38525.fb2 Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Wigilijne dziecko

Chłopczyk, który otworzył mi drzwi, ledwie sięgał klamki. Czterolatek – tak plus minus. Kiedy nie ma się małych dzieci w rodzinie i wśród znajomych, trudno określić wiek na pierwszy rzut oka. Nigdy tu nie byłam, więc nie miałam zielonego pojęcia, kto mi otworzy, ale zakładałam, że nie czteroletni chłopczyk. On był na ostatnim miejscu w moim rankingu.

– Ceś! – powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. – Jestem Ksyś, a ty?

– Ja nie – wykrztusiłam bez sensu. – Cyzbym siem… Czyżbym się pomyliła?

Sprawdziłam wizytówkę na drzwiach. Zgadzała się. Kombinowałam, wycofać się, czy seplenić dalej, gdy z głębi mieszkania męski głos zapytał Krzysia, kto przyszedł. W ślad za głosem w przedpokoju pojawił się Janek Machta. W spranych dżinsach i podkoszulku z napisem Arka Noego wyglądał mniej seksownie niż w bokserkach Sirocco na środku Szeherezady, niemniej było w nim coś nieoczekiwanie ciepłego. Może ów czteroletni chłopczyk, który przykleił się do jego uda.

– Och, Dominika! – powiedział speszony. – Nie spodziewałem się, że jednak wstąpisz. Jak by ci powiedzieć… Ja w święta… Goszczę syna, tak się złożyło. Jego była matka… co ja mówię, moja była żona zgodziła się, żeby przez tegoroczne Boże Narodzenie… To znaczy, wejdź do środka, Dominiko. Miło, że zajrzałaś.

– Sorry, Janku, że bez zapowiedzi… – wpadłam mu w słowo. – Ale ja w innej sprawie. Na sekundę.

– Małego drinka nie odmówisz? – odprężył się Janek, zdejmując mi płaszcz.

– Przy innej okazji – zapewniłam, dołączając szalik. Krzyś odebrał ode mnie rękawiczki i zażarcie próbował zarzucić je na wieszak. Przez całe moje dwudziestopięcioletnie życie nie widziałam wizytowych rękawiczek tyle razy na podłodze, ile w ciągu pierwszych dwóch minut pobytu tutaj.

Pokój, do którego zostałam wprowadzona, Janek umeblował elegancko, ale na tym kończyły się jego zalety. O głośnik domowego kina opierała się nieubrana choinka, pod stojakami na płyty stały rządkiem cztery szklanki z niedopitym mlekiem, na szklanym stole, ubabranym w tęczowe kolorki, rozłożone były plakatowe farby i trzy jajka. W tym jedno wzorzyście wymalowane.

– Robimy pisanki – wyjaśnił mi Janek. – Chwilowo, Krzy-sieńku, maluj sam, później ci pomogę. Najpierw ten różowy szlaczek, co mówiliśmy, a potem… Zobaczymy. Teraz porozmawiam z naszym gościem, zgoda?

Krzyś zgodził się, byle nie za długo. Po czym tak sumiennie zabrał się do pisanek, że na dzień dobry miał pomalowane ucho i grzywkę. Jajko pozostawało czyściuteńkie.

Patrzyłam na Janka lekko zdeprymowana.

– Nie chcę ci się wtrącać w wychowanie syna – szepnęłam -ale nie wydaje ci się… To chyba nie te święta?

– Wiem – odszepnął mi Janek. – Ale, Dominiko, matka przysłała go nakręconego przeciwko mnie, rozumiesz? Zanim go od niej zabrałem, wszystko z nim przerobiła. Żeby ze mną się nudził i nie chciał tu więcej przychodzić. Choinkę ubierał, łańcuchy kleił, sianko podkładał, Mikołaja widział, sernik piekł. Nawet klusek z orzechami i miodem próbował, chociaż to z Kujaw chyba, gdzie ona w życiu nie spędziła Bożego Narodzenia, bo nienawidzi ruszać się z domu. Wszystko mi ukradła. Więc ja ją załatwię następnymi świętami. Już mu kupiłem baranka z cukru, już nawet zjadł, jutro mu urządzę śmigus dyngus, a póki co malujemy jajka. Ciekawe, co ona zrobi, jak przyjdzie Wielkanoc?

Takiego Janka Machty nie znałam. Twardego bojownika o prawa ojca i dziecka.

– Taktyka ciekawa – przyznałam. – Może nawet skuteczna. Tylko że Krzyś będzie miał namieszane w głowie. Co do obyczajów. Nie uważasz?

– Niestety. – Janek smętnie rozłożył ręce. – Też się nad tym zastanawiałem. Miesiąc temu Roberta dała mi do korekty poradnik psychologiczny. „Powiedzmy to dziecku z humorem, kochanie, czyli rozwód bez kompleksów". Anglika światowej sławy. Profesora. On twierdzi, że dzieci po rozstaniu rodziców mają zaburzony obraz świata, ale żeby tego nie demonizować. Te z rodzin pełnych też mają zaburzony obraz, tylko inaczej. Tamte cierpią, że rodzice się męczyli, aż musieli się rozstać, i przypisują sobie winę. Te dzieci. Te drugie z kolei cierpią, że rodzice się męczą, ale się nie rozstają, i też te dzieci przypisują sobie winę, że się nie rozstają z ich powodu. W ogóle dzieci, które obcują z rodzicami, mają zaburzony obraz świata, niezależnie, czy rodzice są skonfliktowani, czy nie.

– To smutne, co mówisz – powiedziałam.

– Prawda? Tak musi być. Sam redagowałem.

– Psiakręc! – odezwał się od stołu Krzyś. – Jajka się zbiły.

– Wszystkie? – przestraszył się Janek.

– No. As dziwne.

– Psiakrew!

– Tes tak mówię – zgodził się Krzyś.

Stał przed nami cały w skorupkach i żółtkach, kręcąc głową. Z włosów białko ściekało mu długimi glutami. Wyglądał okropnie. Janek nie patrzył mu w oczy. Widocznie doznawał poczucia winy wobec wymówek Krzysia.

– Powiedziaem, ze ceba wpierw ugotować? Powiedziaem.

– Malowaliście surowe? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Co za różnica? – żachnął się Janek. – Chciał dziesięć, Matejko! „Bitwę pod Grunwaldem" byś zmieścił na dziesięciu, synku. Nie mam takiego dużego garnka, Dominiko. A trzech nie opłaca się od razu gotować.

– Ceba kupić nowe! – zarządził ochoczo Krzyś.

Janek spojrzał nieżyczliwie na zegarek. Potem w okno, za którym padał śnieg.

– Jest piętnasta trzy w Wigilię, synku. Gdzie ja ci teraz znajdę nowe?

– Skoda farb zmarnować bez jajek – ocenił ekonomicznie Krzyś. – Mozę mas w lodówce? Mama zawse ma w lodówce. Zobacymy?

– Ale ja jestem tata, Krzysieńku! Nie mama, nie babcia, nikt taki. I nic nie mam w lodówce. Umyjesz się, ubierzemy się, pójdziemy do restauracji. Zamówię ci w majonezie albo jajecznicę z szynką, skoro musisz – zaproponował pojednawczo Janek.

– Mogę zabrać moje farby do rustaruracji? Pomaluję jajecni-cę trochę.

Janek popatrzył na mnie bezradnie. Nie wtrącałam się. Ale gdybym miała coś do powiedzenia, odradzałabym. Krzyś plus farby w restauracji to mogła być kosztowna nabiałowa Wigilia.

– Zrobimy inaczej. – Janek wyczuł moją opinię szóstym zmysłem. – Możesz zostać z nim na dziesięć minut, Dominiko? Zostaniesz tu z panią, Krzysieńku, ja pojadę raz-dwa do restauracji i kupię jajka na twardo w skorupkach. Pomalujesz je w domu, zgoda?

– Farby tes kup, jakby się jajka znowu zepsuły. Jus jest mało farb.

– Te z restauracji się nie psują – zapewnił Janek, wciągając płaszcz na Arkę Noego.

Zanim wrócił, pomogłam Krzysiowi w kąpieli. Na finał zażyczył sobie ojcowego dezodorantu i wypsikał się od stóp do głów. Z trudem oddychałam. Kiedy uczesałam go gładko, zauważyłam, że jest podobny do Janka. Z czoła i podbródka. Tylko jednodniowego zarostu mu brakowało. A to nie było jedyne podobieństwo. W pokoju usiadł naprzeciw mnie, podparty rękami, zapatrzył się w moje oczy żarłocznym wzrokiem uwodziciela.

– Wies, skąd się biorą dzieci?

Sądziłam, że w dobie afer rozporkowych i molestowań seksualnych nic już nie zmusza dzieci do zadawania sakramentalnych pytań. Wystarczy, że po dobranocce nie odejdą przez parę minut od telewizora. A już bankowo zdawało mi się, że mam przed sobą wiele lat, zanim dziecko to pytanie zada mnie. Moje myśli fruwały w panice pomiędzy swojskim bocianem a światową waginą – i nigdzie nie chciały przysiąść.

– Niezbyt wiem – wyłgałam się. – Powinieneś zapytać tatę. On na pewno wie.

– Nie wie – zapewnił Krzyś. – Ale się nie psyznawa. Pytałem się. Udaje, ze wie i nie powiedział mi nic. Eeee tego, eeee tego, tak mówił, wychodził, sukał ksiąski jakiejś, skąd się biorą, ale nie znalazł.

– Jeszcze znajdzie – pocieszyłam go.

Krzyś filozoficznie zakołysał brodą opartą na dłoniach.

– Nikt nie wie, as dziwne. Mozę gdzie indziej wiedzą.

– Na przykład gdzie?

– W Swazędzu albo w Turosowie.

Coś podobnego! Trafiłam na fascynujący objaw dziedziczności, niestety, nie wiedziałam, z czym to się je. Genetyczne przekazywanie seksualizmu na tle cieków wodnych? Brzmi idiotycznie, ale fakty mówią za siebie. Gdybym nie była gimnazjalną polonistką, tylko specem od genów, do końca życia nie odpuściłabym tematu. Umarłabym we własnym pałacu na Florydzie, otoczona służbą i dziennikarzami. A tak musiałam zrezygnować ze sławy po trzech minutach, ponieważ Janek wrócił z gotowanymi jajkami.

Powiedziałam, że pójdę, a on zmartwił się, ale niezbyt szczerze. Więc zły adres. Nie uwierzyłabym, że Janek skrytobójczo odpala fajerwerki z mojego powodu. Do tego potrzebny jest inny poziom uczuć miłosnych. Aż tak mu na mnie nie zależało.

– Spotkamy się po świętach? – zapytał, podając mi płaszcz. – Sama wybierz miasto.

– W tym mieście jeszcze nie zbudowali hotelu, Janku -oświadczyłam i pocałowałam na do widzenia Krzysia, który znalazł mi rękawiczki na podłodze. – Musiałabym z tobą zostać na jedną noc albo na całe życie. Ani na jedno, ani na drugie nie jestem gotowa.

– Okej, na całe życie ja też nie jestem gotowy – zgodził się Janek. – Ale nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Może czternaście nocy? Dwa tygodnie w Ciechocinku. Przemyśl, nie odpowiadaj od razu.

Ostatni raz byłam w Ciechocinku z klasą. Jako uczennica. Nikt mnie wtedy nie podrywał. Byłam przekonana, że chłopcy służą do tańczenia na klasowych wieczorkach. To se nevrati! Ciechocinek przeminął w moim życiu.

Byłam na półpiętrze, kiedy Janek jeszcze raz otworzył drzwi.

– Halo, Dominiko! Ty przyszłaś do mnie z jakąś sprawą. Nic bardziej krępującego niż pamiętliwi faceci.

– Niezupełnie… – zająknęłam się. – Właściwie przyszłam ci powiedzieć, żebyś na mnie nie liczył. Odnośnie wyjazdu. Znów jestem z Pedrem.

– Uuuu-u, wybacz! – Janek demonstracyjnie stuknął się pięścią w czoło. – Palnąłem z tymi dwoma tygodniami. Nie wiedziałem. Opuszczam do trzech nocy, zgoda?

– Nie odpowiem ci od razu! – Uśmiechnęłam się. – Ale pogadaj z Pedrem, czy zamierza ze mną być do końca mojej urody. A nuż masz fart? Wesołych Świąt!

Na dworze było już ciemno, pachniało mrozem. Jechałam do Pedra przez zaśnieżone miasto, a po mojej głowie krążył Krzyś. Dotychczas nie budziły się we mnie instynkty macierzyńskie, ale co to mogło być innego? Przypomniałam sobie ludowe porzekadło, że dziecko poczęte w Wigilię rodzi się w czepku. Tak naprawdę nie przypomniałam sobie żadnego porzekadła, ale szłabym o zakład, że znajdzie się jakieś stosowne. Jak nie w tym kalendarzu, to w innym. Poza tym dziś był odpowiedni dzień w świetle mojego prywatnego kalendarzyka. Może warto uwierzyć nieznanej ludowej mądrości?

Gdy Pedro otworzył mi drzwi i ujrzałam stryszek, stałam się absolutnie pewna, że chcę mieć z nim dziecko. Wigilijne. Natychmiast. Żeby było podobne do swego ojca. Człowieka, który potrafi z niczego wyczarować najcudowniejszą Wigilię świata.

Nie uwierzylibyście własnym pięciu zmysłom. Ja nie wierzyłam, chociaż osobiście stałam w progu. Pachniało świerkiem i ciastem, Anna Maria Jopek cichutko śpiewała kolędę z któregoś kątka, po całym stryszku Pedro rozwiesił błyszczące bombki, rozstawił świece na różnych wysokościach. Półmrok mienił się od płomyków. Jakbym wkraczała w wieczorne niebo pełne gwiazd. Oczy zaszkliły mi się ze wzruszenia – i świateł zrobiły się nagle miliony. Wśród nich stał uśmiechnięty Pedro we fraku i białej koszuli, z opłatkiem w dłoni. Nie miałam zielonego pojęcia, skąd wytrzasnął frak w dwie godziny. Co tam frak! W dwie godziny przygotował trzynaście tradycyjnych potraw. Jakie trzynaście! Pięćdziesiąt! Rozłożona ława uginała się pod wigilijną wieczerzą.

Zsunęłam płaszcz z ramion na podłogę ruchem Grety Garbo.

– Nie wydaje ci się to kiczowate? – zapytał Pedro.

– Zsuwanie płaszcza na podłogę ruchem Grety Garbo?

– Nie, ten cały wystrój.

– Kicz? Chryste, nie masz pojęcia, co podoba się kobietom, Pedro – orzekłam, wspierając się na jego ramieniu, żeby podejść do stołu. Trzy kroki w nieskończoność. – To jest oszałamiające, nie kiczowate. Cudowne! Nie mogę uwierzyć, że zdążyłeś. A ja, niewdzięczna, nie mam dla ciebie prezentu pod choinkę.

Stanęłam przed nim z ramionami rozpostartymi na boki.

– Kochanie, rozpakuj mnie! – zadysponowałam.

Nie miał nic przeciwko temu. Ale ja otrzeźwiałam, gdy poczułam jego ręce na sobie.

– Po kolacji – dokończyłam. – Najpierw twoje kulinarne osiągnięcia.

Musiałam znaleźć okazję, żeby opowiedzieć mu o szczęśliwych dzieciach poczętych w Wigilię. To przede wszystkim. Nie lubię brzydko zaskakiwać własnego faceta.

– Nie takie moje – zaprzeczył skromnie Pedro. – Znalazłem firmę, która wyprawia ci dowolne święto w godzinę. Wesele, oblewanie prawa jazdy, prawosławny Nowy Rok! Inna sprawa, że nie byłaś przygotowana do Wigilii, Do. Nie wymawiam, ale nie osiągnąłbym cudów, choćbym był Zosią Samosią. Ani choinki do ubrania, ani maku na makowiec.

– Upiekłbyś makowiec, Pedro? Nie wierzę!

– Powinnaś. To święta dla wierzących. Może nie szłoby go zjeść, ale upiec? Żadna sztuka. To, co miałaś kupione, przyrządziłem własnoręcznie!

Dumnym gestem wskazał na ławę. Zakryłam ze zgrozą twarz, mimo że ułożone na półmisku kawałki ze spieczoną skórką nie przypominały tego, czym były.

– Pedro! – jęknęłam. – Usmażyłeś Zenka!