38525.fb2
Była Wigilia – to na plus. Padał puszysty gęsty śnieg. Też miłe. Nic innego sympatycznego nie istniało w zasięgu mojego wzroku i moich myśli. Szłam samotnie z zasypanego dworca kolejowego do pustego domu. Mijałam obojętnych przechodniów, w oknach przy chodniku świeciły zza firanek zapalone od rana choinki. Cudze i dalekie. Gdybym natężyła słuch, powinnam usłyszeć pod niebem „White Christmas" śpiewane anielskimi głosami. Tak dzieje się w tych wzruszających filmach, puszczanych na Boże Narodzenie. Bohater błąka się samotnie po ulicach, w tle „White Christmas", a dobrzy chrześcijanie po spałaszowaniu dwunastu potraw zalewają się łzami przed telewizorem.
Jedna rozpacz. Za parę godzin pierwsza gwiazdka okaże się spadającą gwiazdką – nie żebym wymieniła życzenie do spełnienia, tylko żeby rozbiła mi głowę. Co byście zrobili w mojej sytuacji? Mogłam usiąść pod murem własnej kamienicy na wprost Johnny'ego Deepa z Karaibów i sprzedawać zapałki niczym zbędna wszystkim dziewczynka od Andersena. Nikt by ich nie kupował, chociaż przedświąteczny ruch trwał jeszcze w najlepsze. Ludzie nie lubią kupować zapałek od nieszczęśliwych. Wolą od szczęśliwych. A szczęśliwi nie handlują zapałkami, co najwyżej zapalniczkami Ronsona, a najlepiej gazem i ropą. Toteż marnie bym wyszła na tym biznesie, jak na reszcie spraw mojego życia, i oddałabym cichutko ducha. Chuchałabym w zgrabiałe dłonie, zapalałabym zapałki jedną po drugiej, wokół mnie narastałby na świeżym śniegu wianuszek zapałczanych trupków. Skręconych w czarne bolesne znaki zapytania. Czemu, ach, czemu ja? Rano stanęłyby nad moimi zwłokami dwie moje nowe przyjaciółki, Agniecha i Iwona, przyszliby wsparci tragicznie o siebie moi biedni rodzice, zjawiłby się nie wiadomo skąd smutny Pedro w karaibskiej opasce na oku, Berni przyniósłby na rękach zapłakaną Gośkę z zagipsowaną nogą, Janek Mach-ta przyprowadziłby prosto z Istebnej rozpłomienioną jeszcze dziewczynę. A była powiedziałaby cynicznie zza dentystycznej maseczki: „No wiecie, moi państwo! Kto to widział, żeby w taki mróz ogrzewać się zapałkami!".
Z tym, że mrozu nie ma, góra jeden stopień, więc raczej bym nie zamarzła. Zamiast nich wszystkich podszedłby do mnie policjant i powiedział: „Wstańcie z zimnego chodnika, obywatelko, albowiem nabawicie się wilka!". Jak zwykle dramat zamieniłby się w farsę. O Czerwonym Kapturku, który złapał wilka. Żenujące! Można mieć złamane serce, tumor mózgu, zapaść na suchoty, popaść w szaleństwo, ale dostać hemoroidów z powodu nieodwzajemnionej miłości? Chryste, jakie dno!
Z bramy mojej kamienicy – bo byłam o dwa kroki – wyszedł Święty Mikołaj w czerwonej szacie i podał mi paczkę, pięknie opakowaną w błyszczący papier.
Gęsto padał śnieg i widziało się świat we mgle.
– Na pewno ja miałam ją dostać? – zapytałam, biorąc paczkę.
– Na pewno! – zadudniło w głębinach zarostu z waty. – Dla Dominiki. O ile była grzeczna przez cały rok.
– Bynajmniej – odpowiedziałam. – Ale inni mają jeszcze więcej za uszami.
Szłam na stryszek, niosąc paczkę ostrożnie, jakby w środku był osławiony wąglik, że o czymś gorszym nie wspomnę. Nawet nie przywitałam się z Zenkiem, który nie chlapał, za to bębnił od środka w blachę balii niczym pijany perkusista. Najpierw obejrzałam dokładnie papier. Ani adresata, ani nadawcy. Może jakaś reklama. Świeczki na choinkowych gałązkach ze wszystkich stron. Rozerwałam papier. W środku było tekturowe pudełko, a w pudełku żaba. Zwyczajna żaba. Nie ordynarna ropucha, oczywiście, tylko wielka żaba z czekolady posypanej bakaliami. Ale żaba. Ze skórą purchawkowatą od pokruszonych orzechów. Kto mógł sprezentować mi takie paskudztwo w Wigilię?
Polizałam ostrożnie dla sprawdzenia. Faktycznie żaba. To znaczy czekolada. Kto dał mi bezczelnie czekoladę pod choinkę?! Bo przecież nie Święty Mikołaj. W to nie wierzyłam od kiedy skończyłam pięć lat. Trzeba było go spytać.
A jeśli to dalszy ciąg bajki o wigilijnej dziewczynce? – pomyślałam z wigilijną nadzieją. Bajka z optymistycznym wydźwiękiem! Pocałuję czekoladową żabę, a ona zamieni się w naftowego szejka ze złotym ronsonem w ręku i cygarem w śnieżnobiałych zębach.
To niemożliwe, choćbym posunęła się z żabą dalej niż pocałunek – ale na przykład w tym samym momencie Pedro zapuka do drzwi? Bez bajek.
To jeszcze bardziej niemożliwe.
Więc wybrałam inną możliwość: odgryzłam żabie głowę, żeby sobie poprawić nastrój. I w tym momencie rzeczywiście ktoś zapukał do drzwi, tylko że nie Pedro. Święty Mikołaj, który wyjaśnił mi zaaferowanym głosem, że pomylił prezenty. Wiedziałam!
Stałam naprzeciw niego jak niemądra z obgryzioną żabą w ręku i klęłam w duchu własną naiwność. Przecież od początku podejrzewałam, że paczka jest nie dla mnie. Najcudowniejsza Wigilia w moim życiu. Będę z własnej kieszeni buliła za cudzą żabę.
– To pana wina! Mógł pan uważać! – wygarnęłam. – Co mam z nią teraz zrobić?
To powiedziawszy, demonstracyjnie odgryzłam żabie ciąg dalszy łba.
– Nie robi się awantur o prezenty Świętemu Mikołajowi -pouczył mnie Święty Mikołaj. – I mówi się do niego „Święty Mikołaju", a nie „pan".
– No to szykuj kasę, Święty Mikołaju – powtórzyłam zgodnie. – Boja zapłacę tylko za to, co obgryzłam. Resztę żaby skonsumuj sobie sam. Na zdrowie!
Zorientowałam się ze zgrozą, że Święty Mikołaj odpina pasek przy płaszczu. Mówiąc precyzyjnie, rozsupłuje, ponieważ pasek był ze sznura od bielizny. Modliłam się w duchu, żeby użył go zamiast rózgi, skoro już zasłużyłam. Byle nie chodziło o coś wstrętnego. Słuchacie newsów i wiecie, na jakie indywidua się trafia – gangster, ksiądz, święty, gwiazdor z telewizji, każdy jest dzisiaj podejrzany. Zwłaszcza jeśli publicznie rozpina ubranie. A Święty Mikołaj to robił. Pod czerwonym płaszczem był nieźle zbudowany, nosił sweter z tych, jakie lubię, i świetne buty, ale nie miałam głowy, żeby go podziwiać. Desperacko przełykałam ślinę, na więcej nie starczało mi czasu.
Układałam w głowie katalog sposobnych do obrony przedmiotów, które mam w zasięgu ręki. Trylogia w sześciu tomach w twardej oprawie, balia z Zenkiem, obcinacz do paznokci, budzik, pęk kluczy, telefon od Gośki, pastylki uspokajające w szufladzie, sama szuflada jako taka, lewy but, który zdążyłam zdjąć po wejściu – prawy wciąż miałam na nodze. Mogłam też zamknąć oczy i z godnością stawić czoła losowi, śpiewając „Rotę". Okazuje się, że w praktyce jest niewielka różnica pomiędzy „Rotą" a obcinaczem do paznokci.
Ale gdy Mikołaj odlepiał białą brodę, poczułam, że wydziela znajomy pszeniczny zapach.
– Chryste, to ty?! – wybełkotałam oszołomiona.
– Jaki Chryste? Pedro! – odparł. – Ale twoja pomyłka mi pochlebia.
Staliśmy naprzeciw siebie, jakbyśmy mieli rzucić się sobie w ramiona po rozłące. Niemniej nie rzucaliśmy się. To coś znaczyło.
Bez uśmiechu powiedziałam Pedrowi, że ma zbyt dobry humor. Nie widzę powodu do żartowania. Tak długo go nie było, że znów nauczyłam się żyć solo. Zastanawiam się, czy jest mi do czegoś potrzebny.
Poszarzał na twarzy. Zrobił gest, jakby pytał, czy ma odejść, czy zostać. Jeżeli nie wie, czy zostać, to dowód, że powinien odejść, wyjaśniłam z bólem serca. Czy nic nie da się zrobić, zapytał, przecież wciąż może być między nami inaczej. Lepiej. Mądrzej. Czyżby? Najmądrzej, jeżeli rozstaniemy się za obopólną zgodą. Tak mu oświadczyłam. Nie wiem, czy potrafię jeszcze raz zaufać. Wróciłem, powiedział poszarzały Pedro. Jednak wróciłem. Najszybciej, jak mogłem. Wiem, że zawiniłem wobec ciebie, nie jestem ciebie wart, ale bez ciebie jestem… Nie, nie jestem, Do! Mnie bez ciebie nie ma! Przerwałam mu. Powinnam wskazać ci drzwi, Pedro, powiedziałam dumnie, ale muszę napisać jeszcze jedną książkę o miłości do ciebie… Tu przerwałam znacząco. Czy mam rozumieć, że dasz mi jeszcze jedną szansę? To on. A ja smutno: Nie mówiłam o jeszcze jednej szansie, tylko o jeszcze jednej książce, Pedro.
W tym miejscu rozmowy zorientowałam się, że mówię od rzeczy. Potem zorientowałam się, że rozmawiam z Pedrem wyłącznie w wyobraźni. Wirtualnie. A naprawdę kotłujemy się nieprzytomnie na łóżku i mój stanik zwisa z kinkietu nad nami.
– Nie, Pedro! – Odepchnęłam go od siebie w realu. – Jest Wigilia. Muszę zdążyć do Gośki z życzeniami.
– Okej, a ja do księżnej Reńskiej – zgodził się od razu, aż pomyślałam, czy jednak nie obrazić się śmiertelnie i nie wyrzucić go za drzwi na zawsze. – Pójdziesz ze mną?
– A ty ze mną do Gośki? – zapytałam surowo.
Skinął głową. Dopiero wtedy przytuliliśmy się do siebie naprawdę i pocałowaliśmy się na dzień dobry i mogłam zacząć robić mu wyrzuty.
Tłumaczył się anonimami. Tymi, o których wspomniała Agniecha. Dostawał anonimy grożące mi paskudnymi rzeczami, jeżeli się ze mną nie rozstanie. Nie miał pojęcia, kto pisze. Człowiek, który odzyskał pamięć, może mylić się zasadniczo co do własnego świata. Zostawił mnie dla bezpieczeństwa, a sam szukał nadawcy wśród pań, które mogły źle nam życzyć. Czyli poprzednich kobiet swojego życia.
– To niepoważne, Pedro. O to ci chodziło, kiedy zniknąłeś? Tylko tyle? Przecież nie jesteś tchórzem!
– Nie chciałem cię narażać, Do! Przez parę miesięcy nie pamiętałem niczego, co mi się dawniej przytrafiło. Skąd pewność, że przypomniałem sobie wszystko?
I wziął mnie w krzyżowy ogień argumentów, to znaczy wjechał mi na uczucia. Że tęsknił. Musisz uwierzyć, Do! Piłem do lustra po nocach! Teraz wrócił, gdyż anonimy przestały przychodzić. Kobiety jego życia wyglądają na niewinne. Możemy zaryzykować następny etap naszej miłości. Nieodwracalnie niebiański.
– A gdybyś dostał anonim, że jestem trędowata? Też byś uciekł, czy może najpierw zapytałbyś, czy cokolwiek mi dolega?
– Zdaje ci się, że nic ci nie dolegało przed naszym rozstaniem?
Szczęka nerwowo mu się zacisnęła. A mnie opadła. Na nic się nie uskarżałam. Właśnie tak mi się zdawało, dokładnie. Nie odnotowałam zamachu na moją osobę. Indywiduum depczącego mi po piętach. Niewytłumaczalnych wydarzeń. Człowiek sam wie najlepiej, jeżeli coś mu zagraża. Anonimy były głupimi dowcipami i nawet wiem, kto je wysłał. Taka jedna, wytłumaczyłam Pedrowi, bo co miałam powiedzieć? Że istnieje niebrzydka Żyrafa, która zakochała się w nim na zabój?
– Tak sądzisz? – zapytał Pedro. – A samochód, który o mało cię nie rozjechał? To nic? Obojętny drobiazg?
Zastanowiłam się. Konsekwentnie z opadłą szczęką.
– Pedro, przypominam sobie samochód, ale było inaczej. Gliński i Rapcuchowicz kopali piłkę przed szkołą, piłka poleciała w stronę samochodu, kierowca odruchowo skręcił tam, gdzie stałam. Ale był ode mnie dziesięć metrów.
– Opowiadałaś, że cudem uskoczyłaś!
– Uskoczyłam, bo piłka się odbiła w moją stronę. Jak ci miałam opowiedzieć? „Straszne, Pedro, dzisiaj żaden samochód nie zagrażał mi przez cały dzień". To po co bym miała w ogóle opowiadać? Tak to byłeś przejęty. O mnie się martwiłeś. Co w tym złego?
– A szyba? – powiedział ponuro Pedro. – Spadła z drugiego piętra na ciebie!
– Bo Rapcuchowicz z Glińskim bili się przy oknie!
– A kosz, który wybuchł, kiedy miałaś dyżur? Też Rapcuchowicz?
– Kosz nie – zgodziłam się. – To przypadek. I napalony pijak, który gonił za mną z tulipankiem, też przypadek – uprzedziłam kolejny przykład.
– Pijak? O nim nie mówiłaś.
– Może bałam się, że będziesz zazdrosny. Ten tulipanek to nie była butelka z denkiem obtłuczonym do bójek, tylko prawdziwy tulipanek. Kwiatek.
Nie dowierzaliśmy sobie nawzajem. Pozostaliśmy przy swoich zdaniach. Niemniej do Gośki wkroczyliśmy zgodni i zakochani. Nic nie robi lepiej miłości od rozstania na jakiś czas. Choć w trakcie rozstania trudno to docenić. A i potem zostają niesprecyzowane lęki.
Berni kleił plastikowy model Orient Expressu. W sypialni Gośki, w holu, na schodach na piętro i w swoim gabinecie. Nie miał nic więcej do roboty, czuwając przy zagipsowanej żonie.
Był na etapie malowania latarenek i wyklejania wywietrzników na restauracyjnym. Gośka trzymała w łóżku semafor, dwie zwrotnice i gwizdek zawiadowcy, żeby móc porozumieć się z Bernim niezależnie od tego, przy którym wagonie pracuje. Położyliśmy im prezenty pod choinkę. Dla Gośki fikuśne koronkowe podwiązki z sex-shopu, dla Berniego puzzle z Winnetou, bohaterem dzieciństwa, którego do dziś dopisywał nostalgicznie na kartach do głosowania. Kiedy faceci wyszli obejrzeć lokomotywę na piętrze, przytuliłam się do lewej strony Gośki, która bolała ją już mniej niż prawa.
– Pedro wrócił – obwieściłam rozmarzonym głosem.
– Widzę – potwierdziła Gośka.
– To znaczy, co innego chciałam powiedzieć – poprawiłam się. – Czekałam na niego przez tyle dni, dowiedziałam się o nim tylu nieznanych rzeczy, tyle przemyślałam, przewartościowałam całe moje życie… To znaczy, nie to chciałam powiedzieć. Kiedy uświadomiłam sobie, że znów jesteśmy razem, a poprzednio… Nie, jeszcze inaczej chciałam powiedzieć… Gosiu, jestem szczęśliwa!
– To też widzę – powiedziała Gośka i usnęła, jak miała ostatnio w zwyczaju.
Na gipsie podpisały jej się ze świątecznymi życzeniami najważniejsze persony z miasta i okolic. Uśmiechała się przez sen, choć wciąż ciągnęła na środkach przeciwbólowych. Od jej okrągłego łóżka poprzez puszysty dywan zmierzał w głąb domu elegancki Orient Express, na którego końcu czuwał kochający Winnetou z kopalnią złota w kieszeni.
A ja? Miałam na powrót mojego idealnego mężczyznę u boku, ale kobieca intuicja podpowiadała mi, żebym nie cieszyła się na zapas. Jeszcze nie postawiłam kropki w książce o miłości do Pedra.