38525.fb2
Przedświąteczny tydzień rozpoczęłam w pieskim nastroju. Ile można się oszukiwać? Jeżeli facet wraz z rzeczami wyparowuje bez przyczyny, to przyczyna jest jasna. Albo mu się odwidziało, albo kogoś ma. Tej zagadki nie sposób rozwiązać, wgapiając się w puste miejsce pod łazienkowym lustrem, gdzie jeszcze parę dni temu stała druga szczoteczka do zębów. Mimo to człowiekowi niczego innego się nie chce. Oprócz wgapiania się w różne puste miejsca, których nagle narobiło się tyle, jakby to nie był dom, tylko sławne pueblo, z którego wszyscy chłopcy odeszli po opuncje gnane suchym wiatrem. Czy nie pamiętam po co. Co to w ogóle takiego opuncje? I co to mnie obchodzi?
W holu szkolnym stanęła opuncja… tfu! choinka pod sufit, więc nasza pani dyrektor podwoiła dyżury w czasie przerw. Łączna liczba uczniów oraz bombek przekroczyła stan krytyczny. Dyżurowałam i dyżurowałam, mimo to musiałam niekiedy usiąść w pokoju nauczycielskim. Robiąc dobrą minę do złej gry. W szkole nie mówiło się o literaturze i ideałach, za co byłam gronu wdzięczna. Mówiło się o markowej bieliźnie, o kosztach domków jednorodzinnych, o perfumach, piklach, przepisach na świąteczny makowiec, o możliwości podwyżek, braku podwyżek, nadziejach na podwyżki, okradaniu nas z podwyżek. Czyli o życiu, które zasadniczo różni się od literatury. O czym ja, naiwna, przekonywałam się dopiero na własnej skórze. Pani dyrektor jako jedyna osoba z ciała pedagogicznego podjęła wątek mojej twórczości. A właściwie mojego bezkrytycyzmu.
– Wreszcie zmęczyłam książkę, pani Dominiko – odezwała się ogólnikowo, licząc na moją domyślność. Więc domyśliłam się, że nie będzie się wyżywać na „Fauście" Goethego. – Skąd u pani taka fantazja, doprawdy? Wymyślić wielką miłość, kiedy jest się rozwódką. Ale sympatyczne, że stara się pani rozsławiać imię naszej szkoły. Zastanawiam się, proszę koleżeństwa, czy nie powinniśmy pójść za przykładem koleżanki? Oczywiście nie każdy ma czas na klecenie wydumanych historyjek, ale gdyby zorganizować wyjazd do teatru? Jakie jest państwa zdanie? Na coś wartościowego dla odmiany.
Grono zaczęło jej słuchać, ja przestałam. W ramach auto-terapii. Choć była to autoterapia dołująca. Zapatrzyłam się w okno, za którym uczniowie naszego gimnazjum wracali do domu w parach mieszanych. Odwrotnie niż ich nauczycielki, zwłaszcza jedna. Rapcuchowicz z mojej klasy prowadził się wpół z rudą Roksaną z klasy Sylwii. Było widać, że nie mają w planach rozbierania zdań pod względem gramatycznym. Gdy chodziłam do szkoły jako uczennica, tak prowadzali się nauczyciele. Doczekać się nie mogłyśmy z koleżankami, kiedy nadejdzie nasza pora. Minęło parę lat, pora nadeszła, a ja patrzę jak Rapcuchowicz prowadza się z rudą Roksaną. Wszystko nie tak. Gdy byłam mała, liczyła się dorosłość, kiedy jestem dorosła, stawia się na małolatów. W ten sposób można w życiu nie trafić na swoją porę. W sumie szczęście, że poślubiłam Marka, zanim się z nim rozwiodłam, bo dożyłabym swoich dni jako zgorzkniała stara panna. Obłudny, niewierny Marku, okazujesz się losem na loterii, gdy cię porównać z resztą męskiej menażerii. Ty przynajmniej łudziłeś się przez jakiś czas, że jestem wymarzoną księżniczką. Inni nawet tak niedaleko nie doszli.
W pokoju nauczycielskim rozgorzała dyskusja, czy jeśli już koniecznie coś ambitnego, to mniej nudno byłoby na „Hamlecie" czy na „Antygonie"? Przeważała opcja, że nie ma różnicy. Na pytanie o autora „Antygony" podpowiedziałam dyrektorce złośliwie, że Molier. Kupiła bez wahania. Niestety, nikt z grona nie zorientował się, że się zemściłam, więc wyłączyłam się ponownie. Nie tak łatwo dokopać światu.
Cały wysiłek skupiłam na ustaleniu drogi powrotnej do domu. Przez które sklepy powiedzie. Dużo tłoku, dużo zamieszania, mało rozważań. Żadnych rozważań. Mój wrodzony optymizm streszczał się na razie w nadziei, że wpadnę pod samochód na pasach i będę miała z głowy.
W pierwszym sklepie kupiłam mamie pod choinkę czarną apaszkę. W drugim kupiłam tacie spinkę do krawata, która wyglądała jak srebrne okucie na trumnie. Gośce kupiłam w sex shopie podwiązki z żałobnie fioletowej koronki. I okazało się nagle, że kupowanie też mnie nie kręci. Przerwałam, zanim udało mi się skompletować w miarę elegancki kondukt. W domu wlazłam pod kołdrę bez rozbierania. Była druga po południu. Uznałam, że dzisiejszy dzień skończył się dla mnie o drugiej. Może umrę jutro, na razie się nie udało.
Jednak na żywo nie ma lekko.
Zadzwoniła Gośka, czemu nie dzwonię, gdy jest chora. Nie dzwonię, bo jest chora. Nie chcę jej truć moją depresją. Uznałam, że kiedy lepiej się poczuje, da znać. Wtedy zadzwonię. Nie pomyliłam się, bo dzwoni. Owszem, odpowiedziała Gośka, dzwoni, bo już jest zdrowa. Kiedy była chora, nie zadzwoniłam ani razu. Nieprawda, sprostowałam, rozmawiałam z Bernim parę razy. Berni był zdrowy, Gośka na to, więc się nie liczy. Do niej nie zadzwoniłam. To nie depresja, tylko zwykłe świństwo.
Potem zadzwoniła mama, o której ma czekać w Wigilię na mnie i Pedra. Powiedziałam, że o siedemnastej trzydzieści, choć pomyślałam, że przesadzam. Wprawdzie do Wigilii jeszcze parę dni, niemniej nie przyjdę przecież z Pedrem o żadnej godzinie. W tym o siedemnastej trzydzieści. Po co sama sobie stwarzam sytuacje, z których nie ma dobrego wyjścia? Ale gdybym nic nie odpowiedziała mamie, sytuacja też byłaby bez wyjścia. Czy nie wszystko jedno, w którym punkcie muru zaczniemy w niego walić głową?
Odłożyłam słuchawkę i w tym momencie zastukało z dołu. Jakby metafizyczne czynniki potraktowały dosłownie moje rozważania o waleniu w mur. Tylko że w stanie, w jakim byłam, nie ma co liczyć na metafizykę. Walił pan Zenobiusz z trzeciego piętra. Może wspólnie z żoną, ponieważ pojedynczy emeryt nie jest w stanie osiągnąć takiego łomotu w kamienicy o ścianach z solidnej cegły. Wytrzymałam kwadrans, po czym zerwałam się z łóżka. Dość tego! Pognębiła mnie dyrektorka, pognębiła rodzona matka, pognębiła najlepsza przyjaciółka, a ja kładę uszy po sobie. Jeżeli mam dokopać światu, trzeba zacząć. Dlaczego by nie od pana Zenobiusza?!
Otworzył mi z młotkiem w dłoni, z podwiniętymi rękawami, zza jego pleców szczekał jamnik. Oraz buchał zapach wypieków. Oznaczający, że wszyscy ludzie dobrej woli szykują się, żeby świętować serce przy sercu. Ścisnęło mnie w gardle – i było jeden zero dla gospodarzy. Nie poddałam się. Zagrałam na zwłokę dla wzmocnienia mijającej mi wściekłości. Wygarnęłam, że nie życzę sobie, żeby wtedy, kiedy świat w ciszy i skupieniu, do wtóru kolęd takich jak „Cicha noc", „Przybieżeli do Betlejem", „W żłobie leży"…
– Sekundę, sąsiadko, najmocniej przepraszam – przerwał mi pan Zenobiusz przy trzeciej kolędzie. – Tak pani nie podejmę.
Pojawił się wkrótce w marynarce i pod krawatem. Stara szkoła. Jego żona zdążyła mi w tym czasie zaproponować herbatę z konfiturami, nadziewane babeczki, nalewkę przeciwstre-sową, kubek rosołu i pieczone jabłko z cynamonem. Odmówiłam po kolei, ale duch walki opuszczał mnie coraz szybciej. Dwa zero.
Zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie stała choinka w skomplikowanej uprzęży z żyłek. Pan Zenobiusz zaplanował święta ekologiczne. Żywe drzewko u innego by zmarniało, on przesadzi je zdrowo na skwer. Po świętach. Sam skonstruował donicę, żeby nie oklapło. Stąd żyłki poprzybijane do ścian. Choinka się kolebie. Albo naczynie niestabilne, albo ściany krzywe, albo podłoga pochyła. Pan Zenobiusz napoczął drugi motek żyłki wędkarskiej. Razem z żoną podziękowali, że zainteresowałam się ich kłopotem, zeszłam, chciało mi się. To rzadkie w dzisiejszych czasach. Trzy zero.
Jako samodzielna kobieta poprosiłam o drugi młotek, żeby pomagać panu Zenobiuszowi. Jego żona informowała nas z boku, w którą stronę drzewko aktualnie się krzywi. Nie słyszeliśmy, bo stukało. Niezależnie szczekał jamnik.
Na to wdarła się Napiórkowska z przeciwka. W dni robocze ma na przechowaniu wnuczkę, która albo nie chce jeść, albo spać. Dzisiaj nie chciała spać. Niby normalne o trzeciej po południu, ale Napiórkowską wzburzyło. Ponieważ gospodarze zachowywali się z uprzedzającą grzecznością, zrobiła awanturę mnie. Dlaczego stukam, walę, nie daję spać jej wnuczce, zachowuję się aspołecznie. Cztery zero. Na szczęście szybko jej przeszło, bo w przeciwieństwie do mnie skusiła się na jabłko z cynamonem.
Reszcie zebranych, łącznie z jamnikiem, pani Zenobiuszowa podała kruche ciasteczka. Z herbatą, choć tu już jamnika pominęła. Usiedliśmy wokół okrągłego stołu naprzeciw obrazu z majestatycznym łabędziem w szuwarach. Łabędzie mają coś wspólnego z miłosną symboliką, prawda? Nie jestem pewna, w każdym razie na wprost tego niejasno tłumaczącego się pta-szydła padło pytanie, które musiało paść. Co u pana Pedra? Nie pokazuje się ostatnio.
Ma się świetnie, zapewniłam. Złapał ciężką grypę i nie wypuszczam go z domu. A także nikogo nie dopuszczam, bo zaraża. Toteż trochę się spieszę, opiekuję się nim. Może potrzebować aspiryny. Albo chusteczki do nosa.
Pani Zenobiuszowa poleciła mi wyrzucić apteczne leki. Tylko trują i kosztują. Dała w zamian czosnkowe tabletki, po których grypa mija jak ręką odjął. Podziękowałam. Dla równowagi Napiórkowska opowiedziała o swojej znajomej, która dostała takich powikłań po grypie, że już piąty rok jak nie żyje. Też podziękowałam. Rozpoczęło się omawianie innych przypadków śmiertelnych, co wprawiło mnie w podły nastrój. Boja wciąż żyłam. W zamyśleniu obracałam w dłoniach fiolkę z czosnkowymi tabletkami.
Po co mi Pedro z krwi i kości, myślałam. Taki, który może odejść, miewa kaprysy, nie uzgodnione plany. Czy ten, którego nie ma, ustępuje temu, który był? Ten, którego nie ma, odbiera moje telefony, wyznaje mi miłość, lubi gryzące owcze skarpetki, planuje spędzić ze mną Wigilię u rodziców, pozwala opiekować się sobą przy użyciu czosnkowych tabletek. Ten jest idealny, nie tamten. W zasadzie mogę wieść spełnione życie z Pedrem, którego nie ma. W razie nieodpartej potrzeby mogę się z nim nawet pokłócić. Stać mnie na to, żeby mieć własne zdanie, z którym się nie zgadzam. Choćby teraz – sądzę, że wpadłam na kapitalny pomysł życia z fikcyjnym Pedrem i zarazem sądzę, że jestem kompletną idiotką razem z tym debilnym pomysłem.
Pożegnałam się ze wszystkimi, łącznie z jamnikiem, a Napiórkowska skwapliwie poszła w moje ślady. Wyskoczyła za mną na korytarz z zaaferowaną miną.
– Nie wiem, czy mówić, ale nie wiedziałam, że pan Pedro był bez przerwy w domu.
– Tak jakby – przytaknęłam enigmatycznie. – Był, jest i… i jest.
– A ona tu bywa u niego, kiedy pani jest w pracy. Nie wiem, czy mówić.
– Kto?
– To pani nie wie, pani Dominiko? Naprawdę? Taka w czerwonej sukni, wysoka.
Zjechałam o stopień w dół ze sztywnymi kolanami.
Sto do zera! Nokaut! Kremacja zwłok. Co tylko chcecie. Okazuje się, że Pedro, którego nie ma, nawet zdradzać mnie potrafi.
Na stryszku rzuciłam się na łóżko, nie zapalając światła. O co chodzi? Odtrąbiłam koniec romansu stulecia, a tu nadal dzieją się rzeczy, których nie rozumiem. O których nie wiem. Pojawiają się postacie bez sensu – razem z tą całą Napiórkowską! Dlaczego Pedro miałby zdradzać mnie z Żyrafą, skoro ode mnie odszedł? Czy ta dziewczyna jest moim przekleństwem? Jakże jej teraz zazdrościłam. Twierdziła, że wie, co zrobiłaby na miejscu Pedra, a ja nie miałam pojęcia, co zrobić na moim własnym miejscu. Może kłamała? Ale co z tego? Kłamała tak wiarygodnie, że też pozazdrościć.
Zdrzemnęłam się, wycieńczona tym myśleniem. Śniły mi się „Trumny i akcesoria" w narożniku ponurego podwórka, a kiedy obudziłam się zlana potem, budzik pokazywał dwudziestą pierwszą siedem. Nigdzie nic nie stukało. Byłam podniecona. Z powodu kobiecej intuicji, która odezwała się do mnie we śnie.
W miłości nie ma przypadków. Nie włazi się tak sobie na trumny i akcesoria.
Wybrałam numer Gośki jak w filmie sensacyjnym. Drżącą ręką.
– Jesteś już zdrowa?
– Mów jak człowiek przynajmniej przed Wigilią – zirytowała się. – Już cię raz o tym dziś powiadamiałam. Nie zaczynaj od początku, bo i tak nie uwierzę, że przejęłaś się moją chorobą! Nie zadzwoniłaś!
– Czyli zdrowa – odpowiedziałam sobie sama. – W takim razie weź samochód i podjedź do mnie. Rozgryzłam paskudną aferę.
– Jaką aferę? Jestem zdrowa, ale jeszcze nie wychodziłam. Dopiero mam zamiar.
– Świetnie. Zrealizuj go, czekam – popędziłam ją.
Nie doczekałam się jej na górze. Za bardzo mnie nosiło. Ubrałam się i zbiegłam przed dom. Mimo że to nic przyjemnego czekać na ulicy o wpół do dziesiątej. Można się komuś bardzo nie spodobać albo bardzo spodobać – i jednakowo przerąbane. Dla samotnej kobiety polskie miasto po zmroku kojarzy się źle. Ja na przykład zastanawiam się wtedy, dlaczego dotąd nie zapisałam się na kurs kopania obronnego. Na każdym rogu wisi ogłoszenie, już parokrotnie miałam zamiar. W ostatniej chwili przychodziło mi do głowy, że chyba w końcu znajdę sobie faceta, po co mi kopać się osobiście z byle bandziorem.
Należało stawiać na kopanie. Daje niezależność, a także sporo przyjemności.
– Jedź! – zadysponowałam, siadając obok Gośki dwadzieścia minut później. – Tam gdzie byłyśmy poprzednio. Do tych trumien.
– Jezus Maria! Do jakich trumien?
Wyraźnie nią wstrząsnęło. Aż zgasł jej samochód. Z tych, co nie gasną.
– Pokażę ci, jedź. Będziesz moim świadkiem.
– Świadkiem czego?
– Nie wiem jeszcze, czego. Ale będziesz.