38525.fb2 Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Anonim

Trzy minuty później świat nie wydawał mi się już taki wspaniały. Gdy włożyłam karpia do balii ze świeżą wodą. Był podobny do Zenka, to prawda. Z wyglądu. Z zachowania mniej. Unosił się bez ruchu przy dnie, leżąc na boku. Dwudniowa wędrówka na Wigilię pod pachą pana Mietka dała mu się we znaki. Nie znam się na zwyczajach ryb, ale martwe mają zdaje się nawyk pływania po wierzchu brzuchami do góry. Aż tak martwy Zenek Bis jeszcze nie był. Pedro na pewno znalazłby sposób, żeby przywrócić go do życia. Tylko że jak na złość nie wracał. Jego komórka była głucha, bez zasięgu.

Delikatnie popchnęłam karpia parę razy, żeby nadać mu ruch posuwisty. Nie skorzystał z pomocy. Zabełtałam wodę, żeby ją porządnie dotlenić, wsypałam trochę karmy na zachętę, ale apetytu też nie wykazywał. Nie zareagował na muzykę relaksacyjną „Śpiew wielorybów", którą włączyłam, żeby uleczyła go szokiem. Wyjęłam go ostrożnie, bo się wyślizgiwał, ułożyłam go na czystej serwetce i zaczęłam miarowo uciskać mu podbrzusze. Tak jak robi się masaż serca człowiekowi przy ustaniu akcji. Bo coś takiego ten karp miał. To znaczy nie serce… a właściwie serce też, jak najbardziej, i oprócz niego coś w rodzaju śmierci klinicznej. Raz odniosłam wrażenie, że ruszył płetwą. Jakby drgnął. Polałam go wodą, żeby nie wysechł, i obserwowałam uważnie. Drugi raz nie powtórzył tej sztuczki. Wyjęłam z barku whisky Pedra, kapnęłam parę kropel w rybi pyszczek. Whisky pobudza do życia nawet zimnokrwistych Anglików. Karpi, okazuje się, nie pobudza. Włożyłam bezwładnego Zenka do balii bliska rozpaczy.

Czy miałam poddać się bez walki, skoro miałam tyle szczęścia z karpiem, że w końcu go miałam! Wykręciłam numer ojca.

– Tato, potraktuj poważnie to, o co zapytam – uprzedziłam. – Czy wiesz, jak się reanimuje karpie?

– Nie mam pojęcia. – Roześmiał się. – Ale obstawiam, że tak samo jak śledzie albo jesiotry. Łatwizna, Do.

– Jesteś lekarzem – przypomniałam mu.

– Z małą praktyką w schorzeniach karpi, niestety. Żaden się do mnie jeszcze nie zgłosił.

– To nie jest śmieszne!.

– Smutne też nie. Karpie ponoć marnie płacą za poradę lekarską.

– Tato, jeżeli wystarczająco się ubawiłeś, posłuchaj – przywołałam go do porządku. – Jesteś lekarzem i musisz znać jakiegoś weterynarza. To pokrewny fach. Więc zadzwoń do niego, zapytaj w moim imieniu, jak się reanimuje karpie. Mam tu karpia, na którym bardzo mi zależy. – Pociągnęłam nosem, ponieważ łzy spływały mi już nosem. – Ten biedak kona!

– Więc usmaż go, Do. Ma w sobie dużo fosforu, zapewni ci piękny biały uśmiech. Ryb, żółwi czy pająków nie leczy się lekarstwami dla ludzi, zapewniam cię. Potrzebujesz doktora Doo-little. Albo tego szpakowatego z serialu, co amputował nogę finką. Wbrew twej pewności, córeczko, nie znam żadnego weterynarza. Ani dyrektora sanatorium dla karpi, ani księdza, który mógłby udzielić im ostatniego namaszczenia! – oświadczył ojciec z godnością i przerwał połączenie. Lub Szatan przegryzł mu kabel. W każdym razie życzyłam mu tego z całego serca w tym momencie.

Zapłakana usiadłam nad książką telefoniczną i zaczęłam sama wydzwaniać do weterynarzy w mieście. W przerwach modląc się żarliwie, żeby Pedro wreszcie wrócił. Pierwszy weterynarz wyjaśnił mi, że są święta, on nie miarkował się w jedzeniu i piciu, toteż nie nadaje się do leczenia. Chyba żeby jego ktoś uleczył, bo na stole wciąż jest suto i chciałby tak móc, jak nie może. Drugi weterynarz był usposobiony lakonicznie i po prostu nie przyjmował. Trzeci orzekł, że uzdrawia się hodowle, hurtowo, a detaliczne karpie się konsumuje, wypada taniej. Czwarty leczył wyłącznie psy obronne pod względem psychiatrycznym.

Piąty nie zdążył udzielić mi porady, ponieważ rozległ się dzwonek do drzwi. Rzuciłam słuchawkę i pognałam, żeby wpuścić Pedra.

Na progu stał uśmiechnięty pan Zenobiusz w odświętnym garniturze, ze słodką bułką dla karpia w jednej ręce, a miseczką borowikowego budyniu z kabalotkami w drugiej. Budyń był dla mnie w podzięce za opiekę nad Zenkiem. Gdyby przyniósł mi budyń z muchomorów, zjadłabym bez zastanowienia, ale z borowikowym zupełnie nie miałam pomysłu, jak się zachować. Po prostu prymitywnie wpuściłam pana Zenobiusza do środka. Zapytał z troską, dlaczego plączę? Albowiem dzwonił przyjaciel, który spędza święta na obczyźnie. Wzruszyłam się. Aż serce boli, jak nasi tęsknią za krajem w Boże Narodzenie.

– O tak. I kiedy polska reprezentacja wygrywa – zgodził się filozoficznie pan Zenobiusz, ale nie podtrzymał tematu. – Pozwoli pani do Zenka?

– A mam inne wyjście? – dałam upust irytacji z domieszką zrezygnowania. Ale natychmiast okazało się, że po prostu nie umiem poddać się bez walki. Złapałam pana Zenobiusza za połę marynarki, zanim się zastanowiłam. – Moment! Tylko że… Jestem panu winna kawę! A kompletnie zepsuł mi się elektryczny czajnik! Kobieta nie ma wyjścia, prawda? Nie poradzi sobie. Pan jest na tyle męski, że naprawa czajnika czy żelazka… Raczej czajnika… Błagam, sąsiedzie! W razie czego mam w domu śrubokręt, tylko nie wiem, gdzie?!

Pan Zenobiusz uniósł majestatycznie brwi na znak, że elektryczne czajniki nie mają przed nim tajemnic. Zerknął w rozterce ku balii z Zenkiem i ku kuchni, do której miał bliżej. I znów ku Zenkowi. Po plecach przeszły mi ciarki. Pedro, wróć i uczyń cud, modliłam się.

– Co mu jest? – zapytał pan Zenobiusz.

– Nic zupełnie – zapewniłam wystraszona. – Chlapie wodą, zachowuje się jak zwykle, czasem jest trochę osowiały, jakby tęsknił za panem. Wtedy kładzie się na boku.

Pan Zenobiusz położył bułeczkę i budyń na kuchennym stole, wyciągnął z kieszeni scyzoryk z własnym śrubokrętem. Uśmiechnął się do mnie podejrzliwie.

– Byłem za młodu taki jak pani, sąsiadko – zapewnił. – Wesoły. Abstrakcyjne żarty dowodzą inteligencji. Kobiety za mną tęskniły, bywało. Czajnik po raz pierwszy.

– Ach, nie – zaprzeczyłam. – Nieporozumienie. Mówiłam o Zenku. Z czajnikiem właściwie nie umiem powiedzieć, co jest, wie pan? Niby normalnie gotuje wodę, ale… Tak jakoś inaczej. Chłodniejsza jest jakby. Wolniej zaparza. Choć w gruncie rzeczy taka sama.

– Grzałka nie kontaktuje albo kamień – zdiagnozował pan Zenobiusz.

Pomacał w środku, odkręcił denko, poprosił mnie o odrobinę octu. Najpierw coś wykręcił, potem dokręcił odwrotnie, potem włączył sznur do kontaktu.

– No i co? – zapytałam na głos, a w duchu powtórzyłam moją mantrę: Pedro, wróć i uczyń cud, zanim zginę!

– Nic tu nie widzę. – Pan Zenobiusz zasępił się. – Teoretycznie powinien grzać jak ta lala. Proszę spojrzeć, sąsiadko. – Odwrócił wybebeszony czajnik do góry dnem. – Tylko niech pani nie dotyka, bo kopnie. Ten niebieski kabelek i ten czerwony. Widzi pani? Nic tu nie widać.

– Uhm, widzę – potaknęłam. – Nic nie widać.

Od spodu wyglądało jak w katastroficznych filmach o podłożonych bombach, gdzie nie wiadomo, który kolor przeciąć, żeby pół miasta nie wyleciało w powietrze. Aż zaczęłam się niepokoić o mój czajnik. Czyżbym wykrakała mu przedwczesny koniec?

– Z kabelkami w porządku – rozwiał moje obawy pan Zenobiusz. – Zwłaszcza z czerwonym. Bo niebieski trochę dokręciłem. Może coś w kontakcie? Gdzie ma pani drugi?

Byłam już lekko załamana stanem mojego czajnika, toteż pośpiesznie zaczęłam wyliczać kontakty w domu. Pan Zenobiusz przerwał mi przy tym zasuniętym na stałe szafą. Wystarczy. Wszystkie nie mogą działać wadliwie. Podłączymy się, sprawdzimy.

Przeniósł napełniony wodą czajnik do kontaktu przy biblioteczce. Gestem wtajemniczonych uniósł go do ucha, zasłuchany w szum gotującej się wody jak Penderecki w prawykonanie. Tylko że zanim woda zawrzała, usłyszał głuchą ciszę z balii Zenka.

Poznałam to po jego minie.

Pedro, wróć i ocal moją duszę od wiecznej zguby, jęknęłam nadaremnie.

Ponieważ czajnika bez dna nie dało się odstawić, pan Zenobiusz pochylił się i przyciągnął balię do swoich stóp. Z tragicznym niedowierzaniem. Ruchem żywego trupa z horroru. Ożywionego czarami zombi o zielonej cerze i policzkach zapadniętych do kości. Na dnie balii znieruchomiały Zenek Bis kołysał się na boku w rytm poruszonej wody. Jego pan patrzył na niego wybałuszonymi boleśnie oczami. Właściwie to nie był jego pan, bo to nie był Zenek. Nieważne. Kimkolwiek był ten ktoś, w kogo odmienił się pan Zenobiusz, bałam się, że oczy wytrysną mu z orbit. I wtedy stanie się nieżywym trupem. Jak karp.

– Ojejku, chyba zdrzemnął się, zmęczony świętami, biedak! -Poszłam idiotycznie w zaparte. Nie miałam sumienia nie iść.

Pan Zenobiusz nie uwierzył mi, niestety. Albo wcale nie słuchał.

– Zenku?! – szepnął ze zgrozą i wyciągnął dłonie z czajnikiem ku martwej rybie.

Krzyknęłam ze strachu. Opamiętał się, cofnął łokcie raptownie. Ale podłączony do prądu czajnik z obnażonymi elektrycznymi wnętrznościami, wypadł z jego rąk. Wprost do balii. Woda zapieniła się, huknęło i wysadziło korki w mieszkaniu. Strzeliła lampka na stoliku, wyłączyła się lodówka w kuchni, czerwone diody na telewizorze i wieży zniknęły jak zdmuchnięte. Podskoczyłam z wrażenia pod sufit.

– Co to było? – jęknęłam. – Mógł pan sobie, Chryste… aż nie wiem co!

– Matko Przenajświętsza! – rzekł martwym głosem pan Zenobiusz. – Zabiłem Zenka!

Bo spośród odmętów wzburzonej wody Zenek Bis wypłynął tym razem już regularnie brzuchem do góry.

Na ten widok pan Zenobiusz rozpłakał się jak dziecko. Zrobiło mi się go przeraźliwie żal. Bardziej niż Zenka, mojego czajnika, wywalonych korków, sytuacji politycznej na świecie, bezdomnych i bezrobotnych. Ich w tej chwili nie widziałam, a pan Zenobiusz na moich oczach stał się strzępem człowieka. Siwym, szarym, załzawionym staruszkiem w zbyt obszernym garniturze o niemodnym kroju. Co miałam mu powiedzieć? Wymyślcie coś pocieszającego w takiej sytuacji! Nie ma mądrych!

I nagle przetarłam oczy ze zdumienia.

Zenek wywinął się o własnych siłach z pleców na brzuch, zanurkował, chlapnął i zalał mi wodą Trylogię Sienkiewicza w sześciu tomach z rycinami z epoki. Elektrowstrząs okazał się zbawienny. Jak w optymistycznym amerykańskim filmie o niewidomej malarce. Zapłakani od szczęścia podaliśmy sobie z sąsiadem obie ręce niczym na oscarowej gali.

Akurat na to zawitał do domu Pedro. Choć był to pierwszy moment, kiedy zaprzestałam modlić się w duchu o jego powrót. Po oczach widziałam, że wypił co najmniej jedno piwo. Nie miałam tylko pewności – do wódki czy do wina. Popatrzył z niepokojem na nas, stojących nad balią ze łzami w oczach.

– Dzieńdoberek! – przywitał się elegancko. – Wyszedłem z nim na spacer.

– Słucham? – wyrwało się nam z panem Zenobiuszem jednogłośnie.

Pedro uśmiechnął się do nas uspokajająco, a do mnie nawet mrugnął.

– Mówię, żebyście się nie martwili, kochani! Stoicie nad pustą balią i zastanawiacie się, gdzie też podział się ten biedny Zenek, co? Zastanawiacie się! Czy ktoś go aby przez pomyłkę nie usmażył? Nic mu nie dolega, panie Zenobiuszu. Bez obaw. Jest

– cały i zdrowy! Wyszedłem z nim trochę na spacer.

Tryumfalnie wyciągnął zza pleców przezroczystą foliową torbę, pękatą od wody. W środku pływał dorodny trzykilowy karp. Wypisz wymaluj Zenek.

Zapadła cisza, która nie zapowiadała niczego dobrego. Wszyscy na wszystkich patrzyli podejrzliwie. Pan Zenobiusz przestał płakać, po minie Pedra wyglądało, że on zacznie. Nie był na tyle pijany, żeby nie zorientować się, że przedobrzył. Karp w balii chlapał w najlepsze, nie sposób było go przeoczyć.

Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce. Nie mogłam usunąć fatalnego nadliczbowego karpia, ale mogłam dodać mu towarzyszy. Szkoła Agathy Christie. Pojedyncze morderstwo najłatwiej ukryć w serii morderstw. Pojedynczego karpia – w serii karpi.

– Tylko jeden, Pedro? – zapytałam. – Miało być pięć.

– Czego pięć? Karpi?

– Pięć Zenków! – pouczyłam go, po czym zwróciłam się do pana Zenobiusza. – Niech pan się nie gniewa, sąsiedzie. Postanowiliśmy zebrać od znajomych tyle żywych karpi, żeby mógł je pan ocalać sukcesywnie od Nowego Roku do Trzech Króli. Po jednym dziennie. Piękna symboliczna klamra z dat, prawda? Każdy miał się nazywać Zenkiem na cześć pańskiego przyjaciela… – Wskazałam lirycznym gestem na balię, skierowałam surowe spojrzenie na Pedra. – Niestety, widzę, że Pedro nadużył alkoholu i źle policzył karpie! Ale i tak dwa to więcej niż jeden, prawda? Choć mniej niż sześć, to fakt… Dwa wypada pomiędzy jeden a trzy.

Na szczęście pan Zenobiusz wzruszył się i nie musiałam dłużej pleść koszałków-opałków. Zapewnił, że docenia, co uczyniliśmy, to ogromnie humanitarne. Nieważna liczba karpi, ważne serce. Moje i Pedra, wspólne. Gdybyśmy mieszkali w Sodomie, za jednego Zenka miłosierny Bóg ocaliłby może całe nasze grzeszne miasto, kto wie?

– A przynajmniej dałby puchar w zawodach wędkarskich! -przytaknął Pedro dla podtrzymania rozmowy, choć wolałabym, żeby nie podtrzymywał w taki sposób.

Pan Zenobiusz pożyczył mi działający czajnik, naprawił korki, zaprosiliśmy jego żonę (przyszła ze świątecznym sernikiem) i wreszcie zrobiłam wszystkim kawę. Spędziliśmy miły wieczór, choć początkowo pani Zenobiuszowa ani w ząb nie pojmowała, dlaczego widzi dwóch Zenków w balii, mimo że to Pedro jakoby wypił. Zasady wyliczeń karpi od Nowego Roku do Trzech Króli wydawały jej się zawiłe. Aż przestraszyłam się, że rozszyfruje mój misterny podstęp. Na szczęście pan Zenobiusz zapewnił, że dla niego wszystko jasne i w domu jej wytłumaczy. Później. Na spokojnie.

– Gdyby nie ja, moja małżonka zginęłaby na świecie – zapewnił nas z zadowoleniem.

Oprócz słynnych skarpetek z owczej wełny (które gryzły, wiedziałam od początku) od mamy Pedro dostał od ojca pod choinkę francuskie czerwone wino w eleganckiej wiklinowej plecionce. Postawiłam je na stół, żeby choć po części zrekompensować państwu Zenobiuszostwu stratę, o której nie mieli pojęcia. Bardzo im smakowało. Sącząc wino, obgadaliśmy sąsiadów i seriale telewizyjne, co w sumie na jedno wychodzi pod względem powikłań intrygi. Często nawiązywaliśmy do Zenka. To już z czystej sympatii, gdyż w życiu ryb brak atrakcyjnej fabuły, jeśli nie liczyć filmu „Szczęki". Wypiliśmy zdrowie karpia, wypiliśmy za jego przyszłość i liczne potomstwo, za długie i spokojne życie. Szkoda, że Zenek nie dożył tej chwili, naprawdę szkoda.

Kiedy położyliśmy się do łóżka, przytuliłam się namiętnie do pleców Pedra. Nie zareagował. Nigdy wcześniej coś podobnego się nie zdarzyło, toteż na moment straciłam wątek. A następnie, niestety, nie zdołałam powstrzymać się i zareagowałam tak, jak obiecałam sobie wielokrotnie, że nigdy nie zareaguję. Żeby nie wiem co. Nie zareaguję tak i już.

– Pedro – zapytałam poważnie – czy w ogóle zamierzasz się kiedyś ze mną ożenić?

– Dzisiaj już raczej nie – wymamrotał Pedro sennym głosem.

Zgasiłam nocną lampkę, pilotem od wieży włączyłam cichutko Grapellego, poleżałam, patrząc w niewidoczny w ciemnościach sufit i wsłuchując się w rzewny „Moonlight in Vermont", po czym wyłączyłam Grapellego i pstryknęłam nocną lampkę na powrót.

– Pedro, musimy porozmawiać poważnie. Co byś zrobił, gdybym była w ciąży?

Pedro usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę po swojej Stronie.

– Jesteś w ciąży?

– Nie. Pytam, co byś zrobił, gdybym była.

– Prawdopodobnie podjąłbym proponowaną przez ciebie rozmowę na poważnie.

Zgasił lampkę po swojej stronie i położył się, naciągając kołdrę po szyję.

– Pedro, jeżeli do porozmawiania na poważnie potrzeba, żebym była w ciąży, możemy to załatwić w parę minut.

Co powiedziawszy, zgasiłam lampkę i też nakryłam się po szyję. Pedro zapalił lampkę po swojej stronie i usiadł.

– O co ci chodzi, Do?

– O nic – odpowiedziałam i też zapaliłam swoją lampkę.

– Czy wiesz, że zapalanie i gaszenie bardziej skraca żywotność żarówek niż eksploatacja ciągła? – zapytał Pedro. – Niedługo ta rozmowa wyniesie nas drożej niż telefoniczna.

– Ja nie zapalam! – oświadczyłam i zgasiłam.

Pedro też zgasił swoją lampkę i natychmiast zapalił ją z powrotem.

– O czym chcesz rozmawiać na poważnie o tej porze? Coś się stało?

– Tak! – wygarnęłam mu, zapalając. – Mam już dwadzieścia pięć lat, wiesz o tym?

– Do, kochanie! – Pedro ziewnął. – Przecież to się nie stało dzisiejszej nocy. Doszłaś do tych lat stopniowo, miałaś czas się przyzwyczaić. To minie.

– Bezpowrotnie – zgodziłam się. – A kobieta, niestety, funkcjonuje zupełnie inaczej niż mężczyzna. W pewnym wieku na niektóre rzeczy staje się dla niej za późno.

– Na co za późno?

– Na dziecko! Och, Pedro! – poprosiłam i przytuliłam się do niego znowu. – Zafundujmy sobie dzidziusia! Takiego malutkiego. Na razie będzie dla nas kompletnie niekrępujący, będę go nosiła w brzuchu, a przez ten czas przyzwyczaimy się, że jest z nami. Już nie będziemy sobie wyobrażali życia bez niego. Proszę!

Pedro zgasił swoją lampkę, ale się nie położył. Tym razem już nawet nie wydawało mi się, że w jego skórze siedzi czarnoksiężnik. Tym razem w jego skórze było pusto. Nikt nie wyglądał ze środka przez jego otwarte oczy.

– Przepraszam, Do, jeśli źle to odbierzesz, ale nie. Nie teraz.

– Dlaczego nie teraz?

– Wypiłem dzisiaj.

– Pedro! Dzieci rodzą się trzeźwe.

Pedro położył się z rękami pod głową, patrząc w sufit.

– No więc dobrze, jeżeli chcesz wiedzieć. Znów dostałem taki anonim.

Położyłam się obok niego na wznak, patrząc w ten sam sufit, co on.

– Anonim że co?

– Ze stanie się nam coś złego, jeżeli pozostaniemy razem.

Nie patrząc, wyciągnęłam rękę i zgasiłam swoją lampkę. Sufit zniknął. Pedro zniknął. Wszystko zniknęło. Została ciemność.

– To staje się męczące, Pedro – powiedziałam szeptem do tej ciemności. – Powinniśmy coś z tym zrobić. Zanim to zrobi coś z nami.

Rano okazało się, że obie żarówki w nocnych lampkach są przepalone. Jak mogę nie wierzyć, że świat jest jedną wielką magią? Albo fabryki żarówek produkują jeden wielki szajs, innego wytłumaczenia nie ma!