38525.fb2 Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Dojście do karpia

W drugim dniu świąt sytuacja zrobiła się podbramkowa. Obdzwoniłam sklepy rybne, które miały dyżury, i nie znalazłam najmniejszego karpia. Mówiąc ściśle, najmniejsze znalazłam. Niedorosłe, wybrakowane, chorowite, niechciane na Wigilię biedactwa. Odbiegały od parametrów Zenka już samą wagą, którą mi podawano. Widywałam cięższe szprotki. Świeży transport będzie w poświątecznym tygodniu – tyle usłyszałam pocieszającego.

Pedro zadzwonił do kolegi, który wszystko może. Obiecał załatwić karpia obstalowanego na miarę, ale za dwa dni. Chyba dwa dni wytrzymamy, skoro tak nam zależy? Wytrzymałabym bez Zenka do końca świata, gdybym musiała. Kobieca intuicja podpowiadała mi jednak, że pan Zenobiusz ugnie się pod brzemieniem tęsknoty najdalej dziś po południu. Ile mogę ukrywać się we własnym mieszkaniu za niewinność?

W desperacji przypomniałam sobie o Marku, moim byłym. Z dwóch powodów. Po pierwsze, znajdował się zaraz za Seb-kiem na liście podejrzanych. Nie sądziłam, żeby jeszcze mnie kochał, ale mógł mnie jeszcze nienawidzić. Po drugie, nie jadał karpi, jak pamiętałam. Za to jego Marzenka kupowała tuzinami rzeczy niepotrzebne. Założyłabym się, że tak robiła, chociaż niewiele ją znałam od tej strony. Wyglądała na niegospodarną. Więc mogli zachować zbytecznego karpia do dzisiaj.

Umówiłam się z Markiem telefonicznie, że wpadnę na parę minut. Pedro przysłuchiwał się, kręcąc niechętnie głową.

– Aż tak ci zależy na tej rybie?

– Na rybie nie, ale na panu Zenobiuszu tak – odpowiedziałam.

To czy nie mogłam zapytać o karpia przez telefon? „Dziwne, Do!".

No i dobrze. Nie miałam nic przeciwko zazdrości. Jest dla związku tym, czym szczypta pieprzu dla potrawy. Byle bez przesady. Do szczęścia nie wystarczy samo pieprzenie.

Marek podjął mnie w domu samotnie, lekko zaskoczony moją wizytą jeszcze pół godziny po zapowiadającym ją telefonie.

– Marzenka się położyła, troszkę dziś niedomaga – wytłumaczył żonę.

Nie zdziwiłam się. Ja też zwykle troszkę niedomagam na widok Marzenki. Mieszkanie mieli urządzone ładnie. Bardzo ładnie. Z premedytacją nie przyglądałam się, żebym nie musiała czegoś podziwiać. Po co mi taki wersal? Traktuję Marzenkę jak pozostałe obce baby, które nie odbiły mi męża, i niech to świadczy o mojej kulturze.

Marek opowiedział dla zawiązania rozmowy, jak bogaty mają tegoroczny grafik świąteczny. Właśnie wrócili od jego rodziców, było uroczo, uśmiali się jak nigdy, wieczorem wybierają się do znajomych, bardzo mili ludzie, usytuowani, zawsze szczerze zapraszają, on jest zapalonym alpinistą, ona zajmuje się pajęczakami, niecodzienne hobby dla kobiety, trzeba przyznać, jednakże fascynujące, w związku ze swoimi zainteresowaniami oboje dużo podróżują, w trakcie spotkań prezentują filmy, które zrobili, arcyciekawe, tyle można dowiedzieć się o świecie z pierwszej ręki, nie poprzez anonimową szybkę telewizyjną…

– Znam Tamilskich, Marku – wpadłam mu w słowo. – Bywaliśmy u nich, nie pamiętasz? Dowiedziałam się z ich filmów, że w Alpach są góry i Tamilski, z tym, że Tamilskiego jest więcej. A kiedy pokazywali pajęczaki, wychodziłam do toalety ze wstrętu, więc nie dowiedziałam się niczego. Dowiedziałeś się więcej od tego czasu?

– Jakby tak się zastanowić… – Marek wzruszył ramionami i zaproponował mi sok pomarańczowy, przeszłam zatem kulturalnie do rzeczy.

– Czy dysponujesz żywym karpiem?

Markowi zatrzęsła się dłoń i rozlał sok na koronkową serwetkę Marzenki. Nieźle.

– Żywym karpiem? W jakim sensie?

Z każdym spotkaniem rozumiałam lepiej, dlaczego rozwiodłam się z Markiem. Natomiast coraz gorzej rozumiałam, dlaczego za niego wyszłam.

– W takim sensie, że nie należy do rodziny pajęczaków i się rusza. Jest rybą, która nie umarła. Żyje jako karp.

Marek uśmiechnął się na znak, że docenia moje poczucie humoru. Nie wyglądał na rozśmieszonego.

– Miałem.

– Podejrzewałam, że możesz mieć. – Uśmiechnęłam się ironicznie, żeby nie wyobrażał sobie, że nie mam zdania o zakupowych talentach jego małżonki. – Co z nim? Chętnie odkupię od ciebie.

– Odkupisz? Jak może pamiętasz, nie handluję rybami. Z przyjemnością bym cię poczęstował, ale zjedliśmy! – Teraz wyglądał na rozśmieszonego. – Ostatni kawałek na wczorajszą kolację. Marzenka przepada za smażonym karpiem, i ja też naturalnie. Kto wie, czy nie bardziej. Moja żona pysznie je przyrządza, grzech sobie odmówić.

Popatrzyłam na niego spod oka.

– Przepadasz za smażonymi karpiami? Dotąd nie brałeś ich do ust.

– Czyżby? – zapytał z niedowierzaniem Marek.

– W takim sensie, że podobno siedziały ci na żołądku przez dwa dni. Głowa cię po nich bolała. Z moim ojcem jedliśmy ukradkiem w kuchni, bo sam zapach cię odstręczał.

– Niewykluczone, jeśli tak twierdzisz – zgodził się po dżentel-meńsku Marek. – Widzisz, Do, naukowo udowodniono, że człowiek zmienia upodobania co siedem lat. W siedmioletnim cyklu biologicznym wymieniają się komórki w ludzkim organizmie. Później się lubi coś, czego się nie lubiło. Z potraw, z dziedziny sztuki, w ogóle. To, co mówisz, potwierdzałoby współczesny stan wiedzy.

– Od naszego rozwodu nie ma jeszcze trzech lat, a ty mówisz o siedmiu.

– Widocznie u mnie wymiana komórek rozpoczęła się na cztery lata przed naszym rozwodem. Cztery plus trzy i mamy siedem.

– Apetyt ustalasz sobie teraz za pomocą rachunków? Nie jestem pewna, czy rzeczywiście wymieniłeś sobie te wszystkie komórki na lepsze.

Marek napił się soku z pudełka, z którego wcześniej mi nalał.

– Nie chcę być nieuprzejmy, Do – powiedział – ale mogę teraz jadać, co mi się podoba i nic ci do tego, nie? Ja nie wtrącam się do twojego życia, zauważyłaś? Jak dla mnie, możesz sobie skakać na bandżi bez liny! Nic mnie to nie obchodzi!

Wypiłam łyk soku z wystudiowaną szlachetnością ruchów.

– Nie przyszłam kłócić się z tobą, Marku, jeśli tego nie zauważyłeś!

– Trzeba było mnie o tym uprzedzić. Nie dałbym się zmylić twoim zachowaniem!

– Czyli nie masz żywego karpia, rozumiem z tego? – zignorowałam jego fochy.

– Ani karpia, ani aligatora, ani strusia emu! Nie pytaj bez sensu! Powiedz, po co przyszłaś, jeżeli faktycznie po coś przyszłaś, a nie tylko spaskudzić mi święta dla własnej przyjemności!

– Marku, ubliżasz mi! – oznajmiłam, wstając. – Chcę ci powiedzieć, że nie polepszasz tym swojej lokaty w rankingu podejrzanych!

– Jakiej znowu lokaty? Ty nigdy nie dorośniesz, Do, prawda?! Dam ci dobrą radę doświadczonego małżonka: ułóż sobie życie! Wtedy pogawędka z tobą będzie rozkoszą. Teraz masz widocznie za dużo stresujących przeżyć, żeby rozmawiać bezinteresownie.

Jak mogłam nie mieć stresujących przeżyć, będąc z wizytą u niego? Czego tu szukam, zastanowiłam się. Przecież w ten sposób wcale nie tropię kogoś, kto postanowił uszkodzić mojego Pedra. Kompletuję listę facetów, którym na mnie nie zależy. Na co mi taka dołująca lista? Oszalałam? Czy nie mogłabym zamiast tego siedzieć na stryszku przed kominkiem i miażdżyć sobie palców dziadkiem do orzechów? Wrażenia porównywalne, a zaoszczędziłabym na biletach autobusowych.

Wstając, trzymałam szklankę z sokiem. Marek obserwował mnie w napięciu. Wyglądało pewnie z boku, jakbym zamierzała demonstracyjnie upuścić szklankę na podłogę. W trakcie małżeństwa z Markiem zdarzyło mi się raz czy dwa rzucić naczyniem, nie przeczę, ale tamte były moje, nie Marzenki. Mam swój honor! Nie będę dewastowała zastawy stołowej u aktualnej byłego. Ale Marek jakby nie dowierzał mojemu honorowi, co mnie irytowało. Skąd miał czelność?

– Chyba nie czujesz się urażona? – zapytał chłodno. – Nie powiedziałem niczego nieprawdziwego. Ludzie sfrustrowani, a przecież masz powody do frustracji, ja to rozumiem, tacy ludzie życzą bliźnim źle. Wcale nie twierdzę, że mnie to bulwersuje. Takie jest życie.

– Nie, Marku – odpowiedziałam równie chłodno. – Takie jest widocznie twoje życie. I też mnie to nie bulwersuje, bynajmniej. Ale życie innych jest inne.

Odstawiłam szklankę na blat nakryty koronkową serwetką, a Marek odetchnął z widoczną ulgą.

– Masz o życiu takie wyobrażenie, jakie miałem, będąc w starszakach – wyjaśnił mi złośliwie. – Albo jesteś hipokrytką. Życie wszystkich jest takie samo i dobro nie zwycięża na końcu, gdybyś chciała znać prawdę. Ale ty nie chcesz znać prawdy, czyż nie?

– Marku, jak ty traktujesz Do?! – odezwała się zza mych pleców Marzenka.

Koniec świata! Marzenka stająca w mojej obronie, co za upokorzenie! Już wolałabym, żeby Marek wyzwał mnie od ostatnich i podbił mi oko, choć za małżeństwa tego nie robił. Ale wolałabym chyba. Zachowałabym czyste sumienie niewinnie pokrzywdzonej. A teraz? Byłam bidulką zasługującą na współczucie. Jakbym przyszła na żebry po tego karpia.

Odwróciłam się powoli do Marzenki z zimną furią w oczach. I zdębiałam.

Miała na sobie olśniewającą kreację… Kiedy ruchem Grety Garbo (co za wiśnia!) założyła rękę za głowę, wyglądała w swojej sukni, jakby mierzyła metr sześćdziesiąt pięć. Lekko licząc. Ścięty ukośnie dół i stójka trzy czwarte pod szyją. Widziałam tę suknię w salonie na Wodeckiego. Siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Nie mogłam sobie na nią pozwolić nie tylko z powodu ceny. To był model ciążowy. Wystający brzuch Marzenki wyglądał gdzieś tak na siódmy miesiąc. Marek będzie ta-tusiem jeszcze tej zimy, nie do wiary. Gdybyśmy zostali razem, być może ja stałabym teraz w jakichś drzwiach w kiecce za osiem stów, z siedmiomiesięcznym brzuchem, i przeciągałabym się zmysłowym ruchem Grety Garbo. Jak dumna z siebie marcowa kotka.

– Widzę, że mam powody do gratulacji – wydusiłam z głębi stłamszonego jestestwa.

– Dziękujemy ci, Do – odpowiedziała Marzenka z sympatycznym uśmiechem.

Nawet Marek uśmiechnął się do mnie bez złośliwej miny. Może marcowa Greta Garbo wydobywała z niego lepsze cechy charakteru niż ja?

Zaproponowała mi kawę, ciasto świąteczne. Marek rozstawił talerzyki, namawiał na dokładkę, opowiadał dowcipy, w tym dwa zabawne. Sodoma i Gomora. Wychodząc, obiecałam sobie, że kiedy Marzenka urodzi, przyniosę tu największego pluszowego micha, jaki wejdzie w drzwi. Ale już za progiem dowiedziałam się od Marzenki, że na następną wizytę zaprasza mnie do nowego domu. Jej rodzice trochę im pomogli, przeprowadzają się na wiosnę. Będą mieli dziecięcy pokój i taras do zabawy, i wielkie szklane drzwi tarasowe na całą ścianę. Na micha do takich drzwi nie będzie mnie stać finansowo, uznałam z góry. Nie szkodzi. Kupię ich nowemu dzieciątku zarąbistą grzechotkę.

W ten sposób też udowodnię Markowi, że dobro zwycięża na końcu. I to taniej.

Do mojego mieszkania bez tarasu i szklanych drzwi tradycyjnie skradałam się na palcach. Tym razem nie poszło gładko. Byłam na pierwszym piętrze, gdy z dołu zawyła pijackim głosem „My, Pierwsza Brygada". Pan Mietek z drugiego wracał do domu w bogoojczyźnianym nastroju. Zbiegłam do niego z palcem na ustach. Są spokojne święta, ludzie odpoczywają, po co ich stawiać na baczność, panie Mietku, tłumaczyłam.

– Słuszna racja, profesorka. Ty żeś nie jest w ciemię bita, jak skonam. Są święta Bożego odpoczynku, wyobraź sobie. Ja także samo na tapczanik. Aby dzieciaczkom dam pod chojaka… jak mu tam… podarka! Cukiereczki im mam, profesorka. Poczęstujesz się?

Wyciągnął zza pazuchy paczkę w błyszczącym papierze i usiłował rozerwać ją paluchami, ale paznokcie mu się ślizgały. Powstrzymałam go. Dzieci ucieszą się z zapakowanej paczki. Jak to dzieci. Czekają na tatusia. Niech opowie coś o nich, niech nie śpiewa.

– Od Mikołaja też dostały podarki?

– Cukiereczki, profesorka! Te tu! – Pan Mietek potrząsnął paczką przed moim nosem. – Nadziewane takim czymś. Jak raz im niesę od Mikołaja.

Zachęciłam go, żebyśmy szli na górę cicho, ale sprawnie, jeśli da radę. Jest spóźniony z wigilijnym prezentem, nie ma co zwlekać.

– Dostaną punktualnie we Wigilię, profesorka! – zapewnił. -Dam! Wejdę i dam!

Zgodziłam się, żeby dał. Dzieci się ucieszą. Podarek miło dostać chociażby dwa dni po Wigilii. Pan Mietek przystanął zjedna nogą wyżej, drugą niżej, dramatycznie uczepiony poręczy. Popatrzył na mnie z wyrzutem.

– Jak po Wigilii, wygadujesz, kurna, kiedy się udaję ja do domu mojego na Wigilię. Tu żem gdzieś obeszłem z kolegami ją, Wigilię świętą, i teraz paczkę niesę dzieciaczkom. Z cukierkami nadziewanymi takim czymś. Poczęstujesz się, profesorka?

Wyjaśniłam, że z kolegami obchodził Wigilię dłużej, niż mu się zdawało. Pan Mietek rozjechał się z oburzenia od ściany do poręczy, wciąż zjedna nogą wyżej, drugą niżej.

– Co ty pierdzielisz, profesorka? – zapytał ze wzgardą. – Jak ma być po Wigilii, kiedy idę ja na Wigilię do domu mojego, żony mojej i dzieci ukochanych! Też moich, albo inaczej zatłukę starą cholerę w cholerę! Jeszcze żywego karpia im niesę! Dorodny jak byczek! To ja na Wigilię zwierzątko niesę czy na Zielone Świątki, psia jego mać?!

Teraz ja rozjechałam się od poręczy do ściany. Pan Mietek rycersko podtrzymał mnie pod ramię, ale skutkiem niezaplanowanej operacji usiadł na stopniu. Zauważyłam pod jego pachą plastykowy baniaczek z dziurkami i wszystko stało się jasne.

– Panie Mietku, niebo mi pana zsyła! – krzyknęłam, aż położył palec na brodzie. Chciał na ustach. – Cukierki nie, ale karpiem poczęstuję się z ochotą. Zapłacę, ile pan zażąda.

Pan Mietek wyjaśnił honorowo, że częstuje za darmo. Proszę, kurna, uprzejmie, karp jest mój! Gdyby kiedyś jego, cytuję, stara cholera powiedziała jak ja, że niebo go zsyła, też by dostała karpia za darmo. Ale ta, znów cytuję, stara cholera marudzi. Nie doceni. Gdyby nie ona, już by się ze mną chajtnął, bo taka – sorry, też cytuję – dupeczka marnuje się na kocią łapę. Nie może na razie nic przez tą swoją… No, tu już nie zacytuję lepiej.

– Doceni pana, panie Mietku! – zapewniłam go, łapiąc baniak z Zenkiem Bis. – Niech pan się tym nie martwi. Najserdeczniejsze pozdrowienia dla cholery!… To znaczy, dla małżonki!

Wpadłam do mieszkania, nawołując Pedra. Nie było go. Na kominku znowu wisiała kartka. Na jej widok zrobiło mi się słabo. Podeszłam noga za nogą, nie zdejmując płaszcza, jakbym zamierzała uciec z mieszkania po odczytaniu.

Pojechałem po karpia. Może kolega znajdzie do niego dojście wcześniej.

Odetchnęłam i czule przycisnęłam do piersi baniak. Pedro, pomyślałam z dumą, byłam lepsza! To ja znalazłam dojście! Mężczyzna zabija, kobieta daje nowe życie! Tak jest skonstruowany ten wspaniały świat!