegłam leciutko po schodach, bo to była połowa czerwca i nie widziałam już własnych kolan bez lustra. Weszłam więc powolutku, ale cicho, bo nogi mi puchły i kiedy się dało, chodziłam boso, chociaż Marcin ciągle narzekał, że to niebezpieczne.
Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Polę, jak stoi na stołku, do połowy wychylona z okna dachowego, i pali, strzepując popiół do metalowej rynienki.
Zbaraniałyśmy obie.
– Dlaczego to robisz, dziewczynko? – zapytałam, siadając na jej łóżku.
– Oj, mamo, to nic wielkiego – mruknęła bez przekonania.
– Ja nie pytam, czemu palisz, pytam, czemu mnie okłamujesz?
Wyrzuciła peta przez okno, zeskoczyła ze stołka i stanęła przede mną z rękami na biodrach. Nie wiem, jak wyglądałam w indyjskiej sukience, a raczej namiocie, siedząc z ośmiomiesięcznym brzuchem na jej niskim łóżku – może jak stóg siana, może jak kupka nieszczęścia, dość że po chwili zrezygnowała z wojowniczej pozy.
Bo ty się tak wszystkim denerwujesz, że strach – oświadczyła.
Co: strach?
No strach coś powiedzieć. Z tobą się w ogóle nie da rozmawiać.
Skąd ja znałam ten tekst?
Dotarły do mnie dwie prawdy – jedna stara, druga nowa.
Stara, że gdzie dwóch się bije, tam zawsze oberwie ten trzeci. I zupełnie dla mnie nowa: że stoi przede mną córka, która – tak się składa – jest również córką swojego ojca. Nie, nie była kłamczucha, choć właśnie przyłapałam ją na kłamstwie, ale jedno musiała odziedziczyć wraz z jego połową chromosomów – instynktowną umiejętność odwracania kota ogonem i błyskawicznego przerzucania nawet najsłuszniejszego zarzutu na tego, kto stoi najbliżej. Czyli na mnie.
Niezłe. Ale nie ze mną.
– Na twoim miejscu mimo wszystko bym próbowała – wydusiłam po chwili.
Nie wiem, czy udałoby się nam wtedy porozmawiać, bo do pokoju wszedł wściekły Marcin.
Co ty sobie do cholery wyobrażasz? – zaczął bez ogródek. – Masz mnie i matkę za jakichś kompletnych kretynów?
Nie wiem, o co ci chodzi – odparła Pola swobodnie.
Chodzi mi o twoje zachowanie.
A kto ty jesteś, żeby mi mówić, jak mam się zachowywać?
Pola! – włączyłam się.
Co: Pola! – krzyknęła. – On nie jest moim ojcem.
Ale mieszkam z tobą pod jednym dachem i…
Przepraszam bardzo, nikt mnie nie zapytał, czy ja chcę mieszkać pod tym jednym dachem – warknęła Pola.
Wyszła z pokoju, gwizdnęła na Figę i tyleśmy ją widzieli.
– Tak jakby jeden zero dla niej – mruknął Marcin.
– Tak jakby – westchnęłam i zaczęłam podnosić się z o wiele za niskiego tapczanu mojej córki. – W ogóle nie dopuściła do rozmowy o tym, co zrobiła. Najpierw postawiła do kąta mnie, a potem ciebie.
– A potem sobie poszła.
– Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam…
No, co sobie wyobrażałaś? – Marcin jednym ruchem ustawił mnie w pionie, o ile w ósmym miesiącu ciąży można mówić o pionie.
Że się nam jednak uda.
To znaczy co?
– No, że uda się stworzyć szczęśliwą rodzinę.
Spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem.
Takie rodzinne szczęście to masz w reklamach margaryny. Nasza rodzina będzie normalna.
Będziemy się żreć, krzyczeć i trzaskać drzwiami?
To też – objął mnie. – Zrozum, ona walczy o zachowanie swojego starego miejsca w nowej sytuacji, a nie rozumie, że musi tę walkę przegrać. Nie utrzyma waszego starego układu, bo on już nie istnieje.
– To rozumiem – machnęłam ręką zniecierpliwiona. – Mnie tylko bokiem wychodzą te ciągłe wrzaski.
– Wolałabyś, żeby się do mnie słodko uśmiechała, a intrygowała po cichutku? – zapytał.
Tu mnie miał. Bo ja zapewne wybrałabym właśnie taką ścieżkę wojenną. Byłoby cichutko, miło i… nie do zniesienia.
Parę dni później nastąpiło apogeum buntu mojej córki.
W połowie tygodnia Pola zapowiedziała, że w piątek wybiera się na piżamowe party do koleżanki z klasy, o której mówiła wyłącznie Laszuk – żadna z jej nowych znajomych nie miała imienia – tylko pseudo, w ostateczności nazwisko. Nie widziałam problemu, piżamowe przyjęcia były czymś, co znałam z naszego dawnego życia. Wiem, że to głupie, ale chwilami, wrzucona na obrzeża kolejnej awantury, naprawdę tęskniłam do tych dawnych spokojnych czasów, kiedy ja czułam się średnio szczęśliwa, ale przynajmniej w domu był święty spokój.
Poprosiłam Polę o numer telefonu domowego owej Laszuk i zajęłam się szykowaniem kolejnej wersji bojowej torby do szpitala – w tamtym czasie było to moje ulubione zajęcie.
Marcin wrócił właśnie z dwudniowego wyjazdu do Brukseli, nawet nie wypytywał o Polę, która już zdążyła wyjść.
Próbował mnie namówić na kino, ale ja byłam już na ostatnich nogach, biegałam, pomyłka, toczyłam się do łazienki co kwadrans i wychodzenie z psem uważałam za szczyt mojej aktywności poza domem.
Po kolacji, która dla Marcina była obiadem, po prostu rozłożyliśmy się na kanapie przed telewizorem. Około dziesiątej zadzwoniłam życzyć Poli dobrej nocy. Telefon – dzwoniłam na numer domowy – odebrała jej koleżanka.
Dobry wieczór, mówi mama Poli, czy mogę ją prosić?
Dobry wieczór. Pola jest w łazience – poinformował rezolutny głos. – Powiem, jak wyjdzie, że pani dzwoniła.
Dobrze – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Co u niej? – zapytał Marcin, przerywając pasjonującą wędrówkę po kanałach.
– Nie rozmawiałam z Polą. Była w łazience. Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, ale w tej samej chwili zadzwoniła Pola. Z komórki.
Cześć mamuś. Chciałaś coś? – spytała wesoło.
Dzwoniłam życzyć ci miłych snów.
Ale my się jeszcze nie wybieramy spać.
No to miłej zabawy.
Dobra. No, to pa – rzuciła i się rozłączyła.
Gdzie, mówiłaś, ona jest? – zapytał Marcin.
U koleżanki z klasy – powiedziałam, ale już w chwili, gdy to mówiłam, byłam pewna, że coś jest nie tak. Jeszcze nie wiedziałam co, ale poczułam się nieswojo.
– Co się dzieje? – zapytał Marcin. – Jedziemy rodzić?
– Nie, nic mi nie jest – mruknęłam i zaczęłam oglądać film.
Po jakiejś półgodzinie zorientowałam się, że wprawdzie gapię się w ekran, ale nie mam pojęcia, co to za film, kim są ci przejęci ludzie ani czym się tak przejmują. Nic nie mówiąc, zadzwoniłam do koleżanki Laszuk. Odebrała natychmiast, zupełnie jakby warowała przy telefonie.
– Pola się właśnie myje – odpowiedziało dziewczę. – Zaraz do pani oddzwoni.
Rozłączyłam się. Ale Pola nie oddzwoniła. Zadzwoniłam na jej komórkę. Milczała. Po paru minutach spróbowałam jeszcze raz, z takim samym rezultatem.
Marcin wyłączył telewizor.
Idziemy – zakomenderował.
Gdzie?
Na górę. Do komputera. – Popatrzyłam na niego tępo. – Chodź, chodź, jeśli mogę za duże pieniądze włamywać się do systemów bankowych, to chyba dam radę rozpracować Gadu – Gadu, nie sądzisz?
Nie sądziłam. Szczerze mówiąc, w tym momencie dotarło do mnie, że o nowej pracy Marcina wiem tyle, że zaczyna się rano i kończy późnym popołudniem, i że zbyt często wiąże się z wyjazdami.
Powlokłam się za nim na górę, ale zrezygnowałam z siadania na tapczanie. Marcin, widząc to, podsunął mi obrotowy fotel Poli, a sam pracował na stojąco.
– Naprawdę tym się teraz zajmujesz? Włamywaniem do komputerów?
Zatańczył palcami po klawiaturze.
– Głównie to gadaniem o tym, że takie włamanie jest możliwe.
– I co? Bardzo się boją?
Nie bardzo – powiedział, nie odrywając oczu od ekranu. – Tak naprawdę to wyobraźnię uruchamia dopiero wiadomość, że pracownik firmy może zainstalować po kryjomu szpiega na cudzym komputerze.
Jakiego szpiega?
Taki szpieg monitoruje klawiaturę i zrzuca na dysk albo gdzieś do sieci wszystko, co się pisze i klika. W ten sposób spryciarz może się dowiedzieć, co właściciel klawiatury pisze w mailach do szefów albo kontrahentów, ukraść wyniki jego pracy, poznać hasła dostępu i temu podobne dane. A wiesz, co jest najśmieszniejsze?
Nie mam pojęcia.
Czasami zadają tak szczegółowe pytania, jakby już im w głowach kiełkowała myśl, komu by tu coś takiego po cichu zainstalować.
– W pierwszej kolejności chyba mojej córce.
– Poradzimy sobie i bez szpiegów. Sierotka, archiwizuje wszystkie rozmowy – mruknął. – Ależ, kurczę, ma tych kontaktów, ona tu gada chyba z połową…
– Szukaj Doti – przerwałam.
– Jasne! O, cholera.
Chwilę później dzwoniliśmy do matki najbliższej przyjaciółki mojej córki. Szybko opowiedziałam jej, co ustaliliśmy, i że z całą pewnością ani Pola, ani Dorota nie balują teraz w piżamach w domu państwa Laszuk, ponieważ obie poszły do Candy Baru na osiemnaste urodziny jakiegoś nieznanego nam osobnika.
– Jadę tam – rzuciła matka Doti.
– Proszę na nas zaczekać, my też już jedziemy.
Zapisałam adres i próbowałam zerwać się na równe nogi, ale Marcin chwycił mnie za rękę i przytrzymał w fotelu.
Ktoś musi zostać przy telefonie – wyjaśnił. – Poradzę sobie.
A jak nie będzie chciała z tobą wracać?
To ogłuszę i wyniosę na plecach – mruknął i wyszedł. Zostałam sama ze wszystkimi swoimi lękami i z dzieckiem w brzuchu, które właśnie tę porę krótko przed północą zazwyczaj wybierało na swoją dziarską gimnastykę wieczorną. Mały łokietek albo kolanko przywaliło mi w wątrobę tak, że od razu przestałam sobie wyobrażać wszystkie możliwe nieszczęścia i wróciłam do rzeczywistości. Postanowiłam wyjść z psem i trochę ochłonąć.
Wróciłam ze spaceru, po czym pół godziny odsiedziałam, wpatrując się w komórkę, niezdolna podjąć decyzji, do kogo dzwonić: do Poli czy do Marcina. Nigdzie nie zadzwoniłam, za to Marcin przysłał SMS: „Wszyscy zdrowi. Jedziemy do domu”.
Pola weszła z rzadką miną, wystrojona w błyszczący srebrzyście, kusy top, który z całą pewnością nie pochodził z jej szafy, dżinsowe rybaczki i buty na wysokim do śmieszności czarnym koturnie.
– Nie pozwoliłem jej się przebrać w samochodzie, żebyś to sama zobaczyła – mruknął Marcin.
Spod nieporadnego makijażu wyzierała mocno przestraszona buzia. Nie było śladu po tej hardej pannicy, która od tygodni rozstawiała nas po kątach, jak chciała. Marcin wskazał jej krzesło przy stole, sam usiadł po przeciwnej stronie. Opadłam na krzesło pomiędzy nimi.
Masz nam coś do powiedzenia? – zapytałam.
No, chyba powinnam was przeprosić – mruknęła moja córka.
To przeproś – powiedział Marcin.
Spojrzała na niego, może nawet miała ochotę się odgryźć, ale chyba zrezygnowała, spojrzała na mnie i oświadczyła:
– Przepraszam, że was oszukałam. I że tak wam utrudniam życie.
Chciałam się odezwać, ale ubiegł mnie Marcin.
– Nam nic nie utrudniasz – powiedział. – Sama sobie utrudniasz. Tak jak ci powiedziałem w samochodzie, ja cię rozumiem, ale ty też spróbuj chociaż trochę nas zrozumieć.
Mogę już iść? – zapytała Pola.
Prosto do łóżka – odparłam. – Jutro wrócimy do tej rozmowy.
– Ale mamo…
– Muszę porozmawiać z twoim ojcem o tym, co się dziś stało. To już nie są żarty, dziewczynko.
Tego się nie spodziewała. Przyjrzała mi się z zastanowieniem, ale nic nie powiedziała. Zawołała Figę i obie poszły na górę.
Marcin wstał od stołu i zaczął robić herbatę.
– Jak ją znalazłeś? – zapytałam.
– Nie chcieli mnie wpuścić – zaśmiał się, wskazując niedbałym gestem swoją spraną koszulkę z Garfieldem. – Jakaś bardzo przejęta rolą panienka zaczęła mi tłumaczyć, że to nie jest miejsce dla mnie. Ja bym z nią nawet podyskutował, bo zaciekawiło mnie czemu, ale matka tej drugiej zrobiła takie piekło, że przyleciał manager klubu, ochroniarze go zaalarmowali. Osobiście dopilnował, żebyśmy znaleźli panienki i zmyli się z nimi możliwie szybko.
Co robiły?
One? Tańczyły na barze.
Co?
– Nic, czego by nie mogły podpatrzyć w teledyskach. – Jakbyś zobaczyła, co wyrabia reszta, to byś wiedziała, że to było najbezpieczniejsze dla nich miejsce. Ale jeśli miały oczy otwarte, a miały, to dostały szczegółowy instruktaż, bo towarzystwo było mieszane i już nieźle popłynęło.
Nie miałam więcej pytań.
Nawet się specjalnie nie opierały, chociaż szczęki im obu opadły, jak nas zobaczyły. Słowa nie zamieniliśmy tam w środku, zabraliśmy je i wyszliśmy w eskorcie dwóch ochroniarzy.
Ciekawe, co powiedziała matka tej całej Doti – westchnęłam.
Oj, chyba nic. Ledwie wyszliśmy na zewnątrz, tak natrzaskała dziewczynie po gębie, że tylko głowa latała.
Żartujesz!
A skąd! Żałuj, że nie widziałaś miny swojej córki, jak na to patrzyła. – Roześmiałam się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. – Ja nie mogłem niestety zastosować kary cielesnej. Za to porozmawialiśmy sobie trochę o risk management.
O czym?
O zarządzaniu ryzykiem – wyjaśnił z pobłażliwym uśmiechem – czyli ocenianiu stopnia zagrożenia, opłacalności pewnych zachowań i możliwych konsekwencjach, w tym również karach.
Na razie to ja zostałam ukarana – mruknęłam. – Będę musiała opowiedzieć o tym Trześniewskiemu.
– Jak uważasz.
Wolę, żeby się dowiedział ode mnie.
Jakoś mi się nie wydaje, żeby się paliła do opowiadania mu akurat o tym.
Nieważne, muszę z nim pogadać – westchnęłam po raz tysięczny tego długiego wieczoru. – Za chwilę wyjeżdża z nią na dwa tygodnie, musi wiedzieć, co jest i co się może zdarzyć. Już sobie wyobrażam te komentarze.
– Nie przejmuj się – machnął ręką. – Przecież to i tak wszystko moja wina.
Po raz kolejny nie mylił się, niestety.
Dwudziestego lipca wyjrzała na ten świat – niechętnie i bez pośpiechu – moja córka, Ula, nazwana tak po mojej matce, Urszuli.
Pierwszy raz w życiu dałem łapówkę. Przyjęła ona szlachetną postać dobrowolnej wpłaty na fundację przyszpitalną. Tak, zdaje się, było OK. Zapłaciliśmy trzy i pół tysiąca złotych – to były duże pieniądze, ale inwestycja słuszna. Kupowało się za to poród rodzinny, pojedynczy pokój z własną łazienką, opiekę anestezjologa, położnej i lekarza.
Dla mnie to był normalny standard, ale Dasza widziała to inaczej. Jeszcze pamiętała, jak piętnaście lat temu najpierw rodziła Polę, marznąc samotnie w wielkiej hali na tak zwanym stanowisku porodowym, które wyglądało jak katafalk, a potem spędziła blisko tydzień w ośmioosobowej sali z jedną łazienką i trzema prysznicami na cały oddział kobiet po porodzie.
Przyjechaliśmy do szpitala po pierwszych niewyraźnych skurczach. Minęły już dwa wyznaczone terminy porodu, więc lekarz prowadzący ciążę zdecydował, że nie ma na co czekać. Oksytocyna, znieczulenie i akcja.
Po czterech godzinach czerwony kulfonik (nos dokładnie taki jak mój – biedne dziecko!) wyjrzał, rozpłakał się niezadowolony, a ja poczułem, że nic już nigdy nie będzie takie samo.
Przecinałem pępowinę, myłem, ważyłem, ręce mi się trzęsły, płakałem jak bóbr. Położne patrzyły na mnie dziwnie, ale miałem to gdzieś. Byłem ojcem. Nareszcie. Patrzyłem na rozkrzyczane ciałko, ważone i mierzone, i wiedziałem, że od dzisiaj nie będę już musiał zadawać wzniosłych pytań o sens życia ani swoje przeznaczenie. Już wiedziałem. Miałem już wszystko, czego mi brakowało. Wszystko, czego potrzebowałem. Byłem ojcem!
Dasza leżała jeszcze na obserwacji, a ja wyszedłem na korytarz i zadzwoniłem do Poli. Dwa dni wcześniej wróciła z wyjazdu z Trześniewskim, bo plan był taki, że Ula urodzi się pod jej nieobecność, żeby odsunąć ją od całego tego niemożliwego do uniknięcia zamieszania. Nie udało się, a raczej Ula zdecydowała inaczej.
Wsiadaj w metro i przyjeżdżaj zobaczyć swoją przyrodnią siostrę. Rudą jak marchewka.
No, nie wiem – odpowiedziała Pola ostrożnie. – Musiałabym jeszcze umyć głowę.
To przyjedź z brudną.
– Nie, muszę umyć, tylko strasznie mi się nie chce. Nie, chyba nie przyjadę.
Jak nie, to nie. Nie miałem zamiaru dać się ściągać na ziemię humorami Poli. Zacząłem rozsyłać SMS – y na pół świata. I łzawo czytać odpowiedzi.
Gdzie Pola? – zapytała Dasza, jak już mogłem znowu do niej wejść.
Odcięła się – powiedziałem. – Ja ci muszę wystarczyć.
– Na to wygląda – szepnęła mocno rozczarowana.
Biedna Dasza, nadał nie potrafiła się rozstać z tymi swoimi idyllicznymi wyobrażeniami. W tej sprawie nie mogłem jej pomóc. Mogłem ją potrzymać za rękę i już nie płakać z zachwytu nad różowym pakunkiem śpiącym w rynience z pleksiglasu obok łóżka Daszy.
Nie wiem, czy to w reakcji na zachowanie Poli, czy mimo wszystkich tych luksusów zadziałał instynkt samozachowawczy, dość że zanim minęła doba od porodu, Dasza zażądała, by wypisać ją ze szpitala. Nie chciała słuchać żadnych tłumaczeń, chciała tylko wstawać i uciekać. Lekarz dyżurny patrzył na mnie jak na idiotę, pielęgniarki jak na potwora, nic to.
Następnego dnia po porodzie byliśmy już w domu i poszliśmy na spacer. Z mocno zdziwionym psem i dwudniowym dzieckiem w wózku. Było słonecznie, Dasza nie miała problemów z chodzeniem, spacer był długi, cudny. Jeśli nosiłem w sobie jakiekolwiek idylliczne wyobrażenia, to właśnie mi się spełniły. Goniłem wiewiórki i ogłupiałe w lipcowym upale wrony. Chciałem połknąć świat tu i teraz. A Ula spała.
Ja byłem kompletnym ignorantem, ale Daszy, mimo że była już matką, nie przyszło do głowy, że zachowujemy się dość nieodpowiedzialnie. Uświadomiła nam to dopiero pielęgniarka środowiskowa, która przyszła na wywiad do noworodka i położnicy. Ochrzaniła nas jak bure suki, chociaż nikomu nic się nie stało. Ale pewnie gdzieś to ktoś nam zapisał w szarej teczce.
Narodziny dziecka niemal z tygodnia na tydzień zmieniły układ sił w naszym domu.
Dasza skoncentrowała się na Uli. Jak sama mówiła, to macierzyństwo było dużo mniej nerwowe niż pierwsze, ale i zasoby energii – na te nerwy i na całą resztę – były dużo, dużo mniejsze.
Nie miała siły ani czasu przejmować się mną i Polą. A ja musiałem nimi wszystkimi. Szlag mnie trafiał dwa razy dziennie.
Wielka wojna na wszystkich frontach niepostrzeżenie przekształciła się w podjazdową wojenkę na obrzeżach. Nie powiem, co chwila stawaliśmy na progu wzajemnego, wyczerpującego wszystkie opcje ataku nuklearnego. Pola stawiała mi się o cokolwiek, dla zasady, ja – nadal zachowywałem się wobec niej jak ojciec, którym nie byłem, o czym skrupulatnie mi przypominała, ale jakoś nie przyjmowałem tego do wiadomości.
Żadne z nas nie umiało rozwiązywać konfliktów pokojowo. Żadne z nas nie wiedziało, jak złożyć broń i zachować twarz. Co rusz zachęcała mnie, żebym może wrócił do „tej swojej Ameryki”, a ja jej proponowałem dłuższy pobyt we Wrocławiu, czy gdzie tam mieszkał Trześniewski. Ale powolutku, od czasu do czasu, zdarzało się nam już spokojnie porozmawiać o czymś więcej niż śmieci zakwitające w kuble czy nieśmiertelne majtki na podłodze. Na przykład o zaletach stoicyzmu.
Swoją przyrodnią siostrę Pola omijała szerokim łukiem. Nie podejmowała żadnych nowych akcji, siedziała w domu, zdarzało jej się pomóc w tym lub w owym, ale nawet nie patrzyła w stronę niemowlęcego łóżeczka. Dopiero po miesiącu, dwóch, zaczęła ją traktować z czymś, co można by nazwać „pogodną obojętnością”. Od czasu do czasu podchodziła, coś tam ćwierkała, ale to wszystko. Nie zmuszaliśmy jej do niczego, a ja byłem nawet wdzięczny, że od czasu tamtej historii z wyprawą do klubu trochę nam odpuściła. W dodatku w pełni ją rozumiałem.
Była straszliwie i beznadziejnie zazdrosna o Ulę, zresztą o tej zazdrości sama mi powiedziała, potem, kiedy już trochę jej przeszło. Pamiętam tę rozmowę nie tylko dlatego, że wtedy Pola po raz pierwszy w życiu z czegoś mi się zwierzyła, ale i dlatego, że rozmawiając z nią, uświadomiłem sobie własną zazdrość.
No tak, szalałem z radości, że mam córkę, ale jednocześnie czułem się odsunięty – nie tyle od stołu, ile od łoża, w którym królowało niemowlę, bo Daszę dopadły kłopoty z kręgosłupem i nie miała siły w nocy wyjmować małej z łóżeczka do karmienia. Nie prowadziła ze mną długich rozmów wieczornych, bo zasypiała tam, gdzie siedziała, do następnego karmienia, a w środku moich zwierzeń sprawdzała, czy małej się nie ulało, czy nie ma mokro albo co tam jeszcze, słowem, zachowywała się jak normalna matka.
Ja tymczasem czułem się jak egocentryczny sukinsyn. Tym sposobem raz jeszcze udało nam się wyrobić normę jako szczęśliwa rodzina.
Nie za bardzo miałem z kim o tym porozmawiać. Po raz pierwszy od ponad roku znowu zatęskniłem boleśnie za Maziukiem, jego czarnym humorem i gotowymi odpowiedziami na wszystko.
Gdybym wiedział, że nasza przyjaźń skończy się tak niespodziewanie i nieodwołalnie, może zainwestowałbym w kogoś jeszcze. Ale nie wiedziałem. Teraz wszelkie próby reanimowania starych znajomości z liceum czy ze studiów rozbijały się o lata spędzone w Kalifornii i moją demonizowaną pensję w CBDQ. „Ty nic nie rozumiesz”, słyszałem najczęściej. Może i tak, ale nikt nie palił się, żeby mi cokolwiek wyjaśniać. Wszyscy pytali tylko, gdzie płacę podatki, bo przecież wiadomo, że nie w Polsce. Może na Kajmanach? To, że w wolnych chwilach tarzam się w forsie, było dla nich oczywiste. Czy ktoś taki może w ogóle mieć jakieś problemy? Chyba tylko wymyślone!
Moi rodzice trzymali się raczej na dystans. Pomysł nazwania małej imieniem matki nie przyniósł żadnych magicznych skutków. Ojciec w pierwszej chwili się wzruszył, ale potem – jak zawsze – nie wychylał się i czekał, co zrobi, powie i zdecyduje Danka. Ona z kolei ostentacyjnie policzyła tygodnie, dni i miesiące, a nawet raz czy dwa zapytała mimochodem, czy jestem pewien, że to moje dziecko. Uważała, że znów okazałem się frajerem, który utrzymuje babę, a do tego jej dzieci. Zdążyła zapomnieć, że rok wcześniej murem stanęła za poprzednią babą, którą utrzymywałem – za bezdzietną Helen. Na temat Daszy miała wyrobione zdanie, co wiedziałem od mojej siostry. Uważała ją za spryciarę, która złapała mnie na brzuch, nim zdążyłem policzyć do trzech. Nie była zresztą w tej opinii odosobniona. Niektóre koleżanki Daszy w sposób bardziej zawoalowany, ale nie mniej bolesny, również dawały jej to do zrozumienia.
Nic dziwnego, że w pół roku po wyjeździe z Olsztyna zaniechała prób podtrzymywania kontaktu. Nie chciała słuchać o tym, jak się wygodnie urządziła, wyrzekając się sztuki i twórczego życia dla amerykańskiej mamony i dla mnie, wulgarnego Amerykanina – mało kto wiedział, że znamy się od czasów liceum.
Może nawet naprawdę by się tym przejęła, gdyby nie Elka, która nie prostowała ani nie komentowała plotek, za to przy pierwszej skardze Daszy na ludzką zawiść i niesprawiedliwość losu spokojnie popukała się w czoło i zmieniła temat.
Zawsze lubiłem Elkę!
W końcu sierpnia wyjechałem na Mazury na off – site, zwany tutaj wyjazdem integracyjnym, z grupą świeżo przyjętych konsultantów. Towarzyszył mi Amerykanin w moim wieku – jeden z partnerów i jednocześnie mój bezpośredni przełożony. Było – jak zawsze na takich wyjazdach – dużo alkoholu, były działania zespołowe, szukanie skarbów, rodzaj biegu na orientację i temu podobne. I zdarzyło się takie spokojne letnie popołudnie, kiedy konsultanci w kilku grupach pracowali nad swoimi zadaniami, a my siedzieliśmy sobie pod lasem na jakiejś ławce i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Nie wiem, jak to się stało, że poskarżyłem mu się, że w moim łóżku rządzi noworodek, bo jego matka ma problemy z kręgosłupem.
– Normalne – roześmiał się. – Jest na to bardzo prosty sposób.
Zgłupiałem, bo dopiero w tej chwili dotarło do mnie, że naprawdę to powiedziałem. Musiało mnie rzeczywiście mocno uwierać.
– Dziecko wraca do swojego łóżeczka – zaczął wyliczać, odginając palce – matka dziecka śpi z tobą i budzi się do karmienia, a ty budzisz się razem z nią, wstajesz, przynosisz jej dziecko do karmienia, czekasz, aż skończy, i odnosisz z powrotem do łóżeczka. I po sprawie. Masz znowu żonę. He, he.
Wracając znad jezior, opracowałem precyzyjny scenariusz wyprowadzenia Uli do własnego łóżka i do jej własnego pokoju.
Faktycznie. Proste jak drut. Szczególnie powtórzone trzy razy każdej nocy.
Po jednej z nocy wypełnionych owymi, by tak rzec, aktami przerywanymi, musiałem wziąć udział w dorocznym zebraniu gremium zajmującego się oceną pracowników. Dotarłem tam, ledwie powłócząc nogami, otumaniony i śpiący. Na szczęście, bo nie wiem, jak przeżyłbym to żenujące widowisko, gdybym był w swojej normalnej formie roboczej.
Teoretycznie takie roczne oceny odbywają się według bardzo szczegółowych i ujednoliconych kryteriów. Tutaj ujednolicone były wyłącznie stroje obecnych, reszta wyglądała mniej więcej tak:
– Ja tego Kowalskiego nie lubię, bo oddaje mi raporty bez marginesów. A poza tym, to on jakoś za wcześnie wychodzi z pracy. No i zębów nie myje. Nie zasługuje na podwyżkę.
Albo:
– Ta Kowalska jest za młoda, żeby ją awansować. Jeszcze rok w tym samym miejscu dobrze jej zrobi.
Welcome home! Wszędzie to samo.
Czy ja już zawsze będę tylko marzyć o innym świecie z innym ładem i przejrzystymi strukturami? Przynajmniej w pracy. Może bym poszukał innej pracy?!
Już po miesiącu wciągania wózka na trzecie piętro Dasza przestała opowiadać o pięknym widoku z okna i psiej łączce, idealnej dla Figi. Zaczęliśmy myśleć o kupieniu domu. Nie musiałem nawet specjalnie namawiać, Dasza sama zadzwoniła do agencji, przez którą wynajęliśmy to mieszkanie.
Mieli dom na sprzedaż. W Michałowicach. Kawał drogi, ale nie aż tak tragicznie, bo jeździ tam WKD.
Obejrzeliśmy sobie mapę okolic Warszawy, po czym pojechaliśmy z dzieckiem przy piersi, entuzjastyczni i napaleni.
Właścicielem domu z zapuszczonym ogrodem okazał się znany ponoć rzeźbiarz mieszkający z dwoma nastoletnimi synami. Facet owdowiał rok temu. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, żeby przez ten rok udało mu się ruszyć z miejsca. Synowie wyglądali tylko trochę lepiej. Jeśli dobrze zrozumiałem, ich matka zmarła po dziesięciu latach wyniszczającej, obłożnej choroby. Z punktu widzenia tych chłopaków musiała chorować od zawsze, od kiedy pamiętali. Wszyscy trzej wyglądali jak ludzie w ciężkiej depresji. Depresję miał również dom, w którym panował półmrok, bo nikt w nim nie odsuwał zasłon. Dasza odsłoniła jedną z nich – okno było tak brudne, że chyba rzeczywiście nie sprawiło to różnicy.
Nie miałem pojęcia, w czym rzeźbi właściciel, ale wokół domu i w garażu walały się tony odłamków jakichś kamieni i butwiejących kawałków drewna. Niektóre zdążyły już szczelnie obrosnąć rozpanoszonym zuchwale dzikim winem. Jeżeli o ogrodzie można było powiedzieć, że jest nawet stylowy w tym swoim zapuszczeniu, to dom był po prostu brudny, przesiąknięty smrodem papierosów i niepranych skarpet. Ale miał też piękne drewniane schody, zakamarki, wielką pracownię od parteru po strop z ogromnymi bocznymi oknami, salon z widokiem na taras i zdziczałe krzewy jaśminu.
I mimo wszystko jakieś ciepło wyczuwalne pod całym tym zaniedbaniem, depresją i brudem. Było tam coś, co mnie ujęło.
Wyszliśmy, agent z biura nieruchomości wyglądał na lekko zakłopotanego.
Możemy jeszcze obejrzeć dwa inne – zaproponował.
Dobrze – zgodziliśmy się i ruszyliśmy do naszego samochodu.
Wsiedliśmy, spojrzeliśmy po sobie.
Wygląda strasznie – powiedziała Dasza – ale myślę, że to jest to. Tylko wiesz, jaki jest problem.
Szkoła Poli?
Ciężka sprawa – westchnęła Dasza.
Obejrzeliśmy tamte dwa domy i jeszcze jakieś, ale ciągnął nas ten pogrążony w depresji. Wahaliśmy się przez miesiąc Dom nie znalazł w tym czasie kupca, co powinno było nas ostrzec, ale uznaliśmy to za cudowny zbieg okoliczności i palec przeznaczenia, który wskazywał nam drogę do Michałowic.
Zarabiałem wtedy całkiem OK. Miałem jednak na utrzymaniu rodzinę, płaciłem najwyższe polskie podatki, w tym coś, co się nazywa ZUS, na emeryturę, której nigdy tu pewnie nie zobaczę. No i płaciłem kalifornijskie alimenty Helen. Uzbierałem tylko na zadatek, konieczny przy umowie wstępnej. Musiałem zaprzedać duszę za kredyt.
Początkowo wydawało mi się to tylko zgrabnym sformułowaniem, ale po dwóch tygodniach rozmów w bankach zorientowałem się, że „zaprzedanie duszy” to niezwykle eleganckie określenie bandyckiego procederu, jakim jest udzielanie pożyczki na zakup domu. W euro! Co za idiota! Ale nie było innego sposobu, by się porwać na taką inwestycję.
Nikt mi nie wierzył, na wszystko potrzebowałem taczki papierów z pieczęciami, bo tutaj urzędnicy bankowi niezmiennie wierzą w magiczną moc pieczęci. Najlepiej okrągłej.
Jakbym sam sobie takiej nie mógł wyprodukować na kolorowej drukarce! Pieczęć i procedura. Nie wiem, może specjalnie tak ich dobierają, żeby nawet przez przypadek nie podjęli jakiejś niestandardowej decyzji. Nikogo nie obchodził mój potencjał, moje przyszłe zarobki – tu, zaraz, z marszu musiałem oddać pod zastaw dom, swoją polisę na życie i cesję ubezpieczenia na dom. Tylko tak mogliśmy dostać ten cholerny kredyt. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać, ale w końcu podpisałem wszystkie cyrografy.
Tymczasem wymyśliliśmy z Daszą, że kiedy właściciel domu i jego synowie się wyprowadzą ze swoimi regałami, szafami, komodami, które wypełniały szczelnie wszystkie pokoje, to posprzątamy gruntownie i pomalujemy ściany. Potem powolutku zaczniemy remontować, a wprowadzimy się, jak się wprowadzimy. Ostatecznie nie tylko Pola musiała dojeżdżać do szkoły, dla mnie też oznaczało to dużą zmianę po wygodach metra. Ale ciągnęło mnie do domu przy cichej uliczce, o rzut kamieniem od lasu, bez zgiełku blokowego osiedla i samochodów jeżdżących pod oknami.
Pamiętam jesienne popołudnie, kiedy pan Słucki zabrał już stamtąd prawie wszystko, a my przyjechaliśmy tylko we dwoje.
Dopiero wtedy zobaczyłem, jak ten dom wygląda naprawdę, po zdjęciu zasłon i dywanów, odkręceniu regałów, wyniesieniu mebli. Zrobiło mi się słabo na widok wypaczonych okien, popękanych ścian, nadgniłych tu i ówdzie podłóg, zmurszałych futryn i kilometrów rur pociągniętych na zewnątrz, po ścianach. Dasza omal nie zatruła się środkiem grzybobójczym, którym musiała spryskać po sufit obie łazienki. Były zarośnięte brudem. Dosłownie. Drzwi od kabiny prysznicowej zostały mi w rękach po tym, jak udało mi się je otworzyć.
Zamiast zabierać się do malowania, trzeba było szykować pieniądze na generalny remont.
Rozejrzeliśmy się po ogrodzie. Wszedłem do pustego garażu, a tam, na środku, stał zdezelowany wózek inwalidzki, zapewne używany przez zmarłą właścicielkę domu. Przejmujący widok.
– Widzisz to? – zapytałem Daszę.
– Jak wykadrowane – powiedziała. – I straszne. Brr.
Zaczęliśmy remont. Spłukaliśmy się do minus jeden.
Byłem bankrutem z długiem jak stąd na Alaskę. Do dziś nie rozumiem, jak to się mogło stać.
Ale miałem, co chciałem.
Cudownie było znowu mieć małe dziecko. Cudownie było kupować pampersy, a tetrowe pieluszki wykorzystywać wyłącznie w charakterze ściereczek, spokojnie karmić piersią na żądanie bez niczyich uwag o głodzeniu i rozpuszczaniu dziecka oraz o nadzwyczajnych właściwościach przecieranej marchwianki. Cudownie było wiedzieć, że niektóre z dzisiejszych niewzruszonych zakazów piętnaście lat temu stanowiły najnowocześniejsze zalecenia – jak choćby układanie dziecka na brzuszku, dawniej lekarstwo na trawienie, problemy ze stawami i parę innych, obecnie – pierwsza przyczyna zespołu nagłej śmierci łóżeczkowej.
To dawało zdrowy dystans do aktualnie obowiązujących niewzruszonych zakazów.
Starałam się nie porównywać i nie przeżuwać na nowo starych żalów z poprzedniego życia, ale rozpływałam się cała, kiedy Marcin wracał z pracy i zajmował się Ulą. Nie pytał, co niby takiego robiłam przez dzień cały i czym niby się tak zmęczyłam.
Będąc w ciąży, nasłuchałam się o tym, jaki to w tym wieku cudowny zastrzyk energii, ale po paru miesiącach swoje wiedziałam.
Niewiele mnie denerwowało, niewiele mnie nękało – w porównaniu z tym, co działo się po urodzeniu Poli, byłam wręcz flegmatyczną matką – ale fizycznie dostawałam w kość. Znowu miałam bicepsy. Znowu miałam problemy z kręgosłupem.
Najbardziej lubiłam niedzielne popołudnia, kiedy Pola brzdąkała na gitarze, ja podrzemywałam, a Marcin siedział z Ulą i przyglądał jej się z miną: „To moje dzieło!”.
Powolutku docieraliśmy się z Marcinem. Mawiał: „Ja to najbardziej lubię to docieranie. Ty wiesz, co mam na myśli…”. Najbardziej pomógł nam w tym czas kupowania i remontowania domu, kiedy sytuacja zmieniała się z dnia na dzień, afera goniła aferę, sprawy wymykały się spod kontroli, a w tym wszystkim były jeszcze zmienne humory Poli i niezmienne potrzeby Uli.
Kolejny raz Pola wyjechała na ferie ze swoim ojcem i wróciła do nowego domu. Podobnie jak rok temu Grzesiek odwiózł ją, ale tym razem zachowywał się już jak cywilizowany człowiek, przywitał się normalnie z Marcinem, dał się namówić na herbatę, a nawet obejrzał z Polą jej nowy pokój, wierną replikę poprzedniego. Uważnie przyjrzał się Uli, coś nawet miłego powiedział.
Za to Pola przyjechała jakaś przygaszona i smutna, choć zwykle z wyjazdów z ojcem wracała w świetnej formie. Nawet nie musiałam specjalnie wyciągać z niej, co się stało, sama mi to powiedziała, zanim Grzegorz zdążył dojechać do końca naszej ulicy.
– Co słychać, córeczko? Gdzie twój humorek – zagadnęłam, widząc, że siedzi na łóżku i machinalnie przeczesuje palcami włosy, które wreszcie dorosły do pożądanej długości, za łopatki.
Za odpowiedź miało mi starczyć wzruszenie ramion.
– Pokłóciłaś się z tatą? – badałam dalej.
– Nie.
– To co się stało?
– Jagoda spodziewa się dziecka.
No tak, po latach problemów, poronień i depresji, wreszcie im się udało.
Biedna Pola, pojechała do ojca, żeby bez przeszkód i wy rzutów sumienia ponarzekać na niemowlaka, który jak nożem uciął zakończył jej niczym niezmącone jedynactwo, a na pocieszenie dostała radosną wiadomość o kolejnym, który odbierze jej wyłączność na ojca.
Rozumiem, jeszcze jeden niemowlak… – zaczęłam.
Mamo, nie o to chodzi – przerwała mi Pola ze zniecierpliwieniem. – Dwa lata temu tata powiedział, że nie możemy jechać nad morze, bo Jagodzie właśnie wycięli macicę czy coś i są jakieś komplikacje.
Zamarłam. Niby coś się zmieniało, a nic się nie zmieniło.
Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś, córeczko?
Bo tata powiedział mi to w głębokiej tajemnicy.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Płakać mi się chciało na myśl, że ten głupek okłamuje jedyną na świecie kobietę, która kocha go za to, że jest, nie przejmując się wcale tym, jaki jest. Żeby chociaż miał jakieś poważne powody! Ale nie, kłamał z nawyku, bo po co miałby mówić prawdę, po co przyznawać, że, nie wiem, nie ma pieniędzy na wyjazd z córką, skoro zawsze można wymyślić powód dramatyczny i niepodważalny.
Tyle że nigdy nie nauczył się zapamiętywać tych swoich kolejnych wersji. Albo zawsze miał ich tyle, że nad nimi nie panował!
– No, niestety. Tata już taki jest – bąknęłam, wściekła na niego i na siebie, że to mówię.
Jak to się dzieje? Dlaczego jedni całe życie starają się być wobec wszystkich w porządku i nieustannie się ich rozlicza z jakichś wpadek, a innych, tych, którzy od zawsze mają wszystkich gdzieś i zajmują się wyłącznie grzebaniem we własnym nosie, za każdym razem rozgrzesza się magicznym „On już taki jest”? Jakby to wystarczyło za całe usprawiedliwienie!
– Ciebie też oszukiwał? – zapytała Pola.
Pokiwałam głową. Ciebie pewnie też, córeczko, pomyślałam. Tylko dłużej mu się udawało.
– Więc nie poznał Jagody na szlaku z Gąsienicowej?
Pokręciłam głową.
Poznał ją w teatrze, była dziennikarką radiową, przychodziła na wszystkie nasze premiery.
Dlaczego mnie to nie dziwi? – prychnęła Pola.
Grzesiek kochał Polę, tego byłam pewna. Chciałam być tego pewna. Był z nią blisko – w granicach swoich możliwości. Chyba jednak niewielkich.
Może przez to, a może przez codzienne wspólne dojazdy kolejką i metrem, dość że ku mojej radości stosunki Marcina z Polą weszły w kolejną fazę, której nie wahałabym się nazwać komitywą. On podśmiewał się z rytualnych poszukiwań jakiejkolwiek dolegliwości, która pozwoliłaby jej choć na trochę uniknąć szkoły. Ona kpiła z jego pracy, namawiając, żeby bardziej twórczo wykorzystał hakerskie umiejętności i poprawił jej oceny w szkolnym komputerze.
Na poważnie ścięli się tylko raz, na parę tygodni przed testami kończącymi naukę w gimnazjum. Od ich wyniku zależało przyjęcie do lepszego lub gorszego liceum, o czym Pola doskonale wiedziała. Wybrałyśmy już trzy szkoły, do których mogłaby pójść, do jednej z nich trzeba było zdać dodatkowy egzamin. Mimo to od wiosny jej podręczniki pokrywały się kurzem, a ona opowiadała bez przerwy, jaka jest przemęczona i przepracowana. W końcu, na moją stanowczą prośbę, Marcin profilaktycznie odłączył jej Internet. Zapowiedziałam wtedy, że tak zostanie do egzaminów, bo co jak co, ale zmęczenie oczu, którym się ciągle wymigiwała od nauki, było prostą konsekwencją choroby zwanej Gadu – Gadu.
Chyba wtedy nastąpiła ostatnia wielka awantura, w której Pola użyła przeciwko Marcinowi swojego koronnego argumentu:
– Nie masz prawa! Nie jesteś moim ojcem!
Na co Marcin przerwał porządkowanie kabli, wychylił się spod jej biurka i powiedział:
– Wiem. Wszyscy znamy twojego ojca. Ja to robię bezprawnie.
Pola zamrugała niepewnie, jakby ta nieoczekiwanie bezczelna odpowiedź rozsadziła jej sprawdzony scenariusz. Zazwyczaj wykrzykiwała: „Nie jesteś moim ojcem!” i wychodziła, trzaskając drzwiami, co uniemożliwiało jakikolwiek dalszy ciąg.
Teraz też wyszła, ale jakoś tak bez impetu. Właściwie dla zasady. A ja, pomagając Marcinowi otrzepać się z kurzu, powiedziałam:
– Już wiem, po co jest okres dojrzewania.
– No?
– Żeby nieszczęsny rodzic zaczął z nadzieją myśleć o dniu, kiedy dziecko wreszcie wyprowadzi się z domu i zacznie sobie szkodzić na własny rachunek.
Kurz opadł i w ciągu jednego weekendu Pola przeszła do porządku dziennego nad tym, że została odcięta od prawdziwego świata. Była to zresztą oczywista nieprawda, o czym przekonaliśmy się, kiedy przyszedł rachunek za jej telefon. Gigantyczny. To z kolei – jak sądziliśmy – pozostawało w ścisłym związku z niejakim Michałem, metalowcem z Milanówka, ze wszystkimi tego atrybutami i nieodłączną gitarą. Marcin spotykał go regularnie na peronie kolejki, którą rano przyjeżdżali z Polą z Michałowic. Nie wypytywałam jej, ale wiem, że sporo wtedy rozmawiała z Marcinem o tym, jacy faceci są bez sensu i jak nic nie rozumieją.
Parę dni przed majowym weekendem zadzwoniła Elka.
– Co robicie w przyszłą sobotę?
Siedzimy na tarasie i pijemy szampana – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo tak właśnie zamierzałam święcić drugą rocznicę naszego osobistego przewrotu majowego.
To bierzcie tego szampana w teczkę i przyjeżdżajcie do Bączyna.
– Ale my…
– Dasza, jest siedlisko do kupienia. Tam za kapliczką.
Poczułam zew. Od tylu lat powtarzałam, że Bączyn, gdzie nie ma sklepu, tylko taki z ciężarówki, raz na tydzień, nie ma przystanku, ale jest prąd, nawet telefon, kapliczka, ulica brukowana kocimi łbami i kilkanaście gospodarstw, to moje miejsce na ziemi. Chciałam tam być, robić cokolwiek, byle tylko na stare lata mieszkać właśnie tam, w drewnianym domu w Bączynie. Jak pojawił się Marcin, w jednej z pierwszych rozmów powiedziałam mu, że to moje największe marzenie.
I stało się. Znalazł się dom w Bączynie!
Marcin wracał akurat z ciężkiego audytu gdzieś na Pomorzu, roznosiło mnie z entuzjazmu, ale nie chciałam mówić mu o tym przez telefon.
Do wieczora miałam już wszystko przemyślane.
Nie mam pojęcia, jak ja to sobie wyobrażałam, przecież była Pola, była mała Ula, a tam daleko do wszystkiego, wokół las i głusza. Opętało mnie dokumentnie. Wiem, że to miało być później, dużo później, kiedy Marcin już rzuci w cholerę tę swoją pracę. Mieliśmy założyć fundację i w tym pięknym miejscu realizować nasze piękne projekty teatralne, poetyckie, muzyczne, wszystkie pomysły, jakie od roku przychodziły mi do głowy i odchodziły, spłoszone widokiem kury domowej, jaką stałam się nieoczekiwanie dla siebie samej.
Nie pamiętam, jak Marcin miał zarobić pieniądze na odsetki, z których mieliśmy żyć, ale wydawało mi się, że gdy zamieszkamy w Bączynie, to właściwie nie będziemy mieli większych wydatków. Chyba słusznie mi się wydawało?
Z trudem doczekałam późnego wieczoru, kiedy znaleźliśmy się w naszej sypialni.
– Marcin, co byś powiedział na to, żebyśmy kupili dom na wsi? – wypaliłam, choć wydawało mi się to niezwykle dyplomatycznym początkiem.
A nie kupiliśmy właśnie domu?
Tak, ale chodzi o dom w Bączynie.
W twoim mitycznym, bajecznym i wymarzonym Bączynie?
Ela dzwoniła, jest siedlisko do kupienia. Moglibyśmy tam pojechać w sobotę.
Nie moglibyśmy.
Dlaczego?
– Bo jedziemy w podróż przedślubną. Do Pragi. Samolot, hotel, wszystko załatwiłem. Poprosiłem twoją mamę, żeby przyjechała pomieszkać z Polą.
– Do Pragi? Z dzieckiem przy piersi?
Pokiwał głową.
– Jak sobie przypomnę tę drogę do Czarnej Białostockiej i dalej… do Pragi będzie chyba bliżej.
Miałam już na końcu języka, że wolę do Bączyna, że wcale tego ze mną nie uzgadniał, że właściwie po co do Pragi, ale widać entuzjazm nie odebrał mi resztek rozumu.
– Myślę sobie – dodał Marcin, przetaczając się na moją stronę łóżka – że możemy tam za to spokojnie pojechać w podróż poślubną i rzucić okiem na twój domek na kurzej łapce.
– To ja dzwonię do Elki! – chciałam się zerwać.
Marcin przytrzymał mnie obiema rękami.
– Elka nie zając – mruknął – tylko człowiek pracujący. O tej porze przewraca się na drugi bok.
Oprzytomniałam. Było już dobrze po północy.
Praga. Nic nie pamiętam z tamtego wyjazdu. Musiało być pięknie i błogo. Ale nie pamiętam. Dziwne.
Dwa tygodnie później wzięliśmy ślub. Dlaczego? Ze względu na podatki! Marcin omal nie przypłacił atakiem serca swojego pierwszego w Polsce zeznania podatkowego. Powtarzał tylko: „Za co, kurwa, i na co?” Dziwny jakiś. Wszyscy przecież wiedzieli, jak jest.
Moim świadkiem była Elka, przez większą część ceremonii z płaczącą Ulą na rękach, świadkiem Marcina był mąż Jolki, jego siostry. Przyjechała moja mama z siostrami. Nawet rodzice Marcina się pofatygowali, chociaż z ich punktu widzenia ślub cywilny miał tyle powagi, co wizyta na poczcie. Trudno.
Poszliśmy do urzędu na piechotę, w nieco rozwleczonym orszaku, który otwierała Pola, z zadartym nosem krocząca w długiej sukience z konopi. Na zdjęciu, które mąż Jolki cyknął nam po drodze, wygląda jak mistrz ceremonii.
Pobraliśmy się, bo tak chcieliśmy, i całe szczęście, żeśmy się zdecydowali.
Nie pojechaliśmy w podróż poślubną do Bączyna.
Nie kupiliśmy siedliska.
Tydzień po ślubie się zaczęło.