38525.fb2
Na starość księżna Reńska żyła samotnie, zatem w jej domu połamaliśmy się opłatkiem tylko z nią, z pokojówkami i wąsatym pokojowcem, z kucharką, podkuchenną, ogrodnikiem, zaopatrzeniowcem, konserwatorem, osobistym didżejem oraz paroma osobami, które zatrudniła, gdyż miała charytatywny kaprys, żeby wypłacać im pensję. Łącznie księżną zajmowało się mniej więcej tyle osób, ile pałacem w Wilkowysku.
– Póki mam fundusze, ma cherie, samotność nie doskwiera mi fizycznie – objaśniła. – Ale gdy mówię „pamiętam, jak młoda księżniczka Czartoryska…", to nikt poza mną nie pamięta. Otaczające nas nazwiska uległy degrengoladzie. Jacyś koszmarni ludzie są dzisiaj znani z tego, że są znani, mon Dieu!
Odparłam, popatrując znacząco na Pedra, że niegdyś w życiu i ja miałam samotne epizody. Księżna odrzekła, że naturellement. Czytała „Nigdy w życiu". Życiowa książka, z tego powodu nie dokończyła jej, obawiała się, że na końcu trzeba będzie umrzeć, jak to w życiu. Nie zrozumiałam. Wyjaśniłam księżnej, że kończy się dobrze, nikt nie umiera, bohaterce układa się. Czysta rozkosz lektury. Księżna odparła, że w jej stronach rosołu z kury nie serwowano jako danie wigilijne. Zapewniłam ją, że w moich stronach, to znaczy przy 1 Maja, jadało się barszcz z uszkami. Tym razem to księżna popatrzyła wymownie na Pedra. Czy zawsze skaczę z tematu na temat? Pedro na to elegancko, że jestem jedną z nielicznych kobiet, które nie plączą się w dygresjach. Mimo że magisterkę pisałam o Tuwimowym poemacie dygresyjnym. Wbrew moim obawom księżna nie usłyszała z tego tyle, że jestem w klimacie depresyjnym. Odpowiedziała, że woli Miłosza. Miłosz to żubr, Tuwim lisek chytrusek, więc nie jest zwierzyną dla jej sfer. Zauważyłam, że didżej wymienia księżnej baterie, co tłumaczyło wzrost błyskotliwości. Baterie w aparacie słuchowym.
Wybiło południe. Wąsacz zaprosił nas do jadalni na przyśpieszoną wieczerzę wigilijną, gdyż ostatnio księżna wcześnie kładła się spać. Pedro popchnął wózek inwalidzki z księżną, ja poszłam za nimi. Parkiet wybłyszczony jak lustro. Pod białym obrusem stół z tych filmowych, to znaczy na jednym końcu ja, pół kilometra naprzeciw Pedro, między nami pani domu. Gęsta pachnąca choinka na pół wielkiego pokoju, na niej złote łańcuchy i zmatowiałe gwiazdy, które pamiętały nie tylko młodą Czartoryską, ale i starą Katarzynę II. Za tarasowymi oknami śnieg pada! jak w bajce. Podano zupę rybną (łby wystawały z talerzy, brr!) i kutię, i wiele innych potraw, ale nawet się im nie przyglądałam. Czułam w żołądku pasztet z zająca na wiśniowej nalewce. Księżna, o dziwo, nie miała za złe braku apetytu. Orzekła wyrozumiale, że młoda księżniczka Czartoryska jadła przez rok wyłącznie szparagi i tamtego roku zyskownie wyszła za mąż. Następnie księżna otarła usta serwetką z monogramem, by powiadomić nas, że rozmyślała nad prezentem pod choinkę, i ma dla mnie i dla Pedra stosowny dar. Sama dostała podobny na szesnaste urodziny, nie spała z zachwytu przez całe święta.
Nie wiem dlaczego, ale przyszła mi do głowy brylantowa kolia. Księżna miewała dziwactwa, niemniej z pewnością nie była dusigroszem. Więc może dlatego.
W głębi ducha rozważałam jednak wariant, żeby lepiej nie kolia. Co z nią zrobię na stryszku? Drzwi do wymiany na tytanowe zakotwiczone w fundamentach budynku, kraty na okna, bo przecież to dach, nowy judasz panoramiczny, żebym wiedziała, czy mogę wystawić nos na klatkę schodową, płatna skrytka w banku na ewentualność pójścia do kina, ochroniarz przynajmniej na pół etatu. Brylantowa kolia puści mnie z torbami. Będę musiała ją sprzedać, żeby sobie pozwolić na jej posiadanie. Błędne koło. Poza tym ze słów księżnej wynikało, że prezent jest wspólny. W każdym razie dwa identyczne dla nas obojga. Nie umiałam sobie wyobrazić Pedra w brylantowej kolii. Właściwie umiałam go sobie wyobrazić, ale nie byłam wniebowzięta tym wyobrażeniem.
Wąsacz wkroczył przez dwuskrzydłowe drzwi z pokojówką i ze złotą tacą w rękach. Ustawili się na baczność po bokach wózka. Na tacy leżały dwa rulony czerpanego papieru z łąkowymi pieczęciami na sznurkach. Wzięliśmy je z Pedrem równie uroczyście jak podano. W środku było coś po łacinie, nawet sporo. Ale z jakimi zawijasami! Rozpoznałam tylko słowo cum i podpis księżnej, toteż i tak nie wiedziałam, czy dostałam kolię pod choinkę. Bardziej wyglądało to, szczerze mówiąc, na testament. Na szczęście księżna wyjaśniła, co dała. Dała nam prawo. Od dziś możemy do niej mówić „ciociu".
I wyciągnęła ku nam dłoń do pocałowania.
Całować w rękę księżną ciotkę, no, no! Lepiej niż w egipskim senniku. Z głośnym cmoknięciem w mantylkę otworzyłam nowy arystokratyczny rozdział mojego życia. Choć nie wiem, czy mimo niedogodności nie wolałabym brylantowej kolii.
Pedro wydeklamował z uczuciem, że my też przynieśliśmy prezent. Kamień spadł mi z serca, bo z tego wszystkiego nie kupiłam cioci złamanego batonika. Prezent był biletem. Wytwornym, składanym jak lotniczy, z herbem wytłoczonym tam, gdzie powinno być napisane Polskie Linie Lotnicze LOT. Upoważniał do udziału w ekskluzywnym, połączonym z kuligiem, staropolskim balu sylwestrowym w Wilkowysku.
– Mon ami – zwróciła się księżna do Pedra tonem pobłażliwym – na bal staropolski jestem za młoda. Kiedy to było! Quelle horreuń Te peruczki, krynoliny, muszki na dekoltach… Nie postarzaj mnie! Już moja prababka znała staropolskie bale tylko z opowieści swojej prababki. A po drugie jestem za stara na takie coś.
– Zatem… nie możemy liczyć na obecność księżnej pani? -stropił się Pedro. Szturchnęłam go łokciem, więc poprawił się: -Na obecność… cioci.
Księżna wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Dlaczegóż to nie możecie liczyć? Uważam, że powinniście nalegać!
– To wypadnie w dzień, Pedro? – zapytałam znacząco, gdyż ciocia dyskretnie ziewała.
Dochodziła pierwsza w południe. Co poczniemy ze śpiącą ciocią po nocy, jeśli na domiar złego golnie sobie staropolskiej okowity? Pomimo lat miewała nieprzewidywalne wyskoki. A może skutkiem lat. Pochopny prezent.
– Sylwester? Raczej w nocy – orzekł niepewnie Pedro. – Zwykle tak wypada.
– Tym się nie trap, mon ami – pocieszyła go księżna. – Przesypiałam lepsze bale. Byleście mnie namówili. W moim wieku byłoby w złym tonie, gdybym przystała bez oporów.
I zadzwoniła na didżeja, żeby włączył kolędę. „Przybieżeli do Betlejem" huknęło, aż rozkołysał się żyrandol nad nami.
Księżna słuchała, przystawiając dłoń do ucha, my z Pedrem -zakrywając uszy. Rozrywało mi czaszkę, założyłabym się, że wyjdę stąd głucha na resztę świąt. Rozmawiać się nie dało, zresztą o czym, skoro oboje też nie pamiętaliśmy młodej księżniczki Czartoryskiej. Obawiałam się następnej kolędy, zwłaszcza gdyby to miało być „Bóg się rodzi, moc truchleje". Niezłe decybele. My z Pedrem rozpadniemy się na kawałki przy wigilijnym stole, a księżna dostanie mandat od policji z sąsiedniego miasta.
Stojąca przede mną szklanka chlusnęła kompotem z suszu. Pomyślałam, że krzywo ją ustawiłam na obrusie, pod który podłożono siano. W tej samej sekundzie pękły pozostałe szklanki. Parę obrazów spadło ze ścian, szyby w tarasowym oknie posypały się na podłogę. Pedro rzucił się jak lew, wyłączył wieżę, niemniej pod sufitem złowróżbnie huczało. Do jadalni wpadła blada jak ściana kucharka i wrzasnęła:
– Dom wybuchł, pani hrabino! Księżna machnęła z irytacją dłonią.
– Jak to wybuchł, dobra kobieto? Od czego? Od „Przybieżeli do Betlejem"? Quelle betise Jeszcze większa niż tytułowanie mnie hrabiną!
Nieufnie popatrzyła w wybite okno na taras. Ja z nią. Śnieg, który padał, miał teraz kolor zielony. Czerwony. Fioletowy. W każdym razie nie biały. Nad naszymi głowami rozlegały się eksplozje, które nawet księżna słyszała wyraźnie.
Po schodach zbiegł do jadalni zadyszany wąsacz. Dymił się z tyłu.
– Księżno papapani! – zająknął się ze zgrozy. – W przysłanych skrzyniach były sylwestrowe fajerwerki. Wywywyrąbały!
Ktoś przysłał ten prezent na adres Pedra, złożono nierozpakowane paczki w jego dawnym pokoju. Może któraś z wielbicielek książki o miłości do niego. Inne nadesłały pluszowe poduszki w kształcie serca, plastykowe róże, pusty pamiętnik, cztery amatorskie zdjęcia w daleko posuniętym negliżu, piersiówkę z kompletem blaszanych kieliszków, jabłko z wosku, uszminkowany pocałunek odciśnięty na widokówce, harcerską finkę (ciekawe, co to miało symbolizować?). Nie licząc listu z podpisem i dwóch bez. Mnie jako autorce nie przysłano nic, ale to na marginesie, nie skarżę się.
O tych darach dowiedziałam się później, w decydującej chwili nie było czasu. Z góry, obijając się o ściany klatki schodowej, wpadła ognista raca i przegoniła wąsacza wokół stołu. Niezły kawałek drogi. Na ośnieżone drzewa ogrodowe spadła za oknem ognista kaskada. Wyła i strzelała. Pedro chciał ukryć księżną w sypialni, bo od wytłuczonych okien ciągnął mróz, ale nie pozwoliła.
– Nie strasz mnie zapaleniem płuc, mon ami! – oświadczyła ostro. – Proszę o mufkę, szal i wywiezienie na taras. Zamierzam uczestniczyć w tym kataklizmie!
Z tarasu widać było górne piętro.
Z okna dawnego pokoju Pedra strzelały płonące gejzery. Raz fajerwerki, raz fragmenty mebli albo gorejące żywym ogniem serca pluszowych poduszek. Poddasze huczało, szyby brzęczały w całym domu. Po jadalni przemykały z sykiem pioruny w kolorach tęczy, osmalały tapety, odbijając się od ścian.
Z bocznych drzwi wypadł do ogrodu didżej, goniony przez snop bengalskich ogni.
– Formidable] – Księżna zaklaskała w dłonie. – Czyżby finis PoloniaeV. Polska zawsze kończyła wśród fajerwerków i ogólnego burdelu, excuse le mot\ To lubię! Tyle że kraju szkoda!
Na razie kraj nie kończył się, przynajmniej nie bardziej niż dotąd. Willa jednak stawała się willą w stylu z lekka pompejań-skim. Pedro zadecydował po męsku, że uratujemy księżną mimo jej protestów.
Fajerwerki strzelały już przez dach, razem z dachówkami.
– Do sypialni, Do! Biegnę na górę, zanim wybuchnie pożar!
Złapałam za rączki wózka i wtoczyłam go do wnętrza. Księżna ani myślała o drzemce. Pochyliłam się po zrzuconą mufkę, a kątem oka zauważyłam, że nie zdążę odskoczyć. Wprost na mnie gnało ogniste koło, takie ośmiornicowate, które wiruje i sypie żarem. Odbijało się w lustrzanym parkiecie, podskakiwało w górę i w dół jak chiński smok z ogonem z iskier.
– Pedro! – wrzasnęłam panicznie, ale Pedra nie było, pognał na piętro.
Padłam jak długa, ponad moją głową ośmiornica wkręciła się w szprychy koła. Wózek księżnej zatańczył wokół osi. Zanim chwyciłam go za rączki, stoczył się po trzech stopniach do sąsiedniego pokoju. Nie przewrócił się, lecz teraz oba koła nabrały rozpędu, sypiąc iskrami. Chryste, jak u Chaplina! Poślizgnęłam się na stopniach, wózek pociągnął mnie za sobą po śliskiej podłodze. Przez amfiladę pokoi. Jechałam na podeszwach jak na łyżwach.
To był Chaplin, ale nieśmieszny. Przed nami widziałam wielkie weneckie okno, przez które wystrzelimy w kurzawie potrzaskanego szkła. Za nim gołe korony ogrodowych drzew. Nic nie mogłam zrobić. Zwłaszcza puśoić wózka z moją nowiuteńką ciocią! Nie darowałabym sobie tego! Czy nie było ratunku? W takim razie powinnyśmy zademonstrować światu, jak ginie prawdziwa arystokracja!
Ciocia chyba też to rozumiała, bo biła brawo!
Drogę przecięła nam podkuchenna, którą zygzakowatym ruchem ścigał zielony płomień z ogonem komety. Podeszwy mnie paliły. Weneckie okno zbliżało się nieubłaganie. W żółtym karmniku na gałęziach skakały sikorki.
Nie mogłam uwierzyć, że taka idiotyczna rzecz może dziać się naprawdę.
I wtedy na naszej drodze ku zagładzie wyrósł umorusany sadzami Pedro. Gestem torreadora rozpościerał szubę księżnej. Puściłam rączki toczącego się wózka, z trudem łapiąc równowagę; Pedro bezboleśnie przechwycił ciocię.
Wyhamowałam z zakrętem na pięć dziewięć. Według punktacji łyżwiarskiej.
– To jest wózek, Do, kółka, schody, to się toczy, trzeba uważać! Nawet mu nie tłumaczyłam, że jestem niewinna. Ze to ogień, strach, poślizgnięcie, zagapienie, fatum, a nie jakieś kombinacje z dziedziny fizyki.
– Pedro, uratowałeś nam życie! Wybaczam ci wszystko! -wykrztusiłam.
– Pal licho życie! – przerwała mi ciocia, zarumieniona niczym młoda księżniczka Czartoryska. – To było frapujące! Zdecydowałam się, mon ami! Jadę na twój bal z kuligiem! Mam wrażenie, że mi się spodoba!
Gdy fajerwerki ustały, zajrzał do nas wąsacz z pustą gaśnicą na ramieniu. Dostał pochwałę i podwyżkę.
Kwadrans później podjechały na sygnale fliki, jak nazwała ich z francuska ciocia.
Nam nakazała ewakuować się bocznymi drzwiami, żebyśmy nie marnowali Wigilii na antyterrorystyczne przesłuchanie.
– A ciocia? – zapytałam.
– I tak zaraz usnę, ma cherie – zapewniła księżna. – To ich problem, nie wasz.
Wymknęliśmy się bokiem, tylko z daleka zobaczyłam przed bramą willi policyjny wóz z włączonym kogutem.
Wystarczyło, żeby ruszyły się moje szare komórki. Nie było żadnego idiotycznego przypadku z fajerwerkami. To był zamach. Nieudany, ale zamach. Sprawca podstępny, zbrodnia zamaskowana pozorami wypadku, ale ofiara oczywista. Na czyje nazwisko przyszła przesyłka? Błędnie interpretowaliśmy anonimy. Źle życzono mojemu mężczyźnie, nie mnie.
Aż przystanęłam z wrażenia.
– Idź do domu, Pedro – powiedziałam, wręczając mu klucze na środku zaśnieżonej ulicy. – Muszę jeszcze na moment zajrzeć w jedno miejsce.
– Pójdę z tobą.
– Nie – powstrzymałam go. – Kiedy indziej, Pedro. Są sprawy, które prawdziwa kobieta musi załatwić sama.