38525.fb2
Przyjechałam do Wilkowyska wykończona. Nie narkotykiem Żyrafy, tylko rzyganiem po nim. Nie wiem, jak wy, ja tego nienawidzę. Dwie godziny z głową w muszli klozetowej w zamian za małżeństwo z lejtnantem Homerem, pozostające non consu-matum. Plus śliwa na czole, skutkiem której musiałam wymyślić całkiem inną sylwestrową fryzurę niż zamierzałam. Czy znacie lepszy powód do frustracji? Układacie sobie coś absolutnie zabójczego już od lipca – na razie w głowie, nie na niej – a 31 grudnia kończycie z koczkiem nad czołem a la hrabina Cosel.
To nie był koniec atrakcji. Pedro szepnął mi, że musi mnie zakwaterować w pokoju gościnnym. Nie może u siebie w gabinecie, ponieważ jego koleżanki konspirują po kątach. Służbowe lokum kustosz zamienia jakoby w garsonierę. Od pierwszej wizyty tutaj wiedziałam, że po tym sabacie czarownic należy spodziewać się wszystkiego najgorszego. Byłyby rade, gdybym wróciła do domu, nie rozpakowując się. Ale nie dam im tej satysfakcji.
Mój nowy pokój mieścił się na pierwszym piętrze, miałam z niego widok na rząd sań do kuligu, co podreperowało odrobinę mój humor. Za to zepsuła mi go wiadomość, że sanie, w przeciwieństwie do humoru, nie są podreperowane. Dopiero będą obwieszane dzwoneczkami, moszczone skórami niedźwiedzi i wilków, malowane, wzmacniane tu i ówdzie, podkuwane i smarowane na płozach – milion spraw. Dotychczas wiedziałam, że w sanie się wsiada i się jedzie. A tu nie. Zanim Oleńka ze swoim zapierającym dech Kmicicem przemknie rozpromieniona leśnym duktem, dadzą zajęcie całej wsi. Najgorsze, że robotę zaplanowano po nocy. Miałabym lepszy pomysł na noc. Wykrzesałabym z Pedra takiego Kmicica, że tamten niech się schowa! Facet powinien być realny, dopiero w drugiej kolejności zapierający dech. Mój realny Pedro miał w nocy podkuwać sanie.
Leżałam samotnie w barokowym łóżku i nie mogłam zasnąć. Za oknem stukały młotki, dzwoniły dzwoneczki, ktoś bez przerwy nawoływał Józka, a Józek bez przerwy nic sobie z tego nie robił. Od czasu do czasu stukało też od drugiej strony, z korytarza. Słynna biała koza Dafne złamała nogę, którą wstawiono jej w łupki. W zamian dostała tymczasowe prawo przebywania w pałacu. Najwidoczniej wypadek rozregulował jej zegar wewnętrzny, ponieważ w dzień spała, a dopiero nocami łaziła, stukała, ślizgała się na wyświeconych posadzkach bardziej niż na lodzie na zewnątrz. Nie mam pojęcia, kto wymyślił, że w środku będzie bezpieczna. Pewnie któraś z tutejszych czarownic. Albo sama Dafne, ten sam poziom.
Zza okna wpadała romantyczna srebrzysta poświata, która nie wprawiała mnie w liryczny nastrój, ale postanowiłam przy jej blasku liczyć winogrona na stiukach. Kiście winogron z sufitu nade mną. Wtedy w końcu zasnę.
W zasięgu mojego wzroku znajdowały się siedemdziesiąt dwie kiście. Nie dość, jak się okazało. Policzyłam prążki blasku na suficie, potem krzesła, ale tych było tylko siedem, potem lśniące od poświaty lichtarze do świec, wreszcie różyczki na tapecie…
Obudziło mnie stęknięcie lub nie stęknięcie, nie mam pojęcia, co. Za oknem było już cicho, Dafne nie kuśtykała w korytarzu. Wciąż leżałam samotnie pod kołdrą z barokowymi falbankami. Gdzieś w ciemnościach pokoju tykał zegar, który na szczęście nie bił. Te bijące są głupsze od budzika. Stwierdziłam, że nie widzę z łóżka godzin na tarczy ani nawet samej pozłacanej tarczy. I zamierzałam zamknąć oczy.
Nie zamknęłam, Chryste!
Przez pokój coś szło. Też nie wierzę w duchy, ale szło, daję słowo honoru. Jasna powłóczysta postać przesuwała się w stronę łazienki. Towarzyszył jej dziwny, jakby trupi odór. Początkowo pomyślałam, że to dalszy ciąg odlotu po papierosie Żyrafy. Ale musiałabym mieć cholernie spóźniony refleks.
Pod kołdrą po moich nogach wspinał się zimny prąd, jakby pełznął po mnie wąż. Spociłam się. Co barokowy pałac robi z człowieka! Gdyby coś podobnego przydarzyło mi się po ciemku w suszarni, pomyślałabym, że prześcieradło schnące na sznurze i przeciąg. W pałacu nie. Tu od razu przyszła mi na myśl zamurowana za trucicielstwo Biała Dama. Pałac działa jak gazetowy brukowiec – w środku człowiek spodziewa się samych bezeceństw.
Jedno, czego byłam pewna, to że nie szedł Pedro. Kiedy widziałam go ostatnio, po kolacji, nie miał rozpuszczonych na ramiona jasnych włosów. Zjawa miała. Więc prędzej koleżanki pana kustosza postanowiły zabawić się moim kosztem. Prawie udało się babsztylom, ale nie dam poznać po sobie, zawzięłam się. Niech im się nie wydaje! Zawołam: „Pudło!" – i zwyciężę z godnością.
Ale nie zawzięłam się aż tak, żeby zawołać. Miałam stracha. Pozostawał cień prawdopodobieństwa, że jednak nie te wiedźmy.
Zaciskając dłonie na kołdrze, leżałam bez ruchu.
Zjawa znikła w łazience, co znaczyło, że nadal przebywa w moim pokoju. Łazienka stanowi część apartamentu. Co teraz?
Po pierwsze, uciec na korytarz, korzystając z okazji! Nie zrobiłam tego, ale nie ze strachu. Zastanowiły mnie odgłosy dobiegające z łazienki. Szum odkręconej wody. Owszem, istnieją upiory, które mają konszachty z wodą. Topielice, wodniki, rusałki. Na upartego znajdzie się takich sporo, oślizgłych i wrednych. Jednakże potem rozległ się dźwięk spłuczki przy sedesie. No przepraszam, ale o takich duchach nie słyszałam!
Podciągnęłam kołdrę pod brodę i czekałam, co dalej. Byłam zadowolona, że dzięki temu rozwiązaniu nie muszę ruszać się z łóżka.
Zjawa wynurzyła się z łazienki tym samym lunatycznym ruchem. Nie słyszałam jej kroków, może dlatego, że słyszałam szczękanie własnych zębów. Kiedy była w połowie pokoju, czujnie skulona – ona, ale ja też – zdobyłam się na odwagę. – Pudło – powiedziałam. Zamierzałam powiedzieć. Gdyż wyszło mi coś jak cichutkie „bdłłły".
Zjawa przystanęła i uniosła głowę, jakby węszyła. A potem zrobiła coś, czego jednak się po niej nie spodziewałam. Wydobyła z siebie przerażający głos, a potem przemknęła przez pokój z rozwianą szatą i sama rozwiała się na tle bibliotecznych szaf. Wrzasnęłam, naciągnęłam kołdrę na głowę. To nie był ludzki głos! To, co wykonała na środku mojego pokoju, przypominało koci krzyk. Komputerowo generowany pisk, jakim posługują się filmowe potwory. Miałam jak najgorsze wyobrażenie o tutejszych wiedźmach, ale żadnej z nich nie przypisałabym takiego głosu. Paplały, jazgotały, szczebiotały, ale nie wyły jak Dracula!
– Pedro! – zawołałam błagalnie pod kołdrą.
Niestety, o ile pod kołdrą można poczuć się bezpieczniej, o tyle na ratunek nie ma tam co liczyć. Zwłaszcza samotnie. Stanęły mi przed oczami wszystkie filmy grozy, jakie znam. Bo z duchami wziętymi z życia brakowało mi doświadczeń. Bałam się wystawić rękę, żeby wymacać komórkę. Zresztą podłączyłam ją na noc do ładowarki, a gdzie tu był kontakt? Nie przypomniałabym sobie teraz, gdzie tu jest sufit, a gdzie podłoga. Za to pamiętałam, że najnowszy Candyman wyrywa żywcem narządy wewnętrzne, lamia z „Krwawego biwaku" odgryza głowy, a jeśli nie widzieliście w kinie, co robią z ludźmi kotołaki z „Ko-tołaków", jesteście szczęściarzami! Żadnego z tych filmów nie obejrzałam do końca i miałam szczerą nadzieję, że Biała Dama z Wilkowyska też nie.
Przez dziurkę pod kołdrą widziałam, że w pokoju nadal jest ciemno. Doczekać świtu w grudniu, nie mogąc spać, to horror sam w sobie.
Oddech mi się uspokajał, puls wracał do normy – i wtedy ktoś brutalnie zerwał ze mnie kołdrę.
Nad łóżkiem pochylała się w ciemnościach Biała Dama. Nie muszę tłumaczyć, jak wyglądała. Tak jak trzeba. Skóra spękana niczym ziemia po suszy, ropiejące oczodoły, szpiczaste zęby w atramentowej jamie ustnej. Czuło się, że ostatnią kąpiel brała za czasów Jana III Sobieskiego. Nie przypominała kobiety zamurowanej żywcem. Nie była zachlapana tynkiem, zmumifikowana bez dostępu powietrza, nie miała ceglanego pyłu pod paznokciami. Zamiast tego odpadała od kości dużymi fragmentami niczym jakaś trędowata. Co nie znaczy, że dziwiłam się jej wyglądowi. Nie miałam czasu. Wrzeszczałam wniebogłosy.
A ona miauknęła po kociemu, wysunęła rozdwojony język węża i bez słowa wyjaśnienia wyciągnęła ku mnie szponiastą dłoń. Żeby wyrywać mi ramię ze stawu. Niewątpliwie razem z płucem.
– Zostaw mnie, potworze! – jęknęłam.
Od stóp do czubka głowy wypełniało mnie bolesne zdumienie, że barokowy upiór może zachowywać się tak postmodernistycznie. Każdy kawałek ma z innego filmu.
– Nie ma tak dobrze, Do! – odkrzyknęła Biała Dama. – Już południe!
Głos miała na tyle znajomy, że otworzyłam oczy. Pedro tarmosił mnie za ramię.
Tak, wiem, to mi się śniło, też na to wpadłam. Z tym, że nie wszystko. Od połowy. Do połowy działo się naprawdę, nie miałam wątpliwości. Naprawdę czułam trupi zaduch wokół łóżka, naprawdę coś było w moim pokoju, naprawdę zawyło głosem upiora.
– Pedro, tu straszy! – stwierdziłam bezradnie.
– Od trzystu lat – zgodził się Pedro. – Biała Dama z Wilkowyska.
Opowiedziałam mu, że widziałam ją w nocy. Widziałam ducha, spod kołdry słyszałam jego jęki. Przytłumione, zawodzące, nie wiadomo skąd.
Uwierzcie mi, że trudno takie zdarzenie opowiedzieć, nie wychodząc na kompletną idiotkę. Ale jak inaczej miałam powiedzieć prawdę? Streściłam koszmarną noc zgodnie z przebiegiem faktów i wyszłam na idiotkę zgodnie z przewidywaniami. Może po prostu słyszałam Dafne, zasugerował Pedro. Teraz z tą nogą bywa niespokojna, meczy po nocach. Meee, meee, czy tak to było?
Wściekłam się. Sama zdaję sobie sprawę, że wychodzę na idiotkę, ale chyba nie aż na taką, która nie odróżnia Białej Damy od białej kozy?!
A czy nie dałam się czasem skusić tej szajbusce na papierosa?
– No wiesz, Pedro… – zająknęłam się skutkiem zaskoczenia. Od kiedy to Pedro miał kobiecą intuicję? – Chyba zauważyłeś, że nie palę. Poza tym nie powinieneś nazywać szajbuską dziewczyny, która coś do ciebie czuła. Specyficznie, ale jednak.
– Nie wiem, czy sama nie będziesz miała po dziurki w nosie dziewczyn, którym się zdaje, że coś do mnie czuły – oświadczył nieoczekiwanie Pedro.
Skruszonym głosem.
Okazało się, że sekretarka – ta z uśmiechem młodej Julii Roberts – wysłała darmowe zaproszenia na bal wszystkim byłym paniom Pedra. Dowiedział się o tym dzisiaj rano. Nic już nie da się zrobić. Ona twierdzi, ta Julia Roberts, że jej zdaniem wypadało. W tej chwili już wie, że nie wypadało, ale wysyłając, sądziła, że wypada. Chciała być grzeczna.
Pedro nie wierzy w jej wykręty, zapewnił mnie. Swego czasu Julia Roberts podkochiwała się w nim, ale dostała kosza. Na pewno się mści. Postanowiła narobić bigosu, jaki w wilkowy-skim pałacu przydarzył się ostatnio za wojen kozackich.
Dalej nie słuchałam. Doznałam olśnienia. Widziałam Pedra poruszającego bezgłośnie ustami, a w mojej głowie galopowały myśli.
– Pedro! – przerwałam mu. – Przecież tego szukaliśmy. Kogoś, kto życzy nam źle! I mamy go! Już jej nie popuszczę! Wreszcie nasze życie wróci do normy!
– Zależy, co uważasz za normę, Do. Właściwie jestem ci winien…
– Nie teraz, Pedro! Daj mi anonimy, które dostałeś. Teraz już nawet wasza Dafne rozwiązałaby zagadkę. Pora skończyć ten obłąkany cyrk.
– Do, naprawdę je dostałem. Nie robiłem cyrku. Natomiast jestem ci winien…
Byłam zbyt podekscytowana. Za długo mówił.
– Nie podejrzewam ciebie, Pedro! To ta cholerna Julia Roberts, wydało się!
– Jak to ona? Niemożliwe! – Pedro popatrzył na mnie wielkimi oczami. – Zaproszenia, anonimy, wszystko ona? Po co?
– Nie wiesz, jak boli skradziona miłość, Pedro! Zaufaj mi!
Pociągnęłam go za rękę, ponieważ stał bezradnie jak husarskie zbroje po kątach pałacu. Zaskoczyła go nie tylko Julia Roberts, ale i moja przenikliwość. Zbiegliśmy do jego gabinetu, złapałam dwa anonimy (resztę wyrzucił) i pognałam do sekretariatu. Pedrowi przykazałam, żeby zajął się saniami. Albo serpentynami. Wybiła moja godzina.
Sekretarka siedziała u siebie z księgową, małolatą wiecznie porozpinaną pod szyją. Niby jeszcze były w pracy, niby już nie. Obie sylwestrowo wysztafirowane, brokatowe, mieniące się, aż się zlękłam na ich widok, że nie zdążę z przygotowaniami. Zwłaszcza z tą nową fryzurą.
Chichotały. Gdy weszłam, umilkły.
– Chcę porozmawiać w cztery oczy – powiedziałam surowo do Julii Roberts.
Księgowa zachichotała bez przyczyny, sekretarka wzruszyła ramionami. To był w sumie łaskawy gest znaczący: „Nie widzę najmniejszego powodu, ale proszę".
Gdy zostałyśmy same, położyłam na biurku przed nią anonim z gazetowych liter. Zapytałam, czy go zna.
Pierwsze widzi na oczy. Jakie to ma znaczenie?
– Nie wie pani, kto tu w pałacu robi różne wyklejanki? – zapytałam ironicznie.
– Chodzi o gazetkę ścienną? Ja, ale to dawne dzieje. Teraz robi się ją na komputerze.
– Ale może klej jeszcze pani pozostał?
Uśmiechnęła się drwiąco i odwróciła monitor tak, żebym widziała ekran. Wyjaśniła mi, że przepisuje koleżance esej do „Kwartalnika Historycznego". Pod tytułem: „Śmierć Napoleona i jej echa w Wilkowysku". Chwalebne zajęcie, powinszowałam. Z moralnymi tradycjami. Biblię też ktoś kiedyś przepisał. Ale lepiej porozmawiajmy, póki jestem bez prokuratora.
Julia Roberts postukała palcem w ekran monitora.
– Koleżanka robi błędy. Ja jej poprawiam, ponieważ jestem tu najlepsza z ortografii. Proszę zerknąć, jak piszę słowo „śmierć".
– Sama wiem, jak się pisze – uniosłam się honorem.
– Autor anonimu nie wie. – Rozłożyła ręce; cekiny na rękawach utworzyły wokół niej poświatę. Jak na pocztówce z odpustu.
Odwróciłam anonim w moją stronę. Wcześniej zauważyłam, że są w nim błędy, ale nie analizowałam. Nie jestem z tych polonistek, które poprawiają każdy świstek, jaki wpadnie im w ręce. Etykieta na wino albo druczek spółdzielni mieszkaniowej, wszystko im jedno. One mają jakiś kompleks wyższości. Albo niższości. To zresztą to samo.
W miejscu, gdzie anonim groził Pedrowi moją śmiercią, wyklejono gazetowymi literami jak byk „simjerdź".
Popatrzyłam zdumiona na Julię Roberts. Siedziała z tryumfalnie rozłożonymi rękami, jakby mówiła do mnie: „Ta-dam!!! Sekretarki tak nie piszą!".
– Jak które – powiedziałam. – Te z krótkim stażem i długimi nogami…
– Słucham?
Ale ja nie słuchałam. Po raz drugi tego poranka doznałam olśnienia. Tym razem jako polonistka, nie Sherlock Holmes. Tylko jedna osoba na świecie mogła tak skopać „śmierć".
– Przepraszam za nieporozumienie, pani Julio…
– Katarzyno – poprawiła mnie.
Raz miała prawo mnie poprawić w tej sytuacji. W końcu podsunęła mi trop. Tak oczywisty, że ani się speszyłam tymi moimi wygłupionymi podejrzeniami. Przeszły już do historii, jak śmierć Napoleona. Trzeba mi gonić czas teraźniejszy.
– Przepraszam, pani Katarzyno Roberts! – przystałam na jej wersję. – Muszę natychmiast wykonać bardzo pilny telefon prywatny!
I pognałam po schodach do mojej ładującej się komórki.