38525.fb2 Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Kobieca Intuicja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Kulig z pochodniami

Goście zjeżdżali się do Wilkowyska przez pół dnia. O szesnastej dwadzieścia przyjechały Agniecha z Iwoną. Wystrojone były w coś błyszczącego i towarzyszył im pojedynczy facet. O siedemnastej, już po zmroku, przyjechała dentystka. Jej też towarzyszył jeden facet, ale wystrojona była na szykowny mat.

O siedemnastej siedem przyjechał Rapcuchowicz. Bez pary. W stroju codziennym. Wyglądałam go ukradkiem z okna korytarza. Brnął po śniegu przez podjazd oświetlony rzęsiście latarniami.

Zobaczył mnie w oknie, kiwnęłam na niego.

– Domyślasz się, po co wezwałam cię nagle w taki dzień? -zapytałam, gdy zamknęłam się z nim w moim pokoju. – Ponieważ chcę ci zepsuć sylwestra, Rapcuchowicz. Tak jak ty zepsułeś mi bezmyślnie parę ważnych tygodni mojego życia.

W dwóch palcach uniosłam anonim tuż przed jego twarzą.

– Aha, wydało się! Głupio wyszło – zgodził się Rapcuchowicz. – Nie zajarzyłem, że zrobi się taka afera, jak pani mówi. Chciałem go trochę nastraszyć, żeby panią zostawił.

Upuściłam anonim na podłogę i tymi samymi dwoma palcami ujęłam Rapcuchowicza za brodę. Uniosłam ją do góry. Pod palcami czułam kiełkujący meszek zarostu.

– Rapcuchowicz, ty się we mnie podkochujesz! Przyznaj się.

– Ale w życiu, jak Boga kocham! – wystraszył się. Zrobiło mi się ciut nieswojo. Puściłam jego brodę. Zniknął zatem ostatni powód, który mógł jakoś tłumaczyć niecny postępek Rapcuchowicza. Pokiwałam głową ze smutkiem.

– Czyli tak po prostu? Szampański żart? Sam widzisz, Rapcuchowicz, jak kończą ci, którzy nie czytali „Dziadów"!

– Żaden żart! – obruszył się Rapcuchowicz. – Posiadałem bardzo istotny powód. Tę pani książkę pożal się Boże. W zasadzie to nie moja wina.

Odniosłam niemiłe wrażenie, że przechodzi do kontrataku. Dzisiejsza trudna młodzież jest, niestety, nieprzewidywalna. Nastawiona roszczeniowo.

– Jakiż to istotny powód, który jest zarazem moją winą?

– Nie mówię, że pani winą, tylko że… A może i pani winą! Rozsiadł się z lubością w barokowym fotelu. Szybko usiadłam naprzeciw, żeby nie sterczeć przed nim jak karcona uczennica.

– No bo po co pani pisze takie kłamliwe książki? – zganił mnie Rapcuchowicz. – Miłość to źródło wszystkich nieszczęść na świecie, a nie powód do romansideł! Z miłości ludzie się pobierają, a potem co? Cierpią, rozwodzą się z hukiem, opuszczają własne dzieci. Albo samobójstwa popełniają z miłości, jeśli już akurat szczęśliwym trafem szanse na małżeństwo prysły. Nie wie pani, jakie katastrofy wywołują ci, którzy kochają na zabój swoją ojczyznę albo swojego boga?! A pani z miłości pisze książkę o miłości do Pedra. Na razie to szajs, ale jak znam życie, napisze pani drugą i trzecią, i niech się pechowo złoży, że nabierze pani wprawy. Stąd już tylko krok do nowych „Dziadów"!

– Rapcuchowicz, ty masz chyba jakąś obsesję na punkcie „Dziadów", prawda?

– A dzięki komu się jej nabawiłem?

Z dołu słychać było gwar ludzi, orkiestrę strojącą instrumenty. Niedługo miał zacząć się kulig. Za ciemnymi oknami widziałam przy saniach pochodnie płonące w rękach nieznajomych mężczyzn. Na razie czułam się z tym jak na hitlerowskim capstrzyku. Ponuro.

– Jakie proponujesz rozwiązanie, Rapcuchowicz?

– Skoro pani musi się kochać, to ja nie widzę wyjścia, niech się pani kocha. Chociaż w pani wieku to już trochę niepoważne.

– To moje prywatne sprawy, proszę.

– Kiedyś były. Póki ich pani nie opisywała. Ale niech mi pani da skończyć. Niech się pani kocha, mówię, tylko niech pani swojego uczucia nie szarga po książkach. Nie ubiera w piękne słówka. Po co nowe pokolenia uczniów mają drżeć przed nieznanym zagrożeniem? Czy nie dosyć im tego, co już jest? Wszystko na świecie zdążono dokładnie opisać, nic nowego się nie wymyśli, zwłaszcza pani. Nie warto się rozdrabniać po Szekspirze, po Petrarce, po tym od „Sztuki kochania", jak mu było?… Pani ich sobie wymieni sama lepiej ode mnie, z datami. Przecież ja panią nawet lubię, nie chcę dla pani źle.

Za oknem huknęło, błysnęło i to mnie otrzeźwiło.

– Nie zrozumieliśmy się, Rapcuchowicz – oświadczyłam. -Mam na myśli raczej to, jakie proponujesz podsumowanie twojego udziału w tej aferze? Czy zgłosić ją na policji?

– Proszę, do czego prowadzą wzniosłe banały o miłości. Goła przemoc, oto co rządzi światem. Exactly! Brutalna siła i pieniądze, a nie miłość!

Wstałam.

– Rapcuchowicz, w imię miłości, którą już tyle razy opisano, życzę ci szczęśliwego Nowego Roku. Pomyśl o naszej rozmowie podczas dzisiejszych hulanek, bo ja będę o niej myślała, czy chcę, czy nie. Mam nadzieję, że wspólnie coś wymyślimy, co nie będzie brutalną przemocą, ale przywróci zachwiany porządek świata. Masz na bilet do domu?

Powiedział, że kolega go podwiózł, czeka w samochodzie za bramą. Tu na parkingu już się szpilki nie wciśnie. Tylko rolls-royce'a brakuje, jak widzieli. Koledze też kazałam życzyć szczęśliwego Nowego Roku. Złapałam moją balową maseczkę i pobiegłam szukać Pedra. Nowe wiadomości powinny przynieść mu ulgę jeszcze w starym roku.

Najpierw wpadłam na Iwonę. Przepychałam się między pachnącymi ludźmi na korytarzu, kiedy znalazła się na mojej drodze. W tłumie trudno było się wycofać.

– Cześć! – zaczepiła mnie bez zdziwienia.

Na twarzy nosiła plastikową maseczkę Miss Piggy. Średnio staropolską. Na niej eleganckie sylwestrowe okulary. Ja miałam wielki nos z brodawką i krzaczaste brwi stuletniej hrabiny. A ubrana byłam w długą suknię z kapturem, niebieską, wykończoną złotymi lamówkami. Pedro znalazł ją dla mnie. Piękna. Ale co z tego? Trzeba mojego szczęścia, żeby pośród trzystu gości wdepnąć od razu na Iwonę.

– Znamy się, prawda? – zapytała, a kiedy kiwnęłam głową niezdecydowanie, ani na tak, ani na nie, rozentuzjazmowała się: – Nie mów mi, poczekaj! Ja mam cholerną pamięć do twarzy.

– W rzeczywistości mam trochę inną twarz. – Uśmiechnęłam się do niej spod nosa hrabiny, ale nie zwróciła na to uwagi.

– Już wiem, mówiłam, że wiem! Parafia Świętego Antoniego, zgadza się? Wycieczka do Rzymu, dwa lata temu. Siedziałaś za kierowcą, panem Leonem, tak?

– Można tak powiedzieć – zgodziłam się.

– Jestem z koleżanką i z jej facetem, poszli po coś do picia -wyjaśniła Iwona. – Świetna wycieczka, co? Do Rzymu. Wciąż mam na pamiątkę liry z fontanny di Trevi. Słuchaj, Rita, może to nie miejsce i czas, ale skoro się zgadało… Wciąż mi wisisz stówę, pamiętasz?

– Jasne, że pamiętam… – Zająknęłam się. – Dzięki, że się przypominasz. W tej chwili nie mam przy sobie torebki, ale będę do rana. Na pewno cię znajdę.

– Będę pamiętała – zgodziła się Iwona.

Z ulgą wkręciłam się w tłum. Tworzyły go wszelkie formy staropolszczyzny. Przeważali wąsaci szlagoni w kontuszach, kręciło się kilku podgolonych Kozaków zaporoskich, panie w maseczkach na patyku i w krynolinach, jakiś Stańczyk dzwoniący czapką przy każdym ruchu, chłopi pańszczyźniani w dybach. Trafiłam nawet na parę Białych Dam, które zdecydowanie źle mi się kojarzyły. Górą powiewały z sufitów baloniki, falowały szarfy u balkonów i gzymsów, fruwały serpentyny.

Pedra znalazłam na dworze. Wypatrzyłam go przez okno. Biegł gdzieś, zaaferowany, w rozpiętym płaszczu. Bez maski, widocznie nie miał na nią czasu. Złapałam go za połę.

– Muszę ci koniecznie coś powiedzieć!

– O, Do. Jak się bawisz? Ja też muszę ci coś koniecznie powiedzieć, ale nie teraz. Połowa furmanów się popiła! Muszę znaleźć zastępstwo, bo nas powywracają.

Z powrotem wkręciłam się samotnie w tłum, który gdzieniegdzie tańczył, ale w ogólności czekał na rozpoczęcie kuligu. Śmiał się, cmokał w policzki, pił i palił, co z powodu maseczek przynosiło wiele nieoczekiwanych atrakcji. Do mnie przyczepił się lekko zawiany Sarmata. Miał przyklejone sumiaste wąsy, na oczach maskę Zorro i podgoloną perukę na głowie. Czyli że dół peruki był łysy, reszta owłosiona. Obcałował mnie po rękach, powiedział, że jestem królową balu, że od dawna mnie podziwia. Usiłował mówić basem, ale ewidentnie był młodszy od swojego głosu, gładki i przystojny.

Wymknęłam mu się, wysyłając go po wino. Wzięłam płaszcz z pokoju, pobiegłam na drugą stronę pałacu, gdzie ci z pochodniami mościli sanie, i tam wpadłam na Agniechę. Miała czapkę Wołodyjowskiego z karbowanej bibułki, piórko z piórka, wąsik z włóczki i jednodniowy brokatowy zarost, jak Zamachowski u Hoffmana. Tylko Zamachowski miał, rzecz jasna, wszystko prawdziwe, nie z karbowanej bibułki.

Szukała Iwony i swego mężczyzny do towarzystwa.

– Witam! – uprzedziłam ją, ponieważ patrzyła na mnie tak, jakby zamierzała mnie rozpoznać. – Co za miłe spotkanie!

– No właśnie, ja też się cieszę – zgodziła się bez przekonania.

– Mój synek chodzi do pani grupy – wyjaśniłam.

– Tak? A który to?

– No ten, jak mu… Robercik.

– Ach, Robercik! – ucieszyła się Agniecha. – Nic dziwnego, że nie poznałam. Myślałam, że z powodu sztucznego nosa. Straszliwie pani zeszczuplała. Szczerze gratuluję! Kiedy się ostatnio widziałyśmy? Co to za dieta cud? Muszę wiedzieć!

– Pani to niepotrzebne – wykręciłam się, ale patrzyła na mnie wyczekująco. – Taka bardzo prościutka dieta. Nazywa się… Nie pamiętam, nie chodzi o nazwę. Je się, z tym, że mało. Pierwszego dnia obranego burka, drugiego dnia drugiego buraka, trzeciego dnia trzeciego… Tak przez trzy dni. Można popić wodą. To wszystko.

– Niesamowity efekt – pochwaliła Agniecha. – Muszę spróbować. A przy okazji… Robercik nie wpłacił dotąd na noworoczną zabawę dla dzieci. Wyłożyłam za niego sto złotych. Będzie brał udział, tak? Dotąd zawsze brał i tym się kierowałam.

– Też mi się wydaje, że będzie brał – przytaknęłam.

– Toteż wyłożyłam ze swoich pieniędzy… – Agniecha popatrzyła na mnie wyczekująco. – Sto złotych. Chyba niedrogo? Rodzice nie narzekali.

– Nie, nie narzekam – zapewniłam. – Zaraz pani oddam. Może po kuligu, gdyż nie mam przy sobie torebki. Mąż nosi torebkę. Moją torebkę nosi, to mam na myśli, nie swoją. Swojej nie ma. To znaczy, zwrócę pani sto złotych, tylko za chwilę.

– Ależ oczywiście, nie pali się. – Agniecha uśmiechnęła się do mnie. – Czekam.

Odwróciłam się od niej i wpadłam na Sarmatę. Przywlókł się za mną. Miał dla nas wino, pochwalił się. Ale wypił oba, szukając mnie w tłumie. Jeszcze trochę czasu do kuligu, może przyniesie drugie? Niech przyniesie, poprosiłam. Będę się gdzieś tutaj kręciła.

Goście wsiadali do sań, konie buchały parą, blask pochodni zabarwiał śnieg na czerwono. W parze najbliższych sań rozsiadły się tutejsze wiedźmy, więc powędrowałam dalej. Nowi furmani byli trzeźwi, ale siedząc na kozłach, pociągali dla rozgrzewki z butelek. Gdyby wyjazd się przeciągnął, wszystko wróci do punktu wyjścia. Chciałam przestrzec przed tym Pedra, ale nigdzie go nie widziałam. Z braku zajęcia wyciągnęłam komórkę, żeby zadzwonić do Gośki i życzyć jej więcej szczęścia w Nowym Roku.

– Może pan przytrzymać tę pochodnię wyżej? – odezwałam się do faceta z pochodnią, ponieważ ogień migotał mi na wyświetlaczu i nic nie widziałam.

– Służę uprzejmie – odpowiedział ze staropolską galanterią. Był z kobietą, a tą kobietą okazała się wiadoma dentystka.

Nosiła czarną maseczkę okoloną strusimi piórkami i wysadzała świecidełkami. Przez dziury tej maseczki patrzyła na mnie podejrzliwie.

– Och, pewnie mnie pani doktor poznaje! – ucieszyłam się pokazowo, naciągając kaptur głębiej na czoło. – Jestem pani pacjentką.

– Poznaję – przytaknęła. – Wspominała pani wczoraj, że tu ›ię spotkamy. Więc nie jestem zdziwiona, naturalnie.

Ja byłam, naturalnie.

– Wspominałam?

– W czasie wizyty. Miała mi pani zwrócić przy okazji braku-ącą kwotę za koronkę.

Czegoś podobnego powinnam się spodziewać, gdy ją zobaczyłam w tej głupiej strusiej maseczce. Przeczuwałam, że będę niała kłopoty z byłymi Pedra, ale że finansowe?

– Pamiętam, jasne. – Kiwnęłam głową. – Sto złotych, tak?

– Nie – zaprzeczyła dentystka, przyglądając mi się nieufnie. – Dwieście pięćdziesiąt.

– Wiem, pamiętam. Mówię, że mam tylko sto złotych przy sobie. Resztę mam w tym… no… Zwrócę pani po kuligu po prostu, dobrze?

Usłyszałam nawołującego mnie Pedra, więc błyskawicznie zanurkowałam w tłum. Miałabym się z pyszna, gdyby mnie odnalazł pod nosem byłej.

Parę kroków dalej natknęłam się na księżną Reńską. Wąsacz przenosił ją do sań we własnych ramionach. Wokół kręciło się dodatkowo kilkanaście niezbędnych osób. Od składania wózka, od rozkładania pledów na kolanach, od podawania chleba i soli na złotej tacy, od nalewania gorącej herbaty z termosu. Pedro pomyślał o wszystkim.

Uchyliłam maseczkę i ukłoniłam się cioci. Przywołała mnie skinieniem.

– Ślicznie wyglądasz, ma cheriel Jak księżniczka Czartoryska. Uff! Przez chwilę obawiałam się, że księżnej też jestem winna pieniądze. Nie dopytywałam się, czy jak młoda Czartoryska czy z czasów jej powojennej emigracji. A nuż księżna raczyła żartować z mojego staropolskiego nosa z brodawką staruchy. Ona sama nosiła przepaskę na oku, ale nie miałam pojęcia, czy to jedna z okresowych dolegliwości, czy też przebrała się za pirata Deepa z Karaibów.

– Bajeczny kulig, prawda? – zapytałam oględnie.

– Tak myślisz, ma petit bellel Ach, gdybym to ja ciebie zaprosiła na kulig, a nie ty mnie… Damy, konie, psy, wilki i jedno z drugim nie myliło się w szale uciech! A dziś?

Księżna wskazała ręką. Wydekoltowana kobieta stała w śniegu na czworakach, wyjąc tęsknie do mrugających gwiazd. Facet w kożuchu i cylindrze całował się z zaprzęgowym koniem, pojąc go szampanem. Inny kąsał po łydkach dwie panienki, uciekające przez zaspy z radosnym rżeniem. Trzecią panienkę niósł na grzbiecie. Pedro stanowczo powinien zaczynać, goście z nudów zatracali jasność motywacji.

Kiedy odwróciłam się do księżnej, już spała.

Za pałacem huknął armatni wystrzał, ale jej nie obudził.

Wskoczyłam w pierwsze wolne sanie, kulig już ruszał. Furmani pokrzykiwali, dyszące parą konie tańczyły niespokojnie.

Rozbrzęczały się dzwoneczki, zachrzęścify uprzęże, zatrzeszczało staropolskie drewno sań, gdzieś z przodu ucięła kapela. I pomknęliśmy wśród pisków pań i zawadiackich pohukiwań panów. Pochodnie furkotały od impetu jazdy.

Zaraz za pałacem kulig skręcił w pole. Na śnieżnej płaszczyźnie widziałam przed sobą wąż pędzących sań, nakrapiany ognikami pochodni. Wiedziałam, że gdzieś tam siedzi na niedźwiedziej skórze Pedro. Ale gdzie? Obok mnie kołysały się w rytm jazdy dwie niedźwiedzice w futrach i złotych diademach, facet w gumowej masce staropolskiego prezydenta Busha i jeden bez maski, bez płaszcza, w rozpiętym garniturze. Ten nie siedział, tylko stał i balansując na ugiętych nogach, dzielił szampanem. Z dwóch kieliszków i butelki. Wybrałam kieliszek.

Z lewej wyprzedziły nas rozdzwonione sanie, sypiąc śniegiem spod kopyt i płóz.

– Hu-ha! – zawołał z nich ktoś do nas.

W blasku pochodni poznałam mojego Sarmatę. Siedział na koźle obok furmana, w uniesionych rękach trzymał dwa kieliszki wina, prezentując mi je tryumfalnie. Nie miałam nadziei, żeby nie rozchlapał ich w ciągu najbliższych sekund, ale zawsze to miło – że pamiętał.

– Hu-ha! – odkrzyknęłam mu zatem.

Przed nami wyrosła mroczna ściana lasu, rozpędzony kulig wpadł w leśną przecinkę. Z rozkołysanych pędem gałęzi sypał się na nasze głowy śnieg. Para z końskich grzbietów i dymy pochodni ciągnęły się za nami jak welon niknący w ciemnościach nocy. W kieliszku miałam szampana pół na pół ze śniegiem. Wychyliłam go do dna!

Koniec balu

Na leśnej polanie, gdzie podano gorący bigos i mrożoną wódkę, spotkałam wreszcie Pedra. Do spółki z wąsaczem pchał przez zaspę wózek z księżną Reńską. Księżna odmówiła bigosu, ale wychyliła kieliszek wódki z zawadiackim odrzutem głowy. To ją tak wycieńczyło, że zasnęła przy ognisku, opatulona trzema szubami. Z oczywistych względów nie przeszkadzała jej szalejąca kapela i ogólna hulanka w kopnym śniegu.

Tańcząc z Pedrem pod gwiazdami, chowałam się zarówno przed byłymi, jak i przed Sarmatą, więc była to wątpliwa przyjemność. Gdyby byłe zobaczyły mnie z byłym i na dodatek rozpoznały mnie prawidłowo, nie wytłumaczyłabym się przed Pedrem z zawiłości taktyki, którą zastosowałam, poszukując go. A przed Sarmatą ukrywałam się, bo już przy pierwszym walcu pośród kurzących śniegów, na którego dałam mu się namówić, pokazał mi klucz wetknięty za cholewę sarmackiego buta.

– Od pałacowej pakamery – wydyszał mi w ucho, buchając z ust alkoholową parą. – Musimy się tam zejść po północy. Zaraz po toastach. Będzie ci bosko, kochanie!

Cały czas lekko zawiany, fascynował mnie w pewien sposób. Ktoś, kto jest lekko zawiany na początku balu, w jego apogeum albo trzeźwieje, albo spada pod stół. Sarmata nie. Z godnym pozazdroszczenia wyczuciem pozostawał permanentnie w stanie lekkiego zawiania. Obiecałam mu, że wrócimy do propozycji – i umknęłam do Pedra.

Wtulałam się w niego w czułym tańcu, gdy dostrzegłam na sobie pełen nienawiści wzrok Agniechy. Robercik miał już przerąbane w przedszkolu, ale mogło być gorzej. Mogłam mieć przerąbane ja, Dominika. Zaraz, tu. Wypiłam jeszcze jeden kieliszek czystej, zagryzłam chłodnym już bigosem i dla uspokojenia zatańczyłam z absolutnie nieznajomym facetem. Temu odbijało się raz za razem i cały czas byłam przekonana, że puści staropolskiego pawia prosto na mnie i moje złote lamówki. Więc nie uspokoiłam się. Zapomniałam nawet Pedrowi powiedzieć, że rozgryzłam zagadkę anonimów. Zresztą on też niczego mi nie powiedział. Zero warunków.

Zadyszany kulig wrócił do pałacu przed północą. Tam okazało się, że wszyscy wymarzli, więc zadysponowano staropolską piwną polewkę z białym serem. Dla rozgrzewki. A zaraz potem pałacowe zegary wybiły Nowy Rok. Strzeliły szampany i petardy, z balkonów posypało się konfetti, a ja, całując Pedra, poczulam na sobie wzrok Iwony. Zazdrosny. Oraz dentystki. Zaciekamy, niegroźny, wart 250 złotych długu. Składając życzenia komu popadło, wkręciłam się w tłum po raz kolejny tej nocy. Miałam szczerze dosyć konspiracji. Wymknęłam się na antresolę, skąd poprzez marmurowe tralki widziałam w dole salę balową. Mogłam nacieszyć się chwilowa samotnością. Próbowałam ściągnąć Pedra gorączkowym kiwaniem, ale nie dostrzegał mnie. Dzisiaj znowu miał pod skórą tego przeklętego czarnoksiężnika przywleczonego z dalekich gościńców, uświadomiłam sobie nieoczekiwanie. Przetoczył się obok mnie facet z rozpiętym rozporkiem, szukajac toalety. Już całkiem niepotrzebnie zresztą. Chwilę później slyszałam głosy Iwony i Agniechy plus męski, tego ich wspólnego mena. Szli prosto na mnie. Ich rozmowa dotarła do mnie, kiedy byli już blisko, bo orkiestra grała metal. Może księżna Reńska nudziła się i Pedro chciał, żeby usłyszała jakąś muzykę, zanim wasacz odwiezie ją do domu. Wbiegłam na piętro, żeby uciec korytarzem, ale od przeciwnej strony nadchodziła dentystka ze swoim kurtuazyjnym mężem. Nie wiem, skąd się tam wzięła, niedawno widziałam ją wśród danserów na dole. Widocznie nie tanczyla do wtóru metalowych kapel. Z jej królewskimi manierami wypadało. Na domiar złego z góry schodził Sarmata. Prawie na czworakach, ponieważ idąc, usiłował wyciągnąć zza cholewy klucz do pakamery. To się nazywa być wziętą w trzy ognie! Zanim którekolwiek mnie zauważyło, dopadłam mojego pokoju i przekręciłam za sobą klucz w zamku. Przyłożyłam ucho drzwi. Nie usłyszałam głosów z korytarza, nie licząc odległego dźwięku orkiestry. Usłyszałam za to szum wody lecącej z kranu. W łazience. Jak poprzedniej nocy. Odwróciłam się, przerażona. Przez uchylone drzwi łazienki sączyło się światło. Podeszłam na palcach, zabierając po drodze szkandele leżące na kominku. Taki historyczny termofor, przypominający patelnię. Miedziany chyba. Ująwszy rękojeść w obie dlonie, zajrzałam ostrożnie do łazienki.

Biała Dama, pochylona nad wanną, prała zafajdane śpioszki. Więc to nie był trupi zapach. To, co zwęszyłam w nocy, wyrwana ze snu. Ale ten fakt uświadomiłam sobie za późno. Najpierw Biała Dama wyczuła moją obecność, odwróciła się ruchem atakowanej pantery, a ja bezwiednie wykonałam szkandelami popisowy backhand. Brzęk metalu zmroził mi krew.

Biała Dama osunęła się na posadzkę bez życia.

Biały półprzejrzysty szlafrok rozsunął się jej na piersiach. Dojrzałam pod spodem biustonosz. Markiza 70 E. Który z czymś mi się kojarzył, ale w tym momencie nie miałam pojęcia, z czym. Zgłupiałam. Nie uwierzyłabym, że w miarę inteligentna kobieta może zgłupieć tak błyskawicznie, jak zrobiłam to ja.

Tyłem wycofałam się do pokoju, nie mogąc pozbierać myśli. Wiedziałam, że powinnam kogoś wezwać. Ale kogo? Jak? W pokoju słychać było zawodzenie Białej Damy, mimo że leżała bez ducha w łazience. Koci krzyk dobiegał zza biblioteczki stojącej skosem. Gdy stąd wychodziłam na bal, stała prosto. Oczywiście była sekretnymi drzwiami, jakich pełno w pałacach. Dlaczego moja kobieca intuicja nie podpowiedziała mi tego w poprzednią noc?

Za biblioteczką znajdował się pokój umeblowany podobnie do mojego. Tyle że dodatkowo stała w nim osłonięta tiulami kołyska. W niej goły niemowlak. Tłusty chłopczyk o brązowych oczach. To on wył z zacięciem, nie Biała Dama z Wilkowyska.

Złapałam komórkę, wyszukałam Pedra, myląc się parę razy. Odezwał się w przeraźliwym łomocie orkiestry z dołu.

– Pedro, nie wiem, co się dzieje! – wyszlochałam. – Chyba zabiłam wam Białą Damę!

– Boże! – jęknął Pedro i już wiedziałam, że on wie. Tylko ja nie wiem.

Żeby nie wdawać się w nieprzyjemne szczegóły, powiem krótko. Pedro nie rozszedł się z dentystką z powodu niezgodności charakterów, jak byłam przekonana. Rozszedł się z powodu kochanki. Kiedy odzyskał pamięć przy mnie, postanowił nie szukać tej kobiety. Kochał tylko mnie. Powtarzam, co usłyszałam. Chcecie, to wierzcie, chcecie – nie wierzcie. Odnalazł ją, próbując wpaść na trop autora anonimów. Dla mojego bezpieczeństwa. Okazało się, że gdy Pedro przepadł po wypadku, ona była w ciąży.

Oprócz Rapcuchowicza dołożył się do mojej klęski Edward Gierek. To za jego rządów robiono w pałacu hydraulikę. Ponoć łazienka w ukrytym pokoju zapychała się od lat.

– Chciałem ci wszystko szczerze wyznać, Do – zapewnił Pedro – ale nie miałem serca zrobić tego dzisiaj. Tak cieszyłaś się na ten kulig i na bal.

Siedziałam zdruzgotana w tym samym fotelu, w którym parę godzin temu siedziałam tryumfująca przed Rapcuchowiczem. Przez ten krótki czas moje życie fiknęło koziołka.

– To twój syn?

Nie odpowiedział. Może dlatego, że pytałam go już trzy razy. I odpowiadał.

Biała Dama, czyli jakaś Magda, leżała w pokoju obok z kompresem na głowie. Przebrany w czyste rzeczy maluch przestał płakać. Jeszcze na chwilę zostaliśmy z Pedrem tylko we dwoje.

– I co teraz? Co teraz, Pedro? Jeżeli mnie zostawisz, nie będę cię lubiła. Nie ufałabym mojej wielkoduszności na twoim miejscu. Jeżeli zostawisz własnego syna, też nie będę cię lubiła. Chyba już cię nie lubię, Pedro.

Znów pokiwał głową, jakby mi potakiwał. Nie miał za dużo do powiedzenia. Tyle razem przeżyliśmy, a on na końcu nie miał za dużo do powiedzenia. Czy nie zabawne?

Nie, wcale niezabawne.

– Długo o tym myślałem – odezwał się wreszcie. – Szukałem dobrego wyjścia dla wszystkich. Ale nie ma takiego. Wydaje mi się, że ja sam nie lubiłbym siebie bardziej, gdybym zostawił mojego syna. Myślę, Do, że miałabyś u swojego boku człowieka, którego ani ty nie lubisz, ani on nie lubi siebie. Co to za sielanka?

– A ona? – wskazałam w stronę zamkniętej sekretnej komnaty. Nie chciało mi się nawet płakać. Byłam zmęczona, jakbym tym kuligiem przejechała dookoła świata. Powożąc wszystkimi końmi. Nie byłam wcale pewna, że rozmawiam z Pedrem. Wydawało mi się, że ktoś obcy w mojej skórze rozmawia z kimś obcym w jego skórze. I że moja kobieca intuicja przepowiadała mi to od dawna, tylko nie chciałam jej wierzyć. Póki wszystko się nie rozsypało w mgnieniu oka.

Ta dziewczyna w białej sukni, która wpadła na nas w Paryżu – to był znak z nieba.

– Myślę, że kocham Magdę – odpowiedział Pedro. – Tak jak ciebie. Kocham was obie.

– Wybrać musisz jedną.

– Wiem. Na tym polega mój problem.

Dlaczego zapomniałam o tej paryskiej dziewczynie, skoro od początku przeczuwałam, co może znaczyć w moim życiu.

– Ją wybierasz?

– I dziecko. Nie chciałbym ci tak odpowiedzieć, Do. Ale nie mogę inaczej.

– Więc co to za twój problem, Pedro? – zapytałam. – Zostaniesz z nią, ona z tobą. To jest mój problem, Pedro. Nie twój. Nie wasz. Wam się pięknie ułożyło. Co ci mogę więcej powiedzieć, żebyś już całkiem był zadowolony z życia? Poradzę sobie z tym problemem, nie martw się o mnie. Jestem urodzoną optymistką, przecież wiesz.

– Do, nie mów w taki sposób. Nie zachowuj się jak antyczny heros. Zrób mi awanturę, rozpłacz się, zareaguj. To ci pomoże. Zawsze reagowałaś nad miarę żywiołowo. Nie podoba mi się twoje dzisiejsze zachowanie. Boję się go, Do.

Klęczał przy mnie, trzymał za rękę. Zabrałam ją.

– Myślisz, że mnie się podoba twoje zachowanie. Albo moje? I że się nie boję?

– Co mam zrobić, Do, powiedz mi. Zgadzam się z góry. Chcę ci pomóc.

– Pedro, nie bądź dzieckiem. Czego ty ode mnie wymagasz? Ja nawet nie wiem, co ja sama mam zrobić.

Nalał mi jakiegoś alkoholu i podał. Wypiłam.

– A jeśli opuszczę Magdę? Zabiorę dziecko i zostanę z tobą. Pomożesz mi wtedy?

– Nie powinieneś tego robić. To nierealne. Nie licz na moją pomoc w tej sprawie. Ani w innej. Wszystkich sił, które mam, będę potrzebowała, żeby pomóc sobie.

– Kocham cię, Do. Uwierz mi, że to nie jest dla mnie łatwa decyzja.

Nigdy dotąd nie widziałem łez w oczach Pedra. Pocałowałam go w policzek.

– Ja też cię kocham, Pedro. Niektórym to wystarcza na całkiem piękne życie. Ale dla nas widocznie było za mało. – Pocałowałam go jeszcze raz. W usta. Na pożegnanie. – Idź, zajrzyj do niej, zobacz, jak się czuje.

– Do Magdy?

– Tak. I do dziecka. Nie chcę mieć ich na sumieniu.

Po czym wyszłam z pokoju na korytarz, ponieważ czułe odgłosy dochodzące zza biblioteczki mogły okazać się dla mnie bardziej stresujące niż wycie Białej Damy.

Wstawał świt. Z dołu nie było już słychać orkiestry. Tylko samotny pianista grał walca Chopina. Przez okno widziałam na zdeptanym śniegu sflaczałe resztki baloników, porozsypywane kolorowe papierki, które niedawno były serpentynami albo maseczkami. W szybie odbijałam się ja bez staropolskiego nosa i brwi. Tak wcale nie wyglądałam lepiej.

W niszach korytarza zwisały ze ścian smętne resztki dekoracji. Z głębi, postukując obandażowanymi łupkami o posadzkę i zataczając się na trzech nogach, nadchodziła biała koza Dafne. Przystanęłyśmy naprzeciw siebie. Koza uniosła łebek, spojrzała na mnie mądrymi oczami kozy doświadczonej przez życie. Kiedy pogłaskałam ją po karku, wykręciła pyszczek i zębami uszczypnęła mnie boleśnie w tyłek. Odskoczyłam z krzykiem, przykucnęłam bezsilnie na środku pustego korytarza i rozpłakałam się w głos.

Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie do chwili, gdy pomyślałam, że Dafne jest jednak rozumną kozą i że to jest myśl.

Na dole tańczyło już tylko pięć spoconych par do wtóru brzdąkającego samotnie pianisty. Na podeście dla orkiestry leżał bezpański kontusz, ktoś spał pod ścianą, ktoś wymiotował w otwartym oknie, przewieszony bezwładnie przez parapet. Mój Sarmata był w sali obok. Lekko zawiany, siedział nad półmiskiem z niedojedzonymi półgęskami. Sumiaste wąsy nasiąka-» ły tłustym sosem, w którym były zanurzone. Obok stał pełen kielich.

Wychyliłam go duszkiem.

– Masz jeszcze ten klucz? – zapytałam, a kiedy Sarmata skinął głową, pociągnęłam go za odrzucony na ramię wylot kontusza. – No to chodź, na co czekasz?

Nie zniechęciły go moje podpuchnięte oczy ani ogólny tragizm emanujący z mojej postaci. Od początku wiedziałam, że to porządny gość. Można na niego liczyć.

Rozamorowany Chopin cichł w miarę, jak wspinaliśmy się po stopniach na poddasze. Choć zdawało mi się, że schodzimy do piwnic. Przykucnąwszy, wyciągnęłam Sarmacie klucz z cholewy, otworzyłam pakamerę i zamknęłam ją na klucz, gdy oboje weszliśmy do środka.

W pomieszczeniu stały duchy mebli. Każdy sprzęt nakrywały białe pokrowce. Przez niedomknięte żaluzje wpadało mętne światło styczniowego poranka, przedzierając się poziomymi smugami przez zawiesinę kurzu. W tej scenerii katastroficznej jak stan mojej duszy zsunęłam z ramion błękitną suknię obszytą złotymi lamówkami. Kopnięciem zrzuciłam włoskie buty na niskim obcasie. Ściągnęłam rajstopy w kolorze ecru i nową koronkową bieliznę, która dzisiejszego ranka miała oczarować Pedra. Własnoręcznie zarzuciłam stanik na wieloramienny żyrandol bez żarówek.

Po czym stanęłam naga i oczekująca przed Sarmatą.

Przyciągnął mnie do siebie zdecydowanym gestem macho.

Obiema rękami chwyciłam jędrne męskie pośladki, wtuliłam zapłakaną twarz między jego szyję a obojczyk. Sumiaste wąsy pachniały sosem do półgęsków, więc odkleiłam mu je spod nosa. Tą samą ręką zsunęłam z jego głowy podgoloną czuprynę i szarpnięciem rozerwałam czarną maseczkę. Ostatnią maseczkę, jaka pozostała jeszcze na czyjejś twarzy podczas staropolskiego balu.

I odskoczyłam z przestrachem.

Przede mną stała dziennikarka z „My Fair Lady".

– Nie uprzedzałam, że faceci to świnie? – odezwała się lekko zawianym głosem.

Zerwałam z barokowego szezlonga biały pokrowiec i owinęłam się nim jak kąpielowym ręcznikiem. A jej zakazałam, żeby mnie dotykała. Przez moment błysnęła mi myśl, że w sumie przecież wszystko jedno, ale odpędziłam tę myśl.

Dziennikarka tym razem nie była nachalna. Orzekła, że porządku. Będzie, jak sobie życzę. Usadziła mnie na szezlongu, z którego wzbiły się tumany kurzu, i kichając zaproponowala żebym wygadała się, jeśli to mi ulży. Więc kichając i płacząc, wyżaliłam się, przytulona do jej markizy 70 E. Co za posępne czasy, kiedy człowiek znajduje powiernika wyłącznie w prasie! Zwierzałam się bite dwie godziny – jak marzyłam o Pedrze, jak spotkałam Pedra, jak straciłam Pedra. Chaotycznie, ale szczerze. Z uwzględnieniem zrastających się podstępnie brwi, pszenicznego zapachu i męskiego uśmiechu, który otworzył przede mną niebo. A ona słuchała w milczeniu, współczująco, z uwagą.

Dopiero gdy wsunęła rękę pod pokrowiec i złapała mnie za biust, dałam jej po gębie.