38525.fb2
– Kocham go, Roberto – powiedziałam. – To jedyna rzecz, której jestem pewna.
– Zrób jak ja – poradziła mi Roberta. – Też chciałam faceta, który będzie mnie kochał bezwarunkowo i na zawsze, więc urodziłam go sobie. Kobieta zawsze ma drugie wyjście.
– Tylko że ja chciałabym mieć ich obydwóch. Tego na zawsze i tego, którego bezwarunkowo urodzę. A na deser słodką córeczkę z kręconymi loczkami.
– Błąd! – powiedziała Roberta.
– Tak myślisz?
– Mówi się „ze złocistymi kręconymi loczkami". Marzysz po łebkach, Dominiko!
Jechałyśmy samochodem Roberty na moje spotkanie autorskie. Było ślisko, tłoczno, wlokłyśmy się trzecią godzinę, zdążyłam zwierzyć się jej nawet z tego, że chyba nie jestem prawdziwą pisarką i w związku z tym nie powinna ze mną podpisywać umowy na tę drugą książkę o miłości do Pedra. Dla dobra własnego i wydawnictwa. Roberta zapytała mnie, co jej w takim razie radzę? Co ma wydać? „Iliadę" i „Odyseję"? To też zbankrutuje, jeszcze prędzej. Więc woli dać zarobić mnie niż Homerowi. On już dawno tak wyszedł na swojej twórczości, że nie żyje. Choć był wielki bez dwóch zdań. I to czeka każdego pisarza. Nie że będzie wielki jak Homer, tylko że umrze. Tak się wychodzi na literaturze, ale ktoś musi to robić. Inaczej świat zejdzie na psy. Pozbawiony kultury, moralności, wyższych aspiracji.
Obiecałam Robercie, że już dobrze, napiszę o miłości do Pedra, tylko niech nie zwala na mnie winy za cały świat. Ja i tak mam problemy.
– Obowiązki masz – powiadomiła mnie bezlitośnie. – Świat kobiet musi opisać kobieta! Kto inny? Czy facet byłby w stanie opisać życie Bridget Jones? Czy byłby w stanie opisać twoje życie, sama powiedz? Nie umiałby odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego? Łudzisz się, że facet potrafi cię zrozumieć?
– A ty mnie rozumiesz, Roberto, dlaczego?
– Co to zmienia? A czy ty sama siebie rozumiesz? Kobieta jest najpiękniejszą zagadką kosmosu! Jedyną istotą, która ma życie wewnętrzne. Bo faceci mają życie zewnętrzne. To już wynika z samej budowy anatomicznej, Dominiko. Nic nie poradzimy.
Nie sprzeczałam się z nią, niemniej postanowiłam, że Pedro ma życie wewnętrzne. Pomimo nienagannie męskiej budowy anatomicznej! Będę je w nim pielęgnować, to życie. Jeszcze niejedna mi pozazdrości!
Musiałam zwabić go myślami, ponieważ zadzwonił, że jest już w Wilkowysku. Załatwiał sylwestrowy kulig, miał coś do zrobienia w pałacu, planowaliśmy zobaczyć się pojutrze. Powiedziałam mu, że ja jestem jeszcze w polu. To znaczy z okien samochodu widzę zaśnieżone pola i od czasu do czasu dom albo las. Pedro odpowiedział, że gdy spogląda w okno gabinetu, też widzi zaśnieżone pola, a na horyzoncie dom albo las. Czy potrafilibyście równie pięknie opowiedzieć o wspólnocie ukochanych, których dzielą setki kilometrów? A Roberta wmawia mi, że faceci nie mają wewnętrznego życia. Chyba że jej!
Dojechałyśmy około jedenastej. Trochę się bałam publicznego podpisywania książek w księgarni, więc po przyjeździe moje motylki w brzuchu się uaktywniły. Nie podpisywania jako takiego się bałam, oczywiście. Przeciętna polonistka składa rocznie tyle podpisów pod ocenami, że żaden artysta jej nie zaimponuje. Bałam się publicznego. Ze nie będzie wcale publiczne, czyli że nikt nie przyjdzie po autograf. Tym bardziej, że to było w jakiejś małej księgarence na peryferiach, bliżej chyba Acapulco niż Pałacu Kultury. Pani Ziuta z księgarni okazała się nadzwyczaj miła, ale sprowadziło się to do tego, że dała mi kawę i stolik pod filarem, na którym wisiała powiększona okładka mojej książki. Z bombkami choinkowymi naokoło w formie dekoracji.
Roberta poszła załatwiać swoje sprawy w mieście i zostałam sama. Dosłownie. Ani śladu czytelnika. Uczestniczyłam w większej akcji kulturalnej na zakończenie roku, po okolicznych księgarniach dyżurowali ponoć inni pisarze, ale ich nie widziałam. Tylko wyobrażałam sobie, że ten tłum, którego nie ma u mnie, jest u nich. No bo gdzie się podział?
Po kwadransie do księgarni zajrzał klient, przeszedł wzdłuż lady z książkami, przypatrzył się okładce nade mną, równie beznamiętnie przypatrzył się mnie, uśmiechniętej jak spikerka, i wyszedł. Aha, przejrzał album o lądowaniu aliantów w Normandii. Całe szczęście, że jego też nie kupił, bo byłoby mi głupio. Teraz będę się wstydziła przed panią Ziutą, że jacyś kompletnie obcy ludzie nie kupują mojej książki, pomyślałam. Po co mi to było? Dobrze, że Roberta wyszła, inaczej bym się z nią pokłóciła w tej niedogrzanej, dusznej od papierowego pyłu księgarence. Którą ona wymyśliła, przecież nie ja. I w której kawa stygła po włożeniu zimnej łyżeczki do środka.
Wreszcie podeszła do mnie urocza starsza pani i nawiązała rozmowę. Czy to ja napisałam powieść o jednorożcu? Kiedyś napisałam, owszem, przyznałam się. Młodzieńczy wybryk. Z tym, że nie chciano tego wydać, więc w zasadzie jakby nie istniała. Starsza pani uśmiechnęła się sympatycznie i powiedziała, że gratuluje mi. Kupiła. Czytała. Bardzo mądra książka. Ma wiele głębszych wartości. Gdybym kiedyś jeszcze coś napisała, z chęcią przeczyta. Nie zdążyłam jej powiadomić, że jednorożec nie mógł być mój, ja właśnie napisałam to, co wisi nade mną, gdyż wyszła. Zza szyby wystawowej pomachała mi życzliwie.
Dziesięć minut później dwie nastolatki kupiły na spółkę książkę o miłości do Pedra i poprosiły mnie o autograf. Byłam taka szczęśliwa, że gdyby nie pani Ziuta, dałabym im egzemplarz za darmo. Albo i dwa.
I wtedy nagle, bez uprzedzenia, bez żadnego znaku z nieba podszedł do mojego stolika… Trzymajcie się krzesła, jak ja się złapałam! Podszedł do mnie Jerzy Pilch! Żywy! Daję wam uroczyste słowo honoru, podszedł do mnie żywy Jerzy Pilch. Ale to jeszcze nic! Powiedział, że jest moim fanem i żebym mu dała autograf. Z wrażenia odebrało mi mowę. Chciałam powiedzieć, że też jestem jego fanką, ale zatkało mnie. Wykrztusiłam tylko, że proszę bardzo. O mało co bym zapytała, jakie imię wpisać w dedykacji. Nie wiem, czy podpisałam mu się na książce, czy w podsuniętym notesiku. A to ważne, bo jeżeli w notesiku, to obok jakich person mogłam figurować, Chryste!
Kiedy poszedł, pomyślałam, że gdybym miała odrobinę wstydu, powinnam spalić się ze wstydu. Jak mogłam powiedzieć do Pilcha, że proszę bardzo? I ani be, ani me, jak do przypadkowego przechodnia. On sobie teraz myśli, że kompletnie mi odbiło. Mam się za Bóg wie jaką pisarkę. Za Wisławę Szymborską co najmniej. Gęby mi się nie chce otworzyć do Pilcha. Gdzie tam za Szymborską, ona na pewno rozmawia z nim normalnie. A nie, że proszę bardzo, jak ja, idiotka! Za JK Rowling od Harry'ego Pottera że się mam, myśli Pilch!
Ale nie miałam czasu długo się dręczyć, ponieważ podeszli do mnie Wajda i Gołota. Gawędząc po przyjacielsku. Nie to mnie zaszokowało, tylko to, że Gołota nabył moją książkę, a nawet ją kartkował. Przewodniczący komisji śledczej Nałęcz zdziwił mnie wobec tego mniej. Domyśliłam się, że próbuje rozgryźć posłankę Błochowiak, a ponieważ ona nie liczy na indywidualną książkę o sobie, marszałek wgryza się ogólnie w literaturę kobiecą.
Niemniej kiedy podszedł po mój autograf generał Jaruzelski w mundurze i iv czarnych okularach, nie wytrzymałam.
Wielka sława spadająca tak gwałtownie może doprowadzić do obłędu. Krzyknęłam pani Ziucie, że zaraz wracam, złapałam płaszcz i wypadłam na ulicę. Żeby mundur nie zgubił mi się pośród oglądających się za nim przechodniów.
Generał skręcił w przecznicę, przeciął na ukos nieodśnieżo-ny placyk. Nie znałam ani ulicy, ani placyku. Tabliczki z ich nazwami zawiało śniegiem. Nie spuszczałam wzroku z generalskich pleców. Nie musiał mieć daleko, skoro w grudniu wybrał się na dwór bez płaszcza. Sądziłam, że za rogiem czeka na niego czarna limuzyna. A może teraz już jeździ białą, nie wiem.
Ale on zniknął w pobliskiej bramie.
Zobaczyłam nad nią transparent z niebieskich liter: Wielki Ogólnopolski Sylwestrowy Zjazd Sobowtórów.
Spod transparentu wyskoczyła na mój widok rozradowana kobieta z kołonotatnikiem w jednej ręce, długopisem w drugiej. To była Bridget Jones we własnej osobie! Ta aktorka z filmu, której nazwisko mogłabym wam powiedzieć, ale w życiu nie potrafię go napisać. A za nią sadzili pędem prymas Glemp i Gorbaczow.
Nie mam pojęcia, co byście zrobili na moim miejscu – ja wzięłam nogi za pas.
W księgarni czekała na mnie Roberta. Też piła kawę, żeby się uspokoić.
– Zgadnij, kogo widziałam? – zapytała, gdy tylko usiadłam obok. – Michała Wiśniewskiego z… Z „Ich Troje"? Już nie ma ich chyba… Tego z czerwonymi włosami.
– Prawdziwego? – upewniłam się.
– Skąd, farbuje sobie. Jechał w białym płaszczu limuzyną o sześciu drzwiach, przez okno kiwał ręką, niektórzy przyklękali na chodnikach, jak przejeżdżał.
– Bo ja widziałam Pilcha, ale był fałszywy – wyznałam z żalem.
– Co ty? Chyba żartujesz?
Pokręciłam głową, że nie. Roberta dopiła kawę jednym haustem.
– Jedźmy stąd, Dominiko – powiedziała. – Co za miasto?! Fałszywy Pilch, prawdziwy Wiśniewski! Wracajmy do domu!
– U nas nie ma ani jednego, ani drugiego – przypomniałam smętnie.
– Ale naprawdę!
Tak byłam wszystkim rozkojarzona, że w drodze powrotnej opowiedziałam jej o anonimach. Że mnie coraz bardziej martwią. Zapytała, czy widziałam je na oczy? Zasada jest taka, żeby przede wszystkim nie wierzyć facetowi, dopiero na drugim miejscu wierzyć w anonimy. Nie widziałam ich na oczy, ale nie miałam powodu wątpić w słowa Pedra. Powód znajduje się dopiero na samym końcu, oświeciła mnie Roberta.
Przez chwilę przypatrywałam się w zadumie tymże polom, co w tamtą stronę, aż nie wytrzymałam i zadzwoniłam. Czy Pedro ma te anonimy, czy je wyrzucił? Zadałam mu to podchwytliwe pytanie tak niewinnym tonem, że Roberta zaklaskała mi bezgłośnie nad kierownicą. Chwileczkę, musi sprawdzić, powiedział Pedro. Zazwyczaj takie śmieci wyrzuca, ale to były śmieci szczególnego rodzaju. Nie przypomina sobie, żeby wyrzucał. O, rzeczywiście, już jeden widzi w szufladzie, jest drugi. Tak, wciąż ma te anonimy, bo co?
Nic takiego, odpowiedziałam. Tak sobie myślę o nich. Może by dać do grafologa, do daktyloskopa? Już dał, on na to. Przez tego kolegę od karpia, który wszystko może. Do pracowni daktyloskopii, bo anonimy są wycięte z gazet, grafolog tu na nic. Zresztą daktyloskopia też – nie ma odcisków palców. Zrobione fachowo według recepty Agathy Christie albo którejś jej koleżanki. A propos, jak udało się spotkanie z czytelnikami? Doskonale, zapewniłam. Michała Wiśniewskiego nie było, ale wszyscy inni tak. To świetnie, zgodził się Pedro, jakby rzeczywiście dostrzegał w tym coś świetnego.
– No widzisz? – powiedziałam do Roberty. – Anonimy są, nadawcy brak. Sprawdziłam znajomych moich i Pedra. Niewinni. Już zaczęłam się zastanawiać, czy to nie ktoś zazdrosny o książkę o miłości do Pedra? Ale kto? Pilch, Szymborska?
– Raczej nie – zaprzeczyła Roberta. – Nie obraź się, Dominiko, ale raczej nie oni. Już pomijając twoją książkę… Nie sądzę, żeby z Agathy Christie, te anonimy… Rasowy pisarz dokopuje innym pod nazwiskiem.
– Otóż to. – Pokiwałam refleksyjnie głową. – Czyli beznadziejnie.
Zorientowałam się, że brzmi to tak, jakbym się martwiła, że Szymborska nie pisuje anonimów. Już chciałam sprostować, gdy Roberta pogłaskała mnie delikatnie po dłoni. Powinnam odpocząć. Ta książka o Pedrze i anonimy, i być może Pedro we własnej osobie, wszystko to zupełnie mnie wycieńczyło. Cerę mam przezroczystą jak chińska porcelana. I kompletnie samobójcze myśli chodzą mi po głowie. Nie da się żyć w takim rozdarciu psychicznym, że jestem gorszą pisarką od Homera albo lepszą od Szymborskiej. I to jednocześnie. Może bym wybrała się na wczasy w góry? W obliczu surowej potęgi przyrody człowiek odnajduje swe miejsce na świecie. Widzi jasno, gdzie stoi i co robi. Osiąga uspokojenie.
Jak mam znaleźć swoje miejsce na świecie, zapytałam Robertę, skoro zaraz po Nowym Roku wracam do szkoły? Dyrektorka bez dopraszania się pokaże mi, gdzie moje miejsce. Tylko wątpię, żeby to mnie uspokoiło.
Już obie zapatrzyłyśmy się ponuro w zaśnieżony horyzont. Efekt terapeutyczny, osiągnięty przez Robertę, był żaden. Wcześniej o tym wcale nie myślałam, a teraz było mi niemiłosiernie smutno, że nie wybiorę się w góry.
Szłam po schodach na stryszek, żałując tych gór, noga za nogą, zwłaszcza że nikt na mnie nie czekał. Pedro nocował w Wilkowysku, Zenków zabrali państwo Zenobiuszostwo. Ale okazało się, że nie jest się prorokiem na własnym stryszku. Pod moimi drzwiami siedziała po turecku Żyrafa.
Stanęłam na półpiętrze jak wryta. Paliła papierosa, strząsając popiół na moją wycieraczkę.
– Przechodź. Śmiało – pokazała mi ręką. – Ja czekam na niego.
– Na kogo?
– Na śmogo! – Wzruszyła ramionami. – Chyba nie myślisz, że na Brada Pitta?
Nie ma takiej bezczelności, jak widać, która nie może być większa. Zatkało mnie bardziej, niż gdyby pod moimi drzwiami siedział po turecku Pilch i rozdawał autografy. Przeszłam obok niej, wetknęłam klucz w zamek drżącą dłonią i weszłam do mieszkania. Ale spróbujcie żyć normalnie ze świadomością, że pod waszymi drzwiami koczuje takie coś! Wszystko leciało mi z rąk. Bałam się otworzyć szafę, że ta kretynka usłyszy, jak mi skrzypi. Po raz pierwszy w życiu zorientowałam się, ile mam w domu rzeczy, które robią nie to, co powinny. Kran się krztusi, podłoga trzeszczy, rezerwuar w klozecie spuszcza wodę, naczynia brzęczą, kartki czasopisma szeleszczą, telewizor nadaje głupoty, których wstyd słuchać przy ludziach. A moje serce hałasuje bardziej niż młot pneumatyczny.
W końcu nie wytrzymałam i otworzyłam szeroko drzwi.
Siedziała. Co za tupet!
– Może poczekasz w środku? – zaprosiłam złośliwie. – Co ci za różnica?
– Okej – mruknęła.
Weszła do mieszkania, jakbym zaproponowała jej to serio. Ona stanowczo nie była normalna.
Chryste, widzieliście amerykańskie thrillery i wiecie, czym taki ktoś potrafi załatwić niewinnego człowieka, któremu wtargnie do domu. Poderżnąć gardło płytą kompaktową Agnieszki Chylińskiej to dla niego jak splunąć. Używają grzałki, szpikulca do lodu, maszynki do depilacji, piły mechanicznej. Tej jednej nie miałam w mieszkaniu, na szczęście. Ale poza tym miałam bez liku przedmiotów, którymi da się zaatakować. Bo odwrotnie już nie. Spróbujcie na przykład obronić się maszynką do depilacji.
Postanowiłam bazować na tym, w co natura wyposażyła dla samoobrony przeciętną polonistkę. Nawijanie bawełny na uszy w języku ojczystym. Uświadomiłam Żyrafę, że Pedro nie wróci dzisiaj, nie wróci w tym roku, a nawet, zablefowałam, nie wiem czy kiedykolwiek. Przecież ona wie, że mnie porzucił.
– Kłamiesz – odparła ona bez owijania w bawełnę. – Łżesz jak zwykle. W życiu, w książce. Właściwie nie muszę na niego czekać. Załatwię to z tobą.
Zrobiło mi się zimno w plecy. I kiedy tradycyjnie spytała, czy zapalę, odparłam, że tak. Nie przyszło mi na myśl, że nie palę. Nic mi nie przychodziło na myśl. Zaciągnęłam się, rozkaszlałam i wciąż nie przychodziło mi na myśl, że nie palę ani nic innego.
Żyrafa wyjaśniła lodowatym tonem, że rezygnuje z Pedra, mogę go sobie wziąć.
W głowie mi tąpnęło, mimo że wcześniej zdawałam sobie sprawę, do czego dążyła, łażąc za Pedrem od przedszkola do zakładu trumniarskiego. Cały czas miałam jednak nadzieję, że to złudzenie. A tu nie. Kobieca intuicja się nie myli! Żyrafa rzeczywiście łaziła za Pedrem w wiadomych celach.
Zaciągnęłam się w panice papierosem i uświadomiłam sobie, że dowiaduję się o zagrożeniu, które minęło. Ona mówi, że rezygnuje ze swego literackiego ideału.
Nieoczekiwanie poczułam coś na kształt sympatii do psychopatki.
Objęłam ją ramieniem, ale wyrwała się ze wstrętem. Więc wyjaśniłam życzliwie, że podziwiam jej tęsknotę za wymarzoną miłością. Pogoń za niedościgłym. Miałam to samo za szkolnych lat. Nawet dłużej. Ale z tego się wyrasta. Może boli, że się wyrasta, ale się wyrasta. Być może ona właśnie przeżywa ból wyrastania, niemniej tak i tylko tak wraca się do zdrowia. Przez ból i udrękę. Człowiek zauważa, że świat nie składa się z samych motylków, których trzepoczące skrzydełka tworzą nad nami świetlistą tęczę. Przestajemy się kochać w Retcie Butlerze z „Przeminęło z wiatrem" albo w Leonardzie di Caprio z „Titanica" i znajdujemy sobie faceta z krwi i kości. Parę lat później nie chce nam się wierzyć, że ten gość w kapciach i podkoszulku nie od zawsze był naszym wymarzonym. Zdaje się nam, że nigdy nie kochaliśmy się w tamtych cudownych facetach z filmów i książek. Od kiedy sięgniemy pamięcią – kochaliśmy się w nim. Choć żal z drugiej strony. Ale z trzeciej strony -jakie to liryczne.
Żyrafa przerwała mi w swoim zwykłym stylu. Żebym skończyła ścierne. Więc umilkłam i zaciągnęłam się papierosem. Już nie kaszlałam od dymu.
Żyrafa wyjaśniła, że nie zamierzała z Pedrem bawić się w motylki. Zaproponowała mu, żeby ją zapłodnił.
Rozkaszlałam się znowu.
A ta kontynuowała, że idealny facet był jej potrzebny do poczęcia idealnego dziecka. Życie to są konkrety. Może moje pokolenie ganiało za motylkami, jej już nie. Co za świnia jednak, była ode mnie młodsza najwyżej pięć lat! Oni wiedzą, gdzie stoją konfitury! Jednakże facet, któremu proponuje się konkretny biznes, a on miga się jak byle fagas, nie zasługuje na udziały w tym biznesie. Dlatego przyszła do Pedra ostatni raz. Żeby zwrócił jej wyniki badań, które mu przedstawiła. Że nie jest nosicielką hifa, ma geny jak się patrzy i żadnych chorób w rodzinie. Wykorzysta sobie to zaświadczenie gdzie indziej, akurat trafiła na czadową biografię piłkarza drugiej ligi.
Nie wiedziałam, gdzie Pedro wetknął ten świstek, ale obiecałam, że jej dostarczę.
Kiedy wyszła, zaczęłam się głowić, czy Pedro ukrył tę aferę w trosce o mnie. W rezultacie odmówił jednak zapłodnienia. Oparł się takiej lasce, choć ode mnie akurat odseparowany był fizycznie. Więc oparł się skutkiem czaru wspomnień! Siłą niewygasłego pożądania! Bo skutkiem czego innego może oprzeć się dziewczynie o figurze modelki facet, który nie jest mnishem?
Było mi niewymownie przyjemnie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to chyba od papierosa. Którego jeszcze nie zgasiłam. Nie wiem, co Żyrafa paliła, ale to nie było marlboro ani inny carmen.
Pierwszy uśmiechnął się do mnie kinkiet. Po nim uśmiechnął się odczyszczonymi przez Gośkę ramami obraz Johna R. Melga na ścianie.
Odpowiedziałam im, że uwielbiam anonimy i weszłam do wanny, żeby sprawdzić, co myślą karpie. Zapomniałam napuścić wody, ale i tak było rozkosznie. Karpie myślały o Pedrze ubranym w ślubny strój z epoki Retta Butlera. Na ramionach mial epolety lejtnanta Wrońskiego z „Anny Kareniny", a twarz z greckiego marmuru. Homerową. Po tym zorientowałam się, że to nie jest prawdziwy Pedro, tylko sobowtór Wisławy Szymborskiej.
Z zachwytu aż poślizgnęłam się na siedząco w pustej wannie. Przydzwoniłam czołem o kran. Dotknęłam palcami guza, który zrobił się pulsujący ogniem i cieknący. To była krew. Czerwo-niutka, lśniącutka…
Chryste, nigdy nie było mi tak cudownie, jak bum cyk cyk!