38525.fb2
Nad ulicą Rynkowskiego świecił napis „Wesołych Świąt" i dyndał wielki gumowy Mikołaj. Poza tym jak wszędzie o tej porze. Bezludzie, mglista ciemność, przymarznięta maź na chodnikach. Gośka zaparkowała przed bramą podwórza z trumnami i akcesoriami.
Wysiadłyśmy z samochodu i natychmiast zdarzyło się to, co tradycyjnie zdarzało mi się na Rynkowskiego: w mojej torebce odezwała się komórka.
Tym razem ani Janek Machta, ani księżna. Roberta. Z doskonałymi wiadomościami, jeśli je porównać do moich ostatnich doznań. Książka o miłości do Pedra sprzedaje się nie gorzej niż „Z uśmiechem przez bolesny okres", poprzedni hit. Ukazała się pozytywna recenzja w kobiecym dodatku. Jedna, ale bardzo-bardzo. Wydawnictwo chce ze mną podpisać umowę na następną książkę. Trzeba kuć nabywcę, póki gorący.
Odpowiedziałam Robercie, że nie ma sprawy, przysiądę fałdów w nowym roku, cieszę się, wpadnę do niej zaraz po świętach. I gdzie ta recenzja dokładnie jest?
Schowałam słuchawkę, dumnie powtórzyłam rozmowę Gośce, a ta zbaraniała.
– Horror! – jęknęła. – I o czym teraz napiszesz?
Psiakość! Na moment zapomniałam, że pewne rzeczy wyglądają już inaczej. O czym napiszę drugą książkę o miłości do Pedra? Czyżby moje życie bez niego waliło się w gruzy generalnie? Nie wierzę. Odnajdziemy się na tym paskudnym padole, padniemy sobie w wytęsknione ramiona i czytelnikom dech zaprze od takiego happy endu. Sama skicham się ze szczęścia!
– Coś się wymyśli – pocieszyłam Gośkę. – Pilch przestał pić, a pisze. Radzi sobie. Bez kropli alkoholu.
– Poważnie? – zdziwiła się. – Nie wiedziałam.
– Mówił w wywiadzie. Dawno z tym skończył.
– Nie, ale nie wiedziałam, że pisze – doprecyzowała Gośka. -Czytałam o nim w „Światowym Szyku", że już nie jest z tą blondynką, przeprowadził się, ale że pisze…?
Obiecałam, że później jej wyjaśnię, na razie nie mamy czasu.
Weszłyśmy na podwórze po cichu, żeby nie wypłoszyć szczurów, kotów, pijaków, dozorców, bulterierów, krokodyli, Kuby Rozpruwacza, tego wszystkiego, co może czaić się w nocnym polskim mieście za niezamykaną bramą. Gośka szła pierwsza. Lubię chodzić z Gośką. Ma zakodowane, żeby nie dać się wyprzedzić. Gdyby była hrabiną za francuskiej rewolucji, wepchnęłaby się pierwsza pod gilotynę. Kiedy człowiek wybiera się w nieznane zakamarki, taka skłonność u osoby towarzyszącej jest na wagę złota. Owocna współpraca dwóch egoizmów.
Po tej stronie bramy było ciemniej niż po tamtej, ale reklamową trumnę na patyku trudno było przeoczyć. Polerowane okucia lśniły w mroku jak światłość wiekuista.
Wskazałam dłonią wylot drugiej bramy.
– Brama – orzekła domyślnie Gośka. – Druga. Na inną ulicę. Pociągnęłam ją za rękaw, ustawiłam w lepszym miejscu.
– A teraz? – zapytałam. – Widzisz teraz?
– Tak, teraz tak – potwierdziła Gośka. – Brama. Trochę bliżej.
– I za bramą zakład fryzjerski – podpowiedziałam, bo najwyraźniej nie miała zadatków na Sherlocka Holmesa. – Tędy się idzie do niego na skróty. Fryzjer damski Margot. Ona tu się czesze, rozumiesz? Przy jakiejś okazji się tego dowiedziałam. Tu szła, dam głowę. -Kto?
– Żyrafa. Ta chuda w czerwonej sukni.
– Aha, ta – przytaknęła Gośka zza podniesionego kołnierza. – Skąd wiesz, że tu się czesze? Myślałam, że jej nie znasz.
– Kogo?
– Tej Żyrafy w czerwonej sukni.
– Zwariowałaś? – syknęłam wściekle. – Kto ci powiedział, że ona tu się czesze? W eleganckim zakładzie? Przyjrzałaś się jej? Wątpię, czy ona gdziekolwiek się czesze. Chyba że w ciemnym przedpokoju.
– Do, powiedziałaś przed chwilą sama, że ona tu się czesze -uparła się Gośka.
– Powiedziałam, że tu szła. Gdybyś mnie słuchała, usłyszałabyś.
– Szła, aha, to co innego, sorry… Więc kto tutaj się czesze?
– Ona! – szepnęłam Gośce prosto w ucho. – Rozumiesz? Była żona Pedra!
Gośka zbladła z wrażenia. Na pewno zbladła, choć nie widziałam tego dokładnie, bo było ciemno jak w piekle. Jeśli nie liczyć paru mglistych światełek w górze, od których nastrój robił się jeszcze bardziej przygnębiający niż od byłej żony Pedra.
– Nie mów? Tu się czesze? Przecież ona mieszka ze sto kilometrów stąd.
– Siedemdziesiąt sześć. I co z tego? Ty przed ślubem czesałaś się w Rzymie.
– Tysiąc dwieście osiemdziesiąt cztery kilometry – uściśliła z kolei Gośka. – Licząc od rodziców Berniego. Ale ona, mówiłaś, już jest po ślubie ze swoim drugim.
– Dawno. Już mógł jej się znudzić. Mogła przypomnieć sobie, że z Pedrem weselej.
– Czyli że one knują razem czy jak? Spisek? Zastanowiłam się. Wsłuchałam się w moją kobiecą intuicję.
Ona nie podpowie ci, kto wygrał mecz piłkarski, którego końcówkę obejrzałaś w telewizji, ale w sprawach męsko-damskich sprawdza się bez zarzutu.
– Czemu nie? – odpowiedziałam Gośce. – Czytałam książkę, gdzie parę byłych żon zawiązało spisek przeciw aktualnej. Jedna była jeszcze łatwiej może zawiązać spisek. Nie musi się przynajmniej dogadywać z żadnymi obcymi babami!
Mimo ciemności zauważyłam, że Gośka też się wsłuchuje. Tyle że nie w swoją kobiecą intuicję ani w moje słowa. Zrobiła słupka, jakiego robią zające na odgłos polowania. Albo kierowcy zaparkowanych w pobliżu samochodów na dźwięk autoalarmu.
Zza bramy słychać było modulowany pisk.
– Ja pierniczę, mój! – wrzasnęła Gośka. – Kradną mi!
W bramie wpadłam na nią, bo przyhamowała raptownie. Stąd widziałyśmy już ulicę. Obok Gośkowego samochodu stał przygarbiony facet i manipulował przy zamku, nie reagując na wyjący alarm. Wielki jak góra. Miałyśmy pięć sekund, żeby coś zrobić. Wyglądało, że jest w połowie roboty, a dowolny samochód dowolny złodziej otwiera w jedenaście sekund.
Kątem oka widziałam, jak Gośka grzebie w torebce i wyciąga… nie uwierzycie!…mały damski pistolet! W kolanach czułam watę. Parę lat temu kupiła gazowy, żeby coś mieć zamiast Berniego, kiedy zostaje sama w domu. Ale potem musiała widocznie wymienić na prawdziwy, z nabojami. Połyskujący oksydowaną stalą w świetle latarń! Starałam się w ogóle nie patrzeć w tamtą stronę, ale i tak miałam przed oczami pistolet Gośki. Widziałam kiedyś film o buncie robotów, w którym Schwarzennegger nosił pod pachą istną armatę o paru lufach. Pistolet Gośki przed oczami mojej wyobraźni był co najmniej dwa razy większy. Mógłby złodziejowi zrobić z głowy fruwające kawałki arbuza.
Pomyślałam, że uklęknę. Nie, żebym sądziła, że jak nie strzelanina, to cud – choć w ciągu pięciu sekund faktycznie można wybrać tylko jedno albo drugie – tylko że miękkie kolana ledwie mnie utrzymywały.
Gośka nie pozwoliła na klękanie. Wzięła mnie pod mankiet, że idziemy. Jakby nigdy nic. Przechodzące przypadkowo niegroźne kobiety.
Facet obejrzał się na nas i wrócił do swojego zajęcia.
Dotrzymywałam Gośce kroku na ugiętych kolanach. Ona też wydawała się niższa niż zwykle. Ale mężnie szła naprzód.
Człowiek w obronie swojego samochodu nie zawaha się przed niczym. Samochodu i miłości.
Przyłożyła złodziejowi pistolet do pleców.
– Weź łapy od drzwi, w mordę! – odezwała się groźnie. Wypadło, jakby Linda się odezwał. Całkiem przekonująco.
W tym miejscu powinna przerwać, ale napięcie nerwowe pomieszało jej szyki.
– Podnieś mordę, w łapy, i nie odwracaj się.
Pierwsze, co zrobił tamten, to się odwrócił. Niewiele myśląc, palnął z półobrotu w lufę wytkniętego pistoletu. Nie zauważyłam zamachu, tylko efekty. Gośka pofrunęła w powietrze. Ja razem z nią, gdyż trzymała mnie kurczowo za rękaw. Wylądowałyśmy z żałosnym grzechotem naszych kości na pryzmie mazi. W zasadzie miałyśmy dość.
Z tym, że człowiek-góra, o dziwo, też miał dość. Nie kradł dalej samochodu. Bluzgając, trzymał się za dłoń, z której tryskała krew. Wściekle kopnął w naszym kierunku kawałkiem mazi i przepadł w mroku ulicy, pod bujającymi się w czarnym niebie „Wesołymi Świętami" z kolorowych żarówek. Na oblodzonych płytkach zostały krople krwi.
Nie słyszałam, kiedy Gośka strzeliła. Pewnie wtedy, kiedy ten bandzior uderzył ją w lufę. Albo kiedy już frunęłyśmy przez tę przerażającą noc. Gdyby w tamtym momencie wybuchł wulkan, też bym nie usłyszała.
– Ja pierniczę, widziałaś? – zdumiała się leżąca Gośka, siadając na chodniku. – Chciał mi ukraść samochód, skurczysyn!
– Chryste, mogłaś go zabić – odpowiedziałam, siadając obok, bo już stałam. – Wsadziliby cię za przekroczenie granic samoobrony, zanim byś się wytłumaczyła.
– W rękę? Jeszcze nie słyszałam, żeby kogoś zabili w rękę.
– Mogłaś trafić w serce. To w pobliżu ręki.
Gośka wyłączyła alarm, sprawdziła, czy bandzior nie porysował jej lakieru. Bolała ją ręka, nie ta, w którą dostała od niego, tylko lewa, na którą upadła. Najpierw ona na nią upadła, a potem ja. Zamknięte od środka w samochodzie odreagowywałyśmy, nie ruszając.
Pochwaliłam Gośkę, że nosi przy sobie pistolet. Ale nie powinna nosić.
– Zawsze noszę – odpowiedziała głosem pełnym zawodu. -Patrz, co za pech, że dzisiaj nie wzięłam. Akurat by się przydał!
– Jak to nie wzięłaś? A co to było, z czego strzeliłaś? Gośka popatrzyła na mnie podejrzliwie. Jej oczy zamrugały w ciemnościach kabiny.
– Pokopało cię? To był pilnik. Do paznokci. Tylko to miałam z niebezpiecznych narzędzi. No jeszcze lusterko, ale trzeba by stłuc, a to siedem lat nieszczęścia. Pilnik jest ostry fabrycznie, bez tłuczenia. Wbił go sobie w rękę na wylot, idiota!
Teraz bym uklękła, tylko że siedziałam i przychodziłam do siebie. Gdybym wiedziała, że Gośka atakuje wyrośniętego bandytę z nienabitym pilnikiem do paznokci…
– Pojedźmy do mnie. Mam świetne pastylki na uspokojenie.
– Pastylki trzeba mieć przy sobie, jak się wychodzi po nocy -pouczyła Gośka. – Albo pistolet, albo pastylki. Jak kretynki się wybrałyśmy!
– Grunt, że dobrze się skończyło.
– Jak dla kogo. Łokieć mnie boli od barku do nadgarstka. A ten uciekł z pilnikiem wbitym na wylot.
– Nie martw się. Wyliże się – zapewniłam.
– Wyliże się, wyliże! – przedrzeźniła mnie Gośka. – Ale to był mój ulubiony pilnik. Z miłosną dedykacją. Podarował mi go pierwszy chłopak.
– Waldek?
– A kto? Pewnie, że nie Berni. On by mi akurat kupił coś takiego!
– Nie opowiadaj – pocieszyłam ją. – Już w pierwszą rocznicę ślubu kupił ci samochód.
– Samochód może, ale pilnika nigdy. A co to za wielkie halo, samochód? Ciekawe, gdzie by mi wygrawerował miłosną dedykację, jakby przyszło co do czego. Na podwoziu czy na lakierze?
Była wyraźnie rozdrażniona, trudno się dziwić. Przyszło mi do głowy, że bez Pedra jestem pechowa. Zwłaszcza dla niej. Siniaki na biodrze, przeziębienie, rozbity łokieć, kradziony samochód, parę tysięcy do tyłu za futro. No, z futrem to akurat byłam bardziej pechowa dla Berniego. Może jestem pechowa wtedy, kiedy szukam Pedra? Gdybym pogodziła się z losem, nie szkodziłabym nikomu.
Nie licząc samej sobie. Spojrzenie w lustro wpędzałoby mnie w czarną rozpacz. Oto kobieta, która nikomu nie szkodzi i nikomu nie jest potrzebna.
Wciągnęłam Gośkę na stryszek, wysmarowałam jej łokieć maścią z węża, zrobiłam gorącej herbaty z cytryną. Nawet rozpaliłam w kominku dla nastroju. Nie miałam alkoholu, za to ustawiłam stroik ze świeczkami, który rodzice dali mi na święta. I włączyłam piosenkę Edith Piaf „Nie, nie żałuję niczego". W tej podniosłej atmosferze przyrzekłam Gośce, że nie cofnę się. Nie musi mi towarzyszyć, jeśli nie czuje się na siłach, ale ja się nie cofnę.
Choćbym miała nie zostawić wokół siebie kamienia na kamieniu.
Wzruszona Gośka obiecała, że do śmierci nie ustanie ze mną w poszukiwaniach. Ucałowałam ją z wdzięcznością, choć miałam nadzieję odnaleźć Pedra wcześniej. Zadzwoniła do Berniego, że zanocuje u mnie. Musimy jeszcze omówić całe nasze życie. Cudowne koleje losu, które połączyły nas dwie pośród miliardów ludzi.
Zasnęłyśmy na etapie wspólnego huśtania się na trzepaku przed blokiem. Nie mogłyśmy wybrać lepszego momentu. To były naprawdę piękne lata.