38525.fb2
Pedro zaofiarował się, że zje zwłoki Zenka z chrzanem – i po problemie. Ohyda! Karpiowi należał się uczciwy pogrzeb. Byle cichy. Zapadłabym się ze wstydu pod ziemię, gdyby w kondukcie kroczył pan Zenobiusz z żoną. Siąkając nosem, zapakowałam kawałki Zenka w aluminiową folię, potem w reklamówkę.
– Nie dramatyzuj – uspokoił mnie Pedro. – Odkupimy im. Nie zauważą różnicy pod mikroskopem. Wszystkie karpie są takie same.
– Ale ten będzie inny! – załkałam.
Nie chciałam trzymać Zenka w lodówce. Poprosiłam Pedra, żeby wziął łyżkę do tortu w charakterze szpadelka, pójdziemy znaleźć miejsce pochówku. Może ziemia na skwerku nie zamarzła.
Setki razy schodziłam na dół obok drzwi pana Zenobiusza i nigdy nie miałam wrażenia, że oboje z żoną przykładają do nich ucho od tamtej strony. Teraz miałam. Tkwią tam. Nasłuchują moich kroków. W decydującym momencie nacisną klamkę. I przydybią mnie za progiem z głupią miną i karpiem-męczennikiem w reklamówce.
Pokazałam na migi Pedrowi, żebyśmy szli na palcach. Z mieszkania Zenkowej familii dobiegały dźwięki telewizora. Po krzyżu ciekła mi lodowata kropelka potu. Nie życzę wam takich wrażeń. Czytałam o czymś podobnym, ale gdzie? Czy nie tak zachowywał się Raskolnikow po zamordowaniu starej li-chwiarki? Aż zjadło go sumienie. To moja wina. Dlaczego zapomniałam powiedzieć Pedrowi, że Zenek jest starą… Chryste, ależ bajdurzę! Nie starą lichwiarką, tylko rybą. No, to akurat widział, że rybą! Ze jest szczególną rybą. Niejadalną!
Oddech złapałam na pierwszym piętrze. Wcześniej wstrzymywałam. W tym momencie poczułam, że coś łasi mi się do nóg. Odwróciłam się, czy nie Pedro. Nie, czy się łasi, tylko czy nie robi czegoś jak łaszenie się, choć czegoś innego. Ale to nie Pedro. Jamnik na smyczy.
Na drugim końcu smyczy wynurzył się zza zakrętu schodów pan Zenobiusz w zaparowanych od mrozu okularach. Jak ślepa sprawiedliwość.
Czy ja mam w życiu szczęście, powiedzcie? Tysiące razy pan Zenobiusz nie mijał się ze mną na schodach. Dzisiaj tak. W gruncie rzeczy dzisiaj też się nie mijał. Zatrzymał się w pozie konwersacyjnej, przecierając okulary skrawkiem szalika. Mógł życzyć mnie i Pedrowi wesołych świąt w przelocie. Mógł uprzedzić nas, że mróz na dworze, i pójść dalej. Mógł przeprosić, że spieszy się, rodzina przyjechała na Wigilię ze Stargardu. Mógł skupić się na stu niepotrzebnych zagadnieniach, na których skupiają się sąsiedzi i to doskonale robi na życie towarzyskie klatki schodowej. Ale pan Zenobiusz żył po swojemu. Niekonwencjonalnie.
– O, jakie miłe spotkanie! Państwo na górę, czy na dół? Mam wigilijny prezent dla Zenka, czy wolno mi go ofiarować, zanim o północy sam się o niego upomni ludzkim głosem?
– Pan go rozpieszcza, panie Zenobiuszu – spróbował uratować sytuację Pedro. – Prezenty, miłe słówka, czysta woda. Będzie mu trudno wrócić między swoich, kiedy przywyknie do komfortu.
– Och, drobiazg pod choinkę. – Pan Zenobiusz machnął ręką. – Wkruszę mu słodką bułkę dla osłody, jeśli państwo pozwolą. Jest taki biedny, sam wśród ludzi.
– Jeżeli w towarzystwie słodkiej bułki będzie mu raźniej… Tylko że…
Popatrzyłam błagalnie na Pedra. Niech coś wymyśli. Niech nie będzie więcej ofiar tego wieczora. Niech niewinny sąsiad nie padnie u mych stóp na zawał, a ja obok zagryziona przez własne sumienie. Niech Wigilia skończy się jak Wigilia, nie jak Wszystkich Świętych.
– Spieszymy się – podpowiedział mi Pedro.
– …tak, tylko że śpieszymy się, panie Zenobiuszu! – wrzasnęłam z ulgą. – Strasznie się spieszymy! Jesteśmy spóźnieni! Nie powinniśmy tu stać, panie Zenobiuszu! Przepraszam! Wesołych Świąt! Kiedy wrócimy do domu sama wkruszę Zenkowi keksu i makowca, i co tylko lubił za życia!… Musimy pędzić! Jeszcze raz Wesołych Świąt! Dla żony też!
Tupiąc, zbiegliśmy po schodach. Jak wicher. „Wzajemnie" dogoniło nas na parterze.
– Łap taksówkę, Pedro! – wrzasnęłam, gdy wypadliśmy na ulicę. – Szybko!
Pedro przytrzymał mnie za rękaw płaszcza.
– Uspokój się, Do. Już nas nie widzi. Relaks!
– Ale, Pedro, musimy się spieszyć! – popędziłam go. – Łap taksówkę, proszę! Jesteśmy zaproszeni na Wigilię do rodziców, jak mogłam zapomnieć!
Mój dom rodzinny czekał w pełnej gotowości. Okna świeciły się w ciemnościach, śnieg z dróżki był odgarnięty, furtka otworzyła się, ledwie dotknęłam dłonią dzwonka. Tata ekskluzywnie pachniał wodą Unit, mama perfumami Refux (po osiemdziesiąt dwa złote flakonik). Przyjechała ciotka Ramona, pachnąca kwiatem jaśminu niewiadomej marki, oraz pan Benedykt, sąsiad z naszego dawnego miejsca zamieszkania, który spędzał z rodzicami Wigilię, odkąd owdowiał. Ten pachniał fajkowym dymem, naprawdę ekscytującym zapachem, jeśli chodzi o moje zdanie. Niestety, dom rodzinny jako taki pachniał smażoną rybą, co psuło mi humor. Wszystko mnie drażniło, miałam klasyczny zły dzień, który zaczął się pod wieczór. Wprawdzie jako rasowa kobieta powinnam mieć zły dzień w zupełnie innym dniu cyklu, ale najwyraźniej dzisiaj nie cykl się liczył, tylko zły dzień.
– Do, tego się po tobie nie spodziewałam! – wygarnęła mama na dzień dobry. – Zdarzało ci się spóźniać do stołu dwie godziny, ale żebyś była zaproszona…
– Może się przywitamy, mamo? – przerwałam jej. -Naturalnie, wchodźcie!… Więc żebyś była zaproszona na siedemnastą trzydzieści i dzwoniła do drzwi o siedemnastej trzydzieści jeden… Dla mnie szok! Pedro, masz na naszą córkę zbawienny wpływ! Gratuluję ci, chłopcze, niechże cię uściskam na powitanie.
Oczywiście zły dzień polega na tym, że nic nie jest w stanie poprawić ci humoru. Do wtóru egzaltowanych zachwytów mamy przypomniałam sobie, że nie zabraliśmy prezentów. W poprzednich latach wiedziałam, co robię, spóźniając się. Zyskiwałam czas, którego potrzebowałam, żeby zabrać prezenty. Dziś go zabrakło. Gryząc się tym, włożyłam domowe kapcie – i zły dzień kontynuował się z powodzeniem. Pierwszemu kapciowi odlatywała podeszwa, w drugim było mokro. Stałam zdumiona na jednej nodze, gdy nagle z pokoju wypadł z rozwianymi uszami nieznany mi szczeniak, poślizgnął się na parkiecie i wyhamował zębami na moich nowych rajstopach. Od tego momentu moich starych rajstopach.
Psiak był prezentem gwiazdkowym dla rodziców od cioci Ramony. Jeszcze nie miał imienia, ale zęby i owszem. Zdążył zdewastować pół domu, resztę obsikał. Pedro spróbował go pogłaskać i popis życzliwości odpokutował plastrem na kciuku. Mama wyjaśniła z kwaśnym uśmiechem, że w tym roku ojciec wyjątkowo nie odczyta fragmentu z Pisma Świętego przed wspólną wieczerzą. Właśnie z powodu nowego pieska.
– A co on, niewierzący? – zapytałam zgryźliwie.
Mama spiorunowała mnie wzrokiem. Słodka psina zeżarła kwadrans temu Biblię w tłumaczeniu księdza Wujka, czekającą cierpliwie pierwszej gwiazdki na etażerce obok choinki. Przeczekała w naszej rodzinie powstanie styczniowe, najazd faszystowski, powódź w 1954 roku. Psiaka nie przeczekała. Widać za wcześnie się zdemobilizowaliśmy.
– Przynajmniej macie dla niego imię w sam raz – uznałam. -Szatan.
– Ty i te twoje dowcipy, Do! – obruszyła się mama, udając przed gośćmi, że uśmiecha się wyrozumiale. – Wiesz co! Nawet w powszedni dzień nie nazwałabym takim słowem bożego stworzenia pod moim dachem. Co dopiero w święta.
– Łudzisz się, że jak się będzie wabił Święty Franciszek, przestanie sikać pod choinkę?
Pokazałam palcem.
– Ja wytrę, Haniu, pozwól. Myślę, że nazwiemy go świeckim imieniem, córeczko! – poratował mamę jej mąż. – Siadajmy do stołu, zapraszam. Gdzie się podział opłatek?
Domyślacie się, gdzie się podział. Na szczęście mama zawsze dysponuje zapasem. Widząc jej minę, byłam pewna, że u następnej spowiedzi spędzi ze dwie godziny, mimo że nie ona zeżarła ten opłatek. Pożyczyliśmy sobie samych wspaniałych rzeczy, ucałowaliśmy się z uczuciem w oba policzki, najlepsze sztućce w domu zaszczekały o najlepszą porcelanę. Wszystko razem wpłynęło na ukojenie nastrojów. Dopóki się nie zorientowałam, że Szatan zjadł Zenka, wiszącego na wieszaku. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak piesek wielkości wyrośniętej pchły mógł doskoczyć do kołka metr nad sobą i spałaszować całego karpia. Razem z ośćmi i reklamówką. I folią aluminiową. Tylko łyżkę do tortu oszczędził. Na dodatek nie jadł na pusty żołądek, co to, to na pewno nie.
– Miałaś tam coś ważnego? – zaniepokoiła się mama.
– Nic aktualnego – enigmatycznie odpowiedział za mnie Pedro i całe szczęście. Umarłabym z żalu w trakcie wyjaśnień. – Niech państwo coś zrobią, inaczej ten prezent nie dożyje pierwszego dnia świąt. Moim zdaniem on jest rasy kamikadze.
Zgodnie siedziałam przy stole z innymi, zjadłam nawet coś pysznego w smaku, ale nic nie pomagało. Mój zły dzień łagodnie ewoluował w jeszcze gorszą noc. Choć wigilijną. Najpiękniejszą w roku. Jeszcze wczoraj zdawało mi się, że do cudownej Wigilii wystarczy, żeby Pedro wrócił.
No i Jezus Chrystus się narodził, jasne. Ale przede wszystkim Pedro.
– Zmyjemy, mamo – powiedziałam. – Znosić talerze?
– Nie spiesz się, Do. Może jeszcze ktoś zje – powstrzymała mnie mama.
– Podałybyśmy ciasto i kawę.
– Oj, nie, Dosieńko, jeszcze chwilę, bo pęknę – zaprotestowała ciotka Ramona.
Opowiadała o swojej wakacyjnej podróży do Egiptu. Pan Benedykt z rozmarzeniem wypytywał ją o każdego faraona, który umarł przed wizytą ciotki. Jestem pewna, że spędzał u nas Wigilie ze względu na nią. To zasmuciło mnie w tym roku. Jaka przyszłość czeka uczucie, które rozwija się w ukryciu raz na 365 dni? A w latach przestępnych jeszcze rzadziej. Ludzie mogą postarzeć się, owdowieć, przeżyć faraonów, a i tak ich miłość pozostanie niedojrzała. Chyba uczucia rozwijają się w ludziach na opak. Za młodu mocne jak czysta wódka, popadają z czasem w zgubny dla zdrowia etap zacieru. Ale żeby ta moja głęboka myśl kryła w sobie sens, wątpiłam. Czy byłam w stanie oceniać świat uczciwie, jeżeli powodem moich rozważań był prawdopodobnie osamotniony kawałek karpia na półmisku? Zostawiony jak na złość pod moim nosem.
– Nie zachował się wam jakiś żywy karp? – odezwałam się do mamy, gdy ciotka na chwilę wyjrzała z piramidy Cheopsa, a pan Benedykt zajrzał do toalety.
– Po co żywy? Chodzi ci o sushi?
– Co ma do tego sushi, mamo? Nie pytam o surową rybę, tylko o żywą!
– Zamierzasz jeść żywą rybę?!
Po tonie mamy poznałam, że zaczyna podejrzewać mnie o zaprzaństwo narodowo-katolickie. Najpierw imię dla psa, teraz konsumpcja ryby na żywo. Ewidentne początki satanizmu.
– Sorry, mamo, miałam na myśli galaretkę owocową – sprostowałam, żeby nie przeciągać rozmowy, która prowadziła donikąd.
Ubili wszystkie karpie i zjedli je. Wiadomo. Co roku tak postępowali, bez odrobiny chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie warto pytać.
– Ach, galaretkę! Nie, w tym roku dałam sobie spokój! Nie miałam konserwowych brzoskwiń, a ze świeżych to już nie to -wytłumaczyła się mama.
Już na spokojnie. Myląc karpia z brzoskwiniową galaretką, nie byłam satanistą.
Pan Benedykt zapalił fajkę i zapach tytoniowego dymu owionął moją skołataną duszę. Zerkałam na ojca i Pedra, omawiających politykę krajową. Szeptem, gdyż mama nie wytrzymywała tematu. W dniach kampanii wyborczych bolała ją głowa, po zapytaniach poselskich dostawała wysypki i musiała pić wapno, podczas telewizyjnych dyskusji politycznych zniszczyła pięć pilotów, tak panicznie przełączała się na inny program.
Patrzyłam na Pedra łupiącego orzechy, ubranego we frak wypożyczony od firmy świętującej na zawołanie – a widziałam go w Paryżu. Było gorące lato wyschłych fontann, siedzieliśmy nad kawowymi lodami i winem w ogródku kafejki, ponad nami w błękitne niebo wznosiła się iglica wieży Eiffla i gdziekolwiek odwróciliśmy głowy, słyszeliśmy „La vie en rose". Wszędzie je śpiewano jak w komedii romantycznej. Cały Paryż śpiewał na naszą cześć „La vie en rose". Zycie było różowe, moja przyszłość była różowa, nasze wspólne życzenia były różowe. Wieki temu. A co czułam teraz? Że Pedro, który do mnie wrócił, nie jest Pedrem, który odszedł. Tak bywa w ponurych baśniach. Wraca ze świata ojciec albo syn, albo ukochany, i wszystko jest nie tak. Lubi inne potrawy niż przedtem, pogwizduje inną piosenkę, nie poznaje go ulubiony pies. W jego skórze powrócił czarnoksiężnik, który tego prawdziwego zabił na odległym gościńcu.
Czyżbym uwierzyła we własną książkę o miłości do Pedra i porównuję realnego z tamtym, opisanym? To nie wyszłoby nam na zdrowie. Czy ciąży na mnie klątwa egzaltowanej autorki romansów dla pań? Nie wierzyłam w to. Wierzyłam w moją roztropność. A jednak było mi tak, jakbym zawisła pośrodku Wigilii w kokonie niewytłumaczalnego smutku.
Pan Benedykt delikatnie utulił w dłoniach pyszczek śpiącego Szatana, żeby nie piszczał i nie przeszkadzał. Ciotka Ramona upozowała się na tle zapalonej choinki. Splotła dłonie na wysokości przydatków. Ciotce można zarzucić to i owo, ale głos ma jak zwiastujący anioł. Przepiękny. I tym głosem zaśpiewała nam a cappella:
nad Dzieciątka snem… Pobrzękiwały bombki na choince w rytm jej oddechów. A ja poczułam, że płaczę. Patrzyłam na nich, oświetlonych magicznym blaskiem choinkowych lampek, na mamę, tatę, Pedra, na pana Benedykta, zasłuchanych w ciotczyny śpiew, przypomniałam sobie babcię i dziadka, i wszystkich naszych domowych zmarłych, którzy przy dawnym wigilijnym stole, w innym miejscu i czasie, ale z takim samym wzruszeniem słuchali tej kolędy – i po policzkach pociekły mi łzy wielkie jak groch.
Z tym, że ja co roku płaczę w Wigilię, kiedy ciotka Ramona śpiewa „Cichą noc". Taka tradycja.
Spacer po buddyjsku
Pierwszy dzień świąt poprawił mi nastrój. Głównie dlatego, że rano udało nam się z Pedrem wymknąć z domu niepostrzeżenie. Za drzwiami pana Zenobiusza panowała cisza. Zaciągnęłam Pedra do kościoła na drugim końcu miasta, żeby nie wpaść na sąsiadów. Na spacer też poprowadziłam go bocznymi uliczkami. To nie była bezinteresowna przechadzka, jakie zdarzało mi się odbywać w poprzednie Boże Narodzenia. Poszukiwałam sklepu, który będzie już czynny po świętach, a jeszcze sprzed świąt zostaną mu w ofercie żywe karpie. To jak szukanie emeryta w żłobku.
Pedro nie wydawał mi się dzisiaj podstawionym czarnoksiężnikiem, co też dobrze mi robiło. Porzucaliśmy się śnieżkami, poślizgaliśmy się na górce, wstąpiliśmy na gorącą herbatę z konfiturami do Bliskich Spotkań, bo przemarzliśmy do szpiku kości. Pedro kupił mi po drodze różyczkę z lodu. Sprzedawali takie na ulicy. Kiedy indziej pomyślałabym, że to nieświadoma aluzja. Jakiś smutny zwiastun przyszłości. Że lodowato albo że topniejąco. Dziś patrzyłam z uśmiechem, jak kwiatek ścieka wzdłuż łodyżki do kawiarnianego wazonika, kropla po kropli, i bardziej już przypomina taką szklaną pipetkę do brania wymazów z gardła niż różyczkę. Dzisiaj znów miałam przed sobą życie na różowo.
Ponieważ to rodzinne święta, Pedro opowiedział mi o swoich rodzicach. Spędzali Boże Narodzenie w Australii, u jego brata. Siedzieli tam od pół roku, dotąd ich nie poznałam. Nie wiadomo czemu opowieść znów wprawiła mnie w nerwowe podniecenie. Moja kobieca intuicja zaczynała cierpieć na lekką schizofrenię. Wydało mi się, że Pedro opowiada o tej Australii, jakbyśmy nigdy nie mieli wybrać się do niej razem. Skoro jego brat mieszka tam na stałe, wyjazd nie tylko byłby łatwy, ale nieunikniony.
I nagle zrozumiałam, że plączę się w bzdurnych domysłach, ponieważ nie chce mi się załatwić sprawy do końca. Los Pedra spoczywa w moich rękach, a ja udaję przed sobą, że nie o to chodzi. Przecież nie znalazłam tego mojego niezaspokojonego absztyfikanta, który zieje do Pedra nienawiścią.
A co, jeżeli on wywinie kolejny morderczy numer? Na przykład podrzuci nam do łazienki jadowitą tarantulę! Tydzień temu czytałam w gazecie, że coś podobnego zdarzyło się we Wrocławiu. Dzisiaj w Polsce można zrobić takie światowe draństwo, że byście nie pomyśleli. To znaczy pomyślelibyście może, skoro czytacie gazety, ale ja bym chyba nie pomyślała w życiu! Choć też czytam. Biologiczka Sylwia opowiadała mi, że w Mszanie
Dolnej czy Górnej kogoś zastrzelili strzałką zatrutą kurrarą. Z indiańskiej dmuchawki. Jeden facet umarł od banana. W skrzyni z bananami załadowali na statek kolumbijskiego węża, nie zauważyli, ten po drodze ukąsił banana, jad został w środku. Albo babeczka, której arabski małżonek podłożył trotyl pod łóżko!… Może to Hindus i dynamit, nie pamiętam, ale co za różnica. Skąd takie rzeczy u nas? Już nie liczę tych przejechanych zagranicznymi samochodami. Kocham świat, kocham wszystkich ludzi na świecie, ale umierać wolałabym po swojemu. Domowym sposobem. To znaczy, w ogóle wolałabym nie umierać, jeśli już!
– Pedro – rzekłam oględnie – przypomniałam sobie o jednym znajomym, który może mieć żywego karpia.
– No to jazda, idziemy!
– Ale przypomniałam sobie jeszcze o takim sklepie sportowym na Psów 2. Nasz wuefista kupuje tam piłeczki, siatki, rakiety. Podzielmy się. Ja tu, ty tam.
– Karpiem nie gra się w tenisa – uświadomił mnie Pedro.
– Wiem, ale w zeszłym roku on kupił tam karpie. Albo gdzieś obok. Wrócił do szkoły z piłeczkami i z karpiem. A to było we wrześniu.
– Te z września będą już łykowate – powiedział Pedro.
– Pedro, traktuj mnie poważnie! – zirytowałam się, bo myślami byłam przy mojej najważniejszej sprawie. – Chodzi mi o to, że nie był sezon świąteczny, a mieli karpie. Teraz odwrotnie, jest świąteczny, sama wiem, nie mów mi tego! Tylko że karpie z sezonu świątecznego sprzedali przed Wigilią, a może mają nowe na sezon inny albo…
Skrzywiłam się, bo zachichotał, słuchając.
– Pedro, po prostu kup żywego karpia. Obojętnie gdzie. A ja sprawdzę w tym czasie, czy nie da się go pożyczyć.
Wsadziłam Pedra w odpowiedni autobus, żeby mieć pewność, że odjechał.
Z Sebkiem spotykałam się przed Pedrem. To ja go zostawiłam. Znalazł sobie szybko świetną dziewczynę, ale wyglądała mi na jętkę jednodniówkę. Zbyt śliczną, żeby była prawdziwa. W takim razie mógł zatęsknić tragicznie za mną, prawdziwą, lecz już cudzą. Wprawdzie trudno uwierzyć w Sebka podkładającego pod moją wanną tarantulę. Czy choćby zwykłą łąkową ropuchę, po której dotknięciu swędzi skóra. Ale odpalenie fajerwerków na odległość za pomocą telefonu komórkowego? Zadanie w sam raz dla zdolnego komputerowca!
Sebka nie zastałam w domu. Miałam go nadal w komórce, więc zadzwoniłam. Ucieszył się. Już to było podejrzane.
Spędza święta pod innym adresem, ale zaprasza. Jeśli mogę, choćby zaraz. Oni też się ucieszą, ci, u których jest. Opowiadał im o mnie same dobre rzeczy.
Co to znaczyło? Tęskni, nie tęskni? Diabli go wiedzą.
Nie miałam ochoty odwiedzać obcych ludzi i paplać kulturalnie o sprawach, które mnie nie obchodzą, podczas gdy mam na głowie losy świata. Niby tylko mojego małego świata, ale on jest dla mnie ważny. Mój świat na różowo.
Ponieważ ludzie, u których Sebek gościł, mieszkali na jego osiedlu, umówiliśmy się na skwerku.
– Przespacerujemy się we dwoje – zachęciłam. – Na lepsze trawienie. W końcu święta. Mam do ciebie drobną sprawę, aż wstyd byłoby zajmować czas postronnym osobom.
Niepokoiłam się, czy nie uzna mojego zaproszenia za próbę wejścia do tej samej rzeki. Toteż kiedy tylko się przywitaliśmy (poznałam go z daleka, nikt inny nie mógł nadchodzić w czapce z pomponem i w kożuszku jak po młodszym bracie), oznajmiłam bez sentymentów:
– Mam nadzieję, że dobrze ci się układa z twoją panią? Widziałam was kiedyś razem, wyglądaliście jak stworzeni dla siebie.
– Z Izą? Rozstaliśmy się – powiedział Sebek. – Już dawno. Iza to typowa jętka jednodniówka. Ja jestem raczej długodystansowcem, sama wiesz.
Proszę, jak dogadałabym się z Sebkiem. Nawet dziewczyny ocenialiśmy tak samo. Ale to bardzo fatalnie, że się z nią rozstał. Tym samym wysuwał się na czoło listy podejrzanych. Jeszcze ta nieszczęsna aluzja o długim dystansie.
– Ach, no to… jesteś teraz z jakąś drugą, tak? – zapytałam z nadzieją.
Sebek przykucnął, nabrał śniegu w dłonie. Ulepił kulkę i cisnął nią w drzewo przy alejce, którą szliśmy. Nie trafił.
– Z drugą też się rozstaliśmy.
– Ach, no to… – powiedziałam i zamilkłam. Więc jednak.
– O, to jest to mieszkanie – odezwał się Sebek po chwili spaceru w milczeniu. Pokazał palcem któreś z okien na piętrze. -Tu spędzam święta. Nie dasz się zaprosić?
– Nie jestem ubrana wizytowo ani nic, sam rozumiesz. Znów przespacerowaliśmy się w milczeniu. Z Sebkiem po dwudziestu latach wspólnego życia czułabym się jak na pierwszej randce. Ogólne skrępowanie.
– Czy ty, Sebku, żałujesz jeszcze naszego rozstania? – zagadnęłam ostrożnie.
Na moment przestaliśmy spacerować, gdyż Sebek przystanął z wrażenia.
– Ja? – zapytał. – Naszego?
– No w zasadzie… Gdyby treściwie ująć, to tak jak mówisz.
– Aha – zrozumiał Sebek, ale nie odpowiedział na razie. Ruszył dalej.
– Ludzie niekiedy rozstają się z sobą, to znaczy kobieta i mężczyzna – zdradziłam Sebkowi okrutną prawdę. – A potem… wiesz. Mają pretensje. Zostają w nich urazy. Nie wyobrażają sobie, żeby patrzyli spokojnie, jak dawna osoba układa sobie życie z nową… Kiedyś to odbywało się inaczej, naturalnie, a dzisiaj… Nikt nikogo nie wyzwie na szpady, dajmy na to. Szpad nie ma, musiałbyś zapisać się do klubu szermierczego i tak dalej. Ale czy ludzkie charaktery się odmieniły? Świat nie kończy się na szpadzie. Codziennie słyszysz o nowych wynalazkach, prawda? Masz kij bejsbolowy, kałasznikowa, masz te takie samoloty, co pionowo startują, fajerwerki noworoczne -wplotłam je sprytnie w wątek. – To równie skuteczne… Albo słyszałam w wiadomościach o nowym wirusie w medycynie. Opracowali po coś tam, nie znam szczegółów. W każdym razie przez dwanaście godzin miałbyś krwotok, Sebku! Ogólny krwotok wewnętrzny… A obsmarować cię w prasie na przykład też żaden problem!
– Przepraszam cię, Dominiko, jeśli można… – Sebek ulepił śnieżkę, rzucił i znów nie trafił. Trzęsły mu się nerwowo ręce. -Czy ty masz do mnie pretensje, że się rozstaliśmy?
– Ja? Do ciebie? Pytasz, czy mam pretensje?
Sebek skinął głową. Ulepił nową kulkę, ale rozpadła mu się w dłoni, zanim rzucił.
– Nie, Sebku. – Uśmiechnęłam się przyjaźnie. – Mówię teoretycznie, o pewnych życiowych prawidłowościach. Tak przecież bywa, prawda?
– Masz rację – zgodził się Sebek. Tym razem kulka nie rozpadła mu się przedwcześnie. Ale nie trafił. – O tym wirusie nie słyszałem. Brzmi groźnie. Słyszałem o facecie, któremu żona zupę przesoliła. W wielu miejscach o tym pisali. Tylko że to jest bydlę, Dominiko, jeśli pytasz o moje zdanie. Damski bokser. Do wirusa mu daleko.
– Oczywiście. Wirus przez sam fakt, że rozwija się w najlepszych laboratoriach, wśród utytułowanych ludzi, na sprzęcie światowej klasy… A taki facet to zwyczajny śmieć.
– Śmieć – zgodził się Sebek i rozmowa nam się urwała.
Zza bloku wyskoczył chłopczyk w czapce uszance, minął nas biegiem. Odwrócił się na środku alejki przodem do nas i zamachał niesioną pod pachą tekturą.
– Idę zjeżdżać na tyłku! – zawołał do Sebka. – Zjeżdżasz ze mną?
Sebek przecząco pokręcił głową, dyskretnie wysypał z dłoni rozgniecioną śnieżkę, którą przymierzał się do rzutu w kolejne drzewo. Widocznie przed chłopcem bardziej bał się sportowej kompromitacji niż przede mną.
– Widzę, Sebku, że jesteś popularny na tym podwórku. -Nie… – Zawstydził się jak panienka. – Nikt mnie tu nie zna. To był mój synek, Kamilek.
– Ze kto?! – Zatrzymałam się, jakby o krok przede mną z zimowego nieba uderzył piorun. – Jak to Kamilek? Niemożliwe!… To znaczy, jak to synek?! Jakim cudem? Przecież go nie urodziłeś?
– No skąd… Moja żona go urodziła, Sylwia. Nie znasz jej. Chwilę trwało, zanim pozbierałam myśli i zrozumiałam, że
Sylwia, której nie znam, to nie ta sama Sylwia, która uczy biologii u nas w szkole. Za to żonaty Sebek z sześcioletnim synkiem to ten sam Sebek, którego przed pól rokiem znałam jako bezdzietnego kawalera.
– Ta z mieszkania, gdzie mieszkam. – Sebek wskazał mi prawdopodobnie to okno, co poprzednio, ale nie miałam pojęcia, które wskazał wtedy i które teraz.
– Mówiłeś, że jesteś sam.
– Ja? Nie pytałaś mnie. Pytałaś o Izę i o Kaśkę, drugą, z którą się rozstałem. Sylwia jest trzecia. Pierwsza dla mnie na świecie, ale trzecia w kolejności po tobie.
Przez chwilę miałam niemiłe wrażenie, że nie tylko ptaki fruwają nad skwerkiem, ale drzewa i bloki też.
– Poczekaj, Sebku, niech sobie poukładam w głowie. Wykluczone, żebyś dochował się sześcioletniego syna przez pół roku. Kto on jest dla ciebie?
– Syn Sylwii z poprzedniego małżeństwa. Usynowiłem go.
– Dzień dobry – powiedziały grzecznie dwie dziewczynki, idące pod rękę.
– Dzień dobry! – Sebek uśmiechnął się do nich i zwrócił się do mnie: – A to córka.
Spojrzałam za oddalającymi się dziewczynkami. Mogły mieć po dziewięć lat.
– Twoje córki? – wydukałam z niedowierzaniem. – Usyno-wione? Obie?
– Nie, ta z lewej – uspokoił mnie Sebek. – Marysia. Pisze piękne wiersze, muszę ci kiedyś pokazać jako polonistce. Jestem z niej naprawdę dumny.
Z klatki schodowej wyszedł ciemnowłosy nastolatek i ukłonił się nam z daleka.
– Sebku… – wskazałam go dyskretnie głową – nie powiesz mi, że on też…
– Mahatma – potwierdził Sebek. – Na cześć Gandhiego.
Usiadłam na zaśnieżonej ławce, nie odgarniając śniegu. Sebek przysiadł obok, subtelnie jak to Sebek. Chyba nie ziębiło go w tyłek, prawie nie dotykał nim ławki. Mnie ochłodzenie dobrze robiło, wszystko jedno od której strony.
– Ile masz dzieci, Sebku? – zaatakowałam frontalnie. – Łącznie.
– Jacuś, Marysia, Mahatma, Ernestyna, Kreon… Piątkę. Obok Sebka siadł na ławce facet starszy od niego z dziesięć lat. Zdrętwiałam.
– Wybaczcie państwo, że niepokoję – wytłumaczył z przesadną elegancją. – Idę nabyć papierosy. Brakuje mi złotówki, byłbyś skłonny się dołożyć?
Sebek był skłonny. Facet odszedł, kłaniając się czterokrotnie.
– To nie jest Kreon, twój syn? Powiedz, że nie, Sebku – poprosiłam.
– Nie, nie. Ten nie – zgodził się Sebek. – To ojciec moich dzieci. Biologiczny. Miły gość. Mieszka w mieszkaniu obok, przyjaźnimy się. Wykładowca uniwersytecki.
Wstałam, bo szybciej odmroziłabym sobie, co nie trzeba, niż ochłonęła. Ojciec dzieci Sebka miał siwiejącą brodę i zmarszczki. Jeśli matka dzieci Sebka była młodzieńczą miłością ojca, co nie jest wykluczone, zważywszy, ile zdążyli napłodzić… No to musiała prezentować się fascynująco. Nawet bez siwiejącej brody – miałam jednak nadzieję, że jej nie nosi. A już się cieszyłam, że Sebek jest niewinny, skoro założył liczną i kochaną rodzinę. Może przeliczył się z siłami? Chce zwiać od żony. Do mnie. Z piątką dzieci, Chryste!
– Skomplikowane są twoje układy rodzinne, Sebku – wykrztusiłam.
– Czy ja wiem? Tak to widzisz? Może stąd, że jesteśmy buddystami. Głównie Sylwia.
– Cholera, jeszcze to!
– Czemu? Buddyści to dobrzy ludzie. To nie znaczy, że ona używa młynka do modlitw albo czegoś takiego. Po prostu ceni tamten styl życia. Kontemplacyjny, zrównoważony, pełen miłości do bożych stworzeń. Tym mnie ujęła. W Buddę nie wierzymy, ale na przykład nie zabijamy. Pod żadnym pozorem.
– Nie chcę się przechwalać, Sebku, ale ja też nie zabijam -powiedziałam.
– Ale my nic. Much, komarów, nie jemy mięsa, nic.
Z przykrością zauważyłam, że stopniowo wyobrażam sobie żonę Sebka znacznie mniej apetycznie niż wygląda mąż żony Sebka. W moim wyobrażeniu siedziała po turecku w długiej pomarańczowej szacie, miała ogoloną głowę i siwą brodę po pas.
– Może jest alterglobalistką po prostu? To modniejsze niż buddyzm.
– Sylwia? Skąd. Ona nie goni za modą. Nie opowiada się po żadnej stronie, globalistów, antyglobalistów, wszystkich kocha jednakowo szczerą miłością.
– Nie wiem, czy byłabym zachwycona, Sebku, gdyby ktoś kochał mnie i komary jednakowo szczerą miłością.
– Ale ty nie jesteś buddystką – uświadomił mnie ze stoicyzmem Sebek.
Okno na pierwszym piętrze otworzyło się, ktoś radośnie zamachał do nas ręką. Jeśli to Ernestyna, zaczęłam poważnie obawiać się momentu, gdy ujrzę Kreona. Ernestyna była co najmniej w moim wieku. Trąciłam Sebka, odmachał do okna. Więc ja też.
– Najstarsza córa? – zapytałam. – Ładniutka.
– Nie, to właśnie Sylwia – wyjaśnił Sebek.
Oglądaliście Disneya? O Syrence na przykład? Sylwia wyglądała dokładnie tak. Słodka buźka z dołeczkami w policzkach, chmura blond włosów, usteczka w ciup. Jestem przekonana, że Sebek kochałby ją do szaleństwa, gdyby była kosmitką, nie tylko buddystką. Codziennie dostarczałby jej świeżą krew Ziemian w celach regeneracyjnych. Chryste, miał nieziemski fart, że go rzuciłam. Przecież nie wyglądam jak Bestia od Disneya, ale zdaje się, że byłam najbrzydszą z jego dziewczyn. Na szczęście nie znam tej drugiej po mnie, Kaśki. W dniach chandry wyobrażę sobie, że ma krosty i zeza.
Chciałabym wyglądać jak Sylwia, kiedy będę miała piątkę dzieci. Myślałam o tym obsesyjnie, jadąc do domu pustym świątecznym autobusem. Właściwie nie sądzę, żebym chciała mieć piątkę dzieci, ale nawet z jednym taki wygląd to łaska od Buddy. Na razie nie dam się skusić na umartwianie, ale gdy tylko zobaczę pierwsze kurze łapki przy oczach, przestaję zabijać komary. Niech mnie gryzą, ile chcą. Może to sekret buddyzmu? Chociaż trzy lata temu nad jeziorem pogryzły mnie całe chmary. I nazajutrz wcale nie wyglądałam jak Sylwia. Czy warto walczyć ze zmarszczkami? Mogę skończyć jako wychrzczona brzydula w podeszłym wieku.
Z tego wszystkiego zapomniałam spytać Sebka o karpia. Jeśli miałby, to na sto procent żywego. Ale nie miałby. Po co mu karp? Własnego narybku ma po dziurki w nosie.
Powrót do domu nie wskrzesił we mnie wiary we własną urodę. Ledwie wysiadłam na przystanku, zobaczyłam Pedra. Bez karpia, ale to jeszcze nic. Stał przed domem, rozmawiał. Z kim? Z Żyrafą. Czyli z osobą płci żeńskiej szczupłą i wysoką jak modelka, nieprzebierającą w środkach, niecierpiącą mnie i młodszą. Spróbujcie wierzyć we własną urodę w takich warunkach.
Zatrzymałam się pod osłoną wiaty, żeby zobaczyć, co dalej. Nic. Pożegnali się i rozeszli, choć ich nie spłoszyłam.
– Kto to był, Pedro, z kim rozmawiałeś? – zapytałam od progu.
– Taka dziewczyna.
– Zorientowałam się od razu, że nie chłopak.
– Chyba mieszka w sąsiedztwie, spotykam ją. Kiedy tu nie bywałem… – zająknął się. – Prosiłem ją ze dwa razy, żeby mi sprawdziła naszą skrzynkę. Chodziło o te anonimy, czy przychodzą.
– A skąd wiesz, czy to nie ona je pisała?
– Co za pomysł! Po co miałaby pisać?
– Nie wierz jej, Pedro, ostrzegam cię. Wygląda na psychopatkę z Manhattanu.
– W takim razie nieźle mówi po polsku – pocieszył mnie Pedro. Nastawił nasz ulubiony walc z „Ziemi obiecanej" i poprosił mnie do tańca. Tańczyliśmy do rana. Może niezupełnie tańczyliśmy. W każdym razie robiliśmy to, co ma się na myśli według sennika egipskiego, kiedy śni się o tańcu. Nad ranem zjedliśmy wczorajszą wieczerzę wigilijną od firmy urządzającej święta w godzinę. Byliśmy głodni jak wilki.