38525.fb2 Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Pasztet z zająca

Nie dałam rady otworzyć ust, żeby wyznać, że pomyłka. Stałyśmy z Rucką w mrocznej klatce schodowej, stopnie kończyły się przed progiem, dla utrzymania równowagi opierałam się o ścianę. Wszędzie trafiałam dłonią na męskie lub damskie szczegóły anatomiczne w sprayu. Z otwartego mieszkania buchnęła woń oprawianego zająca. Ogromnie daleka od przyszłej woni pasztetu. Toteż nie otwierałam ust. Nawet je zacisnęłam. Dla bezpieczeństwa.

– Zgadnij, kto cię odwiedził, Iwonko – zagaiła zagadkowo Rucka. – Czekam!

Dorosła osoba nie radzi sobie z pytaniami tak łatwo jak dzieci do lat pięciu. W każdym razie Solska ewidentnie sobie nie poradziła.

– Świadkowie Jehowy? – strzeliła.

– Coś ty! Oni chodzą parami.

Mogła ją tłumaczyć okoliczność, że źle widziała. Nie miała czym pstryknąć światła w przedpokoju. Łącznie z okularami ubabrana była w zajęczej krwi.

– A ile was jest?

– Dwie, ale musi jeszcze zgadzać się wyznanie. Nie świadkowie, tylko ja i kto? Twoja koleżanka z kolonii! Poznajesz ją? Pani Dominika.

– Ale numer! Dominika! – ucieszyła się Solska i z powodu krwawych rąk wciągnęła nas do mieszkania pantomimicznie. -Z których kolonii?!

– Nie jestem pewna – stropiłam się. Złapałam oddech przez zęby, uzupełniłam: – Po szóstej klasie może?

– Piątej – poprawiła mnie Solska. – Po mojej piątej. Ty byłaś rok wyżej. Bukowina Tatrzańska. Namioty. Ale nie pamiętam cię w ogóle, wiesz. Siadajcie, przypomnę sobie. Nigdy nie zapominam. Tylko wyrzucę flaki od zająca.

– Czekamy – zgodziła się Rucka. – Jest taki specyficzny zapaszek.

– Nie mów, Agniecha! Jak się w tym babrzesz, żal ci stworzonka, nic nie czujesz. Jak przy katarze, od łez. Łan moment, nie lubię flaków w domu, przynoszą pecha.

– Tak? Dlaczego? – zainteresowałam się z grzeczności. Nadal przez zęby.

– Co dlaczego? – zdumiała się Solska. – Dla niczego. Pech nie ma powodu.

Wróciła domyta z krwi i pachnąca lawendą. Poprzedni zapach wywietrzał, po pokoju rozszedł się aromat kawy. Ale ja straciłam humor. Najgłupsze pytania zadaje się z grzeczności. Wyszłam na największą idiotkę spośród zebranych tu wdów po Pedrze Romanie. Kiedy pójdę, tamte będą mnie wspominały jako świruskę, która dociekała realnych podstaw fatalnego działania zajęczych flaków. Czyżby Pedro wybrał mnie tylko dlatego, że błyskotliwszych nie pamiętał?

– Ty się bardziej trzymałaś z Janką – wypomniała mi bezpodstawnie Solska.

Delikatne rysy, miły głos. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to stworzyła natura, żeby zmylić biednego zająca!

– Z Janką?

– Z Janką czy z Joasią, przypomnij mi. Spałyście w pierwszym namiocie od bacówki.

– Tego nie pamiętam – przyznałam się uczciwie.

Solska wyciągnęła z dna szuflady opasły album fotograficzny. Zbladłam.

– O, to ty – wskazała palcem. – W drugim rzędzie. Rozpoznajesz się?

W drugim rzędzie na zbiorowej fotografii stała dziewczynka z warkoczykiem. Ładna, sympatyczna. Ewentualnie mogłam się do niej przyznać. W jej wieku nie zaplatałam warkoczyka, za to miałam piegi. Ta nie miała ani jednego, szczęściara, o takiej buźce mogłam wtedy tylko pomarzyć.

– Tak jakby… – pokiwałam głową.

– Rozpoznajesz się, serio? A całkiem niepodobna. – Solska podsunęła album Ruckiej. – To ona. Poznałabyś? Ja w życiu! O, tu po lewej klęczę ja, z kucykami, w żółtych adidasach… Poznajesz? Zaraz… W życiu nie nosiłam kucyków, moment… Nie, sorki, tu po prawej stoję, w granatowych adidasach… Aha, na imię masz Dominika, pamiętam!

Powinna grywać w totolotka zawodowo. Skąd wytrzasnęła tę Dominikę? Może faktycznie byłyśmy razem w Bukowinie pod namiotem, choć dałabym głowę, że nie.

– Nie Dominika? – zwątpiła Solska na widok mojej miny. -Jak ci było… Manuela? Może i Manuela.

Przypomniałam sobie, że zna moje imię z prezentacji przy drzwiach. Widocznie zapomniała o tym.

– Nie, dobrze, Dominika! Dziwię się po prostu, że pamiętasz po tylu latach.

– Ona wszystko pamięta – zapewniła Rucka. – Ona, weźmy, jedyna ze znajomych pamięta, jak się oprawia zająca. Po babci pamięta. Inni kupują gotowe mięso. Iwonka pamięta, jak powiesić, obedrzeć ze skóry, wypatroszyć, co pani zechce.

To wyglądało na pamięć sięgającą czasów neandertalskich. Ciekawe, czy Pedro Roman istniał w jej pamięci wypatroszony jak zając, czy raczej lirycznie. Z jednej strony pierwsza miłość, ale z drugiej to on ją porzucił.

Mieszkała w starym mieszkaniu, składającym się z czterech pokoików i monstrualnie wielkiej kuchni – wyciągniętej z babcinego lamusa jak prehistoryczne przepisy kulinarne – z kredensem, fajerkami, kwadratowym stołem na środku i zazdrostkami w oknach. Zaprosiła nas tam, że usiądziemy, pogadamy, a ona w tym czasie zajmie się pasztetem. Przeniosłyśmy na kwadratowy stół nasze kawy i nalewkę na wiśniach karolinkach. Niewyobrażalnie słodką. W niej też była babcina receptura, jeśli nie wiśnie jako takie.

Gdy zając gotował się w garze pośród przypraw, Solska odpytała mnie z mojego życia prywatnego. Czy mam męża, dzieci, pieniądze. Uzmysłowiłam sobie z przygnębieniem, że nic nie mam. W każdym razie nic z tego, o co pyta.

– Czy to ważne? – pocieszyła mnie. – Ludzie ganiają z wywieszonym językiem za rzeczami, które da się pomacać. Po co to? W życiu liczy się co innego! To, co niematerialne. Że spotkałaś koleżankę z kolonii, że masz wspomnienia z Bukowiny, to jest ważne. Tego nikt ci nigdy nie odbierze.

Tym dobiła mnie naprawdę, zołza! Nie miałam ani tego, co można pomacać, ani tego, czego nie można pomacać, niczego. Co ja miałam? Czy musiałam w przeddzień Wigilii z kobietą o erotycznych ustach pić świętej pamięci babcine wiśnie karolinki u oprawczyni zajęcy, żeby zastanawiać się nad niedostatkami własnego życia? Gdybym skoczyła z okna wieżowca, byłoby znacznie przyjemniej!

Choć mieszkanie wyglądało na babcine, Solska mieszkała w nim z dziadkiem. Zdumiewająco podobnym do Tutenchamona. Wynurzył się z pokoiku jak z sarkofagu i zagadnął bez dzień dobry, bez wesołych świąt:

– Mataczyć?

Pytając, zbliżył się zbytnio do gotującego się zająca i pasek od szlafroka, którym był przepasany, zajął się żywym ogniem. Dziadek nie zwrócił uwagi, ja wrzasnęłam ze strachu. Solska zareagowała z zimną krwią, jakby gasiła dziadka trzy razy dziennie. Zalała go kubeczkiem wody i wyprowadziła pod ramię do przedpokoju.

– Jeszcze nie, dziadziu – powiedziała. – Powiem, jak przyjdzie pora. Niech dziadziu ogląda telewizję, bo będzie nieszczęście. Co pokazują ciekawego?

– Skrót wiadomości. To nie mataczyć jeszcze?

– Jeszcze nie. I mówi się kręcić, a nie mataczyć. Niech dziadziu nie powtarza po telewizji, bo będzie nieszczęście.

Wracał jeszcze dwa razy. Za pierwszym razem strącił sobie na głowę młynek do pieprzu, za drugim urwał klamkę przy drzwiach. Każdorazowo Solska odprowadzała go cierpliwie do telewizora, gdzie nieodmiennie leciał skrót wiadomości. Telewizja jest w dzisiejszych czasach szybko montowana, więc może dziadek wszystko uznawał za skrót wiadomości, łącznie z reklamami i telenowelami.

Dopiero za trzecim razem Solska potwierdziła, że mataczyć. Staruszkowi oczy rozbłysły ułańską fantazją. Przytwierdził do blatu maszynkę do mięsa i załadował w nią nierozpoznany przeze mnie anatomicznie fragment zająca. Zakręcił korbką z rozmachem.

– Mataczę! – powiadomił nas radośnie.

Nie wiem, czy cieszył go sam fakt wesołego obracania korbką, czy to, że w końcu dostał pozwolenie na odejście od telewizora.

– Mówi się kręcę – poprawiła go Solska. – Bardzo ładnie dziadziu kręci.

– Bardzo – poparła ją Rucka. – Na kokardkę z „Uśmiechniętym Słoneczkiem".

W pierwszej chwili wydało mi się, że robią z dziadzia wariata, ale wyglądał na nieprzytomnie szczęśliwego. Nucił pod nosem „Hej, junacy, hej, chłopcy, dziewczęta, do roboty! do roboty!", wydawał sam sobie komendy, frywolnie klepał zająca po ugotowanych kawałkach. Podnosił na nas dumny wzrok, z którego dało się wyczytać, że życie ludzkie ma sens. Głęboki sens. Jest nim mataczenie zająca w maszynce do mięsa.

Ja za to traciłam z wolna sens mojego życia. Solska tak pilnowała, żeby dziadziu nie wmataczył sobie w obrotowe noże rąk i nóg, że skierowanie rozmowy na Pedra stało się niemożliwe.

Dopiero gdy zając został wymataczony dwa razy, doprawiony gałkami muszkatołowymi, uformowany w pasztet i zapakowany do piekarnika, zdecydowałam się zaatakować frontalnie. Miałam jeszcze przed sobą godzinę drogi do domu w brudnym wagonie. W brudnym to tyle, co pięć godzin.

– Podobno nie cierpicie z Agnieszką tego samego faceta? -zagadnęłam niewinnie.

Solska obróciła się do Ruckiej z rękami umazanymi surowym pasztetem. Odniosłam wrażenie, że gdyby miała czyste ręce, udusiłaby ją. Tylko nie chciała być niehigieniczna.

– Nagadałaś, Agniecha? Z ciebie jest papla! Nie wierz jej, Do – wytłumaczyła mi ze zdegustowaną miną. – Agniecha kłamie jak z nut! To ona go nie cierpi, a mnie w to wrabia dla towarzystwa!

– Ty wybaczyłaś, Iwono? – zapytałam uroczyście.

– Nie miałam niczego do wybaczania, proszę ciebie. Kocham Romana. Ciągle. Zawsze będę go kochała! Do śmierci i o jeden dzień dłużej.

– Mataczyć? – zapytał dziadek.

Zajrzał do kuchni z kawałkami tynku w czuprynie.

– Dziadziu, teraz dopiero za rok. Niech dziadziu przez ten czas poogląda sobie skrót wiadomości – pouczyła Solska, wyprowadzając go pod ramię. – I niech dziadziu uważniej celuje w drzwi, bo będzie nieszczęście.

Ścięło mnie z nóg to uczucie po grób. I nawet dłużej – jakby doczesna jej miłość do Pedra nie była dość upiorna. Czyżbym dotarła do kresu drogi w poszukiwaniu mężczyzny życia? Do Solskiej uciekł? Wszystko stracone? Nie wierzę! Ona go kocha, trudno, ale gdzie jest powiedziane, że on kocha ją? Od kiedy w tych sprawach panuje symetria?

– Gdzie on jest?

– Moja ferst law? Roman? U mnie w pokoju – wyjaśniła bezlitośnie Solska.

Może nie była świadoma, że w tym momencie rujnuje czyjeś życie, niemniej patrząc obiektywnie – nie miała litości. Czego się spodziewać po kimś, kto przyrodę ożywioną przerabia na pasztet?

– Chcesz, to ci go przedstawię. Chodź!

A jednak symetria! Już w szkole tego nie lubiłam, dopiero teraz pojęłam, dlaczego. Wtedy zdawało mi się, że powodem jest wielki cyrkiel z przyssawką, którego nie sposób przyssać do tablicy, żeby wyznaczyć środek symetrii. Tymczasem to było przeczucie. Larwalna faza kobiecej intuicji.

Poszłyśmy we trzy do pokoju. Drugi po lewej, naprzeciw telewizyjnego z dziadkiem. Po przekroczeniu progu wydawał mi się normalny. Na oko ani śladu Pedra. W rogu mała choinka na stoliczku, migocząca wesoło lampkami. W drugim narożniku wielka szafa. Obok wersalka. Zmysłowe rajstopy na wersalce wyglądały może podejrzanie, ale nie tak znowu bardzo. U mnie też się trafiają, mimo że Pedra nie znajdzie się u mnie ze świecą.

Solska zdjęła z szyi klucz na sznurku. Otworzyła nim szafę. Nawet się nie zdziwiłam, że Pedro chowa się przede mną w szafie, jakbym była okupantem hitlerowskim. Spodziewałam się już po nim najgorszego.

– Widzi pani – oskarżycielsko wskazała palcem Rucka. -Trafił kustosz na kustosza!

Oniemiałam.

Szafa nie była szafą. Była podręcznym muzeum. Albo też ołtarzykiem na cześć, jak kto woli.

Centralnie wisiało zdjęcie uśmiechniętego Pedra, mydłkowate, że szkoda opisywać. Jak na świadectwo maturalne. Tyle że powiększone. Dookoła wianuszek fotek wakacyjno-turystycz-nych, na których figurował z Solską i personami niezidentyfikowanymi. Podejrzanie ciemne zdjęcie imprezowe, gdzie byli sam na sam, zboczeńcy. Jakieś zasuszone kwiaty polne. Jakaś bluzka z podpisami markerem. Tomik wierszy. Listy w kopertach w serduszka. Kiczowaty arsenał pierwszej miłości. Jeżeli chodzi się wokół czegoś takiego na klęczkach, kończy się jako zabójca zajęcy. Podobno Hitler w prywatnej sali projekcyjnej zalewał się łzami na melodramatach.

Milczałyśmy. Solska przyglądała się szafie z tkliwością, Rucka ze wstrętem, ja z przerażeniem. Pedro jako eksponat przerażał mnie tylko trochę. Bardziej moja książka o miłości do niego, którą wypatrzyłam obok pamiętnika w haftowanym etui. A najbardziej przerażał mnie wycinek przypięty pinezką. Pamiętny wywiad z „My Fair Lady" z moją datą urodzenia i moim zdjęciem. Na datę urodzenia machnęłabym wyjątkowo ręką. Nie ona mogła mnie teraz skompromitować.

Podobieństwo zauważyła Rucka. Zbliżyła twarz do czasopisma, popatrzyła na mnie, obróciła się ku wycinkowi – i znów do mnie. Po plecach chodziły mi mrówki, a czułam się tak, jakby mi chodziły słonie. Tak głupio dać się rozpracować konkurencji! Wyrzuciliby mnie z każdego kursu marketingu i zarządzania!

– Nie do wiary! – podsumowała oględziny Rucka. – Ale podobna!

Miałam w głowie natłok myśli. Powiem, że ciotka! Nie uwierzą. Tak jak w stryjka, w prababkę, w nikogo z rodziny. Chodziłyśmy razem do szkoły? To braki w erudycji możemy mieć wspólne, a nie oczy i podbródki. Sobowtór! Do tego stopnia, że wydawnictwo chce mnie zatrudnić jako dublerkę na spotkaniach z rozszalałymi fanami. Idiotyczne, fani literaccy szaleli ostatnio za Byrona! Zrobiłam sobie operację plastyczną, miałam za duży nos. Albo szpiczaste pośladki. I tak wyszło z winy lekarza. Choć planowałam kości policzkowe a la Halle Berry, a linię szczęki Kate Blanchett. Najmodniej.

– To nie ja, chociaż nie wyglądam! – zaparłam się w końcu bez uzasadnienia.

Rucka roześmiała się perliście. Jakbym opowiedziała dowcip.

– Wiem. To grafomanka, która napisała powieść o miłości do Romana. Jeszcze imię mu przekręciła na Pedro. Myślała, że nie poznamy, szantrapa! Co za wypociny. Czytała pani?

– Agniecha kłamie, nie wierz jej, Do – pouczyła mnie Solska. – Mówiła, że życiowa książka. Zazdrości tamtej Romana i teraz mataczy. Mówię ci, przeczytaj. Obie popłakałyśmy się ze wzruszenia.

Książka miała być w zasadzie wesoła. Kobiety emocjonalnie zaangażowane reagują łzawiej. Nie zastanawiałam się, szukałam na zdjęciach Żyrafy. Jeżeli chodzi śladami Stasia, Pedra i Nel, powinna tu wisieć. Nie wisiała, więc znów pomyślałam, że chodzi o coś tajemniczego, co źle się dla mnie skończy. Jakby na razie coś kończyło się dobrze.

Solska opowiedziała mi, że Agniecha też ma w domu zdjęcie Romana, tylko z wyrysowaną tarczą strzelniczą. Rzuca w nie strzałkami. Poczułam do Ruckiej odrobinę sympatii. Ona do mnie też, bo po powrocie do kuchni zwierzyła się, że ma w domu jeszcze kubki. Nie jakieś zwyczajne, tylko z różnych krajów. Matka włóczyła się po świecie z amantami, nie miała pojęcia o upodobaniach córeczki, więc przysyłała jej w prezencie kubki z Teksasu, z Neapolu, z Toronto, z Nairobi, z Władywostoku. Kubek pasuje i dla fanki rapu, i zbieraczki lalek, i kolekcjonerki plakatów. Teraz Rucka co roku tłucze jeden kubek w swoje urodziny, gdyż matka nie zasłużyła na lepszy los.

– Same skorupy! – zakończyła nutą tragiczną. – Z tym polepszeniem mojego bytu co do kwoty też nie wyjdzie, przekona się pani, Dominiko.

W gruncie rzeczy polubiłam ją, więc odpowiedziałam szczerze.

– Też podejrzewamy, że komputer, który to wymyślił, miał wadliwe oprogramowanie. Kiedyś rządowe komputery wykazały wzrost stopy życiowej społeczeństwa i okazało się, że wirus. Na pani miejscu nie robiłabym sobie nadziei, po co się rozczarować.

Na pocieszenie wyznałam jej, jak Marek zostawił mnie dla tej kurduplowatej Marzeny. Żeby pocieszyć mnie po Marzenie, Iwona opowiedziała z kolei, jak nie zaliczyła matury po miłosnym załamaniu. Agniecha pocieszyła Iwonę tą samą historią o kubkach od zimnej uczuciowo matki. Przeszłyśmy na ty z Rucką, Solska uznała, że jest za późno, żebyśmy wracały do siebie. Przenocujemy u niej, mieszkanie jest duże.

Około pierwszej w nocy pasztet wystygł i zaczęłyśmy go kosztować. Był pyszny, mimo że na słodko z babciną wiśniową nalewką. Innej nie było. Wzięłam przepis. I na pasztet, i na nalewkę. Tak się rozhulałam, że o mało nie wzięłam przepisu na wiśnie karolinki. O trzeciej wykończyłyśmy obie brytfanny, trzymając się za brzuchy. Solska odłożyła do lodówki dwa kawałki dla śpiącego dziadka Tutenchamona. Podjęłyśmy zgodne postanowienie, że w święta nie zjemy już nic więcej. Zdrzemnęłyśmy się we trzy na jednej wersalce, ponieważ mieszkanie wprawdzie było duże, ale wersalka jedna.

Rano dziewczyny odprowadziły mnie na pociąg.

– Przyjedź koniecznie znowu! – Solska obcałowała mnie na peronie, aż okulary jej się zapociły. – Człowiek ciągle zapoznaje nowych ludzi, ale nie ma z nimi takiego kontaktu, jak z dawnymi kumpelkami. Never\ Bukowina Tatrzańska, Do, pamiętaj! Wspólne przeżycia wiążą do śmierci. Dzięki, że wpadłaś, strasznie się cieszę!

– Ja też – wykrzyknęła oddalająca się peronem Rucka, choć z nią nie byłam na żadnych koloniach, nawet takich, na których nie byłam. – Przejeżdżaj, Do! Czekaaaam!