38511.fb2
- Rozumiesz, jak on go... tego... podszedł... A ten mu, rozumiesz, pokazał na kartoflisku, jak to się... tego... wojuje... A ten drugi, rozumiesz, prosił go o łaskę, bo, rozumiesz, każde stworzenie chce żyć... Tak to, rozumiesz, jest na świecie... Tak...
Słysząc to bajdurzenie, pewnego razu wybuchnąłem śmiechem i ojciec po raz pierwszy w życiu dał mi po karku! Miałem wtedy dziesięć lat i odczułem to jako wielką krzywdę.
Wtedy ojciec:
- Zobaczę jeszcze, ilu ty na swojej drodze znajdziesz ludzi w rodzaju głupkowatego Karnieja, zarozumiały durniu!
Nie wierzyłem wówczas ojcu. Nie tylko miałem Karnieja za durnia, ale byłem w dodatku przekonany, że żadne wielkie pragnienia nie ożywiają serca tego człowieka.
Wziąć udział w wyprawie do bieguna, znaleźć się w afrykańskich puszczach, gdzie kwitną orchidee i skąd dobiega głos tam-tamów - to dopiero byłoby coś!
A on... ot, szczurołap!
Wszyscy przyzwyczaili się go tak traktować, że nikt się nie zdziwił, kiedy i przy Niemcach zjawił się z tą samą torbą, w tym samym ubraniu. "Syn" znalazł się gdzieś na froncie, wdowę wyprawił dokądś na wieś, w domu został sam jeden.
- To mój dom - mówił pieszczotliwie dotykając okiennic. - Widzisz, jakie wyheblowane!.. I sad kwitnie... Syn jest inżynierem, mądry z niego chłopak, ich prędko przepędzą i będzie dla niego dom. Przyjedzie z żoną, będzie pić pod drzewem herbatę. Gdybym ten dom zostawił, to go rozbiorą! Jacyż to ludzie, oni niczego nie budują. A szczury jak się rozmnożyły!.. Czyż to prawdziwi gospodarze?! To bardzo źli ludzie, niczego nie budują! Człowiek powinien być jak ta pszczółka, bo co zostawi dzieciom...
Wkrótce jednak "źli ludzie" zaczęli także budować. Bardzo dogodne miejsce upatrzyli na odludziu właśnie w pobliżu domu Karnieja. Jest tutaj gęsty sad, a dalej rozpadlina wąwozu, zbiegającego do rzeczułki, zarośniętego przez drzewa i krzaki. Obok tylko jeden budynek, dawny magazyn na ryby z kamiennymi suterenami.
Magazyn ogrodzono, gęsto otoczono drutem. Potem tuż przy sadzie Karnieja wznieśli coś niepojętego, przypominającego białoruską literę "П". Gospodarzem tego wszystkiego, który zamieszkał w domu Karnieja, był niemłody, zmęczony bezsennością człowiek w okularach, umiejący trochę po rosyjsku. Przyjeżdżali do niego rozmaici, najczęściej nocą.
Karnieja wypędzono. Pocieszał się tylko tym, że w tej sytuacji domowi jego nic nie zagraża. Będzie zdrowy jak rzepa. Codziennie jednak przychodził popatrzeć, dopóki nie zatrzymał go jakiś wartownik. Oficer, gdy się dowiedział, o co staremu chodzi, długo śmiał się i nawet pozwolił mu zamieszkać w łaźni, wydano mu także ausweis.
Żyło mu się dość głodno, nie do szczurów mu teraz było. Ale był zadowolony, że mieszka w pobliżu swojego domu, że nowy gospodarz nie dewastuje go, że dom będzie cały. Pewnego razu przywołano go przed ganek, nowy gospodarz pokazał go swoim gościom.
- Popatrzcie, to tubylec. Głowę ma jak dzban. I jest zadowolony, że ja tutaj mieszkam - domu mu nie zapaskudzę! Mówi, że teraz jest gorzej, bo szczurów nikt nie tępi. Widzicie więc, że z niego i polityk. Jaki ten pitekantrop może mieć mózg?! I taki nazywa się człowiekiem. Degenerat. Dobrze, że przynajmniej nieszkodliwy. No, idź sobie... idź...
I Karniej sobie poszedł. Nie miał o nic pretensji, nie rozumiał słowa "degenerat". Łaził po miasteczku, oglądał napis "Zaraza!" na odrutowaniu obozu. Zauważył, że ubywa ludzi, że nad żydowskim cmentarzem często unoszą się kłęby tłustego dymu. Jednak wszystko to jakoś nie bardzo do niego docierało, Karniej był zdolny do reakcji tylko na to, co odbywało się wokoło niego, na jego oczach.
Zbliżała się zima, w łaźni było coraz chłodniej.
Pewnego razu, o świcie odczuł jak gdyby ukłucie w serce. Poczuł jakiś niepokój bez przyczyny. Niepokój ten spowodował, że ubrał się i wyszedł z łaźni. Jakoś nikt go nie zatrzymywał i tak zbliżył się do sadu, ujrzał owo coś na kształt tamtej litery, skupionych przy niej ludzi. Ludzie ci przy czymś się krzątali, gospodarz domu stał obojętnie, ziewając, tuż obok drugiego oficera, który coś wyczytywał z małej kartki papieru. Było jeszcze kilku mężczyzn w zielonych mundurach i kobieta, której dopiero co obcięto warkocze i włożono je do papierowego worka. Kobieta jak gdyby coś przełykała, choć nie było widać w jej ręku jakiegokolwiek jedzenia.
Oficer odwrócił się i ujrzał Karnieja.
- Aaa, autochton. No, chodź tu bliżej... Patrzcie, panowie, znalazł się i świadek...
Oficer niemal polubił tego ludzkiego niedowarzeńca (tacy przeważnie lubią znajdujących się, ich zdaniem, na niższym szczeblu rozwoju), zawsze traktował go życzliwie i z pobłażaniem. Ale ten drugi oficer, który coś wyczytywał z kartki, coś mu szepnął, więc gospodarz domu się zaniepokoił.
- Rzeczywiście, chodźmy stąd. Prędzej, prędzej!
Widocznie bardzo pragnął wrócić do siebie, gdyż niemal stale nie dosypiał - więc z zadowoleniem opuścił swoje stanowisko, żeby oddalić Karnieja.
- Co tu robią ci ludzie? - zapytał szczurołap.
- Będą wieszać przestępców - obojętnie odpowiedział oficer.
- Jak wieszać?
- Zwyczajnie. Za szyję.
- Wieszać? A za co? - zatrwożył się Karniej. - I oddychać nie będą mogli?
- Będą mogli, czemu nie! Ale nie ustami.
Wtedy szczurołap zaczął mówić rozważnie i pouczająco:
- Nie wolno wieszać ludzi za szyję, panie. Szyja jest u ludzi po to, żeby oddychać. Bo jak inaczej oddychać? Nie wolno wieszać za szyję. Toż to ludzie. Chcą jeść, pić wodę i piwo, płacić mi pieniądze za to, że szczury od nich wyganiam. Ludzi trzeba żałować, a nie wieszać ich za szyję! Nie po to człowiekowi dano szyję...
Oficer patrzył na niego z zainteresowaniem.
- Co ty pleciesz, durniu?! Precz!
Ale Karniej nie usłuchał. Stał przed oficerem i mówił twardo, z przejęciem:
- Ona umrze, prawda? Panie, niech pan nad nią się zlituje, pożałuje ją. Ona jest takim samym człowiekiem, jak i pan!
Oficer milczał. Był widocznie daleki myślami od tej sprawy, tu przeogromna wojskowa machina - i ten oto przygłupek! Powtórzył raz jeszcze:
- Marsz stąd, durniu!
Szczurołap obejrzał się za siebie. Kobieta już wisiała, jakiś żołnierz chwycił ją za nogi i ciągnął w dół.
Karniej żałośnie stęknął i poszedł, jego serce zalało się krwią.
Tej nocy został zburzony cały jego maleńki świat, w którym żyją ludzie, którzy nawet lubią z niego się pośmiać, płacą mu jednak pieniądze, lubią go, świat, w którym szczury boją się ostrzenia.
Odtąd zaczął unikać oficera, jednak niebawem go zawezwano.
Chodziło o to, że szczury ze zburzonego browaru, w którym przedtem znajdowały dla siebie pożywienie, przeniosły się do sąsiednich domów, szczególnie do tych, gdzie było jedzenie. Nie pomagała trucizna. Więc zwrócono się do niego. "Tubylec" nieoczekiwanie przystał na to, prosząc tylko o trzy dni zwłoki, do soboty.
- W sobotę będziesz pan grać w karty spokojnie, pod podłogą nie będzie żadnego chrobotu. A że trzeba aż trzy dni czekać, na to nie ma rady: u takiego pana inne są szczury, niż u zwykłego chłopa i wypędzić ich o wiele trudniej... Ale i tu, po tym, jak zamówię, ślad po nich wystygnie.
Wiele później mówiono o tym, że widziano szczurołapa za miastem, na drodze, w towarzystwie kobiety, bardzo wyglądem przypominającej wdowę Stuczeuską. Ona długo coś mu tłumaczyła, on zaś odezwał się tylko raz:
- Nie wiem. Moja głowa taka kiepska... Prostych rzeczy nie umiem zrozumieć...
Potem oboje zastukali do jakiegoś domku na przedmieściu i długo tam zamarudzili. Szczurołap był tam jeszcze raz, wyszedł usilnie marszcząc czoło.
Jeszcze potem znalazł się we własnym domu, uklęknął i długo wyszeptywał to samo, co ongi: "Carze pacuków, stary i niechrzczony, ciemny wyjdź ze swojego złotego gniazda na mchy, na błota... Tam się rozkładaj, na kawałki rozpadaj..."
Tego dnia spadł pierwszy śnieg, pięknie było domowi i drzewom w sadzie pod białymi, miękkimi czapami.
Kiedy szczurołap przyszedł po raz drugi w sobotę, długo stał przed domem, patrząc na niego stęsknionymi oczyma. Z przewieszonej przez plecy torby wysterczały źdźbła ziół. Jego wargi wciąż coś szeptały.
Następnie przetarł suche oczy kułakiem i szybko ruszył przed ganek. Żołnierz wraz z białoruskim policjantem zaprowadzili go do jadalni.