38505.fb2 Kamie? W Sercu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Kamie? W Sercu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

„PUDOWY KAMIEŃ”

czerwiec 2003 – grudzień 2004

1

Cały ten nasz czas romansowo – przedmałżeński wydaje mi się dziś zamazany, niewyraźny. Z trudem wydobywam z pamięci jakieś akcje, działania, epizody. To, co się potem stało, było taką cezurą, że cała reszta odpłynęła. Nawet narodziny Uli… wydaje się, jakby to było w innym życiu.

Zbliżały się wakacje i finał gimnazjum. Pola, po długich wahaniach, jeszcze w maju zdała egzamin do akademicko luźnego, bym powiedział, liceum społecznego, ale tak czy tak nie miała specjalnych ambicji naukowych. Za to najwyraźniej ocknęły się ze snu zimowego jej ambicje artystyczne, bo nie pytając nas o zdanie, zdała również na wydział wokalny w szkole muzycznej. Z wyjaśnień udzielanych niechętnie i półgębkiem domyśliliśmy się, że miało to coś wspólnego z Michałem, który zdał do klasy klarnetu. Czego mógł szukać w tradycyjnej szkole muzycznej znawca metalowego brzmienia, nie udało nam się dowiedzieć. W tej kwestii Pola załatwiła nas odmownie: poszła, zdała, bo chciała doskonalić technikę śpiewu – jej sprawa, więcej nie musimy wiedzieć.

Nie najlepiej się czuła od wiosny, a to w uchu jej szumiało, a to w oku pikało, a to w głowie jej się kręciło. Kładliśmy to na karb egzaminów, jednych, drugich, trzecich i normalnych w takich razach napięć. Parę dni przed naszym ślubem wymiotowała – ja uznałem to za zdrowy objaw nerwów przedślubnych, Dasza się nawet zaniepokoiła, ale w ciągu dwóch dni wszystko wróciło do normy.

Pola wybierała się na obóz wędrowny w góry i trzeba było wypełnić kartę, którą musiał też podpisać lekarz. W gimnazjum był czynny codziennie gabinet lekarski, niestety Pola przez dwa tygodnie nie znalazła chwili, żeby do niego zajrzeć. W końcu Dasza poszła z nią do internisty u nas, w Michałowicach. Pani doktor po rozmowie z Polą nie podpisała karty i powiedziała, że powinniśmy się zgłosić do okulisty. Dasza próbowała się umówić normalnie, w przychodni, okazało się jednak, że na taką wizytę trzeba czekać parę tygodni. Zaproponowałem, że w wolnej chwili pojadę z nią do lecznicy, w której miałem swój firmowy pakiet ubezpieczeniowy.

Następnego dnia z samego rana wybraliśmy się z Polą na wycieczkę rowerową.

W ramach naszej ciężko wywalczonej komitywy jeździliśmy czasami a to w stronę Otrębusów, a to do Żółwina albo zwyczajnie do Lasu Młochowskiego. Tym razem po paruset metrach Pola zawróciła i ruszyła w stronę domu, prowadząc rower.

Zapomniałaś czegoś? – zapytałem, kiedy udało mi się dowołać psa, który poleciał daleko do przodu, a potem ją dogonić.

Nie, jakoś źle widzę i kręci mi się w głowie.

Popatrzyłem jej w oczy i… nie pamiętam, co takiego zobaczyłem, ale pomyślałem, że nie ma co zwlekać z okulistą, i oboje zawróciliśmy.

Pojechaliśmy do lecznicy w centrum miasta. Czekaliśmy dosyć długo, bo ktoś pomylił godziny, nie wiem, w każdym razie siedzieliśmy na korytarzu, a ja kontemplowałem nogi pielęgniarek w bardzo krótkich spódniczkach i myślałem sobie, że to taka dziwna specyfika – luksus musi się zawsze wiązać z seksem. Bo to była bardzo porządna przychodnia, a pielęgniarki pomykały w tych spódniczkach jak jakieś hostessy na promocji luksusowego koniaku.

W końcu doczekaliśmy się, Pola wyłuszczyła, o co chodzi.

Chciałabym podpisać kartę na obóz.

Ale to chyba do internisty – zdziwiła się lekarka.

Tak, tylko pani doktor w przychodni powiedziała, że powinien mnie obejrzeć okulista – wyjaśniła Pola.

A co się dzieje?

No właśnie nie wiem, trochę źle widzę.

Co to znaczy? – Okulistka podeszła do tablicy z literami.

Mam taki jakby czarny pasek przed oczami. Widzę nad nim i pod nim, ale w środku nie widzę.

Trochę się zdziwiłem, bo na nasz użytek tak precyzyjnie tego nie określała. Po prostu narzekała, że oczy ma zmęczone.

Okulistka zbadała jej wzrok, popatrzyła dziwnie na mnie, potem na Polę.

Nie widzę tu problemu optycznego – powiedziała.

To chyba dobrze – bąknąłem.

Cokolwiek się dzieje, problem jest raczej neurologiczny. – Sięgnęła po słuchawkę i dodała: – Wie pan, ja szybko sprawdzę, czy neurolog nie mógłby jej teraz przyjąć.

Trochę się spłoszyłem tym pośpiechem, ale lekarka stanowczo nalegała, żeby to zrobić zaraz. Po półgodzinie przyjęła nas starsza pani. Rzuciła okiem na Polę, przeczytała, co zapisała w karcie okulistka, chwilę się przy niej pokręciła, podrapała w stopy, zrobiła jej prosty test – taki sam robi drogówka w Stanach, żeby ustalić, czy kierowca jest trzeźwy: prawą ręką złapać się za lewe ucho, palcem dotknąć nosa, przejść kilka metrów po linii prostej. To ostatnie zdecydowanie nie wyglądało dobrze.

– Trzeba natychmiast zrobić rezonans magnetyczny – powiedziała.

Zanim udało mi się sformułować jakiekolwiek pytanie, zabrała nas i prawie pobiegliśmy do recepcji. Tu zaczęli dzwonić i szukać, gdzie by to można zrobić jeszcze dzisiaj. Okazało się, że tylko w Centralnym Szpitalu Kolejowym.

W drodze do samochodu zadzwoniłem do Daszy, która siedziała w domu z Ulą.

Słuchaj, nie wiem, o co chodzi, okulista powiedział, że to nie jest problem z oczami, a neurolog kazał zrobić rezonans magnetyczny.

Dobrze – odpowiedziała spokojnie – zaraz podzwonię, gdzie to można zrobić.

Nie dzwoń. Kazali nam jechać natychmiast.

Gdzie?

Do szpitala kolejowego czy jakoś tak.

A gdzie to jest?

Coś mi tłumaczyli, ale zaraz sprawdzę na mapie.

Dużo wam to zajmie?

Skąd mogę wiedzieć?

– Nie, nie, po prostu nie wiem, co z obiadem.

To była nasza ostatnia rozmowa, w której istotny był jakiś obiad.

Jechaliśmy z Polą do tego szpitala, narzekaliśmy na upał, o czymś rozmawialiśmy, nie pamiętam, o czym konkretnie, ale były to jej rozważania z serii: chciałabym, żeby świat był fair, bo wtedy wszystko byłoby prostsze.

Ale świat jest nie fair. I niczego nie upraszcza.

W szpitalu już na nas czekali, bo nie musiałem tłumaczyć, o co chodzi, od razu przeszliśmy do wielkiej sali z całą tą maszynerią i maleńkim pokoikiem operatorki, która ją obsługiwała. Podali kontrast, ułożyli Polę, pouczyli, żeby się nie ruszała, pokazali, co ma przycisnąć, gdyby miała dość i chciała chwilkę odpocząć. Wjechała w sam środek tego dziwnego bolidu z wielkim niebieskim logo GE i tabliczką, że to dar od kogoś tam, a ja – nawet nie pytając, czy mogę, czy nie mogę – wszedłem do pokoju operatorki, usiadłem z tyłu i patrzyłem z nią w ten ekran.

Po chwili kobieta odwróciła się i spojrzała na mnie.

– Pan jest ojcem?

– Nie – powiedziałem – jestem ojczymem.

To bardzo panu współczuję.

Ale co się dzieje?

– Niech pan popatrzy. – I pokazała mi na ekranie jasnoszary placek w mózgu Poli. – Ja się na tym aż tak nie znam, musi pan porozmawiać z lekarzem, ale to mi wygląda na guz. Widzi pan?

Chyba byłem w szoku, bo nie zrozumiałem, co jest nie tak, widziałem ten placek, ale jeszcze to do mnie nie docierało. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, a właściwie zdawałem, tylko mój rozum jeszcze tego nie wiedział. Zaczęło mi szumieć w uszach, nie wiem, w głowie – jakbym odpływał. Nie wierzyłem, nie rozumiałem, nie chciałem zrozumieć, chciałem do domu!

Co ja mam teraz zrobić? Dlaczego ja? Dlaczego ona? Wszystko to naraz tłukło mi się w głowie, byłem zupełnie bezradny. Patrzyłem na Polę, która kompletnie nie zdawała sobie sprawy z sytuacji, i chyba właśnie wtedy myślałem, że wprawdzie nie jestem jej ojcem, ale wiem, co to uczucia ojcowskie.

Zaraz potem rozmawiał ze mną lekarz, ja dzwoniłem do lekarki z mojej lecznicy, a przede wszystkim do Daszy, żeby brała Ulę, jakieś rzeczy dla Poli i przyjeżdżała najszybciej, jak się da.

Poruszałem się jak we mgle, znowu działałem na autopilocie. Ja tak mam, że w naprawdę dużym stresie po prostu realizuję zadanie. Odtąd – dotąd. Kto wie, może jednak sprawdziłbym się w wojsku. Albo w wywiadzie.

2

Odłożyłam słuchawkę i przysiadłam. Coś w tonie Marcina kazało mi nie wypytywać przez telefon, co się właściwie dzieje. Zmieniłam Uli pampersa i koszulkę, posadziłam ją w leżaczku, wyjęłam z garderoby małą granatową torbę podróżną i zaczęłam pakować kapcie, piżamę, cienki szlafrok, książkę Musierowicz, którą Pola właśnie czytała, przybory toaletowe. Nie miotałam się, wszystkie ruchy czułam tak, jakbym wykonywała je w zwolnionym tempie, o niczym nie myślałam, tylko rosło mi napięcie w brzuchu. Jeszcze skarpetki, jedne dla Uli, drugie dla Poli. Zamówiłam taksówkę.

Taksówkarz przez całą drogę narzekał na rząd, Żydów, Arabów, Rosjan i swoje dzieci. Dzięki Bogu nie potrzebował rozmówcy.

Czekali na mnie na parkingu. Pola bawiła się kompozytorem w telefonie. Pewnie jak zwykle bezbłędnie wygrywała na nim linie melodyczne ulubionych piosenek. Marcin podbiegł do mnie, ledwie się wygrzebałam z samochodu, wziął Ulę na ręce i powiedział:

– Pola ma guz w mózgu. Lekarz mówi, że trzeba natychmiast operować. Musimy jechać do szpitala dziecięcego, to prawie po sąsiedzku.

Wiedziałam, jak zagrać szok i przerażenie, ale na tej najprawdziwszej ze scen poczułam się tak, jakby Marcin ugodził mnie nożem. Aż mnie zgięło wpół. Ale zaraz się wyprostowałam.

Ona wie?

Nie, jest wściekła, że to tak długo trwa.

Pojechaliśmy do szpitala i poszliśmy prosto na izbę przyjęć. Pokazaliśmy te wszystkie badania. Dopiero wtedy zobaczyłam na zdjęciach guz wielkości małej pomarańczy. Patrzyłam i patrzyłam, a w głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: „Dlaczego?”.

Lekarz dyżurny przyjął Polę do szpitala. Potem dowiedzieliśmy się, że to był jakiś cud, bo dzieci miesiącami czekają na miejsce i nikt tam nie wchodzi wprost z izby przyjęć. Nie wiem, albo głupi ma szczęście, albo była w nas jakaś straszliwa desperacja, albo stan Poli był taki, że nie było nad czym się zastanawiać.

– Czy chcecie państwo, żeby córka wiedziała, co się dzieje? – zapytał lekarz, kiedy już było postanowione, że Pola tam zostaje.

Chcieliśmy. Zawołaliśmy ją z korytarza. Przyszła mocno zniecierpliwiona. Nie wyłączyła telefonu i przez całą tę rozmowę co rusz odzywał się natrętny sygnał przychodzących SMS – ów.

Przeszłaś dzisiaj sporo badań – zaczął lekarz – więc pewnie już się domyślasz, że coś się dzieje z twoim zdrowiem.

No, wiem – mruknęła, spoglądając na mnie triumfalnie.

Badania wykazały, że masz guz w mózgu, który trzeba szybko usunąć. Będziesz operowana.

A Pola na to:

– W porządku, tylko ja za dwa tygodnie jadę na obóz wędrowny.

Lekarz pokiwał głową.

– Wiesz, ale po operacji bywa różnie, bo to spora rana. Trochę potrwa, zanim się wszystko zagoi.

– Dobrze, miejmy to z głowy – zaproponowała Pola, a ja zamarłam, słysząc ten osobliwy kalambur. – Jak coś tam jest, niech to szybko wycinają. Może się uda przed obozem.

Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z sytuacji. Na całe szczęście.

Pamiętam, jak wyszliśmy z windy z poobijanymi drzwiami. Spod mysiej emulsji błyskała stal – porażająco błyskała.

Weszliśmy na oddział, a ja cały czas wbijałam wzrok w ziemię, żeby nie patrzeć na to wszystko dookoła. To był ten inny świat, który nas nie dotyczył. Nie dotyczył! To jakaś pomyłka, my tu tylko przejazdem, na chwilkę.

Jak się nigdy nie było w szpitalu dla dzieci, i to w takim szpitalu… Bo to był moloch, kosmiczna czarna dziura, na milionie pięter skoncentrowane nieszczęście dzieci całego świata, czy raczej całej Polski. Okna, których nie można otworzyć. Czerwiec, gorąco na zewnątrz, żadnej klimatyzacji, nigdzie nawet wiatraczka, ciasno, koszmar!

Lekarz, który przyjmował Polę na oddział, wziął jej zdjęcia: kilkadziesiąt ujęć warstw mózgu z każdej strony pod różnymi kątami. Podniósł je, spojrzał – widział nas jakieś pięć minut – i powiedział:

– No tak, z mojego doświadczenia wynika, że taki guz jest złośliwy.

I wyszedł.

Nie wiem, może pobiegł ratować komuś życie, może kawa mu stygła, ale wyglądało to tak, jakby uciekł – oddał strzał i szybko się ewakuował, żeby nie psuć sobie miłego popołudnia przykrym widokiem naszej reakcji.

Było to równie przerażające jak jego diagnoza.

Nieznany mi zupełnie gatunek człowieka. Naprawdę nie obchodziło go, co my na to!

A my nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić.

Czułam się tak, jakby w tym ciasnym pokoiku otworzyło się przed nami wielkie, puste po niewidoczny horyzont, przerażające Nic. Nie mam pojęcia, jakim cudem wyszliśmy stamtąd o własnych siłach. Pamiętam tylko, że cały czas kurczowo trzymaliśmy się za ręce. Dłoń Marcina była zimna, mimo upału i wszechobecnej duchoty.

Weszliśmy do sześcioosobowej sali, gdzie Pola bez specjalnych emocji lokowała się przy samych drzwiach. Dobrze, bo przynajmniej miała tam szansę na minimalny przewiew.

– Potrzebujesz jeszcze czegoś? – zapytałam tak nienaturalnie swobodnym tonem, że aż się przestraszyłam.

Ale Pola nic nie zauważyła.

Dużo picia – mruknęła, wyciągając się z ulgą na swoim nowym łóżku. – Ale nie chce mi się już nigdzie iść. Skoczysz?

Skoczę – powiedziałam, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.

To może ja – mruknął Marcin i szybko wyszedł.

Nie było go jakieś dziesięć minut. Przez cały ten czas siedziałam na taborecie, wpatrując się w moją córkę, która pracowicie odpowiadała na SMS – y. Zadziwiające, ale w tej akurat czynności nie przeszkadzały jej kłopoty ze wzrokiem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie mogłam wylać z siebie tego, co szalało mi w głowie. Dobrze, że Ula spała.

Co tak patrzysz? – zapytała w końcu podejrzliwie.

Bo mam oczy – odpowiedziałam jak przedszkolakowi.

– Denerwujesz się – stwierdziła.

Pokiwałam głową.

– Zawsze się denerwujesz, a potem zawsze wychodzi, że nie było czym – pocieszyło mnie moje dziecko.

Uśmiechnęłam się, ale nie miałam siły na nic więcej.

Wrócił Marcin z wodą i sokiem jabłkowym.

Zostawiliśmy Polę i wyszliśmy.

Był wczesny czerwcowy wieczór. Słońce ociągało się z zachodzeniem, upał zelżał, ale nadal nie czuło się najlżejszego powiewu.

Patrzyłam na ludzi siedzących na murku wzdłuż monumentalnych schodów wejściowych, ludzi idących ulicą, wychodzących ze sklepu naprzeciwko. Z zaparkowanego na zakazie stuletniego malucha dobiegało upiorne „uc, uc, uc”. Chyba pierwszy raz w życiu nie zirytował mnie ten straszliwy rytm odbijający się czkawką w żołądku.

Patrzyłam na drzewa, bo tam obok jest piękny las, na wierzchołki sosen strzelające w niebo z morza zieleni i czułam się tak, jakby nieodwołalnie i na zawsze oddzieliła mnie od tego wszystkiego niewidzialna szyba.

Usiedliśmy na rozgrzanym murku. Zadzwoniłam do Grzegorza. Powiedziałam, gdzie jest Pola i jaka jest diagnoza, a on się rozłączył. Po chwili zadzwoniła Jagoda, z którą nie zamieniłam ani słowa od czasu tamtej rozmowy, kończącej moje małżeństwo i naszą przyjaźń.

– Czy coś się stało? – spytała. – Bo Grzegorz nie jest w stanie nic z siebie wydusić.

– Tak – powiedziałam. – Pola ma guz mózgu. Właśnie zostawiliśmy ją w szpitalu. W przyszłym tygodniu będzie operowana.

– O Matko Boska! – jęknęła i się rozłączyła.

Cały czas zastanawiałam się gorączkowo, jak o tym powiedzieć mamie, żeby jej za bardzo nie zdenerwować. To był mój największy problem! Odezwała się we mnie mała dziewczynka, która dziurę w nodze, w głowie, w sercu zalepi sobie sama choćby papierem toaletowym, żeby tylko nie zdenerwować mamusi! Jakaś paranoja!

W końcu zadzwoniłam i powiedziałam to samo co Grześkowi, a potem jego żonie.

Mama zareagowała całkowicie w swoim stylu:

– Tylko nikomu o niczym nie mów i nie płacz.

O, tak! Żeby nikt nawet przypadkiem nie zauważył, że cały świat ci się zawalił, córko. Bo to jest najważniejsze! Trzymać pion.

Pojechaliśmy do domu. Płakałam tak długo, aż zasnęłam.

Tym różniłam się zasadniczo od mojej matki. Ona uważała, że płacz rozkłada i osłabia. Ja wiedziałam, że muszę płakać, by strach i przerażenie, niedowierzanie i bunt, tłukące się po głowie, brzuchu i wszędzie, choć w małej części wypłynęły ze mnie razem ze łzami. Nawet jeśli dawało mi to tylko parę godzin snu.

Tamtej nocy śniła mi się mała, sześcioletnia Pola w czerwonych rajstopkach i granatowej sukience. Stała w uchylonych drzwiach zupełnie pustego pokoju, tylko na środku rosło tam wysokie, Srrebrzystozielone drzewo.

– Mogę wejść? – zapytałam.

Nie odpowiedziała. Pokręciła głową i nie spuszczając ze mnie wzroku pełnego powagi, powoli zamknęła drzwi.

Chciałam podbiec, zatrzymać ją i te drzwi, ale nie zdążyłam. Zamknęły się, a ja się obudziłam.

Było jasno. Marcin siedział przy komputerze. Chyba w ogóle się nie kładł.

Co robisz?

Czytam o guzach mózgu.

– Więc to wszystko prawda? – zapytałam bardziej samą siebie niż jego.

Podszedł do mnie i nic nie mówiąc, przytulił.

Był czerwiec, kolejny piękny, gorący dzień początku lata. Gałązka jaśminu zaglądała przez okno jak co ranek. W ogrodzie tak jak wczoraj i przedwczoraj świergoliły ptaki, pies skrobał w drzwi, żeby go wypuścić. Razem ze mną obudził się świat i to, co się stało, i wszystko, co jeszcze miało się stać.

Ula obudziła się na poranne karmienie.

Musiałam wstać i żyć dalej.

„Innego końca świata nie będzie”…

3

CBDQ dało mi wolną rękę.

– Bierz tyle czasu, ile ci trzeba – powiedział partner, któremu podlegałem.

To była wielka wspaniałomyślność. Dzięki temu mogliśmy jeździć do Poli codziennie.

Chodziliśmy do niej na zmianę, bo jedno z nas musiało się zajmować Ulą – jeśli padało, to w samochodzie, jeśli była pogoda, to na spacerze po okolicy. Na tyłach szpitala rozciągał się daleko piękny sosnowy las, nieco zaśmiecony na obrzeżach, ale głębiej całkiem w porządku.

Pola czekała na operację jeszcze dziesięć dni. Badali jej stan ogólny, testowali, czy nie jest uczulona na żaden ze składników narkozy i tych wszystkich preparatów, jakich zamierzali użyć przy zabiegu.

Jej największym problemem, co ja mówię – tragedią – było to, że mieli jej ogolić głowę. Była strasznie dumna z tych swoich blond loków. Tak długo męczyła pielęgniarki pytaniami, czy da się to zrobić tak, żeby nic nie było widać, aż w końcu obiecały jej, że podgolą minimalnie z tyłu.

Przyjeżdżamy do szpitala, a Pola siedzi po turecku na łóżku i płacze. Długie kosmyki zakrywają jej twarz, ale widać, że aż się trzęsie.

– Co się stało? – zawołała Dasza przerażona.

Pola bez słowa odwróciła głowę. Patrzymy, a ona ma wygolony cały tył od karku po czubek czaszki, tylko z przodu zostawili jej te długie pasma jak na pośmiewisko.

Wiesz co, obetnijmy po prostu tę całą resztę – zaproponowała Dasza.

Na jeża? – zapytała Pola.

Na przykład.

Poszedłem do pielęgniarek po nożyczki i maszynkę. Dasza i Pola zniknęły w łazience. Wracają. Pola nadal płacze. – Na jeża też niedobrze? – zdziwiłem się.

– Nie o to chodzi – mruknęła Dasza.

Od początku nie chodziło tylko o włosy, ale i o to, że nikt uczciwie nie powiedział Poli, że nie da się uniknąć wygolenia głowy. To ją zabolało i długo potem było dla niej najboleśniejsze. Miała prawie szesnaście lat, ale nikt – poza tą rozmową na izbie przyjęć – nie widział powodu, by jej cokolwiek wyjaśniać, o czymkolwiek istotnym informować. Jakby znowu była niemowlęciem.

Jedynym pocieszeniem były jagodzianki w maleńkiej parterowej dobudówce naprzeciwko szpitala. Były pyszne. Przez cały ten czas do operacji to był nasz codzienny rytuał. Braliśmy Pole z oddziału legalnie czy nielegalnie i chodziliśmy do tej cukierenki.

Na chwilę przyjechał jej ojciec. Był ledwie żywy z przerażenia – tak samo jak my, ale w przeciwieństwie do nas nie umiał tego ukryć przed Polą. Właściwie nie, inaczej, nie rozumiał, dlaczego miałby coś ukrywać. Szlag mnie trafiał, jak wchodziłem i widziałem, że Pola trzyma go za rękę. Śmiertelnie chory dzieciak trzyma ojca za rękę, żeby mu dodać otuchy! Bo to taki wrażliwy chłopak!

Prawie nie rozmawiał z Daszą, a w tych rzadkich chwilach, kiedy dochodziło do rozmowy, co i rusz wyłaziła z niego bliżej nieokreślona pretensja. Dasza była wówczas tak skoncentrowana na córce, że chyba w ogóle tego nie dostrzegała, ale ja, owszem. Nic nigdy nie zostało powiedziane wprost, ale w powietrzu, w niedopowiedzeniach, dziwnych pytaniach unosiło się niejasną smugą przekonanie Trześniewskiego, że to Dasza jest osobiście odpowiedzialna za to, że Pola zachorowała na raka.

Dzień przed operacją oświadczył, że musi wracać do pracy, i się zmył.

Niby nie spodziewałem się, że będziemy we trójkę siedzieli, płakali i się pocieszali, ale nie wiedziałem, co o tym myśleć. W końcu z nas dwóch to on był ojcem Poli.

Lekarze powiedzieli nam jasno: dziecko ma widzieć koło siebie twarze spokojne i pogodne. Żadnych płaczów i lamentów – jak rodzic chce przeżywać, to niech sobie przeżywa w domu. Dasza płakała więc przed wejściem do szpitala i po wyjściu, płakała w samochodzie, płakała wieczorami i nad ranem. Nie wiem, jak ona to robiła, ale w obecności Poli i Uli zachowywała się zwyczajnie, choć wyczuwałem w niej jakieś nienaturalne skupienie na każdej wykonywanej czynności.

Ja miałem swojego autopilota, ale nawet ze wspomaganiem nie wykrzesałbym z siebie takiej energii jak moja żona. Nie jadła, nie spała, wracała ze szpitala, układała Ulę do snu i siadała do komputera albo do telefonu. Mówiła, że szuka innych możliwości wsparcia, a ja wiedziałem, że szuka cudu, czegokolwiek, kogokolwiek, kto powiedziałby jej, że teraz jest ciężko, bo Pola poważnie zachorowała, ale zaraz, nie wiem, za tydzień, miesiąc, Pola wyzdrowieje i wszystko wróci do normy.

Trafiła do słynnego w Warszawie lekarza medycyny chińskiej. Wysłuchał jej uważnie i delikatnie, ale stanowczo sprowadził ją na ziemię. Powiedział, że najpierw szpital, neurolog, operacja, potem będziemy się zastanawiać, co dalej. Namówiona przez Elkę zadzwoniła również do Barbary Kowal, bioenergoterapeutki z Olsztyna, która była dla tamtej alfą i omegą. Podobno przedłużyła o dwanaście lat życie jej ojca po operacji nowotworu prostaty. Elka wierzyła jej ślepo i uważała, że ona może wszystko.

Barbara Kowal spytała Daszę o nazwiska lekarzy operujących i zapowiedziała, że będzie w trakcie zabiegu na odległość ich wspomagała i kierowała nimi, żeby zrobili to najlepiej, jak mogą.

Nic nie mówiłem.

Bardzo się bałem tego, co będzie. Ale najbardziej bałem się, że Pola umrze podczas operacji i cały nasz świat runie w gruzy. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że już siedzę na ruinach wszystkich swoich wyobrażeń i planów. Może dlatego, że cały czas gdzieś w środku miałem dziecinną, irracjonalną nadzieję, że to wszystko zaraz minie. Pogrzmi, pobłyska, ale przejdzie bokiem.

Cóż, widocznie ja też oczekiwałem na cud.

Przyszedł ten dzień. Przyjechała mama Daszy, bo ktoś musiał zająć się Ulą, a ja nie wyobrażałem sobie, że w takiej chwili miałoby mnie nie być przy mojej żonie. Wsiadaliśmy już do samochodu, kiedy mama Daszy powiedziała:

– Ucałujcie Polę – i się rozpłakała. – Ja już chyba nigdy nie przestanę płakać – potrząsnęła głową i weszła do domu.

A Dasza wsiadła, trzasnęła drzwiami i mruknęła:

– Przestaniesz. Nie da się płakać bez przerwy.

Wiedziała, co mówi. Wtedy już wiedziała. Bo się nie da.

Nawet jeśli nadal jest co opłakiwać.

Przez parę nocy czytałem w Internecie wszystko, co się dało, o kraniotomii, czyli operacji otwarcia czaszki. Wiedziałem, że będą ją operowali w pozycji siedzącej, na fotelu trochę przypominającym dentystyczny, ze specjalnym wyciągiem do podtrzymywania głowy, bo guz był z tyłu, u podstawy. Mieli naciąć tylną jamę czaszki, a potem cięciem kopertowym – cokolwiek to znaczy – otworzyć oponę twardą, wydłubać aliena i pobrać z niego wycinki do badań, żeby jeszcze w trakcie operacji wstępnie określić, co to właściwie jest.

Lekarz powiedział, że będą się starali wyciąć guz w całości. Gdyby się to udało, dalsze rokowania byłyby pomyślne. Ale uprzedził nas, że dopóki nie zobaczą na własne oczy, co i jak tam siedzi, z czym i jak dalece jest zrośnięte – może tylko spekulować.

Siedzieliśmy w barze na stacji benzynowej koło torów, piliśmy herbatę, a właściwie siedzieliśmy nad stygnącą herbatą i rogalikami z dżemem. Czekaliśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Po dwóch godzinach zaczęliśmy dzwonić – do pokoju lekarzy, do dyżurki. Nic. Nikt nie odbiera. Nie ma jak zostawić wiadomości. Bujaj się.

Pojechaliśmy do szpitala.

Operacja trwała.

Wróciliśmy na stację benzynową.

Znowu rogaliki i stygnąca herbata.

Po kolejnych dwóch godzinach, po paru beznadziejnych próbach wydzwonienia kogokolwiek wróciliśmy do szpitala.

Staliśmy w tłumie przestraszonych, pokornych rodziców, czekających na bogów lekarzy, którzy przyjdą i ogłoszą wyrok: temu życie, temu śmierć. Staliśmy i stali, nikt nas nie wołał, w końcu sami poszliśmy do neurochirurga, który operował Polę. Bardzo się zdziwił, że nikt z nami jeszcze nie rozmawiał. – Wszystko przebiegło zgodnie z planem, choć trwało dużo dłużej – powiedział. – Otworzyliśmy czaszkę, bez problemu dotarliśmy do guza. Ma dziewczyna szczęście, to był guz in situ…

– Czyli? – zapytałem.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Chyba nie był przyzwyczajony, że mu się przerywa pytaniami.

Czyli niezdolny się rozprzestrzeniać. Zresztą został usunięty w całości i w zasadzie wszystko jest w porządku…

Ale jest, to znaczy, był złośliwy czy…

Pobraliśmy wycinki do histopatologii. Na tyle, na ile patolog mógł to stwierdzić w trakcie operacji, mieliśmy do czynienia z guzem łagodnym.

Wspaniale! – powiedziała Dasza cichutko.

Przez jakiś czas będzie jeszcze na lekach, które ją trochę otępią, więc jej świadomość będzie ograniczona – dodał lekarz, jakby na pocieszenie. – Ale proszę się nie obawiać, ośrodkiem refleksji, pamięci, woli i rozróżniania emocji jest płat czołowy. Tam jest wszystko tak jak było, w najlepszym porządku.

Na nasze szczęście nie do końca rozumieliśmy, co do nas mówi. Odebraliśmy to wszystko jako same dobre nowiny.

4

Zjechaliśmy windą na pierwsze piętro na OIOM. Nie chcieli nas wpuścić do środka. Nie pamiętam, jak ubłagałam oddziałową, ale w końcu dała mi fartuch, maseczkę, czepek, nowe ochraniacze.

Weszłam do sali nie z tego świata. Czworo dzieci tam leżało. Wszystkie zaplątane w rurki, przewody od kroplówek i pomrukującej aparatury, wszystkie z ogolonymi głowami i twarzami w kolorze poduszek. Przez sekundę zastanawiałam się w panice, które z nich to moja córka. Ale tylko przez sekundę. Zobaczyłam ją i nogi wrosły mi w ziemię. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca! Pielęgniarz, widząc mnie, podszedł do łóżka, dotknął jej.

– Zobacz – powiedział – przyszła twoja mama.

Podeszłam, a może się podczołgałam, nie wiem.

Pola otworzyła oczy, a ja zobaczyłam potworny oczopląs. Nie mogła w ogóle skoncentrować wzroku. Była przytomna, próbowała coś powiedzieć, ale z gardła wyszedł jej tylko nieartykułowany bełkot.

Przypomniał mi się mój sen z małą Polą, która zamykała przede mną drzwi.

Stało się. Moja córeczka była gdzieś, gdzie nie miałam wstępu. Nie wiedziałam nawet, czy to jasny pokój ze srebrzysto – zielonym drzewem, czy ciemność, chaos i lęk. Nie było sposobu, by pójść tam za nią.

Chyba po raz pierwszy w życiu byłam zbyt przerażona, żeby płakać.

Kazali mi wyjść.

– I co? – zapytał Marcin czekający na zewnątrz.

Nie wiem.

Jest przytomna?

Tak, ale nie jest w stanie nic powiedzieć.

To pewnie te leki uspokajające – mruknął.

Chyba nie – szepnęłam.

Wyszliśmy. Wsiedliśmy do windy, która jechała na górę, choć chcieliśmy na dół. Byliśmy półprzytomni.

Cały czas miałam w głowie zamykające się ciężkie drzwi ze snu, ale stojąc tam, w tej windzie, widziałam, czułam, jak powoli, nieubłaganie ich kontury się zacierają, rozmywają i drzwi zamieniają się w potworną czarną dziurę, która mnie zasysa. Coś strasznego przenikało mnie do kości, na wylot, jakaś przerażająca wewnętrzna martwica.

I pojedyncze, oderwane myśli, tłukące się w tej pustce i martwocie… Że zlekceważyłam objawy… Że mogłam ją uważniej obserwować… Że gdyby nie Marcin, gdyby nie te wszystkie gwałtowne zmiany, przeprowadzki, nowe szkoły, gdybym nie urodziła Uli…

– Co teraz będzie? – zapytał Marcin.

Przypomniało mi się, jak dzień przed operacją poszłyśmy z Polą do szpitalnej łazienki. Miała już wyraźny kłopot z utrzymaniem równowagi, dlatego chciałam jej pomóc przy wejściu do wanny.

– Daj spokój – rzuciła, gramoląc się samodzielnie. – Po operacji będziesz mi pomagała.

Poczułam, że robi mi się niedobrze. Wiedziałam, o co pyta Marcin, ale mogłam odpowiedzieć mu tylko:

– Jedziemy do domu.

Pojechaliśmy do Uli, która od kilku tygodni raczkowała jak mała torpeda, wzbudzając entuzjazm Figi i umiarkowany entuzjazm mojej mamy. Dziecko i pies przemieszczali się po całym parterze w zbitym kłębie, siejąc zamęt i spustoszenie. Nie wiem, jakim cudem znajdowałam siłę, żeby się tym cieszyć. Może to była jakaś łagodna odmiana schizofrenii.

Następnego dnia z samego rana zadzwoniła macocha Marcina.

– To co? – powiedziała na dzień dobry – To jesteś zdruzgotana?

– Nie. Wierzę, że wszystko się dobrze skończy – odparłam.

– No, nie wiem, ja bym nie ufała konowałom. Nowotwór to nowotwór.

– To łagodny guz… – sprostowałam nie wiadomo po co. Miałam ochotę odłożyć słuchawkę.

I pewnie trzeba było odłożyć, bo Danka okazała się niezwykle zainteresowana szczegółami operacji. Chciała wiedzieć, czy była trepanacja czaszki, jak rozbijali tę czaszkę, czy Pola zostanie z dziurą w głowie i czy bardzo dużą. Być może miała więcej wnikliwych pytań, ale przerwałam jej niezbyt grzecznie, powiedziałam, że muszę się szykować do szpitala, i oddałam słuchawkę Marcinowi.

Parę dni później Pola wróciła na oddział.

O ile jeszcze na OIOM – ie była przytomna, próbowała i mogła zrobić cokolwiek, o tyle na oddziale cofnęła się właściwie do stanu wegetatywnego. Nie umiała przełykać, trzeba było jej włożyć sondę, cewnikować, ona po prostu nie funkcjonowała sama z siebie. Nie mówiła i wszystko wskazywało na to, że nie widzi. Była kompletnie otumaniona, dostawała silne leki przeciwbólowe. Mogła tylko oddychać.

To było jak codzienna pielgrzymka – trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Wstawaliśmy o świcie, szykowaliśmy jedzenie dla Poli, przecierane zupy, kaszę jaglaną, i w samochód. Zbyt krótko mieszkaliśmy w Warszawie, żeby eksperymentować z jakimiś skrótami i objazdami – jechaliśmy trasą, którą Marcin po prostu wyrysował na planie.

Przemierzaliśmy rozprażoną upałem albo zalaną deszczem – i niezależnie od pogody zakorkowaną – Warszawę. Dzień w dzień towarzyszyła nam w tych jazdach obłędnie lansowana wówczas piosenka „The Road to Mandalay”. Nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, na nasz użytek nazywała się „pam – pampampara ram pampam”. Śpiewaliśmy ją bardzo głośno, to znaczy ja śpiewałam, Marcin buczał w sobie właściwych rejestrach. Zagłuszaliśmy Robbiego Williamsa, nasze lęki, myśli o tym, co nas już spotkało i co nas czeka. Do dziś, kiedy myślę o tamtych przejazdach w tę i z powrotem, słyszę „pampampampara ram pampam”.

Za Marysinem miasto przechodziło w senną willową dzielnicę podmiejską. Po obu stronach drogi kłaniały się stare sosny, wszędzie niska zabudowa, domy najwyżej dwupiętrowe, sporadycznie bloki, ale też nie wyższe niż cztery piętra.

Dojeżdżaliśmy do celu, a tam, po zjeździe z ronda, zza zakrętu wyłaniał się Moloch. Z tej perspektywy wyglądał tak, jakby wyrastał na końcu ulicy i zamykał ją swoim wielkim czarnym cielskiem. Patrzyłam na ten żelbetowy gigantyczny meteoryt w środku lasu i robiło mi się słabo.

I znowu trzeba było wejść do środka, kupić w automacie ochraniacze, wjechać na piąte piętro windą z uszkodzonymi drzwiami, przejść się do stołówki po herbatę, postawić kubek na ruchomej taśmie, zupełnie jak kilkanaście lat temu na Dworcu Centralnym – tak samo pięknie i komfortowo.

Wchodziliśmy do Poli i każdego dnia widziałam jakiś okruch, cień poprawy, a lekarz przychodził na obchód, patrzył i rzucał:

– Tutaj bez zmian.

Jasne. Po co dawać znękanym ludziom chociaż odrobinę nadziei? Niby dlaczego mieliby choć przez sekundę poczuć się lepiej? Szpital jest po to, żeby cierpieć, czyż nie?

Marcin patrzył na mnie i pytał:

– Co teraz będzie?

Było mycie, układanie, zmienianie pozycji, karmienie, kiedy już odłączono sondę, no i czytanie. Porozumiewaliśmy się z Polą na zasadzie „tak – nie” – jak mówił Marcin: tylko pytania zamknięte – bo wiedzieliśmy, że nas słyszy i rozumie. Czasami chodziliśmy coś zjeść do szpitalnej stołówki. Koło piątej, szóstej ruszaliśmy w drogę powrotną. Sam powrót zabierał nam ponad godzinę.

Ula miała dziesięć miesięcy. Był środek lata. Rozpaczliwie szukaliśmy opiekunki na stałe. Ale wszystkie polecane nam panie, studentki, dziewczyny z sąsiedztwa mogły zaangażować się dorywczo, jednorazowo, na kilka dni. Nie sposób było znaleźć kogoś na weekend. Ustaliliśmy, że w niedzielę Marcin pojedzie do Poli sam.

Pojechał rano i wrócił wieczorem. Ledwie żywy i wstrząśnięty. Okazało się, że musiał samodzielnie zmienić pampersa i umyć Polę, bo gdyby czekał na pielęgniarki, odparzyłaby się w tym upale.

– Zrobiłem to.

Tyle tylko powiedział, a ja, patrząc na niego, myślałam: „Grzesiek, gdzie jesteś? Dlaczego nie ma cię przy łóżku córki?”. Sezon w teatrach skończył się dwa tygodnie temu. Nie wyobrażałam sobie, jakie niby zobowiązania zawodowe mogły być ważniejsze niż to, co działo się tutaj. Próbowałam obliczyć, w którym miesiącu może być teraz jego żona, bo tylko ta ciąża i jakieś związane z nią kłopoty mogły być wytłumaczeniem.

Nie wyobrażałam też sobie, co bym zrobiła bez Marcina. Co by było, gdyby nie te wszystkie gwałtowne zmiany, gdyby nie Marcin… Gdybym przechodziła to samo, ale na czwartym piętrze bloku na Nagórkach, bez samochodu i z pensją aktorki na etacie!

Wracałam często myślami do tych tygodni i miesięcy, kiedy wszystko nam się udawało, wszystko układało się błyskawicznie. Wtedy wydawało mi się, że cały świat nam pomaga, byśmy mogli być razem. Teraz wiedziałam, że cały świat pomagał nam, żebyśmy zdążyli okrzepnąć przed chorobą Poli. Byśmy zdołali ją udźwignąć.

Patrzyłam na Marcina, myślałam o tym, jakie mam nieprawdopodobne szczęście, ale nie miałam odwagi nawet pomyśleć o tym, jakie on…

Początkowo wszystko, co nie dotyczyło bezpośrednio mojej córki, wydawało mi się rozmazaną kolorową plamą, z której od czasu do czasu docierały do mnie jakieś odgłosy. Ale pewnego dnia poczułam, że cały mój świat odwrócił się jak obrotowa scena.

Wszystko, co działo się poza szpitalem, w drodze z domu i do domu, stało się nagle pustką, z którą nie miałam nic wspólnego. Na przeciwległych krańcach tego Wielkiego Nic były moje światy równoległe. Z jednej strony – dom, gdzie czekała na mnie Ula i ogłupiały pies, a z drugiej – szpital i pokój, w którym leżała Pola.

Dopiero wtedy zorientowałam się, że na oddziale są też inne dzieci i inni rodzice.

Pamiętam, jak któregoś dnia, jadąc windą w dół, po raz pierwszy przyjrzałam się ludziom, którzy razem z nami opuszczali oddział. Jedni jechali do domu, inni tylko odprowadzali kogoś i jeszcze wracali. Wszyscy wyglądali podobnie. „Jakie dziwne oczy”, pomyślałam wtedy.

Wróciłam do domu, weszłam do łazienki umyć twarz i zobaczyłam oczy kobiety w lustrze. Były takie same, tak samo dziwne. Nie. Już wiedziałam. One nie były dziwne. To były oczy, które codziennie płakały – tygodniami, z przerwą na sen i czas spędzony z dzieckiem w szpitalu. To były moje oczy, a ja byłam jednym z tych śmiertelnie przerażonych, śmiertelnie zmęczonych ludzi, których każdego dnia mijałam na korytarzu.

Czasami najtrudniej jest pogodzić się z prawdą, że to, co nam się przytrafiło – zwłaszcza gdy przytrafiło się nieszczęście – nie jest niczym nadzwyczajnym. Zdarzyło się niezliczonej ilości ludzi przed nami, zdarza się jednocześnie z tym, co sami przeżywamy. Codzienny widok innych, tak samo, a czasami nieporównanie bardziej dramatycznie doświadczonych rodziców nie pozostawiał wyboru. Ci nieszczęśni, złamani, cierpiący, walczący, zrezygnowani i pogodzeni ludzie, oni pierwsi pokazali mi, że wszystko można przeżyć. Że każdy dramat ma swoje fazy, rozgrywa się etapami, które bez względu na okoliczności zawsze układają się podobnie. My jesteśmy podobni. Bo wszyscy jesteśmy ludźmi.

Na szpitalnym korytarzu poznałam mamę chłopca przywiezionego śmigłowcem po wypadku. Z rozległymi obrażeniami wewnętrznymi i niejasnymi rokowaniami. Miła, drobniutka dziewczyna – czytała mu „Harry'ego Pottera”. W tym wypadku zginął jej mąż. Powiedziała mi kiedyś:

– Wiesz, ja nawet nie miałam czasu ani siły, żeby go opłakać, nawet pomyśleć o nim. Robię wszystko, żeby wyciągnąć Jacka.

Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy mignęła mi myśl, że naprawdę bywa gorzej. Cokolwiek się zdarzy, bywa gorzej.

W tej samej sali leżał mały Mariusz, również po wypadku. Bardzo cierpiał, próbował uciekać, wyrywać kroplówki. Przywiązywali go do łóżka skórzanymi pasami. Mariusz miał matkę narkomankę. Wpadała do niego co jakiś czas i go biła, bo ją wkurzało, że bachor marudzi i płacze. Wiedzieliśmy, kiedy przychodziła, bo słychać ją było na całym oddziale.

Ale najmocniejsze wrażenie wywierali bardzo zajęci lekarze, którzy w przelocie potrafili rzucić rodzicom:

– Dziecko ma złośliwy nowotwór. Musimy przenieść piętro wyżej, na onkologię.

Brzmiało to jak kiepski żart, coś w rodzaju „musi się znaleźć bliżej nieba”.

A matka i ojciec, prawie mdlejący na tym korytarzu, to byli jacyś nadzwyczajni ludzie z Gdańska i ich dziecko miało jakąś nadzwyczajną lekarkę, która wykorzystała nadzwyczajne środki, by je tu umieścić.

Jedno zdanie i do widzenia. W tym nadzwyczajnym szpitalu, do którego wejście było dla setek zrozpaczonych rodziców sprawą życia i śmierci! To było coś potwornego. To nie mieściło się w głowie.

W Stanach jeden z drugim następnego dnia miałby proces – denerwował się ciągle Marcin.

Dlatego, jak pojadą do Stanów, to będą uważni i pełni współczucia – prychała mama Jacka. – A tu zarabiają grosze i uważają, że to ich ze wszystkiego usprawiedliwia.

Wszyscy pytali, ile i komu zapłaciliśmy za przyjęcie Poli. To było oczywiste, nikt nie wierzył, że po prostu przyszliśmy na izbę przyjęć. A nam nawet w głowie nie postało, że trzeba zrobić coś poza tym. Może jestem niesprawiedliwa, ale pamiętam takie myśli, że może gdybyśmy o tym wiedzieli, gdybyśmy zapłacili, wszystko potoczyłoby się inaczej, lepiej…

Ale moją główną, obsesyjną myślą, gdzieś od trzeciego tygodnia po operacji, było to, żeby Polę zabrać, wyrwać z Molocha, wyciągnąć zza tych drzwi, które każdego dnia bez skutku szturmowałam.

Jestem pewna, że w tamtym czasie wszystkim nam życie uratowała Małgorzata Musierowicz. Przeczytaliśmy prawie nieruchomej i niemej Poli całą „Jeżycjadę”. Dzieje książkowej rodziny Borejków stały się naszą pierwszą terapią.

5

Po trzech tygodniach lekarze pozwolili nam wywieźć Polę na balkon przy oddziale. Balustradę balkonu stanowiła bardzo osobliwa konstrukcja z kratami i zaporami na różnych wysokościach. Przychodziło mi wtedy do głowy, że wymyślono je po to, żeby dzieci i rodzice nie wpadli przypadkiem na pomysł szybkiego i definitywnego rozwiązania problemu choroby i… wszystkich innych problemów. Bo to było piąte piętro.

Potem zaczęliśmy ją mniej lub bardziej legalnie zabierać w wózku na szpitalny spacerniak, ale to już było coś, chociaż tych parę kwadransów poza łóżkiem i duszną salą.

Parę dni przed pierwszymi urodzinami Uli przyjechał Grzegorz Trześniewski. Na tydzień. Zachowywał się dziwnie. A może to my byliśmy już w innym miejscu i każdy, kto przybywał z normalnego świata, wydawał nam się dziwny. W każdym razie wszelkimi sposobami zaznaczał swój dystans wobec mnie i Daszy.

Zamieszkał u swoich kolegów. Mijaliśmy się codziennie w drzwiach do pokoju Poli, ale ani razu się do siebie nie odezwaliśmy. To było kretyńskie. Ale ja nie miałem siły zastanawiać się nad swoimi relacjami z ojcem Poli.

Trześniewski siedział z nią na swoich dyżurach i próbował ją uczyć mówić. To było jakiś czas po pierwszej i ostatniej konsultacji z logopedą, która nie dała nic. Nie udało się skłonić Poli nawet do tego, żeby powiedziała „A”. Nie wiem, może to było za wcześnie, może ta kobieta nie wzbudziła jej zaufania – w każdym razie nie wyszło.

Grzesiek się zawziął. Zaczął od równie prostych dźwięków, łatwych zbitek, na zasadzie: „powiedz mama, powiedz tata”.

W dniu pierwszych urodzin Uli, po południu, siedzieliśmy z nią w domu przy wielkiej misce truskawek z jedną świeczką w środku. Zadzwoniła komórka Daszy. Wiedziałem, kto dzwoni, bo podawałem jej aparat. Dasza odebrała, naciskając klawisz głośnego mówienia. Usłyszałem, jak Trześniewski mówi:

– Cześć, Pola chce ci coś powiedzieć.

A po chwili usłyszeliśmy bardzo niewyraźne, nosowe:

– Ja – go – dzian – ka.

Najwyraźniej nie miała cierpliwości do „A, B, C, mama, tata, lala”. Odczekała jakiś czas, żeby w granicach swoich aktualnych możliwości powiedzieć to, co chce, a nie to, co może.

Zawsze była przekorna.

Może nie płakaliśmy z radości do nocy. Ale niewiele krócej.

Następnego dnia omal nie uściskałem Trześniewskiego w tych drzwiach, gdzie dotąd mijaliśmy się bez słowa. Być może nawet doszłoby do jakiegoś przełomu w naszych stosunkach, ale na dzień dobry powiedział nam, że musi wracać do Wrocławia.

– Mówiłeś, że zostaniesz przez tydzień – zaprotestowała Dasza. – Nie widzisz, że Pola cię potrzebuje?

– Jagoda jest w szpitalu. Będą prowokować poród. Coś jest nie tak – wyjaśnił spokojnie, jak nie on.

Patrzyłem, jak oddala się długim korytarzem neurologii. Spieszył się. Wyglądało to tak, jakby uciekał.

Każdy pretekst dobry – mruknąłem.

Przesadzasz – sprzeciwiła się Dasza. – Przecież się nie rozdwoi.

A ty możesz? – zapytałem nieprzekonany.

– Ja to co innego, bo… – I nagle zgięło ją wpół. Zupełnie jakby w środku zdania odebrało jej siły, jakby przygięło ją do ziemi jednym mocnym skurczem.

Chwyciłem ją. Drżała na całym ciele, ale już się prostowała, próbowała wyrównać oddech i powstrzymać łzy. Dwie minuty później weszła do szpitalnej sali z niemal naturalnym łagodnym uśmiechem. Tylko ja widziałem, jakim heroicznym wysiłkiem przykleiła go sobie na twarzy.

Pojechaliśmy na konsultację do chińskiego lekarza. On jeden z całego kręgu specjalistów, z którymi mieliśmy do czynienia, zadał sobie trud i wytłumaczył nam, co się stało z Polą.

– Mózg zanurzony jest w płynie mózgowo – rdzeniowym, a ten płyn jest produkowany i rozkładany w czterech, połączonych ze sobą, niewielkich komorach – tłumaczył, pokazując nam palcem to, o czym mówił, na kolorowych wyklejkach wielkiego atlasu anatomicznego. – Wewnętrzne ściany komór pokryte są wyściółką z tkanki nabłonkowej, która wytwarza ten płyn. Komora czwarta znajduje się najniżej, w dolnej, tylnej części mózgu.

Przesunął atlas, rozłożył naszą dokumentację, kilka kartek, które dostaliśmy w szpitalu.

– Z rezonansu magnetycznego wynika, że guz wypełniał tę komorę niemal całkowicie. – Teraz pokazywał ołówkiem na schematycznym rysunku mózgu ludzkiego w jakiejś innej książce. – Oprócz tego wrastał w móżdżek, a także sięgał wypustką, czymś w rodzaju leja, w stronę pnia mózgu, czyli tam, gdzie zaczyna się rdzeń przedłużony i gdzie są jądra wszystkich nerwów przechodzących przez rdzeń kręgowy. Gdyby go zostawić w spokoju, mógłby za jakiś czas – one rosną powoli – dosięgnąć któregoś z ważnych nerwów i go uszkodzić, chociażby tego, który kontroluje oddychanie.

– I udusiłaby się? – zapytałem.

Nie ma co gdybać – odpowiedział spokojnie i zaczął rysować mózg, teraz już na odwrocie któregoś z naszych papierów. – Guz zabierał miejsce, w którym normalnie znajduje się płyn mózgowo – rdzeniowy. A w mózgu nie ma miejsca na zbyciu. Czaszka ma taką objętość, jaką ma, i nie może powiększyć się jak nadmuchiwany balon. Guz się rozrastał, sprawiał, że rosło ciśnienie płynu. Musiało rosnąć. Stąd zawroty i bóle głowy, a także zaburzenia widzenia. Typowe objawy.

Dlatego okulistka kazała działać natychmiast – mruknąłem.

Dobrze – przerwała mi Dasza – ale proszę powiedzieć, czy stan, w jakim teraz jest Pola, spowodował guz, czy operacja, bo nikt nie chce z nami o tym rozmawiać.

Przyglądał nam się chwilę tym swoim pozornie zmęczonym wzrokiem, jakby szacował, ile jesteśmy w stanie przyjąć.

Tego nie sposób stwierdzić. Nigdy się nie dowiemy – powiedział w końcu. – Guz i nadciśnienie wewnątrz czaszki mogły doprowadzić do uszkodzenia różnych ważnych nerwów i mogły poważnie zaburzyć funkcje móżdżku.

Wiem – znowu przerwała Dasza – ale co to znaczy?

To znaczy, że Pola może nie widzieć, może mieć kłopoty z utrzymaniem równowagi, z wykonywaniem rękami precyzyjnych ruchów – wyliczał. – Że może mieć niedowład części twarzy i krtani, a co za tym idzie, zaburzenia mowy i przełykania. Mówię: może. Ale w tej chwili nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, jak poważne są uszkodzenia. Trzeba czekać.

Słuchaliśmy, pytaliśmy i niby przyjmowaliśmy do wiadomości, ale dziś wiem, że kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to tak naprawdę oznacza – dla Poli, no i dla nas.

Nadal pielęgnowaliśmy złudzenia, że skoro nowotwór został wycięty w całości, to cała reszta, to, co się stało z Polą, wszystko po kolei się odstanie – może nie za miesiąc, ale za pół roku, rok. Nie chcieliśmy wiedzieć, że nic już nie będzie tak jak dawniej.

Niby nie czekaliśmy na wielki cud, ale każde z nas, mniej lub bardziej świadomie nadal miało nadzieję – choćby na całkiem mały, malutki cud – niechby Pola zaczęła trochę widzieć albo trochę chodzić. Nie za dużo, troszeczkę, ale niechby coś takiego się stało, bo przecież tak się staramy.

Od wizyty ojca całkowita afazja zaczęła powolutku ustępować, choć miało minąć jeszcze sporo czasu, zanim nasza córka wyszła poza najprostsze komunikaty.

Mocnym przeżyciem był dzień, kiedy przyszła do niej szpitalna rehabilitantka. Młoda sympatyczna dziewczyna wyjęła Polę z łóżka, a potem… postawiła i kazała iść, zanim Dasza zdążyła zaprotestować.

Chuda jak patyk Pola nie była w stanie utrzymać równowagi, nie panowała nad swoimi kończynami, ręce uciekały jej w jedną, nogi w drugą stronę. Przerażający widok.

– Jak niezsynchronizowana lalka – szepnęła Dasza, kiedy przyglądaliśmy się tej walce o jeden zborny ruch.

Rehabilitantka przychodziła codziennie, miała na każde dziecko jakiś kwadrans, ale nawet to było na pół gwizdka, bo szpitalny oddział rehabilitacyjny właśnie zamykał się na cały sierpień albo i dłużej. Remont.

Po badaniach kontrolnych okazało się, że płyn mózgowo – rdzeniowy w okaleczonym mózgu Poli gromadzi się i wytwarza takie ciśnienie, że grozi to dalszymi uszkodzeniami. Lekarze uznali, że konieczne jest wszczepienie zastawki, która odprowadzałaby nadmiar płynów z komór mózgu do jamy otrzewnej.

W porównaniu z poprzednią operacją to była bułka z masłem, ale w pierwszej chwili poczuliśmy się tak, jakby nam kto znowu dokopał w brzuch za niewinność. Znowu sala operacyjna i narkoza.

Wszczepili Poli rurkę, która wychodzi z okolicy ciemienia, biegnie pod skórą przez obojczyk w dół i wchodzi drenem do jamy otrzewnej. Tym sposobem płyn zaczął spływać do miejsca, w którym nie przeszkadza. Ma ją do dzisiaj. Można ją wyczuć palcem w okolicy obojczyka.

Zaraz po tej dodatkowej operacji nastąpiła kontrola rezonansem magnetycznym, bardzo ważny moment, bo chodziło o jednoznaczne stwierdzenie, że guz został usunięty w całości razem z lejami.

Udało się, usunęli wszystko, co trzeba. Mimo to lekarz prowadzący zalecił Poli radioterapię. Tylko że z jakichś powodów nie można było zrobić tego na miejscu. Mieli ją na te naświetlania wozić gdzieś na drugi koniec miasta.

I wtedy moja żona podjęła odważną, ale mocno kontrowersyjną decyzję.

Nie zgodziła się – po konsultacjach z chińskim lekarzem i onkologami o innych niż oficjalne poglądach na terapię nowotworów. Wszyscy byli zdania, że naświetlanie w niczym Poli nie pomoże, a wręcz przeciwnie. Uważali, że ona musi się z tego wszystkiego sama obudzić, otrząsnąć i nabrać sił.

Nie odzywałem się, bo nikt mnie nie pytał, ale miałem wielkie wątpliwości.

Widziałem w szpitalu, jak bardzo naświetlania osłabiają dzieci. Ale widziałem też innych rodziców, widziałem, z jaką desperacją walczyli o chemię, jeszcze jedną chemię, naświetlania, wszystko co się da, wszystkie możliwe trucizny i lekarstwa, żeby tylko mieć pewność, że zrobili wszystko, co możliwe dla swego dziecka.

W końcu powiedziałem o tym Daszy podczas którejś z codziennych podróży w tę lub z powrotem. A ona przez chwilę patrzyła przez okno, potem odwróciła się do mnie i powiedziała:

Jeśli jedynym celem naświetlania ma być to, że ja poprawię sobie samopoczucie, to nie widzę w tym sensu.

Skąd wiesz, że to nie jest błąd?

Po prostu to wiem – odpowiedziała, co mnie trochę zirytowało, bo po takim tekście nie było o czym dyskutować, ale się przymknąłem.

Dopiero długo potem dowiedziałem się, że nie ma badań, które by rozstrzygały, czy radioterapia jest skuteczna w przypadku wszystkich nowotworów mózgu. Różni onkolodzy różnie mówili o jej stosowaniu tam, gdzie rezonansem magnetycznym dało się potwierdzić całkowite usunięcie guza, a tak właśnie było w przypadku Poli.

Pola była nadal cewnikowana pięć razy dziennie – skoro odpadały naświetlania, cewnik stawał się jedynym powodem trzymania jej w szpitalu. Dasza nauczyła się więc, jak to się robi, i zażądała wypisania córki. Ale się podniósł krzyk!

W końcu prawie porwaliśmy dzieciaka, wsadziliśmy w nie pamiętam gdzie pożyczony wózek, w samochód i do domu.

Nikt nam nie powiedział, co dalej, co mamy robić, czego nie robić. Nikt nic – nie wiem, może za karę, za ten bunt w miejscu, gdzie słowo lekarza było święte. Ale może to była normalna praktyka. W końcu większość informacji musieliśmy niemal wyrywać z gardła lekarzom.

Pierwszą reakcją moich starych na wiadomość o chorobie Poli był szok. Potem ciekawość, taka szczególna mieszanka współczucia i nieskrywanej ekscytacji. Coś się działo! A potem…

Zadzwoniłem do nich na krótko przed powrotem Poli ze szpitala, i tamta rozmowa, w której Danka w ogóle nie dopuściła ojca do głosu, mocno zaważyła na naszych i tak nie najlepszych stosunkach.

Ucieszyła się, kiedy powiedziałem, że zamierzamy zabrać Polę do domu.

To świetnie – powiedziała. – Skończy się wreszcie twoje jeżdżenie. Ileż można!

Łatwo nie było – przyznałem.

Pewnie. I wystarczy. Niech sobie sama dalej wszystko załatwia.

– Danka…

Ona nie może cię tak dalej wykorzystywać.

Danka, to jest moja żona.

Żona! Ale nie twoje dziecko. Ty czas i siły poświęcaj Uli. Musisz myśleć przyszłościowo. Wpadłeś w to wszystko jak śliwka w kompot. Teraz masz dobrą okazję, żeby wyjść z twarzą. Chyba nawet dla tej twojej żony jest jasne, że się nie pisałeś na coś takiego.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

Dobra. Muszę lecieć, zdzwonimy się jeszcze – wyrecytowałem gładko i rozłączyłem się.

Co się stało? – zapytała Dasza, która pod koniec rozmowy wyszła na taras z praniem.

– Nic – odpowiedziałem – macocha dawała mi dobre rady.

Ale w środku aż mną telepało.

Nie wierzę, że ktokolwiek przyjąłby z pokorą to, co nas spotkało. Nie wierzyłem nawet, że Dasza przeszła nad całą sytuacją do porządku dziennego, choć na pierwszy rzut oka mogła sprawiać takie wrażenie. Po prostu była tak zmobilizowana, skoncentrowana na kolejnych czynnościach, że nie miała kiedy na spokojnie rozeznać się we własnych uczuciach.

Oboje działaliśmy jak żołnierze, którzy muszą do przodu, przed siebie, bo za nimi tylko pobojowisko i spalona ziemia. Nie byliśmy już romantyczną parą. Byliśmy towarzyszami broni. Żołnierzowi wypchniętemu z okopów nie podpowiada się z boku: „Nie musisz”.

Bo nie ma dla niego innej drogi.

Właściwie dobrze się stało, że Danka wypowiedziała to na głos, z typową dla siebie delikatnością. Dzięki temu uświadomiłem sobie jasno, że rzeczywiście – nie muszę. Ale muszę.

Trochę było w tamtym czasie dziwnych rozmów, nieoczekiwanych głosów z przeszłości i powrotów. Odzywali się, mocno przestraszeni, nasi szkolni koledzy. Ale było też dużo ciszy, milczenia i pustki tam, skąd spodziewaliśmy się wsparcia. Tak jakby ludzie bali się z nami rozmawiać o tym, co się zdarzyło. Był też – jeden na szczęście – przypadek zainteresowania żywego, ale nieco chorobliwego.

Moja koleżanka z pracy, Amerykanka zresztą, zadzwoniła dzień czy dwa po tym, jak zabraliśmy Polę ze szpitala. Strasznie chciała nas odwiedzić, choć od razu powiedziałem jej, że na razie to nie wchodzi w grę, bo jeszcze nie wiemy, za co się chwycić, bo mamy w domu małe dziecko i dziecko leżące w łóżku, jedno i drugie wymaga całodobowej opieki.

Uparła się i przyjechała, wiedziona, nie wiem, jakąś niemal zwierzęcą ciekawością. Nie wpuściłem jej do domu. Staliśmy na schodach, setny raz tłumaczyłem, że nie przyjmujemy nikogo, a ona wyciągała szyję jak łabędź czy żyrafa, żeby choć trochę, choć kawałek zobaczyć i napaść oczy, skoro już nie można dotknąć i palca wsadzić! Okropność!

Zadzwonił łan, mój kolega z TGM w San Jose. Nie wypytywał, nie współczuł, tylko zapytał, w czym może pomóc. Nie miałem pojęcia, bo wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo zmieniły się nasze potrzeby. A on posłuchał tego, co byłem w stanie mu opowiedzieć, i parę dni później przysłał link do strony z niezliczonymi modelami wózków inwalidzkich i prośbą, żebyśmy wybrali taki, jakiego potrzebujemy, bo wszyscy znajomi z mojej dawnej pracy postanowili się zrzucić. Powiedziałem o tym Daszy.

– Pamiętasz, Marcin, ten wózek w garażu? – zapytała.

Dopiero wtedy przypomniałem sobie stary wózek inwalidzki, który powitał nas, kiedy przyjechaliśmy tu po wyprowadzce poprzedniego właściciela.

Kurczę, to był znak – powiedziała.

Że niby tego będziemy najbardziej potrzebować w tym domu?

Pokiwała głową.

Nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, ale wbrew sobie pomyślałem wtedy, że może to jednak było ostrzeżenie od losu – niestety, przedtem niemożliwe do odczytania, dzisiaj już do niczego niepotrzebne.

– No wiesz – mruknąłem – mnie uczyli, że nie da się zrozumieć znaków, które pojawiają się w nieczytelnym kontekście. Ani dobrych, ani złych.

– I całe szczęście – westchnęła Dasza.

W pierwszym okresie, jeszcze przed operacją, rozesłałem wiadomość o chorobie Poli do wszystkich swoich amerykańskich znajomych, włącznie z Sarą, ostatnią dziewczyną Maziuka. Choć od mojego powrotu do Polski nie utrzymywaliśmy żadnych kontaktów, niemal natychmiast odpowiedziała i odtąd regularnie pisała do mnie, pytając, na czym stoimy.

Kiedy Pola wróciła ze szpitala, Sara nieoczekiwanie zadzwoniła i zapytała, co ona lubi czytać. Trochę zgłupiałem, bo już jasne było, że Pola nie jest w stanie czytać książek, ale odpowiedziałem, że bardzo podobał jej się „Harry Potter”, tym bardziej że udało jej się przeczytać go po angielsku. Sara ucieszyła się, a po tygodniu odebraliśmy paczkę z płytami CD. To były wszystkie wydane dotąd tomy „Harry'ego Pottera” i „Władca pierścieni”. Zadzwoniłem z podziękowaniami i wtedy się okazało, że przyjaciółka Sary prowadzi w Londynie aptekę ziołową i może bez problemu przesyłać nam mieszanki zaordynowane przez chińskiego lekarza. Poczułem się tak, jakby to Maziuk z zaświatów przysłał mi w zastępstwie swoją dziewczynę.

Zrozumiałem też, że stałem się ojcem ciężko chorej Poli. Nieważne, że ona już miała ojca. Zajęty swoim nowo narodzonym i szczęśliwie zdrowym dzieckiem, Trześniewski ograniczał się do lakonicznych telefonów. Chciał być o wszystkim informowany na bieżąco, gdy tymczasem ja na bieżąco musiałem w tym wszystkim funkcjonować.

I taka była między nami różnica.

6

W ciągu półtora miesiąca moja córka schudła kilkanaście kilogramów. Ważyła teraz trzydzieści sześć kilo. Przestała miesiączkować i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy powróci naturalny cykl.

Leżała. Nie umiała się nawet przewrócić o własnych siłach. Podciągnięta do pozycji siedzącej nie umiała się w niej utrzymać, posadzona na wózku nie potrafiła utrzymać głowy. Wypowiadała tylko pojedyncze wyrazy. Nie miałam pojęcia, co myśli, co czuje, bo nie była w stanie mi tego powiedzieć. Godzinami wpatrywałam się w jej nieruchomą twarz i puste oczy, usiłując cokolwiek z nich wyczytać. Na próżno.

Jedyne, co w tym wszystkim trochę podnosiło mnie na duchu, to wiadomość, że nie utraciła całkowicie wzroku. Pewnie dlatego, że jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że utraciła go w dziewięćdziesięciu procentach…

Pozwoliłam Poli przez miesiąc odpoczywać od wszystkiego, żeby nabrała sił.

Marcin musiał wracać do pracy. Znowu przyjechała moja mama.

Było ciężko. To już nie był ten czas zaraz po operacji, kiedy wszyscy robili swoje i woleli nie zastanawiać się za dużo. Minęło parę tygodni. Świat stanął na głowie i tak pozostał, ale każde z nas – mimo całej niewygody – nawet stojąc na głowie, pozostało sobą.

Moja mama, która wszystko wie najlepiej, zaczęła jak zawsze dążyć do przejęcia sterów. Ja, jak zawsze, wszelkimi możliwymi sposobami unikałam bezpośredniej konfrontacji, przyzwyczajona do tego, że i tak po cichu zrobię po swojemu. To był ten nasz najstarszy układ, przez lata całe wzmacniany jej nawykowym dążeniem do podporządkowywania sobie wszystkich i moją uległością, a tak naprawdę to tchórzostwem.

Tylko że sytuacja, w jakiej się znalazłyśmy, przerastała nas obie. W tej bitwie nie było miejsca na kaprali i szeregowców.

Najpierw były drobiazgi, jakieś drobne spięcia, jej kąśliwe uwagi. Tąpnęło ostro dopiero w któreś niedzielne popołudnie. Z powodu wentylatora. Postawiłam go przy łóżku Poli, żeby owiewał jej ramiona, bo znowu wróciły upały i w pokoju panował zaduch, mimo otwartych okien. Mama weszła i nic nie mówiąc, wyłączyła wentylator. Nie zdążyła wyjść z pokoju, kiedy wróciłam z piciem dla Poli i – pstryk – włączyłam.

Co ty wyprawiasz? – zawołała mama.

Włączam, żeby było jej chłodniej – odparłam.

Ależ on nie może tu stać – powiedziała zniecierpliwiona. – Pola marznie i będzie chora.

– Już jest chora – mruknęłam bez sensu.

– Bo jej nie dopilnowałaś – wypaliła moja matka.

Z automatu. Na odlew. Jak tysiące razy wcześniej. I tak długo wytrzymała.

Posłuchaj, co ty mówisz! – powiedziałam równie głośno jak ona. To było zaskoczenie, i dla niej, i dla mnie, bo normalnie w takich sytuacjach odchodziłam na stronę i płakałam żałośnie w kąciku. Nad sobą, oczywiście. – Ja jestem winna chorobie Poli?

Tego nie powiedziałam.

Właśnie to powiedziałaś.

No to przepraszam. Może lepiej będzie, jeśli w ogóle nie będę się odzywać – wygłosiła swój ulubiony tekst poprzedzający przejście w stan głębokiej urazy.

Ale to wcale nie o to chodzi – odezwał się Marcin, który obserwował całą tę sytuację przez okno z tarasu, gdzie bawił się z Ulą.

Widzę, że ja tu w ogóle nie jestem potrzebna! – zawołała moja mama, wybiegła z pokoju i się rozszlochała.

Musiałam zostać, napoić Polę, przewrócić, natrzeć ją talkiem i potrzymać za rękę, bo chciała. Z tego wszystkiego zamierzałam już wyłączyć ten cholerny wiatraczek!

– Zostaw – powiedziała Pola. – Dobrze.

Kiedy wyszłam z pokoju, mama nadal płakała w kuchni. Już miałam iść do niej, ale Marcin mnie powstrzymał.

– Daj jej spokój, niech się wreszcie wypłacze.

– Ale…

– Zostaw, jak teraz porządnie popłacze, to jej trochę odpuści i już nie będzie musiała nikomu dokopywać.

Powiedział to tak kategorycznym tonem, że aż spojrzałam na niego zdziwiona.

Usiądź sobie. – Pociągnął mnie na fotel. – Nie musisz cały czas biegać i sprawdzać, czy wszystkim jest dobrze. Odpocznij.

Maaamooooo! – rozległo się z pokoju Poli.

Siedź. Ja pójdę.

Tak. Odpocznij. Pampersy, cewnik pięć razy dziennie, pięć półpłynnych posiłków, dwudziestoczterogodzinna walka o to, by nie dopuścić do odleżyn, w sierpniowym upale raczej skazana na przegraną.

Chiński lekarz przepisał Poli specjalną dietę i mieszanki ziołowe, które sprowadzaliśmy za jakieś straszne pieniądze z Londynu. Wszystko to trzeba było odmierzyć, zaparzyć, odcedzić, wystudzić, podawać w odpowiednich porach i dawkach. Do tego normalne zajęcia przy małym dziecku, no i pies, który właściwie zamieszkał w ogrodzie, bo miejscowe krety poświęcały mu więcej uwagi niż jego pani.

Naprawdę nie musiałam w tym wszystkim martwić się jeszcze samopoczuciem mojej mamy. Tym bardziej że poradziła sobie beze mnie. Wypłakała się chyba za ostatnie dziesięciolecie, ale wbrew temu, co tyle razy mówiła, wcale jej to nie osłabiło. Przeciwnie. Od tamtej niedzieli przez dwa tygodnie walczyła z nami ramię w ramię, starając się nie rozstawiać już nikogo po kątach, choć jeszcze różnie bywało, wiadomo, stres.

Postanowiliśmy, że czas już podjąć jakieś nowe działania. Dostałam telefon do bardzo polecanej rehabilitantki. Zgodziła się przyjechać. Młoda, energiczna dziewczyna. Pani Ania o włosach i figurze narzeczonej Robin Hooda.

Weszła do pokoju, zobaczyła Polę, uśmiechnęła się do niej, tu spojrzała, tam dotknęła, o coś ją popytała. Po chwili wyszła do nas – siedzieliśmy w kuchni – ale już bez śladu uśmiechu.

– Jak długo ona tak leży? – zapytała.

W sumie drugi miesiąc – odpowiedziałam.

Co? Po takiej operacji rehabilitacja powinna rozpocząć się natychmiast, możliwie intensywnie!

Nikt nam tego nie powiedział – wymamrotałam i zrobiło mi się zimno ze strachu.

Niemożliwe!

Możliwe. Dlatego uznałam, że musi odpoczywać i nabierać sił.

Chciałam dobrze. Nikt mi nie powiedział, że nie ma czasu na odpoczywanie!

– Leżąc bez ruchu? To duży błąd. Nawet zdrowego by to powaliło. A co dopiero tutaj!

Dużo już wtedy przeszłam, ale tę scenę zapamiętam do końca życia.

Chciałam dobrze. Ale dobrymi chęciami piekło brukowane… Moje piekło.

– Widzisz? – włączyła się mama. – Mówiłam, żeby jej dawać chociaż piłeczkę do ściskania.

Żadnych piłeczek – przerwała jej pani Ania bez ceregieli. – Samo ściskanie pobudza tylko pierwotny odruch chwytny. Zupełnie bezużyteczny, bez możliwości otwarcia dłoni – wyjaśniła, układając dłoń w okropny szpon.

Przepraszam – powiedziała moja mama.

Nie ma sprawy – rzuciła rehabilitantka. – Nikt nie zna się na wszystkim.

Ho, ho, pomyślałam.

Ale dziewczyna już wyszła i nie zwracając na nas uwagi, zajęła się Polą. Położyła ją na brzuchu i zaczęła pierwsze ćwiczenie: przekładanie głowy z lewego policzka na prawy i z powrotem. Potem były próby przewracania się na brzuch i z powrotem na plecy. I łagodne ćwiczenia mięśni nóg i rąk.

Po kilkunastu dniach okazało się jednak, że pani Ania nie da rady codziennie przyjeżdżać do Michałowic. Poleciła nam innego fizykoterapeutę.

Od niego zaczęła się czarna seria „ludzi dobrej woli”.

Przyjechał, usiadł przy łóżku Poli, uśmiechnął się do niej.

– Ty wiesz, że już nigdy nie wrócisz do takiej formy jak przed operacją? – wypalił na dzień dobry. – To już się skończyło. Zapomnij.

Tak, właśnie tego potrzebowała teraz Pola! Wyceluj i sprawnie dobij! Wspaniale! Miałam ochotę złapać go za blond kudły i wyprowadzić za drzwi, jak to robiłam z Figą, kiedy mocno podpadła.

Nie pamiętam, co mówił dalej, chciałam tylko, żeby jak najszybciej wyszedł z tego domu. W końcu zamknęłam za nim drzwi i poszłam do Poli. Pochyliłam się do niej, ona minimalnie zwróciła głowę w moją stronę.

– Jechało z gęby – powiedziała niewyraźnie, ale zgodnie z prawdą.

Uznałam, że to wystarczający komentarz.

Tego samego dnia sama zaczęłam z nią ćwiczyć to, co zapamiętałam podczas wizyt pani Ani. Niedługo potem przyszedł dzień, w którym Pola samodzielnie przewróciła się na bok przez sen. Niby nic i aż tyle, ale to mógł zrozumieć tylko ktoś, kto zmieniał pozycję chorego co dwie godziny bez względu na porę dnia i nocy.

Nadal rozpaczliwie szukałam cudu. Bardzo, bardzo chciałam wierzyć, że gdzieś na świecie jest jakaś magiczna, nadzwyczajna siła, nie wiem, kwiat paproci, złoty klucz, który zwróci mi moje dziecko w stanie sprzed choroby. Tego chciałam.

Oprócz mieszanek ziołowych z Londynu postanowiłam sprowadzać wzmacniające zastrzyki homeopatyczne z Niemiec. To były zastrzyki w brzuch. Musiałam znaleźć kogoś, kto by je robił, bo to nie taka prosta sprawa.

Po paru telefonach znalazłam w którejś przychodni chętną pielęgniarkę, która przychodziła robić te zastrzyki. Za drugim razem, przy okazji, zapytałam ją o okulistę, bo uznałam, że pora, by ktoś porządnie zbadał Polę pod tym kątem.

– No, niestety – powiedziała. – W naszym ośrodku nie ma okulisty. Trzeba się umawiać aż w Pruszkowie.

Parę dni później musiałam pójść do ortopedy, bo mój kręgosłup, nadwerężony przekładaniem Poli co dwie godziny, błagał o wsparcie. Szukałam możliwie blisko nas. Zapytałam sąsiada z przeciwka, a on powiedział mi, że w budynku tamtej przychodni, w której pracuje nasza dochodząca pielęgniarka, jest jeszcze jedna, konkurencyjna placówka i tam przyjmuje niezły ortopeda.

Poszłam tam, rzeczywiście, jest, prawie przez ścianę. Szybko się umówiłam.

Następnego dnia siedziałam w tej konkurencyjnej przychodni, czekając na wizytę, i nagle patrzę, a na sąsiednich drzwiach wisi wielki napis „Okulista”. Aż mnie poderwało. Poleciałam do recepcji.

– Czy ten okulista był tu zawsze? – zapytałam głupio.

– No tak, oczywiście – odpowiedziała recepcjonistka.

Do tej pory nie mieści mi się to w głowie! Żeby pielęgniarka z ośrodka za ścianą wysyłała mnie do okulisty w Pruszkowie! Z niepełnosprawnym dzieckiem po ciężkiej operacji. Co za wierność własnej firmie! A właściwie nie wierność, tylko bezmyślność i całkowity zanik współczucia.

Następny był „nakładacz”. Postanowiłam, że zawieziemy Polę do znanego bioenergoterapeuty, który mieszkał niedaleko nas i leczył nakładaniem rąk, a właściwie energią tych rąk. Pojechaliśmy. Przyjmował w dusznym mieszkaniu na czwartym piętrze bloku z lat pięćdziesiątych. W poczekalni kłębiły się tłumy starych kobiet, dzieci. „Nakładacz”, malutki, grubiutki, ubrany na czarno, jak czarodziej, przyjął Polę za darmo i poza kolejką.

Staliśmy z Marcinem pod ścianą, a on trzymał nad nią ręce, robił miny, wzdychał – nawet w tym całym amoku widziałam, jaki to teatr – wreszcie skupił się, i… zaczął nadawać na jakiegoś swojego konkurenta, straszne zjadliwości.

Patrzyliśmy po sobie mocno spłoszeni, a on:

– Spokojnie, spokojnie, tu energia leci, możemy sobie porozmawiać.

Postaliśmy, porozmawialiśmy, po wszystkim zapytaliśmy Polę, czy chce jeszcze do niego wrócić. Nie chciała.

– I słusznie – mruknął Marcin. – Następnej wizyty bym nie przeżył.

Bo co? – nasrożyłam się.

Nic, zupełnie nic. – Marcin pokręcił głową i wyprowadził wózek na schody.

Ściągał go schodek po schodku, a mnie z każdym półpiętrem robiło się coraz bardziej głupio i wstyd. Nakładacz – czwarte piętro, chiński lekarz raz w tygodniu – drugie piętro. I wszystko Marcin. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

Nie mam jasności, w jakim stopniu ziołowe mieszanki i zalecenia dietetyczne chińskiego lekarza pomogły Poli, ale jedno jest dla nas jasne: ten człowiek uratował kręgosłup Marcina. To on dzień później pokazał mu, jak wprowadzać wózek na schody – tyłem, przez wciąganie, a nie tak, jak robił to dotychczas, pchając pod górę. Chyba nie przyszłoby mi to do głowy.

Potem była szpitalna pani logopeda, umówiona prywatnie. Od wyjścia ze szpitala wszystko już było prywatnie – normalnym trybem musielibyśmy czekać ruski rok.

Nie było mowy, żeby pani logopeda pofatygowała się do Michałowic. Marcin pojechał z Polą gdzieś na Ochotę, wciągnął ją na wózku na drugie piętro, ściągnął z powrotem. Wrócił i od progu oznajmił:

– Odpokutowałem za wszystkie swoje grzechy. Zadzwoń do niej.

Zadzwoniłam i znowu pierwsze, co usłyszałam, to było:

– Ale zdaje sobie pani sprawę, że to się już nie cofnie? To są nieodwracalne zmiany w korze mózgowej.

Nie wiem, dlaczego nie zapytałam jej, jakim to magicznym sposobem stwierdziła te zmiany korowe, bo z tego, co mówił Marcin, wynikało, że ograniczyła się do dość pobieżnego wywiadu.

Trudno, róbmy, co się da – powiedziałam.

Czy Pola się ślini? – zapytała.

Potwierdziłam. Zapytała jeszcze, czy ma otwarte usta, maskowatą twarz, czy jest w stanie wykonać jakieś ruchy mimiczne. Zupełnie jakby przyjmowała Polę z zamkniętymi oczami. Odpowiedziałam, że tak, i próbowałam umówić się na jakieś następne wizyty.

– Wie pani – przerwała mi – ja mieszkam na drugim piętrze. To takie niewygodne. Nie ma po co, naprawdę. Trzeba się pogodzić. To dziecko nie będzie już mówić.

Zaraz potem nastąpiła kulminacja – pojawiła się Barbara Kowal, olsztyńska sława bioenergoterapii. Zapłaciliśmy jej za podróż pierwszą klasą w obie strony. Marcin przywiózł ją z Dworca Zachodniego.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam, jak wchodzą oboje po schodach. To był niesamowity widok.

Barbara Kowal miała jakieś pięćdziesiąt lat, była bardzo wysoka i chuda. W czarnej powłóczystej indyjskiej sukience, z długimi kruczoczarnymi włosami, wyglądała jak siostra Mortycji Addams. Mimo upału miała bardzo gruby makijaż, czarne buty na koturnie, szyję obwieszoną dziwnymi wisiorkami. Weszła do domu, a ja nie wiedziałam, jak się zachować.

Pola siedziała w wózku na tarasie. Kowal poszła do niej, trochę się tam przy niej pokręciła. Czekaliśmy w jadalni.

– Chcę mówić z matką – oznajmiła po chwili, stając w drzwiach na taras. – Idziemy do kuchni.

Usiadłyśmy naprzeciw siebie. Ja z Ulą na rękach.

– Czy mogę być szczera? – zapytała.

Pokiwałam głową, rzuciłam złe spojrzenie Marcinowi próbującemu nieudolnie podsłuchiwać. Pokręcił nosem i poszedł na taras do Poli.

Zapatrzyłam się w twarz Kowal, która z tej odległości wyglądała jak teatralna maska.

– Nie mam dobrych wiadomości – powiedziała. – Droga Poli się kończy. Operacja niewiele dała, nie wycięli wszystkiego i w tej chwili guz odrasta. Podczas zabiegu jeden z chirurgów bardzo mi się opierał i teraz są konsekwencje. Ona jest bardzo słaba. Najlepsze, co można teraz zrobić, to znaleźć dobrego lekarza, który łagodnie doprowadzi ją do końca.

Patrzyłam na nią jak wróbelek zahipnotyzowany przez kobrę.

Zdajesz sobie sprawę, że gdybyś nie urodziła jej – ruchem głowy wskazała Ulę – to twoja córka by nie zachorowała?

Miałam takie myśli – wyszeptałam.

To był dla mnie taki szok, że w pierwszej chwili próbowałam przyjąć te rewelacje do wiadomości i się z nimi pogodzić. Naprawdę.

Czy jest w domu kreda? – zapytała.

Pokręciłam głową. Nie miałam kredy.

To mydło.

Wzięła mydło z umywalki w łazience i zaczęłyśmy prawie biegać po całym domu – ja cały czas z Ulą na ręku – a ona rysowała jakieś znaki na wszystkich drzwiach, nawet w piwnicy. Wróciłyśmy do kuchni, stanęłam naprzeciwko Barbary. I nagle Ula złapała jeden z tych jej dziwnych wisiorów, taką metalową tuleję.

Popatrzyła na Ulę z powagą.

– O, to jest stara, mądra dusza, wie, co dobre – powiedziała.

I wyjaśniła, że w tej tulei jest sproszkowany materiał, z którego robiono w starożytnym Egipcie laski kapłanów. Jedną z jego właściwości jest generowanie białej energii. Dlatego mając taki proszek, można bardzo zaoszczędzić.

Zaczęła opowiadać, że w domu ma te tuleje zawieszone na wszystkich licznikach i w ogóle nie płaci za prąd, właściwie to nawet powinni jej dopłacać. Taką samą tuleję załatwiła jakiemuś chłopczykowi spod Iławy, który został potrącony przez samochód i lekarze nie dawali nadziei. Chłopiec żyje i czuje się świetnie.

– Czy mogłaby pani zdobyć taką dla Poli? – poprosiłam.

A ona na to:

– No, nie wiem, czy mi się uda… – pokręciła głową. Powiedziałam jej jeszcze, że mamy ogromne problemy z pobraniem krwi u Poli.

– Żyły się zapadają – stwierdziła. – To normalne, gdy ktoś umiera.

Pożegnała się ze mną, jakby wychodziła ze stypy. Marcin szedł za nią do samochodu z mordem w oczach. Aż dziw, że zgodziła się z nim jechać, bo właściwie powinna wyczuć jego furię, skoro nawet ja ją wyczuwałam.

Schodząc ze schodów, Barbara Kowal dodała jeszcze:

– Przepraszam, że przywiozłam złe wiadomości, ale tu już nic się nie da zrobić.

Myślałam, że oszaleję, czekając na Marcina. Na szczęście i Pola, i Ula przysnęły, jedna na wózku, druga w wózku. Miałam chwilę, żeby ochłonąć. W końcu Marcin wrócił, a ja opowiedziałam mu całą rozmowę.

Słuchał, nie przerywając, ja też słuchałam sama siebie i docierało do mnie, jak to wszystko brzmi.

Najbardziej mnie uderzyło wcale nie to, że po pięciu minutach obecności w tym domu wydała na moją córkę wyrok śmierci – ale ta tuleja!

Kurde, pomyślałam, ona ratuje ludzi. Gdybym to ja była wielką bioenergoterapeutką, to bym zdjęła z szyi tę cholerną tuleję i powiedziała: masz, ja sobie wezmę inną, z licznika! I w tej samej chwili dotarło do mnie, o co naprawdę chodziło. O, ja naiwna!

Poprosiłam Kowal o tuleję, a ona powiedziała „Nie wiem, czy się uda”. I co powinnam była wtedy zrobić? Pobiec po portmonetkę, a nie kiwać głową ze zrozumieniem. Proste jak drut!

– Co my teraz zrobimy? – zapytałam na koniec.

A Marcin objął mnie mocno i powiedział:

– Będziemy robić dla Poli to, co robiliśmy do tej pory.

Wszystko, co w naszej mocy.

7

„Będziemy robić wszystko, co w naszej mocy”.

OK. To była najbardziej dojrzała odpowiedź w moim życiu. Więcej równie dobrych chyba mi się nie przydarzyło.

Wsiedliśmy do samochodu, a ta pieprznięta baba powiedziała:

– To już długo nie potrwa. Człowiek nie powinien interweniować w wyroki boskie.

Na jej szczęście byłem w jakimś amoku, szoku, nie wiem. Znowu zadziałał autopilot. Miałem za zadanie odwieźć ją na ten cholerny dworzec, żeby spierdalała, koniec, kropka.

Całą drogę do Warszawy Zachodniej jeszcze coś gadała, opowiadała, przechwalała się swoim młodym kochankiem, koszmar! Kupiłem jej bilet, dałem do ręki, nie czekałem, aż pociąg odjedzie. Byłem wściekły.

Wyroki boskie!

Parę dni wcześniej zadzwoniła do mnie matka Maziuka. Wiedziałem, że prędzej czy później wiadomość o chorobie Poli dotrze i do niej, niewykluczone, że jednocześnie z wieścią o tym, że się powtórnie ożeniłem, i to z Daszą. W każdym razie zadzwoniła i pośród tych różnych telefonów, jakich wiele było w tamtym czasie, ten był zdecydowanie z gatunku kondolencyjnych.

– Taka młoda, ty patrz, Marcinek, jaki los okrutny – lamentowała, zupełnie jakby Pola umarła. – Jaki to cios dla matki…

Dużo mówiła o matce. Było dla niej oczywiste, że mnie ta sprawa w ogóle nie dotyczy. A kiedy już wyżaliła się na los jako taki, na swój los i na los Poli, oraz jej matki, powiedziała nagle:

– Tak to jest, widzisz, młodzi jesteście, bez Boga żyjecie. Do kościoła wam zawsze za daleko, a to, Marcinek, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Każdego pokara, jak trzeba.

Słuchałem jej jednym uchem, ale przy tej końcówce zamarłem. Zamarłem na myśl, że komuś – na swój sposób jednak współczującemu i życzliwemu – naprawdę mogło przyjść coś takiego do głowy. Że Pola zachorowała, bo nie chodziła do kościoła. Albo dlatego, że my nie chodziliśmy.

Przez miesiąc po operacji dzień w dzień, świątek czy piątek jeździłem trzydzieści kilometrów w jedną stronę i spędzałem cały dzień pośród nieszczęścia. Przez następny miesiąc miotałem się, próbując jakoś się połapać, zlepić w całość okruchy dawnego życia, pracę zawodową i nieodwołalnie zmienioną sytuację domową.

Łatwo mi było ulec złudzeniu, że skoro ja żyję w napięciu, skrajnej mobilizacji i przerażeniu, to cały świat też zamarł ze zgrozy i z drżeniem czeka na to, co dalej.

Ale to było tylko złudzenie. Nie na darmo Maziuk mawiał: „Zawsze znajdziemy w sobie dość siły, żeby znieść cudze nieszczęście”.

Podczas gdy ja nie dosypiałem, nie dojadałem i nie myślałem, próbując w codziennych posługach przy Poli znaleźć choćby cień równowagi i nadziei, matka Maziuka, i pewnie nie ona jedna, sformułowała już akt oskarżenia i palcem wskazała winnych.

Bo przecież to jest najważniejsze.

Jeśli ład świata ma trwać niezakłócony, kara musi spotkać tego, kto jest winny – przykład Hioba jakoś mało kogo w tym względzie przekonał.

Choroba jest karą. Pola zachorowała, co oznacza, że musi być winna.

Bóg, który jest miłością, mimo że ma na głowie cały świat, wojny, głód i terroryzm, znalazł czas, żeby ukarać Polę Trześniewską za jej grzechy, a może nawet za grzechy całej jej rodziny – dlatego tak dotkliwie.

Wtedy mało mnie szlag nie trafił. Dzisiaj to rozumiem.

Wskazanie winy i winnych uwalniało Maziukową i takich jak ona od lęku, od tego przerażającego przeczucia, że być może rządzi nami czysty przypadek, a choroba i nieszczęście może się przytrafić każdemu, niezależnie od tego, jaki jest dobry, miły i religijny. Przez przypadek. Naprawdę.

Minęło parę dni od upiornej wizyty Barbary Kowal, zanim Dasza zrozumiała, co się właściwie stało. Nagle wszystko jej się w głowie odwróciło. Przestała szukać cudotwórców i wszechmocnych autorytetów.

Demoniczna bioenergoterapeutka z Olsztyna w jakimś sensie nam pomogła. Gdyby nie ona, być może do tej pory jeździlibyśmy po uzdrowicielach i znachorach. Powinienem być jej wdzięczny. Ale wolałbym nigdy nie mieć z nią do czynienia.

Uparłem się, żeby ponownie pojechać do szpitala, jak już otworzyli po remoncie oddział rehabilitacyjny. Nie wiem, po jaką cholerę tak bardzo chciałem tam wracać, ale wydawało mi się to logiczne – jest skierowanie, trzeba jechać.

Pokłóciliśmy się z Daszą, dojeżdżając do głównego wejścia.

Marcin, gdzie ty jedziesz?

Na parking.

No to pomyśl chwilę. Przecież mamy Polę!

Bo tam jest oddzielny podjazd dla karetek i dzieci na wózku. Podjechałem na pamięć, tak jak zawsze. Zawróciłem, podjechałem jak trzeba, stanąłem.

– Bliżej chodnika! – rozkazała Dasza.

Nigdy nie byłem mistrzem ręcznej skrzyni biegów, tym bardziej w nerwach. Zazgrzytało. Zatrzęsło. Silnik zgasł.

– Zjedź ze środka! Tarasujesz przejazd! – warknęła.

– A możesz przestać mną komenderować? – zapytałem głośniej, niż chciałem. – Na wszystkim się znasz lepiej? Nawet na parkowaniu?

To był celny strzał, bo Dasza nie miała prawa jazdy.

– Nie – powiedziała nieco spokojniej – nie znam się na parkowaniu. Chcę tylko, żeby Poli było wygodniej.

– A ja oczywiście nie – mruknąłem wkurzony. – Tak sobie tylko tu przyjechałem.

W kamiennym milczeniu wydobyliśmy z samochodu Polę i jej wózek.

Była niemal bezwładna, miała sparaliżowaną połowę twarzy, prawie nie widziała, ale wszystko słyszała i rozumiała. Jeszcze więcej wyczuwała w powietrzu.

W lewo – rzuciła Dasza.

Jak w lewo, jak tu jest strzałka prosto – powiedziałem, ruszając z wózkiem.

– Ale…

– Koniec – usłyszeliśmy głos Poli. – Koniec.

Oprzytomnieliśmy w sekundę. Ten jej głos, nieodwołalnie zmieniony, nosowy, pozbawiony intonacji, w moich uszach zabrzmiał jak jakaś ponura, beznamiętna przepowiednia.

Ręce mi opadły. Chciało mi się płakać.

Dlaczego ja? Co ja komu, kurwa, złego zrobiłem?

Chciałem się odwrócić na pięcie, wyjść stamtąd i – nie wiem – palnąć sobie w łeb!

– Przepraszam – szepnęła Dasza, podchodząc i obejmując mnie mocno.

Przez chwilę stałem jak slup soli.

– Przepraszam – powtórzyła.

Pocałowałem ją w czoło. Ale gdzieś w tyle głowy mignął mi zjazd z Old La Honda Road w stronę Half Moon Bay w niedzielny chłodny poranek, dwie wieże budynku w centrum San Francisco, gdzie mieszkała Christie, z którą romansowałem niemrawo przed przyjazdem do Polski i spotkaniem z Daszą. Mignęła mi myśl o wolności.

Od razu poczułem się winny.

Co my robimy? – szepnąłem.

Pękamy – westchnęła Dasza.

Ruszyliśmy po strzałkach. Doprowadziły nas do schodów w dół. Niedobrze mi się zrobiło na myśl o schodzeniu, a potem wchodzeniu po nich z dziewczyną w wózku. Dasza nic nie powiedziała, zawróciliśmy do wind, tak jak chciała od początku. Zjechaliśmy do podziemia, szliśmy przez jakieś korytarze wyłożone lastryko, jakieś rury wszędzie, ohyda. W końcu dotarliśmy na oddział rehabilitacji.

A tam tłum, tłum nieszczęsnych dzieci na wózkach i tłum nieszczęsnych matek – bo to zawsze są tylko matki – o zaciętych, ściągniętych zmęczeniem i rozpaczą twarzach. Koszmar.

– Nie zostawię tu Poli, w żadnym razie – powiedziała Dasza.

Nie dyskutowałem. Nie pojawiliśmy się tam nigdy więcej. Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy szukać innych ośrodków, gdzie możliwa byłaby stała i systematyczna rehabilitacja.

Był koniec sierpnia. Koledzy i znajomi Poli zaczęli wracać z wakacji. Wszyscy wiedzieli, co się stało, bo nie było jej już na zakończeniu roku szkolnego i nauki w gimnazjum – wychowawca klasy dotarł nawet do szpitala, ale nie wpuścili go na oddział. Przez chwilę dzieciaki dzwoniły, wypytywały, potem się towarzystwo porozjeżdżało.

Najbliższa przyjaciółka Poli, Dorota zwana Doti, wyjechała na dwa miesiące do Anglii. Jej mama dzwoniła do nas co jakiś czas i były to rzadkie w tamtym czasie telefony z gatunku: co słychać u Poli. Dobrze nam robiły, co tylko potwierdzało, że człowiek nigdy nie wie, kto i z której strony go wzmocni. Dobrze pamiętałem głowę Doti skaczącą na boki pod ciosami rozjuszonej matki, a tu, proszę, właśnie ona okazała się tym, kto umie normalnie rozmawiać o ciężkiej chorobie i ciężkiej sytuacji.

Pewnego sobotniego przedpołudnia Doti zadzwoniła do naszej furtki.

– Dzień dobry – zawołała, gdy wyjrzałem mocno zaskoczony, bo nikt nas wtedy nie odwiedzał bez zapowiedzi, a Dasza wyszła właśnie na spacer z Ulą. – Zastałam Polę?

Dostałem ataku nerwowego chichotu, słysząc to pytanie, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą:

– Tak, jest u siebie.

Pola słuchała właśnie piosenek z musicalu „Hair”. Siedziała w wózku twarzą do drzwi, więc dostrzegła ruch, wiedziała, że ktoś wchodzi, ale nie wiedziała kto.

– Cześć – mruknęła Doti, jak gdyby nigdy nic. – Niespodzianka!

Pola zbaraniała. A potem… uśmiechnęła się. Leciuteńko i trochę krzywo, bo połową twarzy, ale zawsze. W tym momencie dotarło do mnie, dlaczego parę dni temu stanowczo odmówiła telefonowania do swojej przyjaciółki, chociaż wiedziała, że tamta już wróciła z Anglii – skubana, czekała, aż Doti pojawi się u niej sama z siebie, bez zapraszania, a już tym bardziej bez proszenia.

– Elo – odparła tym swoim nowym dziwnym głosem i wyciągnęła ku Doti jedną ze słuchawek.

Dziewczyna rozejrzała się, wzięła krzesło, przystawiła je do wózka i po chwili obie słuchały „Hair”.

To wszystko trwało minutę, nie dłużej, ale myślałem, że mi gały wyjdą na wierzch ze zdziwienia. Po raz pierwszy od tygodni pojawił się w tym domu ktoś, kto nam nie współczuł wylewnie, nie ściszał głosu, rozmawiając ze mną. I to kto? Panna, której w głowie były tylko kluby i markowe ciuchy! O nic nie wypytywała na boku, nie traktowała Poli jak zgniłego jajka. Nie wchodziła do niej na palcach ani nie darła się od progu – z jakichś niepojętych powodów niektórzy ludzie zakładali, że skoro Pola nie widzi, to również nie słyszy, i jak się będzie do niej bardzo głośno mówić, to – nie wiem co – lepiej zobaczy mówiącego?

Nie, nie, nie podejrzewałem Doti o jakąś szczególną premedytację i szlachetne postanowienia. Być może po prostu mimo skończonych piętnastu lat miała jeszcze w sobie tyle z dziecka, by w tej sytuacji zachować się jak dziecko – przyjąć rzeczy takimi, jakimi są. Zrobić to, na co my w tamtym czasie jeszcze nie umieliśmy się zdobyć.

Dzięki ci, Doroto, a nawet Doti, pomyślałem i wycofałem się do kuchni.

Parę dni później Doti przyjechała w towarzystwie metalowego Michała i jego gitary. I to już była zupełnie inna sytuacja. Wróciłem właśnie z pracy. Z pokoju Poli dobiegał łomot aktualnie ukochanego zespołu Doti. Wystrojony na czarno Michał siedział z boku i z wielkim zainteresowaniem oglądał puste kąty pokoju.

– Jak spotkanie na szczycie? – zapytałem Daszę, która w kuchni karmiła Ulę.

Nijak – mruknęła. – Wszedł, ale jest ciężko przestraszony. Boi się nawet na nią spojrzeć.

Dziwisz się?

Dasza wypuściła Ulę z wysokiego krzesełka i spojrzała na mnie.

Tak ją omija wzrokiem, jakby się bał, że się zarazi nowotworem mózgu od patrzenia – powiedziała z goryczą.

Zawsze może odpukać.

Pewnie już ze sto razy odpukał w krzesło, żeby mu się nie przytrafiło!

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to właśnie nasza nowa norma. Wszędzie, gdzie się pojawimy, ludzie, widząc dziewczynę z białą laską i w wózku, będą omijali nas szerokim łukiem, omiatali takim specjalnym spojrzeniem, które woła – nie patrzę! Nie dostrzegać, nie zobaczyć, nie zepsuć sobie dnia tym okropnym widokiem!

Doti głośno opowiadała o mniej więcej pięćdziesiątce nowych znajomych z wakacji. Pola słuchała jej w milczeniu – jak zawsze, choć tak bardzo zmieniły się powody tego milczenia.

Co ona sobie myśli? – westchnęła Dasza.

Doti?

Nie, Pola.

Może: „Ile jeszcze muszę tego słuchać”?

A może: „Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele”?

Michał przyjechał jeszcze dwukrotnie, za każdym razem „doprowadzony” przez Doti, po czym zniknął z życia Poli. To było dla mnie duże rozczarowanie, bo chłopak wydawał się ciepły, spokojny i jako tako poukładany. Rozumiałem go, ale nie umiałem rozgrzeszyć.

Pola milczała, a my nie umieliśmy zapytać, jak się z tym czuje. Nie mieliśmy pojęcia, co naprawdę myśli milcząca dziewczyna na wózku, która niechętnie opuszcza swój pokój.

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak już zostanie. Że doświadczeniami choroby i niepełnosprawności nie da się podzielić. Nawet z najbardziej kochającą i troskliwą rodziną.

Wiele tygodni później Pola opowiedziała nam sen, jaki przyśnił jej się zaraz po operacji.

– Jestem na statku. Wszyscy tam są ubrani na biało, jest spokojnie i bezpiecznie, choć nikogo z nich nie znam. Nie wiem, co robić. Słyszę głos mamy, że mam tam zostać. Statek odpływa. Widzę mamę. Stoi na brzegu i coś woła, ale już nie słyszę, co…

8

Dorota zaczęła pojawiać się u nas regularnie. Może nie tak często jak wtedy, kiedy mieszkaliśmy na Ursynowie, ale co najmniej dwa razy w tygodniu. To ona pierwsza wpadła na pomysł, żeby wyjść z Polą z domu i z ogrodu. Po prostu pewnego dnia poprosiła o pomoc w zejściu ze schodków frontowych, a potem potoczyła wózek do furtki i dalej – „do miasta”.

Nie wiem, czemu do tej pory ani razu nie przyszło nam to do głowy, choć kilka razy dziennie wytaczaliśmy z domu wózek Uli. Może dlatego, że cały czas mniej lub bardziej świadomie traktowaliśmy stan Poli jak chorobę, a gdy dziecko jest chore, to siedzi w domu, aż wyzdrowieje. Proste.

Zachęceni, pojechaliśmy z Polą na wózku do Lasu Młochowskiego. Las oberwał. My też. Obustronne nieprzystosowanie.

Tydzień później pojawiły się u nas dwie koleżanki i kolega Poli z olsztyńskiej szkoły muzycznej. Z instrumentami. Cały wieczór dżemowali w jej pokoju. Spali pokotem na podłodze w jadalni. Coś się działo, prysnął jakiś zaklęty krąg.

Nigdy nie wiadomo, co kogo obudzi, wyrwie ze szczurzego korytarza, w którym biegnie przed siebie, byle szybciej.

Nas przebudziła pierwsza wizyta Doti. Dzieciak przyjechał i zachował się… jak gdyby nigdy nic. To był dla nas szok. Jak machnięcie magiczną pałeczką. Coś zmieniła, coś odczarowała – nie w Poli – w nas, ale i wokół nas. Bo zaraz potem zaczęli się pojawiać ludzie niosący nadzieję.

Pierwszą taką osobą była pani Grażyna z przychodni dla niewidomych i słabowidzących. Trafiłam do niej za pośrednictwem okulisty – tego, którego miało nie być. Pani Grażyna pierwsza rozmawiała ze mną o tym, co zrobić w sytuacji, w jakiej znalazła się Pola, a nie o tym, jak bardzo sytuacja Poli jest beznadziejna.

Dopiero u niej okazało się – „okazało”, nikt nam nic wcześniej nie powiedział – że Pola może dostać teleskop, specjalny okular, przez który będzie widzieć, bo ona może widzieć, tylko z bardzo bliska – ma bardzo ograniczone pole widzenia. Dzięki pani Grażynie podjęliśmy próbę zmierzenia jej tego pola, o czym wcześniej nikt się nawet nie zająknął.

Okazało się, że nawet w ramach tego kretyńskiego systemu są możliwości, by pomóc Poli. To było dla mnie jak wypłynięcie na powierzchnię, jak otwarcie drzwi. A tego okularu, który wtedy dostała, Pola używa do dzisiaj.

Potem pojawiła się u nas Zosia, opiekunka do Uli, bo przecież, poza wszystkim innym, cały czas rozpaczliwie szukaliśmy kogoś na stałe.

Najpierw przyjęliśmy na próbę starszą panią, bardzo miłą. Nazywała się Maria, ale nam od razu powiedziała, żeby się do niej zwracać „pani Asia”.

– Dzieci tak wolą i tak jest ładniej – wyjaśniła.

Pani Asia napełniła nasz dom radosnym szczebiotem. Zaglądała do Poli i wołała:

– Poleczko, jakiej ładnej muzyczki słuchasz!

A „Poleczka” słuchała właśnie najczarniejszych i najbardziej depresyjnych kawałków Cohena, bo to było zaraz po tej pierwszej, przygnębiającej wizycie Michała.

Pani Asia porywała Ulę na ręce i świergotała:

– Tańczymy, Uleńko, tani, tani, tańczymy!

A dzieciak wył jak zarzynany.

Nie dało się tego wytrzymać dzień w dzień. Naprawdę. Zrezygnowaliśmy.

I wtedy, wracając ze spaceru z Ulą, znalazłam ręcznie napisane ogłoszenie, przyklejone na słupie, niedaleko nas. Natychmiast zadzwoniłam pod podany numer i się umówiłam.

Przyszła Zosia, dziewczyna ze wsi pod Radomiem. Miała dwadzieścia jeden lat i piękną, czystą i dobrą twarz. Opowiedziała nam, jak to jeszcze w zimie przyjechali tu z chłopakiem zdezelowanym małym fiatem. Mieli na spółkę dwieście złotych w kieszeni, chcieli zacząć nowe życie i znaleźć pracę. Imali się wszystkiego, czego się dało. Posłuchałam jej chwilę i już wiedziałam, że to jest to.

Dziewczyna miała czworo młodszego rodzeństwa, a mimo to lubiła małe dzieci. Niczego nie trzeba było jej tłumaczyć. Już po tygodniu Ulka wybuchała płaczem, kiedy Zosia zaczynała po południu zbierać się do wyjścia.

W tym samym czasie znaleźliśmy rehabilitanta i logopedę w Konstancinie.

Pierwszy raz zawiozła mnie tam Elka, która przyjechała do nas na tydzień, korzystając z tego, że jej dzieci pojechały z dziadkami do Rajgrodu. Nieszczęsna, tak długo wypytywała mnie o wizytę cudownej bioenergoterapeutki, błogosławionej Mortycji, aż jej opowiedziałam o energooszczędnych tulejach i wyroku śmierci wydanym na Polę.

Popłakała się, ja razem z nią, ale wtedy już wiedziałam, że w gruncie rzeczy dobrze się stało. Czekałam wprawdzie na cud, a nie na kopa w tyłek, ale nikt nigdy nie wie, czy to, na co czeka, jest na pewno tym, czego potrzebuje. Ja z pewnością potrzebowałam kopa. A ponieważ już go dostałam – zdarzył się cud.

Weszłyśmy z ulicy i trafiłyśmy na cudowną panią doktor! Początkowo, widząc stan Poli, powiedziała, żebyśmy pojechały po sąsiedzku do ośrodka, który był skrzyżowaniem internatu ze szpitalem i przyjmował dzieci nawet w jeszcze cięższym stanie.

Weszłam tam i niemal od progu wiedziałam, że nie, nigdy nie zostawię Poli w tym miejscu.

Nie o to chodzi, że miałam jakieś księżycowe oczekiwania i nie wiedziałam, w jakim kraju żyję. Wiedziałam aż za dobrze, miałam za sobą osiem lat samotnego macierzyństwa. Tylko że od chwili usłyszenia diagnozy, przez cały czas, byłam w stanie takiej koncentracji, skupienia i dyscypliny, że to, jaką energią emanowało jakieś miejsce, co poza słowami przekazywał mi kolejny człowiek w białym fartuchu, to „wszystko docierało do mnie przez skórę, od razu.

Nie miałam czasu się zastanawiać. Nie miałam czasu na to, na czym spędziłam większość życia: przeżuwać zdarzeń, rozważać, czy zrobiłam dobrze, czy źle. Działałam. Bez rozpraszania się na drobiazgi.

Dopiero wtedy zrozumiałam tajemnicę wielkich aktorów. Ilekroć spotykałam, prywatnie albo na festiwalach, poza spektaklami, kogoś, kto naprawdę był dobry na scenie, uderzało mnie – często niemile – jak bardzo ci ludzie są zdystansowani, wyciszeni i spokojni. Nie rzucali się nikomu na szyję, nie szaleli w bufetach i festiwalowych klubach, nie tańczyli do rana, nie pchali się w obiektywy. Wtedy myślałam, że to zarozumialstwo i poczucie wyższości. Teraz wiedziałam, że nic z tych rzeczy.

Oni po prostu nie zużywali energii na byle co. Oszczędzali. Na spektakl, na swoją pracę. Tak jak ja teraz oszczędzałam na swoją – na te wszystkie czynności, których od rana do wieczora i w nocy wymagał ode mnie stan Poli i normalne potrzeby Uli.

Dlatego w tym drugim ośrodku – szpitalu nie traciłam energii: weszłam, rozejrzałam się i wyszłam. Od razu wróciłam do pani doktor, z którą rozmawiałam wcześniej. Po dłuższym namyśle zgodziła się pomóc Poli. Zdecydowała się na to, choć w zasadzie nie powinna, bo nie miałam nawet połowy papierków, których egzekwowanie zbyt często uchodzi za opiekę nad chorymi.

Młodzi ludzie przebywali w jej ośrodku jak w internacie, mieli tam szkołę i regularne lekcje. Pola by sobie nie poradziła, bo oni wszyscy się jakoś tam jednak samodzielnie poruszali. Nie mogłam jej tam zostawić. Umówiłam się, że będę z nią przyjeżdżała codziennie, dopóki będzie trzeba.

To było trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Marcin pracował. Ja nie miałam prawa jazdy. Przez chwilę zgodził się nam pomóc sąsiad z przeciwka.

Zaczęło się. Pola ćwiczyła każdego dnia od godziny do półtorej. Pani doktor namówiła mnie również, żebym mimo wszystko raz jeszcze zajrzała do ośrodka za płotem i zgłosiła się tam do jej znajomej, logopedy.

I to był kolejny strzał w dziesiątkę.

Pani była dość ostra, preferowała nieco dla mnie szokującą odmianę czarnego humoru i zdaje się, że niewiele już ją w życiu ruszało, ale to nieważne. Bardzo pomogła Poli. Przede wszystkim ona pierwsza dała jej nadzieję, że będzie mówić, że to w ogóle jest możliwe.

Nie znam się i nie wiem, czy rzeczywiście była w stanie tak od razu to stwierdzić. Ale mówiąc Poli coś takiego, zmobilizowała ją do ćwiczeń. Dokonała czegoś, co nie udawało się nikomu, kto zaczynał od uświadamiania jej, że nic albo niewiele da się zrobić, bo tu taka sytuacja, „sama rozumiesz”… I od razu zaczęła z nią pracować.

Dzień w dzień siadałam obok z zeszycikiem i notowałam wszystkie ćwiczenia, jakie jej proponowała.

Pamiętam popołudnie, kiedy Marcin wrócił z pracy i omal nie przewrócił się w progu. Jadalnia pływała w mydlinach, przy stole siedziałam ja, obok Zosia, Pola na wózku i Ula w niemowlęcym krzesełku. Wszystkie, krzycząc albo popiskując, dmuchałyśmy bańki mydlane. Pies latał wokół stołu i chłeptał rozlane mydliny.

Co tu się dzieje? – zapytał, trochę rozbawiony, a trochę przestraszony. – Mogę z wami?

No, nie wiem – powiedziałam – bo to są ćwiczenia.

Lo – go – pe – dycz – ne – dodała Pola.

To ja też poćwiczę. – Odłożył teczkę i w garniturze usiadł na mokrym krześle dmuchać bańki.

Popatrzyłam i uświadomiłam sobie, jak dawno nie mówiłam mu, że go kocham. Uśmiechnęłam się do niego i wywaliłam jęzor na całą długość.

– Nie rozumiem – zdziwił się i rozejrzał dookoła. Pola i Zosia siedziały każda z językiem na brodzie. – Rozumiesz coś z tego, Ulka?

Ula uśmiechnęła się promiennie i też wywaliła język, z resztkami słomki, którą próbowała cichcem zjeść.

– Ćwiczymy – wyjaśniłam i nadęłam policzki jak balon.

Bo to były bardzo proste rzeczy – wystawianie języka, wypychanie policzków, przesuwanie dmuchnięciem kulek z waty, łapanie słomki ustami i puszczanie baniek mydlanych, zdmuchiwanie świecy, czyli uruchamianie aparatu mowy i artykulacji.

Na następnym etapie Pola zaczęła ćwiczyć wyrazy ze specjalnymi zbitkami liter, uczyła się uśmiechać, żeby uśmiech był równy, bo nadal połowa jej twarzy pozostawała nieczynna, próbowała robić grymasy. Przede wszystkim jednak powoli zaczynała mówić. Coraz więcej.

A my zaczynaliśmy się przyzwyczajać do myśli, że niektórych problemów nie uda nam się rozwiązać.

Wszędzie było bardzo trudno zaparkować samochód z wózkiem, tak żeby było blisko wejścia. Zorientowaliśmy się, że są takie specjalne plakietki do samochodu, które uprawniają do korzystania na parkingach z miejsc dla niepełnosprawnych.

Popytałam, gdzie to się załatwia, i pojechałam do Pruszkowa, gdzie komisja, tak, cała komisja, orzekła, że Pola może dostać taką plakietkę. Jeszcze powiedzieli:

– Nie będziemy dawać stałej niepełnosprawności, żeby się dziewczyna nie załamała. Damy na dwa lata!

W porządku. Prawie. Bo kiedy ze świeżutką plakietką na szybie pojechaliśmy z Polą do supermarketu, musieliśmy zaparkować jak zawsze kilometr od wejścia. Idąc do sklepu i wracając, mijaliśmy miejsce dla niepełnosprawnych. Nadal stał na nim miły czerwony samochodzik. Tylko teraz wsiadała do niego miła młoda dziewczyna w ciąży. Spojrzeliśmy po sobie.

Wkrótce się okazało, że to samo jest pod szpitalami, przychodniami, w centrach handlowych i rozrywkowych. Wszędzie miejsca dla niepełnosprawnych regularnie zajmują pełnosprawne kobiety w ciąży. I nikt nie widzi w tym nic niewłaściwego. Wiadomo, życie poczęte rządzi. To narodzone może się już bujać, jak chce. A jak jest niepełnosprawne, to niech siedzi w domu i nie kłuje w oczy!

Szukaliśmy po gazetach ofert w rodzaju: „Samochód, prawo jazdy, do dyspozycji”. Mnóstwo tego było. Dzwoniliśmy, wyjaśnialiśmy, jaka jest sytuacja i że potrzebujemy kogoś codziennie, co najmniej na rok.

– A nie, to mi się nie opłaca – słyszeliśmy raz za razem.

Nikogo nie znaleźliśmy.

Pamiętam, jak w zdumieniu odkładałam słuchawkę. Ludzie bez pracy, siedzący w domu – ale się nie opłaca!

Poddałam się.

I wtedy Zosia zaproponowała, że jej chłopak, Paweł, mógłby jeździć. Nie miał pracy, miał czas, wszystko opłacało mu się bardziej niż siedzenie w wynajętym mieszkaniu. Szkopuł w tym, że nie miał samochodu, bo mały fiat, którym się tutaj dotelepali, już dawno poszedł na złom.

Uznaliśmy, że możemy pogadać.

Przyszedł na rozmowę w garniturze i pod krawatem.

– Jestem gotowy na wszystko – oznajmił. – Możecie państwo mną dysponować.

Na pierwszy rzut oka widać było, że to szyty, bity i na klej brany cwaniak, ale w końcu nie szukaliśmy guwernera, tylko kierowcy.

Stanęło na tym, że szukamy samochodu dla Pawła, a Marcin szybko umówił się z nim jeszcze na skręcanie regałów w piwnicy, o co ja od pół roku nie mogłam się doprosić.

9

Miałem służbowego forda mondeo, ale moja praca polegała między innymi na jeżdżeniu do klientów w całej Polsce. Nie zawsze miało sens pchanie się do nich pociągiem. Jeśli rehabilitacja Poli miała się faktycznie odbywać nieprzerwanie, dzień w dzień, potrzebowaliśmy drugiego samochodu. Szybko. No i niedrogo, bo pieniądze szły jak woda.

Chciałem być oszczędny. Kupiłem od znajomych używanego chevy blazera.

Jak się ma mało pieniędzy, nie należy kupować używanego amerykańskiego samochodu, zwłaszcza od znajomych. Ale zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy przejechałem nim z Falenicy do Michałowic. Palił straszne ilości benzyny. Jechałem i patrzyłem, jak wskaźnik poziomu paliwa też jedzie – w dół.

Jakoś zaraz potem musiałem lecieć do Wiednia. Poprosiłem Pawła, żeby mnie odwiózł na lotnisko, bo to było bladym świtem. Pojechaliśmy, poleciałem, wracam, a Dasza pyta:

– Jak wyście się z Pawłem umawiali?

– Nijak. Miał mnie odwieźć i odstawić samochód tutaj.

– No, bo wiesz – zmarszczyła brwi – ja tu czekałam, czekałam, jego nie było. Poprosiłam Zosię, żeby zadzwoniła tam do nich.

Dzwoniła, nikt nie odbierał. Przyjechał po czterech godzinach jak gdyby nigdy nic i powiedział, że wpadł do domu się przespać.

Ale zawiózł was do Konstancina?

Zawiózł.

To nie widzę problemu – powiedziałem – może chciał sobie chłopak pojeździć dla szpanu. Ludzka rzecz. A może naprawdę spał w domu i nie słyszał telefonu. Też ludzka rzecz.

Zbagatelizowałem sprawę, ale Daszy nie przekonałem. Nic to.

Jeździli codziennie, sprawy się toczyły. Działało – nie było sensu nic rozgrzebywać.

Któregoś dnia Paweł przyszedł i powiedział, że dzisiaj to on nie może pracować, ale czy mógłbym mu pożyczyć sto złotych i samochód. Do jutra.

– Pieniądze Zosia panu odda – zapewnił.

OK. Pożyczyłem.

Następnego dnia Zosia nie pojawiła się o umówionej godzinie. Miałem tego dnia pracować w domu, więc Dasza zajęła się Ulą, a ja zadzwoniłem zapytać, co się stało. Zosia rozpłakała się przy pierwszym zdaniu.

Paweł mnie okradł – szlochała. – Wszystkie oszczędności! Całe mieszkanie wyczyścił, wszystko.

Co znaczy wszystko?

Wszystko, co dało się wynieść.

Meble też?

Nie są nasze. Ale nasz materac zabrał.

Ale jak on się z tym wszystkim… – zacząłem i odpowiedziałem sobie w myślach.

Pięknie! Samochód był beznadziejny, ale nie zamierzałem go oddawać w prezencie.

Zadzwoniłem na policję. Nie wiem, po jaką cholerę, bo chyba nie z braku dołujących doświadczeń. Pół dnia na posterunku, papiery, zeznania spisywane na maszynie do pisania, wielkie walkie – talkie na biurku – ktoś niemal bez przerwy gadał przez nie jakieś bzdury – oraz samotny policjant, który nie dawał żadnych szans na znalezienie samochodu, dno.

Tymczasem Dasza pojechała do Konstancina taksówką i – jak to się czasami zdarza – był to jeden z tych wspaniałych zbiegów okoliczności, w które aż trudno uwierzyć. Bo taksówkarz okazał się byłym pastorem adwentystów, czy może raczej pastorem w stanie spoczynku. Miał problemy ze strunami głosowymi i musiał zrezygnować z funkcji. Piękny człowiek. Zgodził się wozić Polę. Przez rok, dzień w dzień. Za mniej niż taryfa i koszty benzyny.

A nasz chevy blazer odnalazł się po paru tygodniach. Pewnie dlatego, że nikt go nie szukał. Za to Paweł przepadł bez wieści, choć może to akurat i dobrze.

Długo rozmawialiśmy z Zosią, namawiając ją, żeby zadzwoniła do domu, do rodziców, i zawiadomiła ich, co się stało. Strasznie się tego bała. Bo co też oni powiedzą!

– Im szybciej to zrobisz, tym lepiej – tłumaczyłem.

Zadzwoniła. Jakoś łyknęła wszystko, co jej nawrzucali, a zdaje się, że specjalnie delikatni nie byli. Ale przeżyła. A potem i tak się okazało, że w gruncie rzeczy najbardziej się bała, że ją za to wszystko zwolnimy.

Nie widzieliśmy powodów. Została z nami do końca.

Minęło parę tygodni intensywnej rehabilitacji i pracy z logopedą. Pola, zachęcona pierwszymi sukcesami, zaczęła wyznaczać sobie cele. Mówiła:

– Muszę w ciągu miesiąca nauczyć się chodzić.

Różnie bywało, czasami ćwiczyła z entuzjazmem, czasami narzekała i tylko szukała pretekstu, żeby się wykręcić, ale ćwiczyła. I po miesiącu rzeczywiście zaczęła chodzić… z balkonikiem. Ale sama. Trzymając równowagę. To było coś niesamowitego, nawet dla tej ekipy od rehabilitacji, bo podobno stan, w jakim Dasza przywiozła ją do Konstancina, nie rokował dużych sukcesów.

Na szczęście oni również nie zaczęli od uświadamiania mojej żonie sytuacji Poli, bo pewnie stamtąd też by uciekły.

Zachęcona własnymi postępami, Pola postanowiła:

– Za trzy miesiące będę sama chodzić, a za pół roku biegać.

No i ten wyznaczony czas nieubłaganie zaczął się wydłużać.

Kończyła się jesień.

Powoli docierało do niej i do nas, w jakim tempie to się realnie posuwa. Ale nie umieliśmy o tym z nią porozmawiać.

Pola ucinała stanowczo wszelkie nasze nieporadne próby, nie szukała „rozmowy istotnej” ani jej nie prowokowała. Nie mieliśmy pojęcia, jak do niej trafić, może również dlatego, że mimo wszystko sami nie rozstaliśmy się jeszcze z ulubioną myślą, że „będzie dobrze”. Wszyscy uciekaliśmy od faktów.

Pomogła nam moja siostra, uwiązana w Zielonej Górze z małym dzieckiem i kolejnym w drodze. Mimo to nadal była psychiatrą i orientowała się w naszej sytuacji. Przerwała mi niemal w pół słowa telefoniczny monolog o tym, jak trudno dogadać się z Polą. Od razu powiedziała, żebyśmy dali dziewczynie spokój, poczekali, aż sama z siebie trochę się otworzy i z góry pogodzili się również z możliwością, że tak się nie stanie. Nigdy.

Zasugerowała, że być może byłoby jej łatwiej porozmawiać z kimś obcym, czy raczej mniej zaangażowanym. No i któryś już raz powiedziała, że nam – mnie i Daszy, razem i osobno – też by się przydało przegadanie sprawy.

Nie było łatwo znaleźć terapeutę, który podjąłby się takiej rozmowy z osobą „niedorosłą”, chociaż już nie dzieckiem. W końcu zawieźliśmy ją do starszego, miłego człowieka, który na dzień dobry wyprosił mnie i Daszę z gabinetu.

Długo rozmawiali. Terapeuta powiedział nam potem, że Pola ma pełną świadomość tego, co się z nią stało. Byliśmy tak zaskoczeni, że nie zapytaliśmy, co on, co ona przez to rozumie.

Jeżeli tak, to dlaczego… dlaczego nic się nie dzieje? Dlaczego nie załamała się, nie wpadła w depresję, nie histeryzuje, nie płacze, tylko po prostu zamknęła się przed nami na cztery spusty?

Może byłoby lepiej, gdyby trochę pohisteryzowała? Gdyby dała nam szansę wejrzenia w to, co się z nią dzieje. Bo nasza wyobraźnia stawała dęba wobec wszelkich prób wyobrażenia sobie, jak to jest… prawie nie widzieć, poruszać się jak zepsuta zabawka i mówić tylko to, co możliwe do wyartykułowania. I mieć tego świadomość.

Ja bym oszalał. A Pola siedziała w swoim pokoju i słuchała „Władcy pierścieni”. Na okrągło.

Terapeuta dał jej wizytówkę i zaproponował, żeby zadzwoniła, jeśli będzie gotowa do dalszej rozmowy, bo on jest do dyspozycji. Ale Pola nigdy do niego nie zadzwoniła. Wszystkie nasze pytania o to, jak było, o czym rozmawiali, zbywała milczeniem albo jakimiś nic nieznaczącymi żartami.

Zostawiła nas wszystkich za drzwiami.

Dosięgło mnie stamtąd, skąd się nie spodziewałem. Jak zawsze.

Miałem jechać służbowo do Wrocławia. Wybrałem się samochodem z Michałowic do Warszawy. Na wiadukcie zatrzymała mnie policja – podobno za szybko jechałem. Dałem im międzynarodowe prawo jazdy, paszport – popatrzyli, podzwonili, w głowy się podrapali, w końcu puścili bez mandatu. Dojechałem do dworca – nie ma gdzie zaparkować. Kwadrans albo i dłużej krążyłem, zanim się gdzieś wepchnąłem. Zaparkowałem, biegnę tunelami na peron i – jak w kinie – widzę, że mój pociąg właśnie odjeżdża.

I wtedy uderzyła mnie myśl, że to moje życie tak odjeżdża, a ja stoję na peronie, nie chcę robić tego, co robię, chciałbym coś innego, ale przecież nie mogę!

Jest źle, pomyślałem wtedy.

Parę tygodni później okazało się, że gorzej niż myślałem. Przy dorocznej ocenie pracowników wyszło na to, że straciłem szansę na awans. Mogłem zostać jednym z partnerów i przeszło mi to koło nosa.

Byłem rozczarowany, wściekły na siebie, na całą sytuację, na swego bezpośredniego przełożonego, o którym wiedziałem, że miał w tej sprawie decydujący głos. Liczyłem na to, że wskoczę na wyższą półkę, przede wszystkim jednak miałem nadzieję na większe pieniądze. Nie rozumiałem, o co im chodzi, a właściwie rozumiałem, ale nie chciałem się z tym pogodzić.

– Obaj wiemy, że twoja misja jest gdzie indziej – powiedział mi szef, tłumacząc, jak wypadła ocena mojej pracy. – Nikt z nas nie ma wątpliwości, że wybrałeś to, co jest dla ciebie najważniejsze.

Patrzyłem na niego kompletnie zaskoczony, bo przecież niczego nie wybierałem. Byłem tak zaabsorbowany ratowaniem Poli wszelkimi możliwymi sposobami, że całą resztę oganiałem, byle szybciej, a już z pewnością poświęcałem swojej pracy nie więcej czasu, niż było to niezbędne. Albo i mniej. Ani przez chwilę się nad tym nie zastanawiałem.

Wydawało mi się, że to oczywiste. Aż do momentu, kiedy okazało się, że ominęło mnie coś, na czym mi zależało, czyli awans, a jednocześnie coś, czego potrzebowała moja rodzina, czyli większe pieniądze. I że wcale tego nie wybrałem.

Nie wiem, czemu nie wcześniej, nie gdzie indziej, tylko właśnie tam, w gabinecie szefa poczułem, jaki bagaż dźwigam na grzbiecie od paru miesięcy. Uświadomiłem to sobie i… nogi mi się rozjechały. Zrozumiałem, że nie daję rady, że od dłuższego czasu nie dawałem sobie rady, ale nie dopuszczałem do siebie nawet myśli o tym, że nie wyrabiam.

Jolka miała rację. Musiałem z kimś pogadać. Nie z tym miłym Amerykaninem, chociaż wiedziałem, że jest mi życzliwy, nie z Daszą, bo była za blisko i sama pewnie potrzebowała pomocy, nie z Maziukiem, bo go nie było, nie ze starymi, bo wiadomo… Od razu zadzwoniłem do mojej siostry.

– I tak długo pociągnąłeś – powiedziała, zaledwie wyniszczyłem, o co mi chodzi.

Terapeutka, którą mi poleciła, była nieco ode mnie starsza i nie próbowała być sympatyczna, co bardzo mi odpowiadało. Słuchała, nie przerywając, niczego nie zapisywała, może gdzieś to nagrywała, nie wiem. Umówiliśmy się z góry na tak zwaną terapię interwencyjną, nastawioną na rozwiązanie aktualnych problemów, bez wnikania w przeszłość i żmudnych dociekań. I tak dwie sesje zajęło, zanim opowiedziałem jej w miarę zbornie, co mi się przydarzyło. Mówiłem, trochę płakałem, nie wiem, czy z nerwów, czy ze wzruszenia, czy z żalu nad sobą, mówiłem i mówiłem, a ona spokojnie słuchała. Kiedy w końcu zamilkłem zmęczony, spojrzała mi w oczy i zapytała:

Czy panu się przypadkiem nie pomyliły role życiowe?

Nie rozumiem.

Z tego, co pan opowiada, wynika, że jest pan ojcem Poli.

Nie, skądże, ona ma ojca. Mówiłem o tym.

To dlaczego tyle wysiłku wkłada pan w odgrywanie roli ojca, którym pan nie jest?

Bo… wydawało mi się, że… – Nie wiedziałem co dalej, co mi się wydawało. – Bo jej prawdziwy ojciec właściwie uciekł. Cały czas się zasłania swoim małym dzieckiem, ale my wiemy, że po prostu dał dyla od całej tej sytuacji.

– Ale to chyba jest problem Poli i jej ojca?

No, niezupełnie. To jak najbardziej mój problem, bo na niego nie można liczyć.

To z kolei chyba problem pana żony.

Ale to wszystko się dzieje w moim domu.

Zgoda. Tylko że mieszkanie w jednym domu, i to, że jest pan partnerem matki i dzieli pan z nią życie, nie czyni pana ojcem Poli.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co jej chodzi. Byłem zaskoczony i dotknięty. Tyle jej opowiedziałem o swoim nieszczęściu i bohaterstwie, a ona, zamiast mnie wzmocnić i pochwalić, chwyciła za ucho i doprowadziła do lustra, w którym wcale nie miałem ochoty się przeglądać.

– Więc co? Mam się od tego wszystkiego odciąć i zająć czymś weselszym?

Nie sądzę, żeby to było albo – albo.

To niby jaka ma być moja rola?

To już od pana zależy. Ja mówię tylko, że to nie może być rola ojca. Bo pan nie jest i nigdy nie będzie ojcem Poli, żeby nie wiem jak pan tego chciał.

Wyszedłem stamtąd mocno poruszony. Wróciłem do domu, opowiedziałem wszystko Daszy, a ona na to:

Kiedy następna sesja?

We wtorek.

To idę z tobą.

Zatkało mnie. Całą drogę zastanawiałem się, jak jej powiedzieć, że terapeutka zaproponowała, żebyśmy następnym razem przyszli do niej we dwoje.

10

Trudno powiedzieć, o czym myślałam, wybierając się do terapeutki Marcina. Zaniepokoiła mnie ta dziwna rozmowa o ojcostwie. Niby wiedziałam, że to Marcin zarabia na nas wszystkich i na wszystko. Niby widziałam, że ledwie żyje, ciągle z czymś spóźniony, ciągle coś nadrabiający, z pracy do domu, z domu do pracy, tu Rzym, tu Krym, a w domu zawsze to samo. Ale ja też ledwie ciągnęłam. Ja też ze wszystkiego zrezygnowałam. Ja też nie miałam czasu dla siebie. Dlatego w pierwszej chwili odebrałam tę rozmowę raczej jako przyzwolenie, zachętę do tego, żeby Marcin się ode mnie oddalił. Może więc chciałam ocenić skalę zagrożenia, nie wiem.

Jechałam do niej trochę nastroszona, ale już w trakcie pierwszej rozmowy zrozumiałam, że się mylę.

To nie ja wiem lepiej, to nie ja widzę więcej – z tego prostego powodu, że jestem częścią naszego układu i naszej sytuacji. Ona, ta spokojna i wyciszona kobieta, widzi nas jak na dłoni, co więcej, dla niej jesteśmy jedną z wielu rodzin dotkniętych takim czy innym kryzysem. Może nas porównać z innymi – bez oceniania – po to, żeby pokazać nam, jak wyglądamy widziani oczami kogoś z zewnątrz.

Początkowo irytowały mnie jej ciągłe pytania o to, co Pola dziś zrobiła, czego się nauczyła w tym tygodniu, co my robiliśmy i jak się z tym czujemy. Dopiero po kolejnym spotkaniu zrozumiałam, o co jej chodzi.

Żeby odpowiedzieć sensownie na takie pytania, musieliśmy się zmusić do wyłuskiwania z pamięci zmian i nowości, które umykały nam w codziennym kontakcie i mechanicznych posługach. A przecież, może nie z dnia na dzień, ale z tygodnia na tydzień coś tam się zmieniało, a to Poli udało się przejść samodzielnie parę kroków, trzymając się poręczy, a to włosy zaczynały odrastać śmiesznymi loczkami jak po trwałej, a to słów przybywało i Pola zaczynała coraz więcej mówić. Śmialiśmy się nawet, że jej słownik już teraz jest bogatszy od tego, którym dysponują całkowicie zdrowi bywalcy nocnych kursów WKD.

Dużo rozmawialiśmy o normie, o powrocie do normy, o normalności i o tym, że teraz walczymy, ale kiedyś, potem, za jakiś czas wszystko będzie dobrze.

– Co to znaczy? – zapytała za którymś razem terapeutka.

Zaskoczyła mnie, przez chwilę musiałam zbierać myśli. Tyle razy od czerwca powtarzałam sobie i innym, że „wszystko będzie dobrze”… że już dawno przestałam się zastanawiać, co to znaczy. Tak jak nikt się nie zastanawia, co to znaczy „czary – mary”.

Terapeutka milczała, a ja patrzyłam na nią i na swoje myśli. Już wiedziałam.

„Wszystko będzie dobrze” oznaczało, że pewnego dnia obudzę się, a Pola zbiegnie ze schodów i będzie śpiewać w kuchni przy obieraniu ziemniaków.

– To znaczy… – potrząsnęłam głową i zaczęłam płakać. Marcin przysunął się z krzesłem, chciał wziąć mnie za rękę, ale ja zacisnęłam dłonie jedna w drugiej i płakałam.

Płakałam ze złości. Płakałam z bezsiły.

„Tak się nie robi! „ – tłukło mi się w głowie. Nie ściąga się ludzi na siłę do rzeczywistości! Tak nie wolno!

A jednak z każdą wypłakaną łzą docierała do mnie prawda, z której zdawałam sobie sprawę, ale – jak dziecku – wydawało mi się, że jeśli nie będę na nią patrzeć, nie będę zwracać uwagi, sama zniknie, wyparuje, ulotni się.

Uświadomiłam sobie z całą – tak, tak – „z całą jaskrawością”, że moja córka już nigdy nie zbiegnie z żadnych schodów, bo nowotwór nieodwołalnie zniszczył tę część jej mózgu, która odpowiada za utrzymywanie równowagi.

Nigdy nie będzie obierać ziemniaków, bo jej dłonie nie wiedzą, jak wykonywać tak precyzyjne ruchy.

No i nigdy, Boże kochany, nigdy nie będzie już śpiewać, bo nie odzyska pełnego panowania nad mięśniami aparatu głosowego, głos jej będzie drżał, nie będzie trafiać w dźwięki. Co z tego, że nadal będzie umiała je nazwać jeden po drugim, skoro nie da rady utrzymać linii melodycznej.

Nigdy! Drzwi zamknięte.

Płakałam i nie mogłam przestać, zużyłam połowę chustek z pudełka, które stało na stoliku koło mojego fotela. Marcin siedział nieruchomo z twarzą zakrytą ręką.

Terapeutka czekała cierpliwie, aż się trochę uspokoję, a potem powiedziała coś, co trawiłam przez parę następnych tygodni, ale kiedy w końcu to zrozumiałam, wszystko inne powoli mi się poukładało.

– Na to, co się stało – powiedziała – trzeba spojrzeć jak na zmianę. Nieodwołalną zmianę, coś, co się nie odstanie. Jest inaczej i tak już będzie. Nie gorzej, nie tragicznie, nie potwornie, tylko inaczej.

Nie wiem, może użyła innych słów, może nie powiedziała tego tak wprost, ale ja tak to zapamiętałam. Że się zmieniło i muszę się z tą zmianą pogodzić. Nie wywalczę powrotu do poprzedniej sytuacji, choćbym nie wiem jak tego chciała.

Wszystko będzie dobrze, ale dopiero wtedy, kiedy ja, Marcin, Pola, pogodzimy się z tym, że wszystko się nieodwołalnie zmieniło. Każde z nas musi to zrobić po swojemu, we własnym tempie, na swój sposób. A ja muszę odpuścić najpierw sobie, potem Marcinowi, a na końcu reszcie świata.

Muszę „pogodzić się ze światem”.

Nie mam innego wyjścia.

Zajęło mi to dużo, dużo czasu. Być może w jakimś sensie zajmie mi to resztę życia, ale zaczęło się tam, w ciasnawym gabinecie tej kobiety, która powiedziała mi coś, co od początku powtarzało mi mnóstwo ludzi. Ale dopiero ją usłyszałam. Uwierzyłam, że już zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, wywalczyłam, co dało się wywalczyć. A teraz muszę pogodzić się z tym, co mam.

Tak to działa.

11

Rozkładało mnie. Chwilami traciłem pewność, czy zaczynanie tych rozmów z terapeutką miało sens. Ale z drugiej strony, z kim miałem rozmawiać? Z macochą? Dzwoniła co jakiś czas i sączyła teksty w rodzaju: „To nie twoja sprawa, nic do tego nie masz”. Nie, żebym miał się znowu rozwodzić, ale właściwie czemu ja się w ogóle zajmuję cudzym dzieciakiem? Może mógłbym na przykład znowu wyjechać do Stanów? Sam.

Komu miałem się przyznać, że tak, owszem, nieustannie chodzą mi po głowie fantazje o ucieczce, o wolności, o beztrosce, o chwili wolnego czasu. Powiedziałem to podczas którejś z sesji, a terapeutka zapytała jak zawsze:

No i co pan czuje, fantazjując o tym wszystkim?

Straszliwe poczucie winy.

Uważa pan, że nie ma pan prawa do takich myśli?

Myślę, że to nie fair wobec mojej żony.

A pytał pan ją o to?

Jak pani to sobie wyobraża?

– Zwyczajnie. Może się okazać, że ona też miewa takie myśli. Żona, zdaje się, była aktorką? Pokiwałem głową.

Skąd pan wie, że nie fantazjuje o powrocie do pracy? O ciekawych projektach, na których mogłaby się skupić w stu procentach, o wspaniałych kreacjach, które pokazywałaby na festiwalach…

Rozumiem – przerwałem jej.

Musiałem jakoś maniakalnie nawracać do sprawy Trześniewskiego. Podczas kolejnej sesji terapeutka zaproponowała, żebym napisał list do ojca Poli.

Po co? – zdziwiłem się.

Żeby mu powiedzieć, co panu leży na sercu czy na wątrobie.

Od miesięcy się u nas nie pokazał, co niby mam mu napisać?

Popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się lekko.

Może mu pan na przykład podziękować.

Myślałem, że to żart. Kiepski.

Za co niby?

– Na przykład za to, że zrezygnował ze swego pierwszego małżeństwa i dzięki temu zrobił miejsce dla pana.

– I ja mam być mu wdzięczny?

– Tak myślę – pokiwała głową. – Może też pan napisać, o co ma pan do niego pretensję.

Żachnąłem się, zmieniłem temat i się pożegnałem, bo czas się kończył. Wróciłem do domu, wykąpałem Ulę, posłuchałem z Polą kawałka płyty, którą Doti przywiozła po południu, a potem, nic nie mówiąc, siadłem przy stole w kuchni i machnąłem list do Trześniewskiego. Podziękowałem, że się zwinął z życia Daszy, ale też napisałem, że nie może być tak, żeby jako ojciec Poli tak po prostu umył ręce od tego wszystkiego.

Dopiero kiedy wrzuciłem list do skrzynki, następnego dnia wieczorem powiedziałem Daszy, co zrobiłem.

Ani trochę się nie przejęła.

To się chłopak zdziwi – mruknęła, nie patrząc na mnie.

Co ty robisz? – zapytałem, wietrząc histerię albo coś gorszego, bo Dasza, siedząca przy stole w jadalni, metodycznie przecinała pampersy; jednego po drugim.

Pola oświadczyła mi właśnie, że nie chce spać z pampersem – powiedziała Dasza, a łzy jej pociekły po obu policzkach.

– I myślisz, że to już?

Skoro radzi sobie z tym sama za dnia…

To wspaniale – powiedziałem radośnie, ale westchnęło mi się raczej ciężko.

Przyjrzała mi się przez chwilę, otarła łzy i sięgnęła po kolejnego pampersa.

Masz już dosyć? – zapytała.

A ty nie?

Ciebie pytam.

Pokiwałem głową bez słowa. Zrobiło mi się gorąco.

– Marcin – Dasza jednym cięciem skasowała pampersa – ja wiem, ile zrobiłeś dla Poli i dla mnie. Gdyby nie ty… Nieważne. Nie mam jak odwdzięczyć ci się za to wszystko… Mogę tylko… – Podniosła głowę. – Jeśli chcesz odejść, ja to zrozumiem.

Omal się nie roześmiałem.

Czy ona wiedziała, o czym zdarza mi się rozmyślać? Czy czuła moje wątpliwości, widziała mój strach? Czy przyszło jej do głowy, że tysiąc razy chciałem tym wszystkim walnąć o ziemię i pójść, gdzie oczy poniosą?

Skończyłaś? – upewniłem się.

Tak.

To daj nożyczki. Co tam jeszcze masz?

Zapasowe cewniki.

Dawaj gnoje!

Boże, jak ja czekałam na tę chwilę!

Pocięliśmy wszystko. Psu udało się dorwać i solidnie przeżuć jeden cewnik. Potem pomyślałem, że komuś by się jeszcze mogły przydać te pampersy i te cewniki, ale trudno. Chcieliśmy pociąć to gówno i pocięliśmy. A potem poszliśmy do łóżka. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy.

Następnego dnia napisałem jeszcze jeden list. Do Helen.

Zupełnie nieoczekiwanie nowa szkoła Poli zachowała się nadzwyczajnie. W maju, zaraz po egzaminie, wpłaciliśmy wpisowe, niemałe zresztą, tym samym deklarując, że od września Pola zacznie tam naukę. Dzień po rozpoczęciu roku szkolnego zadzwoniła do nas wychowawczyni jej klasy. Dopiero wtedy ocknęliśmy się i doszliśmy do wniosku, że trzeba się tam przynajmniej pojawić.

Pojechaliśmy i zobaczyliśmy grupę sympatycznych ludzi, którzy z marszu zaczęli się zastanawiać, jak mogliby pomóc Poli. Dogadaliśmy się w sprawie częściowych opłat i od następnego semestru do Michałowic zaczęli przyjeżdżać nauczyciele: pani od historii, pan od matematyki, polonistka. Próbowali ją uczyć. Dasza nagrywała te lekcje na dyktafon. Pola miała za zadanie się do nich szykować, robiła to rzecz jasna ustnie i rzecz jasna nie zawsze chętnie.

Pierwszy raz pokłóciłem się z nią o historię. Pokłóciłem się z Polą, mimo tego, że przeszła nowotwór mózgu i była niepełnosprawna.

Miała przygotować się do lekcji o Mezopotamii, a ja w środku nocy nagrałem jej film dokumentalny na ten temat z ciekawym komentarzem. Przez dwa dni nie znalazła czasu, żeby się tym zainteresować.

Kiedy mam to zrobić? – ciskała się, choć w nieco zwolnionym tempie. – Mam rehabilitację!

No to co? – zapytałem.

Wiedzą, że jestem chora!

Wiedzą, że jesteś po chorobie. I co?

Ja się o chorobę nie prosiłam. To bez sensu!

Dobrze, powiesz tej kobiecie, która tu do ciebie w środku zimy przyjeżdża kolejką, że może sobie darować, bo dla ciebie to bez sensu! Tak będzie najlepiej.

Moja wina, że jestem chora?

Nie o tym rozmawiamy. Choroba nie ma nic wspólnego z tym, że olewasz panią od historii!

– Daj mi spokój!

Nie mam zamiaru.

To pożałujesz!

Oj, dziewczyno, już nie tacy mi grozili.

W tym momencie dotarło do mnie, że dzięki tamtej dziwnej rozmowie z terapeutką o ojcostwie, z poślizgiem, ale mimo wszystko, uwolniłem się od przymusu ratowania Poli. Bo Pola była już uratowana. Była i miała pozostać niepełnosprawna, ale nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Nie musiałem się z nią cackać ani nad nią trząść.

Nie byłem ojcem Poli, nie musiałem walczyć o to, by zobaczyła we mnie ojca. Byłem mężem jej matki. To ją wspierałem. To dla niej tłukłem te kamienie przy drodze. To dla niej mogłem przywołać do porządku i zmobilizować jej córkę. Po to, żeby Pola nie uznała swojej niepełnosprawności za uniwersalne zwolnienie ze wszystkiego. Bo życie to nie WF, z którego rzeczywiście dożywotnio została zwolniona! Bo bez względu na chorobę, niepełnosprawność i wszystko, co dla niej zrobimy, Pola musi poczuć się choć trochę odpowiedzialna za siebie.

Tak się tym przejąłem, że od razu poleciałem powiedzieć to Daszy. Wróciła właśnie ze szczepienia z Ulą. Ledwie żywa, bo nasza młodsza córka od paru dni stanowczo odmawiała podróżowania wózkiem. Dasza wysłuchała mnie i spojrzała takim wzrokiem, jakim patrzyła na Ulę ćwiczącą zapinanie guzików w sweterku.

Pamiętasz jeszcze, ile Pola ma lat?

Prawie szesnaście – odpowiedziałem zdziwiony.

Znasz jakichś odpowiedzialnych szesnastolatków?

No… ale ona jest po szczególnych doświadczeniach.

– Tak. Po miesiącach sikania przez cewnik, robienia kupy do pampersa i pełnej zależności od tego, kto ją przełoży na drugi bok.

Przez chwilę poczułem się jak palant. Ale zaraz potem przyszło mi do głowy, że nie muszę się już dłużej zastanawiać, kim mam być dla Poli, skoro nie mogę być ojcem. Już wiem.

Będę jej złym policjantem!

Jakkolwiek to brzmi, to był dla mnie przełom. Zacząłem przyglądać się sytuacji w domu z innej perspektywy. Mniej, by tak rzec, „polocentrycznej”.

Zacząłem dostrzegać drobiazgi, które wcześniej zupełnie mi umykały, na przykład to, jak wiele rzeczy Pola umie już zrobić sama, ale nadal automatycznie woła matkę, żeby zrobiła to za nią. A Dasza biegnie jak na gwizdek. Przy kolejnej prośbie o coś do picia nie wytrzymałem.

Nie możesz sama podjechać do lodówki i sobie wziąć? Nie widzę tu żadnych progów ani barier.

Mamo! – zawołała Pola płaczliwie.

– Mama zajmuje się Ulą – zełgałem bezwstydnie, bo Ulka spała jak suseł.

Dasza szczęśliwie bez słowa wycofała się do salonu.

Pola przyjechała do kuchni wściekła i zacięta.

Wiesz, jak w biznesie nazywa się to, co robisz?

Nie – warknęła.

– Nawykowe delegowanie swoich spraw na resztę zespołu.

– Co?

Mówiąc prościej, wysługujesz się matką jak służącą.

Świetnie!

Nie mam pojęcia, co sobie pomyślała. Ale przestałem się tym tak strasznie przejmować.

– Nie wiedziałam, że z ciebie taki sadysta – mruknęła Dasza, wsuwając się do kuchni. Powiedziała to z bardzo pociągającą nutą potępienia i podziwu zarazem.

Każdy ma takiego rycerza na białym koniu, na jakiego sobie zasłużył – odparłem, całując ją w ucho.

To wiele tłumaczy – roześmiała się i objęła mnie mocno.

Znowu zaczęliśmy się z Polą ścinać, ale i rozmawiać, również o tym, że nic nie trwa wiecznie, każdy dzień przynosi zmianę, a przede wszystkim my się zmieniamy. Większość tych rozmów była odpowiedzią na jej bunty i obwinianie choroby o wszystko. Bo Pola przyjęła taką postawę, że cała ta sytuacja dzieje się poza nią, ona nie ma z tym nic wspólnego, bo ona się o chorobę nie prosiła i chce, żeby było tak jak kiedyś. Chce włóczyć się z dziewczynami, tutaj po torach w Michałowicach, i gadać, śpiewać, wygłupiać się.

Myślę, że przede wszystkim chodziło o kontakty towarzyskie. To było dla niej najboleśniejsze, że ludzie – nie, że się od niej odwrócili – ale zrezygnowali z niej. Bo tu na początku co jakiś czas ktoś przyjeżdżał, zaglądał, wpadał, odwiedzał, a potem coraz rzadziej, rzadziej. Tylko jedna Doti, niezawodna i wyluzowana, przyjeżdżała regularnie i spędzała z Polą czas, jakby się nic nie zmieniło.

Rozumiałem ją. Wiedziałem, że „zdawać sobie sprawę ze swojej sytuacji” niekoniecznie oznacza „akceptować swoją sytuację”. W końcu my, jej „rodzice i legalni opiekunowie”, przerabialiśmy to z takimi samymi oporami i trudem. Rozumiałem też, że może jej to zabrać o wiele więcej czasu niż nam, bo to jednak ona straciła najwięcej.

12

Na list Marcina Grzegorz odpowiedział listem do mnie.

Daria,

przekroczyłem czterdziestkę, jestem aktorem na państwowym etacie. Nie muszę Ci chyba tłumaczyć, jakie to kokosy. Właśnie rozstałem się z żoną, a właściwie ona rozstała się ze mną. Sam nie wiem dlaczego. Nie mam gdzie mieszkać, wszystko mi się zawaliło.

Pola jest moim dzieckiem. Kocham ją, ale co mogę zrobić? Zabrać tu, do Wrocławia? Do pokoju gościnnego przy teatrze, gdzie pozwolili mi przez chwilę spać? Chyba za karę. Zdaję sobie sprawę, jakie sumy pochłania rehabilitacja i wszystko, co robicie, żeby Pola zaczęła jakoś funkcjonować, ale co ja mogę? Pieniądze nie leżą na ulicy. Mam jeszcze drugie dziecko i zobowiązania.

Twój mąż pracuje i zarabia w międzynarodowej korporacji. Masz szczęście. Masz naprawdę cholerne szczęście, Daria.

Wiem, że się nie sprawdzam, wiem, że nie staję na wysokości zadania. Nie pierwszy raz. Tylko się pochlastać.

To tylko ja

Czytałam to parę razy i oczom nie wierzyłam. Trochę chciało mi się śmiać, a trochę płakać. Pola na wózku inwalidzkim pozostała tą samą dziewczyną, która kochała swojego ojca i lubiła spędzać z nim czas. Co miałam jej teraz powiedzieć? „Ojciec się nie rozerwie, kochanie”? A ja mogłam się rozerwać? A tak, mogłam, bo żyłam za pieniądze Marcina, które spadały z nieba w ilościach dowolnych.

Rzeczywiście miałam cholerne szczęście!

Ktoś chciałby się ze mną zamienić?

Ktoś naprawdę by chciał?

Rozumiałam argumenty Grześka, ale wiedziałam też, że miał wybór. I jednak, kurczę, jakoś wybrał – tamto dziecko i tamte problemy. To dziecko i te problemy zostawił mnie. Bo ja i tak nie miałam wyboru.

Parę dni później listonosz przyniósł przesyłkę poleconą. Zagraniczną. Z Oakland. Od Helen Meyers – najwyraźniej była żona Marcina wróciła do panieńskiego nazwiska.

Jakoś dziwnie mi się zrobiło. Obracałam to w rękach na wszystkie strony, próbowałam nawet wąchać, ale nic nie wywąchałam. Zanim Marcin wrócił z pracy, byłam już nieźle nakręcona.

– Widzę, że odnawiasz stare kontakty – rzuciłam mu, ledwie zdjął płaszcz.

Latał wtedy jak bumerang do Brukseli i z powrotem w sprawie wielkiego audytu jakiejś agencji rolnej na Pomorzu, który zakończył się międzynarodowym skandalem i sprawą o przywłaszczenie unijnych dotacji. Ślimaczyło się to tygodniami.

– Nie wiem, o czym mówisz, ale zaraz zobaczę – powiedział, zdejmując buty.

Rozerwał kopertę. W środku była cienka książka i list.

Nic nie mówiłeś, że tęsknisz za byłą żoną – nie wytrzymałam.

Idiotka – stwierdził Marcin spokojnie, podając mi książkę.

„When Bad Things Happen to Good People” – przeczytałam głośno tytuł. – Kiedy złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom? Prosiłeś ją o tę książkę?

Nie. Prosiłem ją o to. – Podał mi list, a właściwie dokument.

Co to takiego?

Helen zrzeka się swoich alimentów.

Nie żartuj!

Wyglądam, jakbym żartował?

Ale jak to… rozmawiałeś z nią? Nic nie mówiłeś.

Nie byłem pewien, co z tego wyniknie. Napisałem do niej, że nie dam rady dłużej płacić, bo spotkało mnie to, co spotkało, i zwyczajnie, nie mam z czego. Napisałem, że jak chce, może mnie do sądu… Widać nie chciała.

Wreszcie spojrzałam na niego przytomniejszym okiem. Wyglądał jak z krzyża zdjęty.

Siusiu, paciorek i spać – zadysponowałam.

Chyba założę pampersa – ziewnął Marcin.

To musisz pogadać z Ulą, bo ma na sobie ostatni.

Zasnął, nim zagotowała się woda na herbatę.

Kiedy następnego dnia wszedł rano do kuchni, kończyłam akurat przeglądać książkę od Helen.

– Wiesz, dlaczego złe rzeczy spotykają dobrych ludzi? – zapytałam.

Ziewnął rozdzierająco i pokiwał głową.

– Przez przypadek.

– Czytałeś to już?

– Nie. Sam wymyśliłem.

Ciekawe, zastanawiałam się, dlaczego ten ślepy los, ten bezsensowny przypadek – niech nikt nawet nie próbuje zaczynać ze mną rozmowy na temat sensu cierpienia Poli i naszego cierpienia! – ciekawe, dlaczego uczynił nas kimś w rodzaju trędowatych z kołatką. Dlaczego wszyscy uważali, że skoro dotknęła nas tragedia, trzeba to uszanować, czyli ominąć i przemilczeć.

Bo nie tylko Pola boleśnie odczuwała swoje osamotnienie. Wokół nas też zrobiło się pusto.

Ja wiem, że oboje przenieśliśmy się z miejsc, które przez całe lata były naszym środowiskiem. Wiem, że zamieszkaliśmy w Warszawie, mieście, którego normalny człowiek nigdy nie oswoi, chyba że się w nim urodził i wychował. Ja wiem, że ten nasz wspólny czas przed chorobą Poli to w sumie było półtora roku – może dość długo, żebyśmy się poznali jako para, ale za krótko, żebyśmy wybudowali wokół siebie jakiś krąg wspólnych przyjaciół i znajomych. Ja to wszystko wiem. Ale bywało naprawdę smutno.

Parę miesięcy po operacji Poli przyjechałam do Olsztyna. Elka zadzwoniła i zaprosiła mnie na kilka dni, Marcin kupił mi bilety, zanim zdążyłam się zastanowić, i właściwie wypchnął niemal siłą.

Czułam się okropnie. Co chwila podrywało mnie, że coś muszę, o czymś zapomniałam, albo – co gorsza – o czymś zapomniał Marcin, albo Zosia, albo Pola. Nawet się nie zdziwiłam, kiedy Marcin w końcu wyłączył komórkę, informując Elkę, że zadzwoni do niej, o ile będzie w stanie to uczynić po tym kataklizmie, jaki niechybnie nawiedzi Michałowice pod moją nieobecność.

Elka mieszkała dwa kroki od teatru. Pomyślałam, że głupio byłoby przyjechać i nie zajrzeć. Poszłam. Trafiłam na przedstawienie. Spotkałam wszystkich. Przyjemność była, no, dość umiarkowana.

Właściwie to chyba zepsułam im nastrój swoją wizytą. Nikt ze mną normalnie nie rozmawiał. Nie wiem, bali się mnie, czy co? Ci, którzy się zdecydowali, gadali o wszystkim, tylko nie o chorobie Poli. Sama nie wiedziałam, co było gorsze.

Jak już wychodziłam, podszedł do mnie Petro.

– Dasza, kurwa, ja nie wiem, co mam powiedzieć – jęknął.

Poczułam się tak, jakbyśmy się spotkali na pogrzebie Poli.

Oczywiście rozpłakałam się rzewnie, stosownie do okazji.

– No wiesz, to się może każdemu przydarzyć – powiedziałam, nie wiem, po co.

Zabrzmiało tak, jakbym go pocieszała, chociaż to przecież on składał mi kondolencje.

Nie rozumiem, dlaczego – poskarżyłam się Elce.

To proste – wzruszyła ramionami. – Nie wiedzą, co powiedzieć. Ja też miałam taką fazę, że się zastanawiałam, czy dzwonić. Bo może przeszkadzam.

W czym?

Teraz już nie pamiętam. I ciągle się bałam, że powiem coś, co cię zrani albo dotknie.

No i co by się stało?

Właśnie tego nie wiedziałam.

Powiedziałabym ci: „Nie chcę o tym mówić”? To aż tak boli?

Elka uśmiechnęła się trochę smutno i pokręciła głową.

Nie rozumiałam tych pogrzebowych klimatów. Dzisiaj wiem, że po prostu byłam już gdzie indziej, po drugiej stronie doświadczenia, które nie mieści się w głowie nikomu, kto ma dzieci. Oni, ludzie, którzy znali moją córkę od przedszkola, nadal jeszcze opłakiwali Polę, która zachorowała na raka mózgu. Ja znałam dziewczynkę, która wyszła z raka mózgu i była niepełnosprawna fizycznie. Nie płakałam nad nią. Próbowałam polepszyć jej życie, bo wiedziałam już, że lepsze życie Poli oznacza lepsze życie całej mojej rodziny.

Jak zwykle przez przypadek trafiłam w Michałowicach do pani, która zajmowała się dystrybucją książek na kasetach z biblioteki dla niewidomych. Od niej dowiedzieliśmy się, że jest takie miejsce i możemy tam zapisać dziecko. Pojechaliśmy do Warszawy na Konwiktorską i to było nasze pierwsze spotkanie z ludźmi niewidomymi. Jak oni błyskawicznie przeszukiwali katalogi – kilkaset tysięcy kaset z literaturą polską i światową, książki czytane przez aktorów. Z miejsca pożyczyliśmy parę książek, czyli worek kaset. Marcin wydziwiał.

Co za manufaktura! Na świecie robi się to już dawno na płytach CD. Cała książka na jednej płycie.

Nie marudź – ucięłam. – Lepszy rydz niż nic.

Nie bywałam w świecie. Może i gdzieś było lepiej, ale na mnie ta biblioteka i tak wywarła wielkie wrażenie. Jakie to wszystko było zorganizowane, jaki miało rytm, w jakim tempie oni się tam uwijali. Coś niesamowitego.

Ta wizyta pokazała mi wreszcie, że wszystko, o czym czytałam w Internecie, to nie jakieś bajdy, że ludzie niewidomi i słabowidzący nie muszą wegetować przy radiu.

Pola widzi, tylko trzeba jej wszystko bardzo powiększyć. Szukaliśmy różnych technologicznych rozwiązań, gadżetów, które mogłyby jej pomóc w czytaniu. Zasadniczy zwrot nastąpił, kiedy pani Grażyna powiedziała nam o kamerze, właściwie skanerze do czytania druków na ekranie, w wielokrotnym powiększeniu. Sprowadziliśmy go ze Stanów. Prosta rzecz, ale w Polsce tego nie było. Urządzenie podłączało się do telewizora. Nawet nie było strasznie drogie.

Pola zaczęła znowu czytać książki. Znacznie później ktoś nam powiedział, że z takiego samego urządzenia korzystał Czesław Miłosz.

Dostała promocję do następnej klasy. Oboje z Marcinem doszliśmy do wniosku, że wykorzystaliśmy do cna życzliwość szkoły i nauczycieli, którzy przyjeżdżali do Michałowic na zajęcia, bez względu na pogodę i inne obowiązki. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej, rozglądać za nową szkołą, za jakimikolwiek możliwościami, czymkolwiek, co Pola mogłaby robić, poza słuchaniem płyt, radia i czytaniem książek. Okazało się, że mogłaby niewiele.

Szkoły integracyjne w Polsce, to znaczy w Warszawie, światłym mieście wielkich możliwości, są przystosowane do jednego rodzaju niepełnosprawności. Albo dziecko jest niewidome, albo na wózku, albo głuchonieme. Ale jak ma kombinację niepełnosprawności, to system jest bezradny. Nie ma w nim miejsca dla takich jak Pola.

Marcin, który nie raz i nie dwa w swoim życiu był zmuszony nauczyć się od podstaw czegoś, o czym nie miał zielonego pojęcia, podszedł do sprawy metodycznie. Usiadł i przeczytał obowiązujące w Polsce ustawy, które dotyczą niepełnosprawnych.

– Bardzo pouczająca lektura – powiedział potem. – Dużo wzniosłych słów o tym, jak państwo dba o niepełnosprawnych, jak dobro niepełnosprawnych leży państwu na sercu i jak wszyscy powinni im pomagać. Ale nic z tego nie wynika. Zupełnie.

Nie wierzyłam. Sama przeczytałam. Przejrzałam listy dyskusyjne, gdzie głos mieli sami niepełnosprawni.

Marcin miał rację.

Większość tych patetycznych aktów prawnych tylko utrwalała okropny stereotyp niepełnosprawnego jako jednostki smętnej, upośledzonej, niezdolnej do samodzielnego życia i pracy. Trzeba takiego pieścić, trzeba mu wszystko dawać i wszystko wybaczać. Nic nie musi, ale i nic nie może.

Przekopywałam się też przez strony internetowe najróżniejszych rad, komisji i komisarzy, szukając jakiejkolwiek wskazówki, pomysłu, konkretu. Dyskusje na forach nie zostawiały na nich suchej nitki. Z punktu widzenia młodych, niepełnosprawnych fizycznie, ale w pełni sprawnych umysłowo ludzi było to jedynie kilkanaście ciepłych stołków dla krewnych i znajomych królika. Jedne instytucje nic nie mogły, inne wywalały miliony właściwie poza jakąkolwiek realną kontrolą.

Większość zajmowała się głównie produkcją sprawozdań i dupokryjek.

Marcin był wtedy w stałym kontakcie z Sarą, o której mówiliśmy: Maziukowa. Bardzo się interesowała sytuacją Poli. Nawet ja, z moim osobliwym angielskim, zmobilizowałam się i zadzwoniłam do niej, żeby podziękować za keyboard, jaki przysłała z własnej inicjatywy. Dzięki temu Pola nie katowała nas więcej melodyjkami z kompozytora w telefonie.

W którymś mailu Marcin opisał jej, jak wygląda przyszłość Poli w Polsce. I wtedy Sara zapytała, czy orientujemy się, czym jest ADA. Nie mieliśmy pojęcia, ale sprawdziliśmy.

Americans with Disabilities Act okazał się aktem prawnym, który nakazywał wszystkim szczeblom administracji państwowej i lokalnej, samorządom, przedsiębiorstwom, wszystkim, również sklepikarzom i właścicielom barów w Stanach, włączanie niepełnosprawnych w normalne życie.

Pamiętam, jak w zdumieniu zapytałam wtedy:

Kim ona jest z zawodu, ta Maziukowa, że wie takie rzeczy?

Prawnikiem. Zajmuje się obroną interesów konsumentów – odpowiedział Marcin, nie przerywając czytania, a ja zbaraniałam.

Nie mam pojęcia, czemu wyobrażałam sobie, że te panienki Maziuka, o których tyle słyszałam, to były kasjerki ze stacji benzynowych, hostessy, recepcjonistki – takie tam miłe dziewczęta.

Im więcej czytaliśmy – już nie aktów prawnych, ale list dyskusyjnych na różnych dziwnych amerykańskich forach, dokąd prowadziły różne dziwne linki – tym bardziej docierało do nas, że ten dokument – w odróżnieniu od polskich ustaw – pociąga za sobą lawinę najzupełniej realnych skutków.

Nikt nie zadowalał się wydaniem nakazu zniesienia wszelkich barier architektonicznych. Sami niepełnosprawni skrupulatnie egzekwowali, także w sądach, ich likwidację. Nie wystarczyło napisać, że niepełnosprawni mają być traktowani na równi z pełnosprawnymi w sklepach i urzędach. Wszędzie musiały pojawić się ceny, ogłoszenia i druki dostępne dla każdego, co oznaczało na przykład, że amerykański fiskus musiał przygotować formularze zeznania podatkowego w wersji dźwiękowej, napisane brajlem i takie z dużymi literami.

Czytałam to z dużym zainteresowaniem, ale raczej jako ciekawostkę niż coś, co może dotyczyć Poli.

13

Po długich poszukiwaniach i zabiegach zaproponowano nam, a właściwie Poli terapię zajęciową, która polegała na… zabawach z gliną.

Dasza pojechała się temu przyjrzeć. Wróciła prawie z płaczem.

– Zbieranina dzieci w różnym wieku i z różnymi rodzajami niepełnosprawności stłoczona w jednym pomieszczeniu – opowiadała. – Bardzo mili ludzie to prowadzą, ale wszystko jest pod kątem dzieci upośledzonych umysłowo. Zaprosili nas na piknik swojego stowarzyszenia.

– I to jest właśnie integracja po polsku: niewidomi z tymi na wózku, niepełnosprawni umysłowo z niepełnosprawnymi fizycznie. Niech się integrują i głowy nie zawracają!

– Jesteś niesprawiedliwy!

– Nie, jestem przerażony.

– Ja też – szepnęła Dasza.

Pola nie była i nie jest w żadnym stopniu upośledzona umysłowo. Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego tyle razy musieliśmy tłumaczyć, że schorzenie tylnej części mózgu upośledza czynności witalne, ale nie możliwości poznawcze.

Choroba i operacja nic nie zmieniły, powiedziałbym nawet, że wyostrzyły intelekt, a już na pewno język Poli.

– Masz rację – powiedziała Dasza, kiedy już trochę ochłonęła. – Nie chcę, żeby moja córka lepiła z gliny, od czasu do czasu jeździła na imprezy integracyjne, choćby najmilsze, i wegetowała z dnia na dzień. Chcę, żeby skończyła liceum i poszła na studia, po których znajdzie pracę – wyliczała zrezygnowanym tonem, jak ktoś, kto doskonale wie, że prosi o gwiazdkę z nieba.

Nie mogłem jej dać gwiazdki z nieba. Ale mogłem sprawić, by to Pola własnymi rękami jej tę gwiazdkę zdjęła. O ile tylko zechce.

Byliśmy małżeństwem, a ja byłem obywatelem amerykańskim. W Polsce, gdzie kwestia kształcenia i życiowych szans osoby niepełnosprawnej była jej prywatną sprawą i kłopotem co najwyżej rodzinnym, doszliśmy do ściany.

Emigrować? – Dasza spojrzała na mnie tak, jakbym jej zaproponował wspólne katapultowanie się w kosmos. – Do Stanów? Ja nie chcę.

Ja też nie, dopiero co wróciłem z emigracji – odparłem spokojnie. – Od ponad roku nie ma znaczenia, czego my chcemy, Dasza. Ważne jest to, czego potrzebuje Pola.

Patrzyła na mnie ze łzami w oczach. Nie miała żadnych argumentów i wiedziała o tym.

– To może do Szwecji. – A jednak miała! – Czytałam, że tam też…

Zamilkła. Nic nie mówiłem. Już widziałem tych Szwedów i może jeszcze Finów – też mają niezłe ustawy – jak na wyścigi przyznają nam swoje obywatelstwo i swój socjal.

– Ja mam obywatelstwo amerykańskie, Ula też, ty jesteś moją żoną… – wyliczałem.

Może, nie wiem, za parę lat? – przerwała mi.

Pola nie ma osiemnastu lat i nie podlega jeszcze normalnym procedurom imigracyjnym – ciągnąłem.

Ty i ten twój pieprzony amerykański raj! – przerwała mi znowu, zniecierpliwiona.

Dasza, ja ci nie proponuję raju, tylko wyjazd tam, gdzie nasze problemy są już dawno rozwiązane. Nie mówię, że w Ameryce nie ma żadnych problemów. Jest ich mnóstwo. Ale my będziemy ich mieli dużo mniej. Wiesz, że tutaj tylko mówią i piszą o integracji, a patrzą na Polę jak na zadżumioną. Może kiedyś to się zmieni, ale my nie potrzebujemy łaski, tylko pomocy od zaraz.

Wiem – powiedziała głucho. – Beznadzieja.

Nie, właśnie nadzieja – sprostowałem. – Może się uda, może się nie uda. Ale przynajmniej jest nadzieja, a to, co teraz… sama wiesz.

Wiem – powtórzyła, chowając twarz w dłoniach.

– Jaja sobie robisz? – powiedziała Pola na dzień dobry. – Nigdzie nie jadę.

Obie się na mnie uwzięły!

Zaczekaj – przerwałem jej. – Zanim odrzucisz, zastanów się, co odrzucasz.

Co za różnica?

No, właśnie dość zasadnicza.

Przerzuciłem na ekran Poli listę dyskusyjną ze strony uczniów Gunn High School w Pało Alto, szkoły, którą Sara wyszukała, żeby dać nam konkretny przykład tego, co w Kalifornii oznacza szkoła integracyjna. Stamtąd Pola trafiła na blog jednego z uczniów, niewidomego chłopaka, który mógł poruszać tylko jednym palcem u ręki.

– Masz coś więcej? – zawołała po godzinie.

– Mam dużo więcej.

Spędziliśmy na tym parę dni.

Właściwie dopiero wtedy udało nam się wreszcie pogadać o tym, co się z nią stało. Wcześniej nie umieliśmy, a i Pola niczego nam nie ułatwiała. Nadal nie miała zamiaru otwierać się przed nami i opowiadać o tym, co czuje, co myśli o sobie, tak nieodwołalnie zmienionej, ale zaczęliśmy normalnie rozmawiać o faktach. Przekłuliśmy wreszcie ten balon, zaczęliśmy nazywać rzeczy po imieniu: jej niepełnosprawność ruchową, jej niedowidzenie, perspektywy dalszej rehabilitacji. Z pomocą Daszy pokazałem Poli, co jest możliwe w Polsce i jak to samo wygląda w Stanach.

W myśl przepisów ADA szkoła musiała stworzyć Poli warunki do normalnego funkcjonowania i nauki, co oznaczało: dostęp do wszystkich tekstów w postaci elektronicznej, narzędzia do czytania i skanowania. No i asystenta do robienia notatek na zajęciach. Znikał problem dojazdu do szkoły, bo Pola z automatu dostałaby elektryczny wózek, a problem barier architektonicznych czy autobusów bez podnośników dla wózków po prostu nie istniał.

Najbardziej przemówił jej do wyobraźni program wychowania fizycznego, realizowany przez specjalnego nauczyciela, plus iluś tam asystentów, którzy zajmują się niepełnosprawnymi uczniami.

Zacząłem jej czytać o dziesiątkach tysięcy spraw o dyskryminację wytaczanych w amerykańskich sądach i wygrywanych przez niepełnosprawnych, poczynając od dostępu do szkoły, a kończąc na dostępie do szlaków turystycznych na Alasce.

Czytałem i śmiać mi się chciało. A potem płakać.

Zbyt długo mieszkałem w Stanach, by idealizować tamten świat. Niedobrze mi się robiło na samą myśl, że znowu będę zaczynać wszystko od początku. Nie byłem już młodym wilkiem, któremu obojętne jest, gdzie szczerzy kły i ostrzy pazury do walki o wyższe miejsce w hierarchii. Myślałem, że czas walki mam za sobą.

Znowu musiałem stawać do zawodów. Znowu wywołali mnie, spoconego ze strachu, do tablicy.

Ile można!

Jeżeli mieliśmy jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiały się one ostatecznie na schodach kamienicy w centrum, gdzie mieścił się sanepid. Poszliśmy tam na badanie krwi przed złożeniem wniosku o wizę emigracyjną – Dasza i Pola musiały uzyskać zaświadczenie, że są wolne od chorób wenerycznych i AIDS.

Czwarte piętro, bez windy, stara kamienica, wąskie i strome schody.

Myślałem, że ducha tam wyzionę, a byłem wtedy naprawdę w niezłej kondycji fizycznej. W końcu ćwiczyłem wciąganie wózka niemal codziennie. Przeczytałem kilkanaście wzniosłych dokumentów na temat konieczności likwidowania barier architektonicznych, ale na ulicach i w budynkach publicznych było jak było.

Wtaszczyłem wózek z Polą na to czwarte piętro i chyba pierwszy raz w życiu cieszyłem się, że musieliśmy czekać jeszcze pół godziny. Jeżeli wtedy nie ściął mnie nagły zawal ani udar, to chyba – odpukać – długo nic mnie nie powali.

W nagrodę dostałem cztery piętra w dół!

Dowlekliśmy się do parteru, oboje zlani potem. Dasza wytarła czoło i podała mi chusteczkę.

Pora umierać – mruknęła.

Pora spierdalać – odburknąłem skonany.

Nie przy dziecku – włączyła się Pola. – Ale dobrze mówisz. No tak, czy ktokolwiek wie i w ogóle zastanawia się nad tym, co czuje człowiek na wózku ściągany z czwartego piętra jak mebel?

Spojrzałem na Daszę, która nie patrząc na nas, starannie i bez sensu składała właśnie mocno zużytą chusteczkę. Czekałem jeszcze chwilę, w końcu ująłem ją pod brodę i zmusiłem, żeby na mnie spojrzała.

Miała oczy pełne łez.

Nie drążyłem dalej, bo nie chciałem rozmawiać przy Poli.

– Ciężko ci? – zapytałem Daszę tego samego dnia wieczorem, bo nie mogłem zapomnieć o tych jej wielkich smutnych oczach.

– Nie, czemu? – zapytała bardzo swobodnym tonem.

– Ja nie pytam o pranie. – Właśnie je rozwieszała. – Pytam o wyjazd.

– Jakie to ma znaczenie, czy mi ciężko, czy mi lekko? – westchnęła.

Nie cierpiałem, kiedy wpadała w ten styl.

– Bez znaczenia – odparłem cierpko. – Pytam z czystej ciekawości.

Zaczęła płakać. Płakała i wieszała jakieś cholerne gacie i skarpety.

– Dasza, porozmawiaj ze mną, nie każ mi zgadywać, o co ci chodzi.

Rozpłakała się jeszcze bardziej.

O to, że tam nie będziesz mogła wrócić do teatru?

Pokręciła głową i siąkając nosem, powiedziała:

Tutaj też nie mogłabym wrócić, jeszcze dobrych parę lat.

O domek na kurzej łapce? Ten w Bączynie?

Coś ty!

To o co?

– Od początku proponowałeś, żebyśmy zamieszkali w Stanach. Jakbym się zgodziła, to Pola zachorowałaby tam i tam byłaby leczona.

Trawiłem to przez chwilę.

– I myślisz, że jakby była tam leczona, to nie wyszłaby z tego aż tak niepełnosprawna? Pokiwała głową.

– Tego nie wiemy, Dasza. Nowotwór to nowotwór. Tu i tam.

Biedna Dasza, pomyślałem. Biedna Matka Polka, wszechmocna i wszechmogąca!

Jakimi sposobami wmawia się tu kobietom, że są wiecznie odpowiedzialne za wszystko i winne wszystkiemu, co się wydarza? Matki dosypują im coś do jedzenia? Przerażające!

Przecież to Pola nie chciała wyjechać – przypomniałem jej.

Z Olsztyna też nie chciała wyjechać – mruknęła Dasza.

No to jest remis. Ona nie chciała wyjeżdżać z Olsztyna, ale wyjechała. Teraz ty nie chcesz wyjechać z Polski, ale wyjedziesz.

Ale wyjadę – powtórzyła i znowu westchnęła, ale już trochę raźniej. – A ty?

Co: ja?

Chcesz wyjechać?

Nie chcem, ale muszem – wyrecytowałem i była to szczera prawda.

Może źle patrzyłem. Ale naprawdę nie widziałem innego wyjścia.

Zacząłem intensywnie szukać pracy w Stanach. Mój kolega z dawnych czasów zaaranżował mi spotkanie w oddziale Toda Global w San Francisco.

– Nie ma problemu – powiedział. – Jakby co, wiem, co umiesz. Przyjeżdżaj. To czysta formalność.

Pojechałem na miesiąc do Kalifornii, biorąc cały urlop z CBDQ. Rozmowy wypadły obiecująco. Wydawało się, że pójdę jeszcze na jedną, drugą, podpiszę umowę, a potem zajmę się szukaniem domu i szkoły dla Poli.

Myślałem, że mnie szlag trafi, jak się dowiedziałem, że mimo wszystko zostałem odrzucony. Uznali, że nie będę zdolny do „prawdziwego zaangażowania”. Nieważne, jakie mam doświadczenie, co umiem, gdzie pracowałem. Tak jakby najważniejszym kryterium oceny była gotowość do pracy z pieśnią na ustach.

Początkowo wydawało mi się to jakimś absurdem. Szybko jednak okazało się, że to ten sam kolega, który ściągnął mnie na rozmowy, w ostatniej chwili zablokował mój angaż.

Od początku wiedział, w jakiej jestem sytuacji, bo niby czemu miałem ukrywać, że mam na utrzymaniu rodzinę, w tym niepełnosprawne dziecko po ciężkiej chorobie. Byłem pewien, że powiedział o tym, aranżując moje rozmowy. A ten skurwysyn użył tego jako asa w rękawie. Facet, któremu parę lat temu sam załatwiłem pracę w San Jose.

Nie wiem, o co mu chodziło. Czy się obawiał, że nawalę, a on za to odpowie, bo mnie polecił, czy się przestraszył, że ściąga sobie na kark konkurenta. Nieważne. Dostałem nożem w plecy.

Zacząłem się miotać. Mieszkałem po ludziach, całe dnie krążyłem od rozmowy do rozmowy, dzwoniłem, nocami siedziałem w Internecie, mailowałem. Nic się nie udawało.

Najpierw ograniczałem się do Kalifornii, później szukałem już w całych Stanach.

Próbowałem w moim dawnym oddziale TGM, usłyszałem:

– Jak będziesz w okolicy za miesiąc, to wpadnij, pogadamy.

Próbowałem w Microsofcie i pokonał mnie wewnętrzny kandydat.

Krążyłem jak złoty pieniądz. Wyeksploatowałem do cna wszystkie kontakty. I nic. Kosztowało mnie to czas, nerwy i paru znajomych, którzy „nie czuli się komfortowo”, kiedy dzwoniłem z prośbą o pomoc.

Był dwa tysiące czwarty rok. Dotcomy ledwie podniosły się z bolesnego upadku. Chodziłem od drzwi do drzwi i nic.

Wiedziałem, na czym polega mój problem. Stałem się za bardzo managerem, ale nie aż tak bardzo, żeby uważano mnie za wyjątkowo cenny nabytek. Jednocześnie przestałem być techniczny, a to pułapka, bo potencjalni pracodawcy nawet nie brali pod uwagę, że mogę z powrotem zająć się choćby pisaniem programów.

Przypominały mi się pierwsze miesiące poszukiwań i lata najdziwniejszych prac, zaraz po tym, jak przyjechałem do Stanów za Helen. Przypomniało mi się, jak kompletnie zdesperowany poszedłem do lokalnego wydziału zatrudnienia, na rozmowę z doradczynią, bo nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.

– Może pójść w stronę komputerów? – zapytałem wtedy.

– Komputery? – zdziwiła się. – Ależ tam już zrobiono wszystko, co można było zrobić. Tam nie warto. Ja bym raczej proponowała zająć się stolarstwem.

A to był dziewięćdziesiąty pierwszy rok.

Cóż, nie skorzystałem. Poszedłem na kurs obsługi komputera i pisania prostych programików w dBasie i Basicu.

Może jednak trzeba było wybrać stolarstwo? Kto wie, gdzie byłbym teraz jako stolarz?

Skończył mi się urlop. Wróciłem do Polski z niczym. Niby nie koniec świata, tylko że po otrzymaniu wizy ma się sześć miesięcy na emigrację.

Zapytałem w konsulacie, co robić. Nie ma problemu, trzeba tylko jeszcze raz zapłacić – tyle samo, co przedtem – i wystawią nowe wizy.

To było kilkaset dolarów za osobę.

Nie było wyjścia. Wizy wygasły. Zapłaciliśmy za nowe.

Znowu pojechałem do Kalifornii, już w zupełnej desperacji.

Nigdzie nic.

Odpowiedział mi ktoś z Bostonu:

– Dobrze. Przyjedź na rozmowy, ale na własny koszt.

A mnie nie stać już było na wycieczki do Bostonu! Ani do Kansas City!

Czułem, że mój mózg cały czas przetwarza, jak komputer w backgroundzie, że muszę, że przecież Pola, że Dasza, wszystko zależy ode mnie. Wychodziło mi bokiem moje rycerstwo, wszystkie moje księżniczki i cała ta moja bajka, o którą się nie prosiłem! Gdzieś po drodze były moje urodziny i Danka, składając mi życzenia, zaczęła coś bąkać o krzyżu, co to każdy musi go dźwigać. Może i musi, ale dlaczego ja?

Podczas spotkania z Sarą rozpłakałem się rzewnymi łzami nad swoim ciężkim losem. Ona zniosła to ze spokojem, ale ja następnego dnia wylądowałem u swojego dawnego terapeuty, tego, który pomagał nam z Helen dogadać się przy rozwodzie.

Słuchał uważnie, a potem zaczął mówić o moim bohaterstwie i poświęceniu. Bardzo to było miłe, tylko że ja, siedząc tam u niego, podświadomie oczekiwałem, że ktoś – choćby on – w końcu mnie od tego mojego bohaterstwa uwolni, pozwoli mi odsapnąć.

Nic z tego.

Wróciłem do Polski. Rozsyłałem CV – jak to moja babcia mówiła – na Kraków, Maków i cygańską wieś. Dzień w dzień.

Nikt nie odpowiadał.

Dopiero po miesiącu przyszedł mail z PeopleSoft. Proponowali spotkanie i rozmowę. Nauczony doświadczeniem od razu szczegółowo opisałem swoją sytuację rodzinną. Tego samego dnia odpowiedzieli, że rozumieją i nadal chcą rozmawiać. No to rozmawiamy – mailami, bo nie miałem zamiaru wyrywać się przedwcześnie i znowu wracać na tarczy.

Przez dobry tydzień gadałem z nimi przez całe noce. Szło dobrze, ale chcieli, żebym porozmawiał jeszcze z kimś innym. Niech będzie. Okazało się, że to ktoś, kto stale współpracował ze mną i Maziukiem. Pamiętał mnie.

Sam już nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle.

Było dobrze. Zaproponowali mi przyjazd do Mediolanu na serię rozmów. Tam urzędował szef grupy, w której miałem pracować. Brzmiało to dziwnie – firma była amerykańska, ja się przenosiłem do Kalifornii, a szefa miałem mieć w Mediolanie. Bywa i tak.

Poleciałem. Musiałem zmieścić wszystko w jednym dniu.

Nigdy nie byłem we Włoszech. Amerykanie zabrali mnie na lunch do chińskiej knajpy, przekonani, że jako wegetarianin tylko tam mogę coś zjeść. Być we Włoszech i jeść w chińskiej knajpie! Absurd.

Na pociechę, biegnąc do autobusu na lotnisko, obejrzałem sobie kątem oka strzelającą w niebo sylwetkę Duomo di Milano.

14

Pomiędzy bojowymi wyjazdami Marcina do Stanów toczyła się jeszcze jedna batalia. Również o przyszłość Poli.

Jej ojciec, a mój były mąż, na wiadomość o naszych planach powiedział krótko:

– Po moim trupie. Nie wywieziesz mi dziecka na zatracenie.

I odłożył słuchawkę, nim zdołałam cokolwiek wykrztusić.

Moje kolejne telefony pozostały bez odbioru.

Wszystkiego się spodziewałam, długich przemów o wyższości kultury europejskiej nad amerykańską, dyskusji o tym, czy to naprawdę konieczne, niepokoju o dalsze kontakty z córką i wpływ na jej losy. Ale nie tego. Nie idiotycznego oporu, który nie bawił się w żadne uzasadnienia, nie kretyńskiej demonstracji praw rodzicielskich.

– Wiedziałem – mruknął Marcin, kiedy osłupiała powtórzyłam mu, co usłyszałam.

– Wiedziałeś? – szczerze się zdziwiłam.

Błąd w założeniu – uśmiechnął się niewesoło. – Ty myślisz, że tu chodzi o dobro Poli, a chodzi o to, żeby pokazać, kto ma władzę nad tobą.

Jaką… – zaczęłam i urwałam.

Co ja sobie wyobrażam, pomyślałam. Że cokolwiek zostanie odpuszczone? Przecież to oczywiste. Nie kijem ją, to pałką, skoro sama się podkłada. Jest okazja, czemu nie przyłożyć? Pola w tym wszystkim jest najmniej ważna.

To co robimy? – spytałam, bo przecież nie mogliśmy złożyć wniosku o wizę emigracyjną bez zgody ojca Poli. Nigdy, choćby przez moment, nie przyszło mi do głowy ograniczać ani kwestionować jego praw.

Mieliśmy jechać do Białegostoku – przypomniał Marcin. – Zaraz zadzwonię i umówię się z siostrą Maziuka.

Z Lilką? A co ona…

Jest sędzią sądu rodzinnego.

Chcesz z tym iść do sądu?

Nie wiem, chcę ją zapytać, co możemy zrobić. Po co mamy się sami głowić i wyważać otwarte drzwi.

Lilka zgodziła się spotkać z nami w kawiarni przy Rynku Kościuszki.

Słabo ją pamiętałam. Była młodsza o parę lat od Andrzeja i mocno zahukana przez brata. Trzymała się od nas z daleka, a może to Maziuk nie dopuszczał jej do nas, nie wiem, nigdy mnie to nie interesowało.

Długo i serdecznie witała się z Marcinem. Mnie zlustrowała chłodnym wzrokiem i nie siliła się nawet na pozory sympatii, ale wysłuchała z uwagą całej mojej opowieści.

Wyobrażasz sobie coś takiego? – zapytał Marcin, kiedy skończyłam.

A co ja mam sobie wyobrażać – wzruszyła ramionami. – Jakby ludziom władza rodzicielska rozumu nie odbierała, to moja praca byłaby nikomu niepotrzebna.

Zastanawiała się przez chwilę, popijając kawę. W końcu odstawiła filiżankę, poprawiła się na fikuśnym, ale strasznie niewygodnym krześle i powiedziała:

Możecie to rozegrać na dwa sposoby. Przewlekle i raczej z gwarancją sukcesu, albo na szybko, ale z pewnym ryzykiem.

Dawaj – mruknął Marcin. – Najpierw powoli.

– Jak sąd, ociężale – zaśmiała się Lilka. – Składacie wniosek, żeby sąd rodzinny wyraził zgodę na wyjazd dziecka mimo sprzeciwu ojca.

To jest możliwe? – zapytałam.

Oczywiście. Sąd kieruje się dobrem dziecka, w tej sytuacji nie ma wątpliwości, co będzie lepsze dla Poli. Tylko że…

Co znowu? – westchnął Marcin.

To będzie trwało. Trudno przewidzieć, jak długo.

Ale co to znaczy? Miesiąc? Dwa miesiące?

Lilka pokręciła głową.

– Pół roku najmarniej.

– Ja się zastrzelę – jęknęłam.

Lepiej zastanów się nad drugą opcją.

Tą ryzykowną.

– I tak, i nie. Jak ktoś nie odróżnia swoich fantazji od rzeczywistości, to nagie fakty działają na niego jak elektrowstrząsy. Może się udać.

Ale co?

Zagraj va banque, Dasza. Nie załatwiaj tego przez telefon, umów się z nim i powiedz, że szanujesz jego wolę i decyzję.

Co? – wybałuszyłam na nią oczy.

Skoro tak, to ty emigrujesz razem z mężem i waszym wspólnym dzieckiem, a Pola zostanie w Polsce pod jego opieką. Wyłączną.

Genialne! – parsknął Marcin. – Że też sam na to nie wpadłem! Jeszcze zaproponuj, że będziesz dzwonić raz w tygodniu i pytać, jak sobie radzi. I ochrzaniać. Tak jak on.

Chce władzy rodzicielskiej? Daj mu ją – dodała Lilka.

A jeśli on na to pójdzie? – zapytałam.

– Chyba żartujesz! – zawołali równocześnie.

Lilka przyjrzała mi się z powagą.

– Dasza, po tym wszystkim, co przeszłaś, to już naprawdę będzie pryszcz. A jakby co, zawsze będziesz mogła iść z tym do sądu.

Miała rację. Kosztowało mnie to tylko te sześć godzin podróży do Wrocławia i tyleż z powrotem. Sama rozmowa z Grześkiem była tak żałosna, że wolałabym o niej zapomnieć.

Nie musieliśmy iść do sądu.

Wyjeżdżałam tam, gdzie mnie nic nie ciągnęło, ale nie czułam się jakoś specjalnie rozdarta. Moja mama ciągle pytała:

Ale jak ja tu sobie poradzę?

Tak samo jak do tej pory – odpowiedziałam za którymś razem, kiedy dotarło do mnie, jak dalece jest to pytanie retoryczne.

Jak by nie było, od półtora roku to ona pomagała mnie.

– Samoloty latają w obie strony, mamo – mówiłam i nie dawałam się wciągać w klimaty rzewne. Miałam wystarczająco własnych powodów, by się rozrzewniać.

Przepłakałam parę nocy, żegnając się z zawodem aktorki lalkowej, z siedliskiem w Bączynie, dawno kupionym przez kogo innego, z moim tutejszym życiem, które było mi piekłem i rajem, żegnałam się z tym wszystkim, co już się nie zdarzy, a jeśli nawet, to mnie tu nie będzie.

Bliżsi i dalsi znajomi powtarzali: „Jedź, nad czym tu się zastanawiać!”.

Nad niczym.

– Wyjeżdżacie? Ale po co? – zdziwiła się Danka.

Wyjeżdżamy, bo nie znaleźliśmy szkoły, która doprowadziłaby Polę do matury… – zaczął Marcin.

A po co jej matura? Skończyła gimnazjum, nie obejmuje jej obowiązek szkolny – oznajmiła Danka, bądź co bądź niegdysiejszy filar miejscowego kuratorium. – Można ją dać do terminu.

Gdzie? – jęknęłam.

A choćby do spółdzielni, pamiętasz, Janek, Walickiego od niewidomych? – krzyknęła do ojca siedzącego przed telewizorem.

Pamiętam – mruknął.

O właśnie – uśmiechnęła się. – Nie ma po co jej kształcić za amerykańskie pieniądze. Tutaj może doczekać osiemnastu lat i pójść do pracy.

Do jakiej pracy? – odetkał się wreszcie Marcin.

Nie wiem, co oni tam robią. Może szczotki, może koszyki plotą. Jakie to ma znaczenie?

Udało mi się przeżyć tyle lat, nie wiedząc, co to uczucia mordercze. I oto teraz, przy tym stole poczułam, że jeszcze słowo, a wbiję tej kobiecie widelec w aortę.

To było coś niebywałego. Spędziła całe przedpołudnie, piekąc kokosanki, bo przy poprzedniej wizycie Pola powiedziała, że to najlepsze ciastka, jakie w życiu jadła. Napiekła cały karton specjalnie dla Poli, a teraz mówi coś takiego! Przy mnie!

My jednak postanowiliśmy wyjechać – powiedział Marcin, zlepiając okruchy ciastka w kulkę. Bardzo, bardzo starannie.

No, nie wiem – prychnęła Danka, a potem, wzdychając głośno, patrzyła na Marcina ze współczuciem. Po chwili, zupełnie tak jakby dopiero dotarło do niej, o czym właściwie rozmawiamy, odezwała się mniej pewnie: – Ale wy tak na poważnie?

Marcin bez słowa pokiwał głową.

– I na zawsze?

Tego nie wiem – mruknął, rzucając mi spojrzenie, w którym były strach, zagubienie i niepewność.

No, nie wiem – powtórzyła Danka, jakaś zgaszona i zbita z pantałyku.

Wyjeżdżałam do Stanów. Znowu miałam cholerne szczęście!

Więc chyba z nadmiaru tego szczęścia musiałam powiedzieć moim córkom:

– Nie możemy zabrać Figi.

A niby dlaczego? – zdziwiła się Pola.

Bo musimy wynająć mieszkanie, a nie udało nam się znaleźć takiego, żeby właściciele zgodzili się na psa. Zresztą i tak Figa musiałaby najpierw przejść półroczną kwarantannę.

To ja nie jadę – oznajmiła Pola i się rozpłakała.

Ula spojrzała na mnie, po czym popatrzyła na swoją siostrę.

– Nieeee! – rozdarła się wielkim głosem.

Nie byłam pewna, czy rozumie, o czym mówimy, ale było to jedyne słowo, jakiego ostatnio używała, mimo że jej słownik liczył już kilkadziesiąt wyrazów.

Nic z tego, co ostatnio działo się w domu, ani wyjazdy i długie nieobecności ojca, ani chaos i ciągłe nerwowe rozmowy, nic nie przeszkadzało jej w skrupulatnym realizowaniu powinności „okropnego dwulatka”.

Ula była dzieckiem zahartowanym w bojach o swoje. Wiedziała, że czego nie wykrzyczy, tego nie dostanie. Była za mała, by się zastanawiać, czy to normalne. Ja z kolei wolałam nie zastanawiać się nad tym, co za kilkanaście lat będzie opowiadać o swojej rodzinie i dzieciństwie w cieniu choroby przyrodniej siostry. Trudno. Każdy ma własną opowieść.

Teraz miałam szczerą ochotę usiąść i rozpłakać się razem z nimi, ale nie wiem, czy Marcin po powrocie z pracy wytrzymałby jeszcze i to. Widziałam, że jest u kresu sił, bo wszystko szło mu jak po grudzie.

Córeczko, nie mów jak dziecko – zwróciłam się do Poli.

To nieludzkie! – zawołała. – Tak po prostu ją porzucimy?

Nic takiego nie powiedziałam.

A co zrobimy? Oddamy do schroniska? Przecież ona tam umrze z rozpaczy.

Też tak myślałam.

– Musimy znaleźć jej nowy dom – wyjaśniłam.

Nie może zostać z babcią?

Nie.

Dlaczego?

– Bo nie. Jakby mogła, to nie mówiłabym o nowym domu.

Obdzwoniłam wszystkich, naprawdę wszystkich, alfabetycznie, po kolei, tak jak byli wpisani w moim notesie. Nikt nie chciał na oko czteroletniej suki, która miała sporo z boksera, ale bliżej jej było do wyżła.

Figa była znajdą, nic nie wiedziałam o jej parantelach. Znalazłam ją, zmarzniętą i głodną, na działkach. Towarzyszyła nam wiernie przez ostatnie trudne lata, a w nagrodę miała teraz dostać nowy dom. Szczęściara! Prawie taka jak ja!

Życie jest okropne.

Dałyśmy anons do lokalnych gazet. Wypisałam ogłoszenia, które rozwiesiłyśmy z Ulą, gdzie się da. Po tygodniu zadzwoniła pani mieszkająca w Pruszkowie. Miesiąc temu jej sześcioletnia spanielka została potrącona przez samochód. Jeszcze dziesięć dni pies walczył o życie, ale padł. Kobieta była zrozpaczona.

– Wie pani, ja już nie mam siły na wychowywanie szczeniaka – powiedziała. – Ale bez psa jak bez ręki. Nie mogę sobie miejsca znaleźć. Ciągle nasłuchuję stukania pazurków po podłodze. Albo kroję mięso i rzucam ochłapki, a potem zbieram je z ziemi i płaczę, bo to był straszny, proszę pani, łakomczuch.

Jak jej opowiedziałam, dlaczego musimy rozstać się z psem, umówiła się ze mną w najbliższą sobotę. Poprosiłam Zosię, żeby przyszła do nas mimo soboty i zabrała Ulę. Zadzwoniłam do Doti i poprosiłam, żeby umówiła się z Polą i w tym czasie wyszła z nią z domu pod dowolnym pretekstem. Po paru minutach oddzwoniła jej mama i zaproponowała, że wezmą Polę na cały dzień do dziadków Doti w Falenicy. Marcin musiał jechać do Berlina. Nie było nikogo, kto zabrałby mnie! Dokądkolwiek.

Pani z Pruszkowa okazała się miła, ciepła i spokojna. Dała się Fidze obwąchać bez skrępowania, sama obejrzała ją, podrapała i wygłaskała. Wszystko było dobrze. Tylko ja czułam się jak potwór, który za lata wierności odpłaca podłą zdradą. Straszne uczucie.

Tydzień później Marcin z Zosią odwieźli Figę do jej nowego domu. Nie miałam siły mu towarzyszyć. Pamiętam, że oni odjechali, Ula spała, a my z Polą siedziałyśmy na tarasie, płacząc rzewnymi łzami.

– Może odwiedzimy ją jeszcze przed wyjazdem? – zapytała.

– To dopiero byłoby nieludzkie – powiedziałam. – Pomyśl tylko.

Żadne z pozostałych rozstań nie wydawało mi się tak smutne. Wszyscy inni rozumieli, dlaczego musimy wyjechać. Figa nie miała tej szansy. Rozumiała tyle tylko, że z jakichś niepojętych powodów ją porzuciliśmy.

Wiem, że będzie nam to policzone. Jeszcze i to.

15

Na początku grudnia dostałem e – mail, że moja oferta została podpisana i zatwierdzona. Zrezygnowaliśmy ze szkoły Poli. Złożyłem wymówienie w CBDQ. Spodziewali się tego. Niewykluczone nawet, że przyjęli tę wiadomość z ulgą. Szkoda.

Najbardziej wylewnie żegnali mnie moi konsultanci. Dopiero wtedy poczułem, jak bardzo mnie zmienili. To, że ja miałem na nich wpływ, wiedziałem już od jakiegoś czasu. Obserwowałem, jak wyfruwają spod moich skrzydeł, próbują konstruktywnie dyskutować ze wspólnikami firmy, traktują klienta jak partnera, odchodzą gdzie indziej na dyrektorskie i managerskie stanowiska. Moja rola się skończyła. To był dobry moment, żeby odejść.

Szykowałem się do emigracji z emigracji, do kolejnego powrotu albo wyjazdu.

Znowu kupowałem bilet w jedną stronę. Źle na mnie działają takie dokumenty.

Spakowaliśmy to, co najcenniejsze – książki. Powodowany nagłym atakiem oszczędności, wysłałem je do Redwood Shores pocztą morską. Ludzie w kolejce do okienka pomrukiwali, pocztowiec po drugiej stronie uchylanej szyby dziwnie na mnie popatrywał. Po kilku miesiącach już wiedziałem dlaczego.

Jeśli ktokolwiek musi wysłać coś cennego i chce, by to dotarło do miejsca przeznaczenia, nie powinien tego wysyłać statkiem.

Wysłaliśmy trzynaście paczek. Po roku jedenaście wróciło do Michałowic. Musieliśmy (a raczej mój ojciec) zapłacić drugie tyle, by je odzyskać. Po dwóch latach wróciła jeszcze jedna. Do dzisiaj czekamy na tę ostatnią – z całym Gombrowiczem, Witkacym i albumami zdjęć Poli z dawnych czasów.

Na wigilię pojechaliśmy do Białegostoku. Ostatni raz przed wyjazdem jechaliśmy w tę stronę. Wszystko robiliśmy po raz ostatni. Próbowałem zapamiętać jak najwięcej detali z drogi, gdzie jest jaka stacja benzynowa i gdzie najtańsza benzyna. Jakby to miało jakieś znaczenie.

Był to mało oryginalny dzień, by się wybrać w podróż w rodzinne strony. Wszyscy się spieszyli, wyprzedzali, mrugali światłami porozumiewawczo. Tylko mnie się nigdzie nie paliło. Ula spała, Pola słuchała książki z CD, Dasza hamowała razem ze mną i nie pozwalała wyprzedzać. Mogłem tak jechać do końca świata.

Białystok powitał nas resztką śniegu na chodnikach i popołudniowym, wigilijnym szaleństwem ostatnich przygotowań. Karpie szykowały się na egzekucje, zmielony mak czekał, aż ciasto wyrośnie, choinki zapalały się w oknach jak za dotknięciem różdżki.

Zaparkowaliśmy przed blokiem moich starych. Wydało mi się, że wszystkie okna pałają ciepłem, radością, jednością. Tylko nam, jedynym na całym świecie, nie chciało się ostatni raz wyjść z samochodu. Siedzieliśmy wpatrzeni w okna, wiedząc, że nieprędko będziemy tu znowu o tej porze.

Poczułem się tak, jakbym miał umierać! Strasznie się poczułem. Dasza się popłakała, Pola udała, że nie, a Ula spała w najlepsze, nie zdając sobie sprawy z symboliczności sytuacji.

Po chwili zostaliśmy wypatrzeni z okna. Ojciec wyszedł z klatki. Przywitał się z nami jakby czulej. Pola właśnie siadała na wózku, kiedy zaproponował, że zawiezie ją na górę. Nie wiedział, biedak, co to znaczy, nie miał techniki.

Początkowo chciałem mu wyrwać Polę. Ale widziałem w jego spojrzeniu coś, co mówiło, żeby dać mu szansę. No to dałem, ale pokazałem mu najpierw, jak się wciąga kogoś na wózku po schodach. Całe szczęście, że to była sprawa „tylko” półpiętra. Komuś, kto projektował ten nowy budynek, nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby tam mieszkać człowiek na wózku. Oh, well.

Witaliśmy się z Danka, matką Daszy, Jolką i jej mężem zupełnie tak, jakbyśmy się żegnali. Może na zawsze?

Co będzie przy opłatku?

Mój odwieczny sentymentalizm i skłonność do tragizowania wyszły ze mnie boleśnie i bez osłonek.

Każdy trzymał nas w ramionach trochę dłużej, ściskał trochę mocniej. Jakbyśmy się wszyscy spóźnili z takimi gestami o kilka lat i teraz bardzo chcieli to nadrobić.

– Ja chcę śledzia – przerwała czułości Pola, zdrajczyni ideałów bezmięsnych.

Danka rzuciła się do nakładania zwłok śledzia na jej talerz.

Jak skazaniec przed wyrokiem śmierci, Pola zjadła na dzień dobry pół kilo matiasów. Danka i mama Daszy patrzyły na nią z uwielbieniem.

Zaczynało się ściemniać. Pierwsza gwiazda już pewnie świeciła, ukryta pod powłoką granatowych chmur. Jeden z najkrótszych dni w roku powoli przygniatał mnie swoim ciężarem, niepokoił, nękał, na nowo budził wątpliwości.

A może źle robię, znowu stąd wyjeżdżając?

Ja wiem, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale mimo wszystko… Będzie mi okrutnie brakowało tych świąt, tych ludzi, ich problemów, ich oczywistych wad i mniej oczywistych zalet. I tych śledzi, choć ich nie tykam, odpustowych świec, choinki wreszcie prawdziwej, a nawet telewizora instruującego, jak się szykuje prawdziwie polską wigilię.

Wziąłem kieliszek z winem i wyszedłem na balkon w za dużych kapciach ojca. Stałem tam chwilę, wrastając w ten czas, bez ruchu. Patrzyłem w niebo, pytając sam siebie, czy ta prawda od nieba gwiaździstego jest rzeczywiście we mnie?

A jeśli krzywdzę Daszę, wyrywając ją z ciepłego miejsca? Czy rzeczywiście robię to wszystko dla Poli, czy raczej dla siebie? Może ja sam od czegoś uciekam, jak Koziołek Matołek, szukając tego, co jest bardzo blisko? Może nie trzeba? Może mimo wszystko Pola sobie tu jakoś poradzi? Może zostańmy?

Skrzypienie plastikowych drzwi balkonowych nie pozwoliło mi dostrzec jasnej odpowiedzi. Dasza wtuliła się we mnie. Jej brązowy sweter, pachnący smażoną rybą, cukrem pudrem i nią samą, ogrzał plecy, jej ramiona reanimowały przestraszone serce.

Czy wiedziała, o czym myślę?

– Marcin, wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie. – Odwróciłem się do niej. – Przecież to nie na zawsze – szepnęła. – Oni tu na nas poczekają.

Z pokoju dobiegł nas głos Poli uczącej Ulę słowa „Mikołaj”. Było już wystarczająco ciemno, by zacząć odliczać godziny do wyjazdu i próbować wstrzymać czas.

Dasza pchnęła drzwi. Odstawiłem kieliszek do skrzynki po stokrotkach. Chwyciłem ją za rękę. Zatrzymałem gwiazdy. Dasza stojąca już po drugiej stronie progu, odwróciła się. Patrzyłem w jej oczy. Jasnobrązowe. Moja babcia mówiła: „oczy piwne – życie dziwne”. Patrzyłem i widziałem w nich wiarę, spokój nigdy mi nie dany, dojrzałość, o której mogłem tylko śnić. Coś błysnęło mi w okularach i kapnęło na policzek.

Przestąpiłem próg.

Weszliśmy razem w chmurę majeranku, suszonych śliwek, żurawin, wanilii i maku…