38525.fb2
Podobno moja opowieść ukazała się w lutowym numerze „My Fair Lady". Moi rodzice ją odchorowali, a Gośka przez miesiąc namawiała Berniego, żeby wykupił pismo i doprowadził je do plajty. Marek, mój były, przysłał mi list, że nie życzy sobie, zebym rozpowiadała po gazetach, jakoby nasze rozstanie miało homoseksualne podłoże. Dyrektorka w szkole odzywała się do mnie tylko na radach pedagogicznych. Janek Machta nie odezwał się w ogóle.
Nie czytałam, nie protestowałam, nie dementowałam. Postawiłam potraktować publikację jako moje samobójstwo. Symboliczne wprawdzie, ale lepsze takie niż żadne.
Z Pedrem zobaczyłam się ostatni raz, gdy przyszedł po swoje rzeczy. Był przyjacielski, miły, troskliwy, wciąż miał rozdarte serce – i właśnie dlatego ucieszyłam się, kiedy poszedł. Nie znam jeszcze siebie za dwadzieścia lat, ale przewiduję, że nie należę do kobiet, które zapraszają byłych na niedzielny rosół z makaronem wlasnej roboty. Tym facetom już i tak dobrze, trzeba zadbać o własne życie. Poza tym Rapcuchowicz twierdzi, że napisał trzy anonimy po premierze mojej książki. Z tym ostatnim, ze świąt nie miał nic wspólnego. Zatem któryś z nich kłamał, jak to mężczyzna. Nie byłam pewna, czy wolę, żeby to był Pedro.
W nowym roku Rapcuchowicz rozpiął nade mną w klasie parasol ochronny. Byłam mu wdzięczna, bo z początku nie zawsze wiedziałam, co dzieje się na lekcji.
– Niech pani sobie nie bierze do serca tego, co powiedziałem w sylwestra. O pani książce – zagadnął mnie kiedyś na przerwie. – „Dziadów" też nie da się czytać. Już nie wspomnę o „Nad Niemnem". U pani przynajmniej nie ma tych pikanych opisów przyrody na dziesięć stron i tych pikanych głębszych treści!
– Nie pocieszaj mnie, Rapcuchowicz, bo zupełnie się załamię! – odpowiedziałam.
Co było dla mnie najbardziej dołujące? Spełnione życzenia. Pragnęłam spotkać idealnego mężczyznę, spotkałam go – i nic z tego nie wynikło. Tyle że miałam to już za sobą. Miałam za sobą marzenia. Nie pozostał we mnie cień apetytu na następny ideał. Nie istnieją drugie ideały. Idealniejsze. Ideał jest jak wzorzec z Sevres. Na całym świecie nie znajdziecie metra, który byłby dłuższy od metra z Sevres.
Gośka namawiała mnie na miłość w sieci. Póki nie otrząsnę się w realu. Kiedy ją odwiedzałam, kuśtykała o kulach po piętrze domu, choć Berni założył jej windkę. Miała stałą trasę: łóżko – biurko. Czas spędzała przed komputerem i potrafiła już nie tylko ułożyć pasjansa.
– Do, poznałam kogoś cudownego na czacie – powiadomiła mnie pod nieobecność Berniego. – Już przeszliśmy na priva czy jak to tam! Nauczył mnie. Musisz sobie koniecznie kupić kompa. Pożyczę ci, ile brakuje. Klikanie z prawdziwym facetem regeneruje kobitkę. Ten mój wygląda jak Banderas. Ognisty Latynos kapiący testosteronem.
– Sam ci to napisał o sobie?
– Nie jestem naiwna! – Gośka zachichotała. – Wymusiłam na nim fotkę. Patrz tylko!
Wyklikała mi na ekranie czarno-białego ulizanego facecika o bladej twarzy.
– To jest Rudolf Valentino – powiadomiłam ją. -Kto taki?
– Rudolf Valentino, amant z niemego kina. Od lat nie żyje.
– Pokopało cię, Do? Serio? – Gośka przyjrzała się zdjęciu nnie, jakby szukała podobieństwa. Wzruszyła ramionami. To lepiej, nie? Chyba Berni nie będzie zazdrosny o nieżywego amanta, boby się ośmieszył. Mówię ci, Do, łap się za yszkę i klikaj, nie zastanawiając się, z kim. Odrodzisz się jak nowa!
Jak niewiele trzeba, żeby zawzięta pesymistka myślała optymistycznie. Wystarczy, że jedynym mężczyzną, który sprawia jej problemy, jest Rudolf Valentino.
– Nie mam teraz czasu na duety w sieci, Gośka – żachnęłam – Muszę dokończyć książkę o miłości do Pedra albo będę zwracała Robercie zaliczkę. Nawet ci nie powiem ile. To zdanie dowodziło, że zostały we mnie resztki instynktu samozachowawczego. Gdybym wymieniła sumę, Gośka umarlaby ze śmiechu i nie miałabym najlepszej przyjaciółki. Ona za takie pieniądze nie przekartkowałaby książki, co dopiero mówić napisaniu.
Dwa dni wcześniej odbyłam z Robertą nerwową rozmowę na temat nowej powieści o miłości do Pedra. Poinformowałam ją, fabuła, niestety, poszła w złym kierunku. Wszystko zmuszone będzie skończyć się źle. Tak się ułożyło.
– Nie żartuj – westchnęła Roberta, zakładając nogę na nogę z oszałamiającym szelestem oszałamiających rajstop. – Zakończ happy endem. To wciąż świetne wyjście.
Wyjaśniłam jej, że nie może być happy endu, skoro Pedro odszedł z Magdą czy jak jej tam dali na chrzcie świętym. Nie skalam się kłamstwem. Wobec niczemu niewinnych czytelnikow – nie! Bo tak w ogóle inna sprawa. Ale w sztuce mówię prawdę.
– Nie przesadzaj – powiedziała Roberta takim tonem, że nie wiedziałam, czy ma na myśli moje kłamstwa, czy moją naukę.
Uświadomiła mnie, że profesjonaliści nie traktują życia słownie. Trzeba mu nadać szlif. Nie za to dostaję pieniądze,że piszę, tylko za to, że rozumiem, co się sprzeda. Rozstanie z Pedrem się nie sprzeda, bo co kogo obchodzą moje zawirowania? Należy dać odbiorcy to, czego oczekuje, bo to on oczekuje, nie kto inny. Od piekarza żąda świeżych bułeczek, od szewca wygodnych butów, a ode mnie, żeby świat miał sens, kiedy będzie jadł te bułeczki i chodził w tych butach. To nie jest kwestia kłamstwa, tylko spojrzenia pod stosownym kątem. Przerwania w odpowiednim miejscu. Kiedy jeszcze jest dobrze. Nikogo taki zabieg na pewno nie skrzywdzi, a niektórych ucieszy.
Powiedziałam jej, że to fałszowanie świata. To, co mi proponuje.
– To jest podnoszenie średniej statystycznej dobrego samopoczucia świata! – Roberta na to. – Poprzez dobór lektury. Jak świat będzie miał lepsze samopoczucie, będzie lepszy i okaże się, że wcale nie byłaś daleko od prawdy.
Wygarnęłam Robercie, że jest pospolitym demagogiem jak jakiś polityk, a nie jak przyzwoity wydawca. I wyszłam z wydawnictwa, obrażona na cały świat. Tyle że świat to mały pikuś, natomiast Robercie wisiałam znacznie więcej kasy niż łącznie wszystkim trzem byłym na staropolskim balu. W ramach tej cholernej zaliczki do ewentualnego zwrotu.
W domu siadłam wieczorem nad zeszytem, usiłując wykroić szczęśliwe zakończenie mojego związku z Pedrem. Nic mi nie wychodziło.
Najpierw spróbowałam delikatnie. Magda z dzieckiem ucieka od Pedra, on wraca do mnie. Przeżywa załamanie, zaczyna pić, moja miłość jest mu niezbędna, żeby uporał się z depresją. Przerwałam po pięciu stronach, kiedy Pedro leżał w delirium na podłodze stryszku. Dziabnięty nożem, którym mnie zaatakował w pijanym widzie. A ja tłukłam szyby, żeby skoczyć z dachu i roztrzaskać się melodramatycznie u stóp Johnny'ego Deepa z widokiem na Karaiby.
To nie było najszczęśliwsze zakończenie.
Spróbowałam radykalnie. Magda z dzieckiem giną w wypadku kolejowym, Pedro wygrywa sześć milionów w totolotka i uradowany wraca do mnie, bo to za dużo na samotnego mężczyznę. Z tej wersji zrezygnowałam po kilku zdaniach. Kiedy Magda z synkiem w nosidełku wsiadała do feralnego pociągu relacji Groblin – Ćwikła Królewska. Popłakałam się z żalu nad nimi, zanim zawiadowca podniósł chorągiewkę, i podarłam zapisaną stronę.
Akurat wtedy zadzwoniła moja komórka i wyświetlił się „nieznany". Odebrałam.
Nieznanym okazał się Marek, mój były. Zapytał grzecznie, czy może złożyć mi rewizytę. Gdyby wybierał się wywnętrzać w związku z gejowskim wątkiem w „My Fair Lady", nie byłby taki grzeczny. Więc ze swojej strony spytałam równie grzecznie, kiedy.
Za pięć minut, jeśli można, jest w pobliżu.
Rozejrzałam się niespokojnie po stryszku, ale okazało się, że mieszkanie porzuconej kobiety nie wygląda wcale na zapuszczone. Trochę niepotrzebnego kurzu tu i ówdzie. Poza tym całkiem znośnie w aspekcie schludności. Tak wygląda, jakby panował tu ład i spokój. Mimo że żaden stanik nie zwisa z kinkietu. Niestety.
Marek usiadł skromnie na brzeżku pufy i wyjaśnił mi, że przybył przeprosić za swój niefortunny list. Przeczytał artykuł w „My Fair Lady" jeszcze dwa razy i zrozumiał, co jest prasową pianą, a co naprawdę kryje się w głębi wody. Tam kryje się mój osobisty dramat. Wygląda na to, że nie jestem obecnie szczęśliwa, czy tak?
Przyjrzałam mu się spod oka. Do czegoś zmierzał, a ja nie miałam pojęcia, do czego. W pierwszej chwili zamierzałam zaprzeczyć i zmienić temat. Ale zmieniłam zdanie.
– Jestem nieszczęśliwa, Marku – przyznałam się dzielnie. -Masz rację.
Marek podniósł postawioną na podłodze reklamówkę. Przypadkiem, idąc, gdzieś kupił niezłe wino i przypadkiem m aje ze sobą. Ja lubię dobre wino, pamięta. Gdybym miała ochotę i dala dwa kieliszki…
Dałam dwa kieliszki.
Marek wzniósł toast. Żeby nam się w końcu ułożyło.
– Nam?
– Ostatnio u mnie też nie najlepiej – oświadczył na pozór spokojnie, ale za dobrze go znałam, żeby się na to nabrać. W środku aż dygotał.
Przeprosił, że wciąga mnie w swoje sprawy. Nie ma nawet z kim o tym pogadać. Spojrzał na swoje życie i zobaczył, że nie ma nikogo takiego. Świat wali mu się na głowę – i nawet nie ma komu pokazać palcem w górę. Żeby zobaczył i pojął. A dziecko nie jest jego, okazuje się. Powiedziała mu wprost. Nie w czasie awantury, tylko na zimno. Baby są straszne, Do. Gorsze od trzęsienia ziemi!
Powiedział i rozpłakał się. Jak nie Marek.
– Które dziecko? – zapytałam z przestrachem.
Właśnie to, okazało się. Dziecko, z którym Marzenka chodzi w ciąży. Choć łudziłam się, że Marek ma ich jeszcze kilka na boku i to któreś z tych dodatkowych. Ale nie.
Chryste! Ja dziękuję!
Pomału nalałam czubato wina, bo nie miałam pomysłu, có powiedzieć.
Marek też nie miał pomysłu, ale on miał chociaż zajęcie. Płakał.
Wyjęłam własne wino z barku, powolutku upiłam go i uspokoiłam. Siebie też.
Marek wyjaśnił, że ten gość od dziecka zostawił Marzenkę i uciekł. Dlatego się wydało. Faceci są straszni, Do! Gorsi od zarazy! Ten konkretny to po prostu pieprzony wymoczek! Tak jest, zgodziłam się, taki ktoś to po prostu pieprzony wymoczek! Żeby tak, ot, zostawił?! Co z dzieckiem?
Nic, orzekł Marek uczciwym pijackim głosem. Marzence wybaczy, dziecko zaadoptuje. Jeżeli mu wystarczy sił na tę wyrozumiałość pieprzoną!
– Do, tylko z tobą da się pogadać jak z człowiekiem – wyznał, tuląc się po dawnemu do mojej piersi. – Cieszę się, że tu przyszedłem. Nigdzie nie jest tak miło jak u ciebie.
– Marku, po raz pierwszy od wielu dni odżyłam przy tobie -zrewanżowałam mu się z głębi serca i teraz ja, sącząc wino ze łzami, zaczęłam opowiadać moją smutną historię o nie moim dziecku, o Pedrze i o Białej Damie.
Ale Marek już to znał z „My Fair Lady".
Ale głównie niech będzie silny, mądry i dobry. Dla mnie! Przede wszystkim dla mnie, nie dla skrzywdzonych bab z całkiem innej strony życia. Ja też jestem skrzywdzona. Niech mnie odnajdzie. Niech ja odnajdę jego. Niech wreszcie się odnajdziemy!
Kto miałby nam tego zabronić? Póki nie umrę – jestem tą zakichaną optymistką.
A potem jeszcze nie wiem.