38526.fb2
Nancy podpisała ostatni list, zamknęła teczkę z pocztą i podała ją Mary, czekającej przed biurkiem z jasnego orzecha, na którym rozsiewało złoty pyłek wiosenne słońce, wpadające do wnętrza przez kryształowe okno.
Podniosła wzrok w stronę światła, niezmiennie oczarowana poezją pionowych kresek wieżowców Manhattanu, które od niepamiętnych czasów czuwały nad nią uspokajającą mocą gigantycznych bóstw opiekuńczych.
– Coś jeszcze? – zapytała, spoglądając ukradkiem na mały budzik z malachitu stojący w kącie biurka między zdjęciami w srebrnych ramkach i wazonikami Lalique’a. Była druga po południu, nie jadła jeszcze obiadu i była umówiona o czwartej na lotnisku Kennedy. Musiała pojechać jeszcze do domu, sprawić sobie gorącą kąpiel, zjeść coś i dojechać do Queens, aby uściskać José Vicente. Bliskość tego spotkania budziła emocje, wspomnienia.
– Nic więcej, Nancy – zawahała się Mary, przyciskając teczkę do piersi obydwoma rękoma, jakby to było dziecko. Między dwoma kobietami istniała zażyłość. Mary zawsze mówiła jej po imieniu, chociaż to Nancy była właścicielką znanej kancelarii adwokackiej. To ona praktycznie narzuciła jej to na początku współpracy i pochlebiało to Mary. Pracowała w tej kancelarii od czterech lat, gdy jako osiemnastolatka skończyła z bardzo dobrymi wynikami szkołę dla sekretarek Lexington w Middlesex County. Do Nowego Jorku przyjechała w poszukiwaniu sukcesu i od razu pierwsze zanurzenie ząbków w to soczyste jabłko było właściwe. Mogła trafić na robaka albo na zepsuty owoc, miała jednak szczęście. Ledwie wysiadła z pociągu na Grand Central Station, odpowiedziała na ofertę pracy zamieszczoną w „New York Times”. Dzień później została przyjęta przez Nancy i weszła w krąg wybranych i dobrze opłacanych współpracowników kancelarii adwokackiej Carr amp; Pertinace. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Wystarczyło kilka słów, aby się zrozumiały.
Mary była dorodną, zdrową, silną dziewczyną o wąskiej talii, krągłych biodrach i dużych piersiach. Inteligencja biła z jej błyszczących niebieskich oczu, przejrzystych i ogromnych jak jej serce, które pozostało otwarte i proste mimo bolesnych doświadczeń dzieciństwa.
Włosy koloru miodu, dzięki którym wyglądała na młodszą i naiwną, wiły się uroczo we wszystkie strony.
Nancy Carr podniosła się z fotela z wysokim oparciem z czarnej, miękkiej skóry. Była piękną, czterdziestopięcioletnią kobietą, której urok miał tę szczególną właściwość, że rósł powoli, ale niepowstrzymanie. Była wysoka, szczupła, elegancka o bladej twarzy i szarych myślących oczach, które wyrażały stanowczość nawet wtedy, gdy się uśmiechała. Podejrzenie, że osiągnęła dojrzałość biologiczną, wykluwało się z jej spojrzenia, zasnutego niekiedy mgiełką znużenia. Kaskada czarnych włosów z błyskami miedzi podkreślała tylko piękno twarzy bez skazy.
Zdaniem Mary, które wielu podzielało, Nancy była najzdolniejszą kobietą w mieście.
Kiedy Mary rozpoczęła pracę w kancelarii adwokackiej Carr amp; Pertinace, Nancy od niedawna była deputowaną z ramienia partii demokratycznej Queens. Teraz mówiło się, że postawiła sobie nowy ambitny cel – fotel syndyka w swoim mieście.
– Jest coś jeszcze? – zapytała podejrzliwie widząc wahanie sekretarki. Podniosła się i obeszła biurko, poprawiając drobnymi ruchami leżący bez zarzutu ciemnogranatowy kostium Chanel, ożywiony wesołą żółcią bluzki.
– Nie chciałabym przysparzać ci nowych kłopotów – usprawiedliwiła się Mary.
– Właśnie mi je stwarzasz swoją małomównością – oskarżyła ją ostrym tonem.
– Zgoda – skapitulowała sekretarka. – W poczekalni czeka dziewczyna, która chciałaby z tobą porozmawiać.
– To wszystko? Umów mnie z nią – uśmiechnęła się uspokojona i chwyciła torebkę z granatowej nappy oraz plik dokumentów do przejrzenia w domu.
– Czeka od rana. Mówi, że nie odejdzie, zanim z tobą nie porozmawia.
– Będzie musiała zrezygnować – zniecierpliwiła się Nancy, przygotowując się do opuszczenia biura. – W każdym razie zanim ją odeślesz, zapisz nazwisko, adres i numer telefonu.
– Nazywa się Connie Corallo. Nic ci nie mówi to nazwisko? Ona twierdzi, że powinno ci coś przypominać – odkryła karty Mary. Miała zdolność wyjaśniania rzeczy stopniowo, jak gracz w pokera.
– Corallo – powtórzyła Nancy, a jej szare oczy wypełniły się światłem. Było coś znanego w tym nazwisku, jakaś nuta czułości, melancholii i smak przeszłości szczęśliwej i tragicznej, wspomnienie innego życia.
Spojrzała na zegarek na biurku i zdecydowała, że powinna poświęcić parę minut tej dziewczynie.
– Wpuść ją – poddała się. Usiadła ponownie za biurkiem wzdychając z rezygnacją.
Connie Corallo była brunetką o twarzy zbitego psa. Wyglądała na dwadzieścia lat. Miała przestraszone, duże czarne oczy i wygląd zagubionego małego psiaka. Widząc Nancy uspokoiła się i przestała rozglądać się wokół, tak jakby spodziewała się ataku w każdej chwili. Miała podbite oko, spuchnięty nos i dużą krwawą wybroczynę na lewym policzku. Na głowie miała czerwony wełniany beret, który w innych okolicznościach dodawałby jej łobuzerskiego uroku.
Nancy podniosła się troskliwa i macierzyńska, wyszła jej naprzeciw i posadziła w foteliku stojącym w kącie, pod oknem, przez które widać było wieżowce Manhattanu.
Usiadła naprzeciw niej.
– Jak on się nazywa? – zapytała miękko, patrząc jej prosto w oczy.
Tyle ich już widziała. Nancy Carr była punktem odniesienia dla skrzywdzonych kobiet. Domyśliła się rodzaju kłopotów Connie, zanim ta zaczęła mówić. Connie westchnęła głęboko z ulgą, czuła się tak, jakby dobiła do bezpiecznego brzegu po długiej walce z rekinami.
– Nazywa się Beam – odpowiedziała. Mówiła cicho, słowa ulatywały jej z ust niczym westchnienie. – Arthur Beam z Beam amp; Cooper Inc. – dodała. Wyglądała na wyczerpaną, ale wreszcie pewną, że sprawiedliwości stanie się zadość.
– Dlaczego przyszłaś do mnie? – zapytała stanowczo.
Beam amp; Cooper Inc. była słynną firmą zajmującą się sprzedażą wysyłkową. Gigant w swoim sektorze, siła mogąca przesuwać góry.
– Moim dziadkiem był Antonio Corallo – wyszeptała Connie, a drżące kąciki ust zdradzały jej emocje.
– Antonio Corallo – powtórzyła jak echo Nancy błądząc wzrokiem. To imię kojarzyło jej się z pokręconą i trochę zgarbioną postacią mężczyzny nie pierwszej młodości, który pracował w klubie sportowym José Vicente w Brooklynie, gdy była małą dziewczynką.
Antonio Corallo był mężczyzną skromnym, ale nieprawdopodobnie upartym i sprawiedliwym. Sprzątał ubikacje, prysznice, czyścił przyrządy gimnastyczne, mył podłogi, utrzymywał porządek na ringu i zajmował się młodymi bywalcami klubu. Gdy zachodziła potrzeba, potrafił pobudzić mięśnie i odpowiednio klepnąć w plecy przegrywającego. Antonio Corallo kojarzył się Nancy z anyżkowymi cukierkami, które uwielbiała.
Od tamtej pory minęło wiele lat, ale w jej wspomnieniach Antonio Corallo pozostał postacią legendarną.
– W czym problem, Connie? – zapytała życzliwym głosem.
Dziewczyna zaczęła wyjaśniać powody, które ją tu sprowadziły. Mówiła jakby do siebie, oczy utkwione w skrzyżowanych rękach, jakby musiała dodawać sobie odwagi.
– Dziadek zawsze powtarzał: „Jeśli znajdziesz się w opałach, nie zwracaj się do policji, oni dla nas, biednych wops, niewiele zrobią, znaczymy mniej niż ślad muchy na brudnej szybie. Jeśli szukasz sprawiedliwości, idź do Nancy.” Tak mi mówił dziadek. Mówił również, że Nancy to kobieta honoru. A ja, która w szkole nauczyłam się być dumna z tego, że jestem Amerykanką, doznałam na własnej skórze podwójnej zniewagi: gwałtu i pogwałcenia prawa.
– Czasy się zmieniły – zauważyła Nancy, która nie chciała podejmować decyzji, zanim nie pozna dokładnie faktów. – Jesteś naprawdę obywatelką amerykańską i prawo zadośćuczyni twej krzywdzie.
– Jestem obywatelką amerykańską – odpowiedziała Connie – ale naprawdę znaczę mniej niż ten ślad muchy na brudnej szybie, jeśli w grę wchodzi Mr Beam. On naciska odpowiednie sprężyny, od niego zależy, z której strony wieje wiatr.
– Pośpiesz się i opowiedz wszystko – zachęciła ją Nancy wzdychając z żalem. Będzie musiała zrezygnować z kąpieli, w końcu kłopoty dziewczyny były ważniejsze.
– To potwór o twarzy aniołka – kontynuowała Connie – wpływowy mężczyzna o perwersyjnej inteligencji. Wybiera najsłabsze ogniwo łańcucha i łamie je. Zwraca uwagę na najbardziej bezbronne dziewczyny i – jeśli podobają mu się – zastawia sidła. Niewiele zgadza się, gdyż jest zdeprawowany. Ale jesteś już w pułapce. A on bije, bo chce, żeby cię bolało. Później gwałci.
– Z tobą też tak było? – Nancy spochmurniała. – Ta pobita twarz to jego sprawka? – przywołała w pamięci twarz uśmiechniętego Arthura Beama w serii reklamówek telewizyjnych firmy Beam amp; Cooper Inc. Twarz serdeczna, wzbudzająca zaufanie, sympatię, szacunek. Obraz Amerykanina, któremu powierzyłabyś swoje pieniądze, dzieci.
– Nie tylko to – odpowiedziała Connie, zdejmując wełniany beret i pokazując duży plaster na czubku głowy, gdzie włosy zostały wycięte. Czerwień środka dezynfekującego otaczała opatrunek. – Na pogotowiu zszyli mnie. Osiem szwów – sprecyzowała zakładając beret i składając ręce na kolanach.
– Nie zaskarżyłaś go? – zapytała się Nancy.
Connie spojrzała na nią smutna i zrezygnowana.
– Jeśli nie chcesz być ponownie zgwałcona, musisz mieć chociaż minimalny dowód. Pani wie to lepiej ode mnie. Dlatego mówiłam o podwójnym gwałcie. Jak tylko wymówiłam nazwisko Beam, od razu usztywnili się. Wycofałam się. Powiedziałam sobie, że jest jeszcze ktoś, kto wyrówna krzywdy. I pomyślałam o pani.
– Jak się usprawiedliwiłaś?
– Upadkiem ze schodów – powiedziała dziewczyna wzruszając ramionami.
Nancy uśmiechnęła się gorzko, nie z powodu tego, co zdarzyło się Connie, ale z powodu pretekstu wybranego przez dziewczynę. Do szpitali w Brooklynie i Bronxie częściej, niż się to sądzi, trafiają typy z przedziurawionym żołądkiem tłumacząc, że zranili się spadając ze schodów, wierni staremu prawu mafii – obowiązkowi milczenia – omertà.
– Spadłaś ze schodów – skomentowała Nancy – a tymczasem on cię zgwałcił.
– W sposób nikczemny i nienaturalny – wyznała czerwieniąc się, a oczy napełniły jej się łzami.
– Dzień później administracja wypłaciła mi tygodniową pensję. Byłam zwolniona.
– Długo z nim byłaś?
– Miesiąc.
– Były inne przypadki, podobne do twojego?
– Próbuje ze wszystkimi. Najbardziej naiwne wpadają w pułapkę. Bez dowodu twoje racje liczą się mniej niż zero. Nikt cię nie słucha.
Nancy czuła przerażenie, nienawiść i wstyd za ten gwałt na dziewczynie. Wiedziała, że jeśli człowiek nie umie w jakiś sposób pomścić zniewagi, może popaść we frustrację i zniszczyć własne życie. Connie Corallo była młoda i uczciwa. Musiała jej pomóc w odzyskaniu własnej godności. Choć tyle mogła zrobić dla pamięci Antonio Corallo.
– Wrócisz do pracy. I sprawiedliwości stanie się zadość – obiecała.
I Connie wierzyła, ponieważ dziadek jej to mówił, że Nancy zawsze dotrzymuje obietnicy.
– A Mr Beam? – zapytała przerażona na samą myśl, że go ponownie zobaczy.
– Nie będzie ci dokuczał – zapewniła ją Nancy podnosząc się i żegnając ją mocnym uściskiem dłoni.
– Dziękuję. Będę na panią głosować, kiedy będzie pani kandydować na syndyka – uważała, że powinna to powiedzieć, nie znając innego sposobu okazania swojej wdzięczności.
Nancy i tym razem zdziwiła się szybkości, z jaką rozchodzą się nieoficjalne wiadomości. Jej kandydatura na syndyka Nowego Jorku była tylko hipotezą wysuniętą przez jej partię, może jej skrywaną ambicją, mile widzianą możliwością, pomysłem jej zwolenników. Niczym więcej. Natomiast mówiło się o tym, jak o rzeczy postanowionej.
Kiedy dziewczyna odeszła, Nancy zapisała informację na kartce i wsunęła ją do kieszeni. Zabrała torebkę, teczkę z dokumentami i wyszła.
– Uprzedź Guido, żeby czekał z samochodem – rozkazała Mary przechodząc przez biuro i żegnając ją z daleka ruchem ręki.
Przeszła kawałek korytarzem, gdzie wykładzina z grubej wełny koloru śmietany wygłuszała jej kroki, i uchyliła drzwi dużego biura umeblowanego surowo i oświetlonego tak, aby jak najlepiej wyeksponować wiszącego na jednej ze ścian cennego Picassa z okresu błękitnego.
– Spieszę się. Odprowadzisz mnie do windy, Sal? – zapytała mężczyzny siedzącego za olbrzymim biurkiem zarzuconym różnymi dokumentami.
Podniósł na nią duże ciemne oczy, uśmiechnął się, wstał i podszedł do niej.
– Za żadne skarby świata nie straciłbym takiej okazji – zażartował. Sal miał czterdzieści trzy lata. Był o dwa lata młodszy od Nancy.
Miał ciemną karnację. Duże czarne wąsy równoważyły widoczną łysinę otoczoną gęstymi ciemnymi włosami. Mięsisty nos i wyraźnie zarysowane usta dodawały agresywności żywemu spojrzeniu. Posiadał elegancję i swobodę menedżera oraz prowincjonalny, uprzejmy sposób bycia. Był troszkę niższy od Nancy i jedynie uśmiech zdradzał ich pokrewieństwo.
Nancy wzięła go pod rękę. Rozmowa poza biurem była jedynym sposobem na zneutralizowanie ewentualnych niedyskretnych podsłuchów.
Nancy miała wielu wrogów, którzy uczyniliby wszystko, aby poznać jej sekrety. Nie mogła wykluczyć istnienia podsłuchu. Aby wyeliminować taką niebezpieczną ewentualność, Nancy kazała okresowo sprawdzać biuro i dom.
Oczywiście być może przesadzała w ostrożności, ale nauczyła się w dzieciństwie, że lepiej zapobiegać kłopotom, niż być zmuszonym później je rozwiązywać. Problem, który chciała przedyskutować z Salem, wymagał szczególnej ostrożności. Wyszła z Salem z gabinetu i znalazła się w holu na czterdziestym pierwszym piętrze budynku, w którym znajdowała się ich kancelaria adwokacka. Wyciągnęła z kieszeni kostiumu karteczkę z zapiskami i podała ją bratu.
– Pamiętasz Antonia Corallo? – zapytała półgłosem, podczas gdy różni ludzie wjeżdżali i zjeżdżali czterema windami.
– Nie żyje – powiedział Sal – od kilku lat. Byłem na pogrzebie.
Nancy potwierdziła.
– Jego wnuczka, Connie, została skrzywdzona przez tego Beama. Przypominasz sobie tego typa, który pokazuje się w telewizyjnych reklamówkach odnoszących wielki sukces? – pokazała palcem zapisane na kartce nazwisko i prywatny adres gwałciciela. – Dużą krzywdę, bardzo poważną. Connie to dobra dziewczyna. Pochodzi z porządnej rodziny. Wiesz o tym – powiedziała.
Opowiedziała w skrócie całą historię, podczas gdy Sal uważnie słuchając starał się zapamiętać każdy szczegół.
– Jestem pewna, że dziewczyna nie skłamała. W każdym razie musimy sprawdzić – podsumowała.
– Chcesz oskarżyć Beama? – zapytał Sal marszcząc czoło. Już sobie wyobrażał szum, jaki wywołałby ten przypadek.
– Chcę, aby sprawiedliwości stało się zadość – zawyrokowała. – Chodzi o prawdziwą sprawiedliwość – taką, jakiej pragnąłby jej dziadek – sprecyzowała z siłą. – Chcę, aby Arthur Beam nigdy więcej nie mógł nikogo obrazić.
Sal doskonale zrozumiał. Nacisnął na przycisk windy i kiedy ten zaczął się świecić, sygnalizując jadącą windę, uniósł twarz i ucałował Nancy w obydwa policzki. Był to bardzo włoski sposób okazywania uczuć, zwyczaj, który zachowali z dzieciństwa.
– Ucałuj ode mnie José Vicente – polecił, robiąc aluzję do spotkania siostry. – Mocno go uściskaj – dodał mrugnąwszy porozumiewawczo.
Nancy przesłała mu całusa wchodząc do windy, która z czterdziestego pierwszego piętra zwiozła ją na parter wieżowca wznoszącego się w pobliżu Liberty Place, w dzielnicy biznesu.
Guido, kierowca, otworzył drzwiczki mercedesa 500 SEL o przyciemnionych szybach. Limuzyna połknęła Nancy i ruszyła z lekkim szelestem wzdłuż West Street w kierunku Chelsea. Problem Connie Corallo, jeśli o nią chodzi, był rozwiązany. Jej problem natomiast miał nigdy nie znaleźć rozwiązania. Tę udrękę nosiła w sobie od dzieciństwa, jak przekleństwo.
Zamknęła oczy i pomyślała o bliskim spotkaniu z José Vicente. Nie widzieli się od co najmniej dziesięciu lat. I wtedy, tak jak teraz, spotkali się potajemnie. Ponieważ pani Nancy Carr nie powinna pokazywać się u boku José Vicente Dominici.
– Wspaniała jak zwykle! – wykrzyknął José Vicente. Szedł w jej kierunku w nieprzemakalnym płaszczu, którego poły łopotały jak skrzydła nietoperza. Miał śmieszny i niezręczny chód, stopy stawiał na boki, szedł cały pochylony do przodu. Wydawało się, że zaraz upadnie. Był olbrzymi, wypełniał sobą cały pokój. Nancy utonęła w jego ramionach. Mężczyzna odsunął ją od siebie, aby podziwiać.
– Jesteś wspaniała! – wymruczał z podziwem. Potem zasmucił się. – A ja? Jak wyglądam? Zmieniłem się? – zapytał z lękiem.
– Ciągle taki sam – skłamała ignorując głębokie zmarszczki na czole, worki pod oczami, siwe włosy.
– Cudowna kłamczucha – skarcił ją żartobliwie, biorąc jej twarz w swe duże dłonie.
– Gdyby nie te zmarszczki i trochę siwizny we włosach, wyglądałbyś na trzydzieści lat – odpowiedziała gładząc go po czole i mierzwiąc bujną czuprynę.
– To już sześćdziesiąt pięć lat – zwierzył się melancholijnie. – Nie pamiętasz, księżniczko? – ściskał ręce Nancy i patrzył na nią śmiejącymi się oczyma. Radość bycia przy niej przyprawiała go o bicie serca.
– Wszystko pamiętam – przyznała szelmowsko. Rzeczywiście pamiętała wszystko, co wiązało się z tym poczciwym olbrzymem, który strzegł jej jak ojciec, a posiadł z czułością i niedowierzaniem.
– Więc pamiętasz, że ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, moje włosy były czarne.
– Również moje. Ten wspaniały miedziany brąz to dzieło mojego fryzjera – zwierzyła się Nancy.
– I nie miałem tych wszystkich zmarszczek – kontynuował.
– Sprawiają, że masz nieodparty urok – odparowała.
– Za dużo mówisz, księżniczko – skarcił ją.
Usiedli na kanapie w saloniku, który towarzystwo lotnicze oddało im do dyspozycji.
Samolot z Los Angeles miał dwie godziny postoju przed odlotem do Rzymu. Rzadko mieli tyle czasu dla siebie.
– Naprawdę – stwierdziła z przekonaniem. – Jesteś w dobrej formie.
– Dosyć kłamstw – upomniał ją. – Opowiadaj o sobie.
Była w nim czułość i delikatność, o które nie podejrzewano by tego mężczyzny o twarzy doświadczonego trudami afrykańskiego bożka. Nancy pogłaskała palcem jego zmiażdżony nos.
– Ja też się starzeję, José – stwierdziła. – Ale nie skarżę się.
Rozmowa o ich wyglądzie fizycznym miała w tym momencie oddalić ból bliskiego rozstania.
Nancy, gdyby tylko mogła, ofiarowałaby mu się jeszcze raz, aby czuć w sobie jego słodką męskość.
José, gdyby się odważył, jeszcze raz by ją posiadł, tak bardzo jej pragnął.
Weszła hostessa, popychając przed sobą wózek ze srebrnym dzbankiem kawy, kanapkami, ciasteczkami i owocami. Uśmiechnęła się, przysunęła wózek do kanapy, pożegnała uprzejmie i wyszła umożliwiając im swobodną rozmowę.
– Czego się napijesz? – zaprosił ją wskazując na te wszystkie dobra.
– Kawy – czarnej, gorzkiej i gorącej. – Jestem na diecie. A ty?
– Szklankę wody. Problemy z sercem – powiedział.
– Co ci dolega? – zaniepokoiła się Nancy.
– Wygląda na to, że ta stara pompa zmęczyła się – uśmiechnął się i lekko uderzył ręką w lewą stronę klatki piersiowej. – Nic poważnego – zapewnił.
– Dlaczego teraz odchodzisz? – zapytała.
– Tutaj przeszkadzałbym ci. Mamy przecież dom i ziemię na Sycylii. Nie pamiętasz? Nikt się tym nigdy nie zajmował. Wieś dobrze mi zrobi na serce.
– Masz już swoje ranczo w Kalifornii – zaoponowała. – Dlaczego odchodzisz, José? Chcę znać całą prawdę.
– Prawdę i tylko prawdę. Przysięgam – wyrecytował rytualną formułkę. – Rzecz polega na tym, że postanowiłaś zrobić duży krok naprzód. Przeciwnicy będą grzebać bezlitośnie w twojej przeszłości. Prasa i network rozszaleją się. Pewne jak w banku, że nie daliby mi spokoju. Te polityczne i dziennikarskie potyczki to nie moja sprawa. To twoja. Eks-mąż o burzliwej, nie zawsze jasnej przeszłości, w szafie przyszłego syndyka Nowego Jorku – to zły interes.
– Byliśmy małżeństwem dwadzieścia sześć lat temu. Dla nikogo nie jest to tajemnicą. Odkrywaliby rzeczy znane, wyważaliby otwarte drzwi.
– Byłoby lepiej, gdybyś tego nie zrobiła, księżniczko. A ja powinienem był mieć dość zdrowego rozsądku, żeby do tego nie dopuścić – zrzędził José.
Nancy wypiła łyk ciepłej kawy.
– Zrobiłabym to także dzisiaj – stwierdziła z przekonaniem.
– Twój mąż nie byłby z tobą zgodny w tej sprawie – zadrwił.
– On wie, że byłeś cudownym ojcem dla mojego syna i cennym towarzyszem życia dla mnie. Drogi, uroczy, śmieszny, niezręczny, kochany José – jej głos zdradzał wzruszenie, gdy przytulała się do niego.
– Jesteś naprawdę wspaniałą kobietą – zagrzmiał. – Wierzę, że nikt bardziej niż ty nie zasłużył na fotel syndyka tego miasta.
– Będę potrzebowała masy głosów – zaniepokoiła się.
– Będziesz je miała. Mamy wiele powiązań, jest wielu przyjaciół. Nie opuszczą cię.
– To będzie ostra walka – stwierdziła Nancy pozwalając, aby kołysał ją jak dziecko. – Jeszcze się nie zaczęła, a już grzmią armaty. A ja się boję, José.
– Wszystko będzie dobrze. Nie bój się – pocieszał. Znał siłę i determinację Nancy. – Pamiętaj tylko, żeby zawsze mówić prawdę – polecił jej. – Prawdę. Nigdy nie zapominaj o tym.
– Będę pamiętała – obiecała opierając czoło o jego ramię.
W chwilę później pożegnali się i kiedy Nancy zobaczyła go, jak znika za automatycznymi drzwiami, poczuła się strasznie osamotniona.
To Pete, najmłodszy syn, zapowiedział powrót ojca. Pierwsze cienie wieczora kładły się już na ładnych domkach dzielnicy willowej, niebieskie jeszcze niebo przeciął odważnie duży samolot. Pete rozpoznał dźwięk silnika forda w momencie, gdy samochód wyjechał zza rogu i skręcił powoli w drogę prowadzącą do domu.
– Tata jedzie – obwieściło podekscytowane dziecko, wbiegając do salonu.
Buck, duży owczarek alzacki, zaczął radośnie skomleć, ale zanim wybuchnął głośnym szczekaniem, Muriel rozkazała:
– Uspokójcie psa, albo niespodzianka się nie uda.
Pete rzucił się na Bucka i ujeżdżając go jak kowboj na rodeo, zmusił do milczenia. Dziecko i pies znalazły się na dywanie z nogami i łapami w górze. Muriel przymknęła drzwi pokoju, zgasiła światło i rozkazała dzieciom cicho siedzieć.
– Nie chcę słyszeć nawet muchy – nakazała.
Nawet świszczenie chorej na rozedmę płucną babci i sapanie psa ucichły. Zapanowała absolutna cisza. Silnik forda zgasł, trzasnęły drzwiczki i na ścieżce rozbrzmiały przytłumione trawą męskie kroki.
Klamka poruszyła się cicho, drzwi się otworzyły i natychmiast w holu rozległ się głos Arthura.
– Muriel, Pete, Guendalina, Harrison, Buck. Hej, jest tam kto!
Muriel, sympatyczna trzydziestopięciolatka o łagodnych oczach i włosach koloru zboża, obciągnęła na biodrach obcisłą sukienkę sprzed roku, która w ostatnich miesiącach stała się zdecydowanie za ciasna.
A niech to diabli, utyła! Po tej uroczystości zacznie się odchudzać.
Guendalina trzymała już rękę na wyłączniku światła.
– Guendy, bądź gotowa. Pozwól tacie otworzyć drzwi i wtedy zapal światło – szepnęła Muriel.
Eksplozja światła rozświetliła ozdoby świąteczne, zalśniło srebro, zatriumfowały kolorowe potrawy piętrzące się na tacach ułożonych na białym obrusie obszytym złotą nitką, a dzieci, żona i kochana matka zaintonowały „Happy birthday”; rozrzewniło to mężczyznę.
Arthurowi Beam udało się powstrzymać łzy, ale nic nie mógł poradzić na to, że podejrzanie błyszczały mu oczy. Ale czemuż miałby się wstydzić wzruszenia? Rodzina to wspaniała rzecz! Uścisnął Muriel, a dzieci otoczyły go hałaśliwą gromadką.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin – złożyła mu życzenia, podziwiając tego pięknego i fascynującego męża, ojca jej dzieci, mężczyznę, który nigdy jej nie skrzywdził i który zawsze, nawet w sytuacjach najbardziej intymnych, szanował ją.
Arthur uściskał również starą matkę siedzącą w fotelu; pochylił się ku niej, aby mogła go pocałować.
– Niech Bóg cię błogosławi, chłopcze – wyszeptała. – Dziś kończysz czterdzieści lat, ale dla mnie zawsze będziesz moim dzieckiem.
– Moja młoda, czarująca mama – schlebiał jej przytulając do siebie. Rzadko było mu dane przeżywać tak intensywnie szczęście. Arthur wzruszył się prezentami od dzieci, pogratulował Muriel wyboru złotych spinek, podziwiał wrażliwość matki, która przygotowała dla niego wspaniałą poduszkę. Zjadł ze smakiem kolację, odrywany często do telefonu. To krewni z Oregonu i Nebraski składali mu życzenia. Beamowie byli rozrzuceni po całych Stanach, a Arthur reprezentował interesy wielu z nich. Kierował mądrze i odważnie Beam amp; Cooper Inc. jako ich prokurent. Podczas ostatnich dwóch lat zwiększył znacznie obroty, uzyskując akceptację akcjonariuszy i ich nieograniczone zaufanie. Parę miesięcy temu mógł sobie pozwolić na zakup działki w Connecticut, gdzie rozpoczął budowę willi. Miał zamiar w ciągu roku opuścić Queens i przenieść się do nowej rezydencji, bardziej odpowiadającej jego nowej pozycji poważnego biznesmena.
Dzieci były już w łóżkach, kiedy Arthur wyszedł z Buckem na wieczorny spacer. Pies, poczuwszy wolność, jak zwykle zaczął spacer od szalonego biegu tam i z powrotem po alejce, aby wreszcie wyruszyć na inspekcję, która oddaliła go od pana.
Na horyzoncie, od strony lotniska mrugały światła lądujących i startujących samolotów. Mężczyzna, nareszcie sam, oddał się miłym rozmyślaniom – przyjazd do domu, rodzinne ciepło, radość zabawy. Nad wszystkim ciążyło jednak męczące wspomnienie dziewczyny, Włoszki z pochodzenia. Nazywała się Cory czy Connie? Nie pamiętał dokładnie. Natomiast nie mógł zapomnieć, że ta idiotka rozłościła go. Tego samego popołudnia, parę godzin wcześniej z Susan, szampańską blondynką niedawno przyjętą do biura, wszystko było takie proste. Naturalnie ona również, jak i inne, oburzyła się, gdy zamknął na klucz drzwi biura działu sprzedaży, kiedy już wszyscy poszli do domu. Wystarczyło jednak dać jej cztery razy po buzi, aby się uspokoiła.
Później już nie protestowała. Odwrotnie, mógłby przysiąc, że pod koniec podobało jej się. Wszystkie były takie same kurwy, udawały, że tego nie lubią, a tak naprawdę świetnie się bawiły. Tylko ta Cory czy Connie, czy jak jej tam do diabła na imię, nie poddała się i czuł na sobie jej spojrzenie pełne nienawiści, pałające żądzą zemsty. Wstrętna wiedźma! Kto wie, z iloma mężczyznami się zadawała, a z nim odgrywała komedię dziewicy.
Od tej pory powinien być ostrożniejszy w wyborze dziewczyn. Był poważnym człowiekiem interesów i musiał dbać o reputację. Wystarczy małe potknięcie, aby uchyliły się drzwi do jego sekretnego życia. I wtedy lata pracy poszłyby na marne. Zadrżał ze strachu przed tą ewentualnością. Szybko jednak odrzucił te przykre myśli, przywołując obrazy niedawnej uroczystości, i błogo wdychał ostre powietrze wiosennego wieczoru. Był szczęśliwym człowiekiem. Dostrzegł samochód, który w ciemnościach podjechał do chodnika, gdy było już za późno na ucieczkę. Dwaj silni mężczyźni wciągnęli go do auta. Ich ręce były twarde jak stal, a gdy chciał zagwizdać na Bucka, by przyszedł mu z pomocą, jakaś ręka zatkała mu usta, tak że nie mógł wydobyć żadnego dźwięku.
– Uspokój się, przyjacielu – nakazał mu głos pełen sarkazmu. – Będziemy szybcy i zasadniczy. Czysta robótka, taka że przejdzie ci ochota na gwałcenie dziewcząt. A propos, Connie przesyła ci pozdrowienia.
Arthur próbował uwolnić się, ale nie udało mu się przesunąć nawet o milimetr. Podczas gdy jeden trzymał go mocno, ręce drugiego dobrały się do zamka błyskawicznego jego spodni. Chryste, czego od niego chcieli? Co mu się do diabła przytrafiło? Poczuł jądra w kleszczach silnego uchwytu, błyskawica bólu rozdarła mu wnętrzności, rozsadziła czaszkę.
Kiedy odzyskał przytomność, Buck dyszał mu w twarz. Leżał na chodniku, gołym brzuchem dotykał kamienia, szarpany bólem nie do zniesienia.
W tym momencie ujrzał przestraszoną twarz Connie Corallo, brunetki włoskiego pochodzenia, która patrzyła na niego oczami przepełnionymi nienawiścią i żądzą zemsty.
Nancy przypięła na ramieniu rubinową broszę, drapując suknię z czarnej krepy i łagodząc dzięki jej blaskowi bladość twarzy. Oceniła rezultat w lustrze i wyglądała na usatysfakcjonowaną wizerunkiem uśmiechniętej kobiety, której nikt by nie dał czterdziestu pięciu lat. Biologia i data urodzenia pozostawały w widocznej sprzeczności. Wygląd zewnętrzny przekazywał osobowość zwycięską, energię, godny pozazdroszczenia stan zdrowia Nancy. W życiu szła naprzód rozpychając się łokciami, otwierając nieznane wielu innym przejścia, by wymknąć się z zastawianych sideł.
Poznała dobro i zło, ból i radość. Niespotykany instynkt, który prowadził ją w życiu od okresu dzieciństwa i młodości, często chronił ją przed niebezpieczeństwem. Tajemnica tych odległych czasów była znana tylko José Vicente Dominici. Jej aktualny mąż i syn Sean niewiele wiedzieli o jej przeszłości. Tak, wizerunek odbity przez lustro był naprawdę przyjemny. Krótka suknia, w kształcie tuniki, podkreślała sylwetkę zwinną, o miękko zarysowanych liniach, czarne pończochy i czerwone zamszowe pantofelki ozdabiały parę wspaniałych nóg. Jej szare oczy były spokojne i pogodne. Nancy była gotowa na przyjęcie najsławniejszej aktualnie wysłanniczki „New York Magazine”, aby udzielić jej wywiadu, który przeczyta cała Ameryka, a prasa na całym świecie dokona przedruku.
Wyjęła pudełeczko z kasy pancernej, otworzyła i rozbłysnął czysty, aksamitny rubin wraz z perłą o księżycowym blasku, dzieło Bulgariego, pierścionek na mały palec, który podkreślał piękno jej dłoni.
Zamknęła kasę pancerną i po naciśnięciu przycisku wysunęła się lakierowana drewniana ścianka imitująca przedłużenie szafy. Banalna skrytka, którą nawet złodziej amator odkryłby bez trudu. Ale systemy bezpieczeństwa w domu były o wiele skuteczniejsze: poczynając od strażników, którzy zmieniali się co cztery godziny i z dwupiętrowego domu państwa Carr czynili fortecę nie do zdobycia.
Nancy zeszła do salonu, w którym Taylor czytał „USA Today”. Mężczyzna podniósł się i z uśmiechem zachwytu wyszedł jej na spotkanie.
– Jesteś doskonała – to odpowiednie określenie – powiedział biorąc jej dłoń i unosząc do ust.
– Komplement profesora – zakpiła.
– Wolałabyś tyradę w stylu Cyrano de Bergerac?
– Nie, wolę cię takim, jakim jesteś – racjonalnym i konkretnym.
– Z drugiej strony twoja doskonałość wynika ze szczęśliwego połączenia piękna, wdzięku i uroku.
Nancy uśmiechnęła się do tego pięknego pięćdziesięciolatka z wdziękiem bardzo europejskim, swojego męża, i była wdzięczna losowi, że pozwolił jej go spotkać.
Taylor poza tym, że był przystojnym mężczyzną, był też cenionym specjalistą w zakresie ekonomii międzynarodowej na Yale University. Ale przede wszystkim była to konkretna, niezastąpiona i stała obecność kochanka, którego zainteresowanie nią nigdy podczas dwudziestu lat małżeństwa nie osłabło.
– Ty też jesteś nadzwyczajny – powiedziała całując go czule.
– Koniec ceremoniału – odpowiedział zmieszany komplementem. Taylor objął ją delikatnie, aby nie zniszczyć pracy Nancy, tego umiejętnego wyważenia wszystkich elementów.
Wkrótce miała przyjść Nathalie Goodman, aby przeprowadzić z nią wywiad, i musiała być doskonała.
– Zdenerwowana? – zapytał podając jej bourbona.
Nancy wzięła kieliszek. Uważała, że bourbon w trudnych momentach jest wspaniałym lekarstwem na osłabienie napięcia.
– Nie zdenerwowana. Czujna – odpowiedziała. – Jak przed egzaminem.
– Boisz się pułapek?
– Boję się nieprzewidzianego.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – próbował ją przekonać.
– Pesymizm jest moją najlepszą bronią. Lepiej podchodzić do problemów tak, jakby były nie do rozwiązania.
Nancy była przyzwyczajona do spotkań z dziennikarzami. Kiedy została wybrana liderem demokratów w Queens, miała wiele do czynienia z miejscowymi dziennikarzami, którzy nawet jeśli byli po jej stronie, atakowali ją ostro, próbując zapędzić w kozi róg. Ale z Goodman było inaczej i nie tylko dlatego, że „New York Magazine” był liczącym się dziennikiem, ale ponieważ dziennikarka była osobą perfidną. Bardziej nienawidziła sukcesów innych kobiet, niż kochała własne liczne osiągnięcia. Zniszczyła niejedną reputację, a zainteresowane ciągle jeszcze zbierały resztki skorup w próżnym wysiłku zlepienia ich. Prawdopodobnie będzie chciała i ją użądlić. Przewidywać najgorsze i doceniać przeciwnika – to była jej filozofia życiowa. Tych parę osób, które szanowała w swoim życiu, nauczyło ją, że przeciwnicy zawsze są nas godni.
– Mam obowiązek być czujną, bardzo czujną – powtórzyła cicho Nancy.
Zleciła zebranie dokładnych danych o życiu Nathalie Goodman. Przestudiowała dossier i teraz wiedziała o dziennikarce wszystko, od grupy krwi po burzliwe historie homoseksualne. Nathalie miała trzydzieści dwa lata, pospolitą twarz i ciężką sylwetkę. Zżerała ją ambicja i zawiść. Dziecko z nieprawego łoża, z małej miejscowości w Ohio. Jako szesnastolatka przybyła do Nowego Jorku, gdzie pracowała jako kelnerka w trzeciorzędnych lokalach. Żyła i spała z przypadkowymi mężczyznami. W ciągu kilku lat zwróciła się dwukrotnie do ginekologa przychylnego aborcji. Miała co najmniej trzy historie z żonatymi mężczyznami, a żona jednego z nich mocno ją poturbowała. Żona była bogata, a mężczyzna wpływowy i Nathalie w zamian za odpowiednią sumkę zrezygnowała ze złożenia skargi, która wywołałaby skandal. Miała dwadzieścia lat, gdy redaktor naczelny jednego z pism specjalizujących się w architekturze wnętrz i w ogrodach zadurzył się w niej i zatrudnił ją jako sekretarkę. A później skok. Była sprytna, przekonująca i miała dziennikarstwo we krwi. Czuła informacje, wiedziała gdzie je znaleźć, miała nosa i niewątpliwy talent narratorski.
Robiła wszystko, aby osiągnąć szczyt, często niszczyła prawdę, bo zwyciężyć miała jej wersja wydarzeń, poświęcała przyjaźnie i uczucia. I teraz, kiedy była numerem jeden potrzebowała scoopów, szlagierów, sensacji, aby umocnić się na swym tronie.
Nancy wiedziała o niej wszystko, znała wstydliwe historie, które Nathalie ukrywała pod płaszczykiem drobnomieszczańskiego stylu życia i błyszczącą patyną snobizmu. I Nancy pozostawiłaby je tam, o ile dziennikarka respektowałaby reguły gry.
Nie było powodu, aby mówić o tym Taylorowi, który żył nieświadomy ciemnych machinacji władzy. Poza tym jedna prawda pociągnęłaby za sobą następne, wywołując gwałtowną reakcję łańcuchową.
– Wyjeżdżam do Bostonu – zakomunikował biorąc ją w ramiona.
– Sądziłeś, że zapomniałam? – spróbowała go zadziwić.
– Z tymi wszystkimi nękającymi cię problemami byłabyś usprawiedliwiona – przykro mu było ją opuszczać. Pocałował ją czule.
– Guido czeka, żeby zawieźć cię na lotnisko. Wracaj szybko.
Carrowie mieli prywatny odrzutowiec, ale Taylor, gdy musiał podróżować, wolał samoloty rejsowe.
Wyglądała przez okno salonu, gdy wsiadał do samochodu. Pomachał jej.
Nancy wróciła do gabinetu – małego, intymnego pokoju, o ścianach zastawionych książkami: starymi kodeksami, współczesnymi tomami kodeksu cywilnego i karnego, rozprawami, książkami historycznymi i albumami. Dziewiętnastowieczne biurko z różanego drzewa z blatem ze skóry i fotelik pokryty czerwonym pluszem stały przy oknie, przez które zaglądało wspaniałe drzewo brzoskwiniowe miniaturowego ogródka. Umeblowanie uzupełniały dwa przytulne fotele z puchowymi, miękkimi poduszkami i stolik do herbaty. Nancy sprawdziła swój magnetofon. W tym gabinecie przyjmie dziennikarkę, a ponieważ wiedziała, że ta posłuży się magnetofonem, postanowiła nagrać również dla siebie rozmowę, aby mieć kopię wywiadu. Kiedy sekretarz, Lou Mitchell, zapowiedział przybycie miss Goodman, Nancy wyszła jej na spotkanie obdarowując ją najpiękniejszym swym uśmiechem. Dziennikarka była ubrana z wyszukaną niedbałością: sprane dżinsy firmowane przez włoskiego stylistę, jedwabna bluza i sportowa, kaszmirowa marynarka.
Nie była piękna, ale miała styl i pewien sex appeal. Była rozsądna, szybka, na granicy arogancji i nie robiła nic, aby zdobyć sympatię.
Nancy czuła, że ta oschła kobieta ciężko zapracowała na sukces, który jej się należał.
Poprosiła służącą o kawę i wskazała gościowi miejsce.
– Po raz pierwszy otwiera pani drzwi swojego domu przed dziennikarzem – zaczęła Nathalie Goodman. Powiedziała domu, ale myślała o królestwie. Przygotowała swój mały magnetofon na nagranie odpowiedzi.
– To pytanie czy stwierdzenie? – zareplikowała Nancy.
– Fakt powszechnie znany, tak jak znana jest pani powściągliwość dotycząca życia prywatnego. – Usta ułożyły się w grymas mający udawać uśmiech. – Dlaczego właśnie mnie spotkał ten zaszczyt, pani Carr?
Nancy wyczuła lekki sarkazm w słowach i tonie dziennikarki, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi.
– Zawsze jest pierwszy raz – odpowiedziała banalnie.
Dziennikarka zapaliła papierosa i Nancy, która wiele lat temu zrezygnowała z tego niebezpiecznego nałogu, odebrała to jako wyzwanie.
– Ale to spotkało właśnie mnie – zauważyła.
– Nie przypadkiem. To spotkanie jest pewną próbą ognia, jeśli uda mi się z panią, to uda mi się ze wszystkimi – ustawiła ją na właściwym miejscu, mówiąc prawdę według wskazówek José Vicente.
Usta Nathalie rozciągnęły się w ironicznym uśmiechu.
– Mam to uważać za komplement? Czy też potwierdzenie krążących pogłosek, że będzie pani kandydować na syndyka tego miasta?
– Do pani dotarły te same głosy, które doszły i do mnie. Demokraci wystawili moją kandydaturę do przyszłorocznej kampanii wyborczej. Nie ma co ukrywać, że myślę o fotelu syndyka – odpowiedziała spokojnie.
– Czy ma już pani program dla City Hall? – uderzyła Goodman.
– Miałabym, gdybym była pewna kandydatury. Obecnie City Hall, tak dla mnie jak i dla pani, to tylko plotki. Mimo to mogę pani powiedzieć, że w odróżnieniu od zagorzałych eks-konserwatystów, reprezentowałabym swoją partię podkreślając dominującą rolę konkretu występującą w mojej aktualnej polityce.
Weszła służąca, podała kawę. Nathalie podziękowała z uśmiechem za filiżankę podaną jej przez Nancy. Napiła się, smakując łyk kawy i spojrzała złośliwie na panią domu.
– John Lindsey mów o pani „przeznaczona do wielkich celów”. To duży komplement – podpuszczała.
– W polityce nie mówi się komplementów, tylko wyraża przypuszczenia – odpowiedziała oschle – lub opowiada się za sojuszami. Teraz w każdym razie jest za wcześnie na przewidywania.
Początkowa szermierka słowna nie wróżyła nic dobrego.
– Pani początki są odległe.
– W jakim sensie? Czasowym, społecznym, politycznym czy geograficznym?
– Pochodzi pani z Castellammare del Golfo, jeśli dobrze zapamiętałam nazwę małego miasta lub raczej dużej wioski na słynnej wyspie Sycylii, gdzie geografia, polityka i problemy społeczne wzajemnie się przenikają. Pani tam się urodziła, prawda?
– Tak. I jestem dumna z mojego pochodzenia etniczno-kulturowego.
– Pani ojciec był portierem w Plaza?
– Praca męcząca, źle opłacana, ale godna szacunku.
– A pani babka nie umiała ani czytać, ani pisać?
– Ale za to ja posiadam dwa dyplomy – zareplikowała uśmiechając się i dokończyła: – Jeden za babcię.
– Chciałam powiedzieć, że Sycylia, a zwłaszcza Castellammare del Golfo, są miejscem szczególnym. Tam jest źródło władzy mafijnej – nalegała gasząc niedopałek papierosa w kryształowej popielniczce.
– Pochodzę ze świata zamkniętego, ze społeczeństwa twardego i barbarzyńskiego, gdzie prawo dyktuje silniejszy. A moralność – to ząb za ząb. Jeśli bardzo chcemy, to w odpowiednich proporcjach zdarza się to i u nas.
Wydawało się, że dziennikarka nie zrozumiała ukrytej groźby.
– Pani Carr – podjęła. – Lub może powinnam nazywać panią pani Dominici, nazwiskiem pierwszego męża. Lub Pertinace, bo to pani nazwisko rodowe.
Nancy uśmiechnęła się.
– Jak pani widzi, ma pani tylko problem z wyborem.
– Wychowała się pani w domu Franka Latelli – nalegała oskarżycielskim tonem – bossa Cosa Nostra. Pani pierwszy mąż José Vicente Dominici był gangsterem, który jako przykrywkę dla działalności miał klub sportowy. Są tacy, którzy wskazują na panią, pani Carr, jako członka komisji mafii, takiego zarządu kierującego ludźmi i sprawami Cosa Nostra. Jak pani widzi, droga do City Hall biegnie przez te brudy. Jest pani naprawdę pewna, że nikt tego nie zauważy?
Chciała sensacji, wojny. Chciała jej głowy.
– Pani do tej pory udało się ukryć swoje brudne sprawy – zaatakowała Nancy. – A przecież ma ich pani pełno.
Dziennikarka zaczerwieniła się gwałtownie. Przyznała w ten sposób, że strzał był celny i pozwoliła sobie na banalną i oczywistą replikę.
– Pani mi grozi? – zapytała.
– Odpowiadam po prostu na pani pytania, moja droga.
Wszystko zaczynało iść w odpowiednim kierunku. Nancy przewidziała wszystkie ruchy Nathalie.
– A teraz powie mi pani, że mafia nie istnieje – próbowała zareagować.
– Nie mam zamiaru negować istnienia mafii. Wyrosłam, jak wszyscy wiedzą, w rodzinie Lattela i byłabym głupia, gdybym to negowała, ale to nie zbrodnia. Zbrodnią jest co innego. Szerząca się korupcja w naszym mieście, zyski idące do kieszeni radnych i skorumpowanych policjantów. Zbrodnią są narkotyki i racket prostytucji. Nie jest zbrodnią wyruszyć z wyspy na Morzu Śródziemnym i stać się kimś w kraju tak dużym, jak ten.
Do tej pory prowadziła grę, ale instynkt ostrzegł ją przed pochopnym głoszeniem zwycięstwa. Prasa wyciągnęła już jej przypuszczalne powiązania z mafią, tak jak w przypadku innych znanych osobistości ze świata polityki i estrady. Tak było w czasie kampanii o fotel w Queens. Nancy nigdy nie popełniła tej nieostrożności negowania faktów oczywistych, znanych z jej przeszłości. Ale nikt nie mógł udowodnić powiązań i współudziału.
Dziennikarka odstawiła filiżankę na porcelanowy spodeczek. Pozostała pochylona lekko do przodu i podniosła tylko oczy na panią domu. Było coś niebezpiecznego w tym spojrzeniu.
– A zabójstwo to nie zbrodnia? – zapytała słodkim głosem. – Mówi się, że zabiła pani mężczyznę – wyjaśniła otwarcie – swojego kochanka. Zdarzyło się to, gdy miała pani osiemnaście lat. On był irlandzkim killerem, który pracował dla Franka Latelli. Nazywał się Sean McLeary. Wtedy była pani Nancy Pertinace. Pamięta pani, adwokacie Carr? Ta śmierć, dzięki świadkom, została zakwalifikowana jako wypadek drogowy. Co pani powie na tę historię?
Twarz Nancy pokrywała nieprzenikniona maska.
– Proszę, aby pani kontynuowała – ton był chłodny, absolutnie pozbawiony emocji.
– Mój informator uważa, że pani syn Sean jest synem mężczyzny, którego pani zabiła. José Vicente Dominici, którego pani poślubiła po śmierci kochanka, dał mu tylko nazwisko. Sean Dominici – tak się nazywa pani syn, prawda? Potwierdza pani? Czy dementuje? – Nathalie Goodman miała triumfującą minę. Nancy była nieprzenikniona.
– Więc, czekając aż się pani zdecyduje, co odpowiedzieć, mogę kontynuować rewelacje mojego informatora. Uważa on, że zabiła pani kochanka matki. Nazywał się Tony Croce i był kuzynem, który przybył tutaj wcześniej. Była pani dzieckiem, dopiero co widziała pani gwałtowną śmierć ojca. Wygląda na to, że gwałtowne zejścia są przeznaczeniem rodziny Pertinace. Po sprawie Toniego Croce pani wraz z rodziną wróciła na Sycylię. I tam zamordowano pani matkę. Pani Carr, potwierdza pani czy dementuje? – mówiła spokojnie, dokładnie wymawiając słowo po słowie.
Głos, który formułował te straszne zarzuty, dochodził z bardzo daleka, wzbudzając w Nancy chaos i rozpacz, ale jej twarz pozostawała nieprzenikniona. Miała wrażenie, że pokój kręci się wokół niej tworząc wciągający ją wir. Duchy przeszłości, wywołane przez dziennikarkę, były zafascynowane tym wirem. Usłyszała strzał i zobaczyła roztrzaskującą się niczym dynia głowę Toniego Croce. I krzyk matki, który poraził jej bębenki. Czuła na swych wargach ciepło ust Seana i smak jego krwi. Słyszała swój głos, gdy szeptała płacząc: „Sean, mój kochany, nie zostawiaj mnie. Potrzebuję ciebie.” Z duszy Nancy wyrwał się rozdzierający krzyk, którego Nathalie Goodman nie usłyszała.
– Więc pani Carr, potwierdza pani? Czy dementuje? – głos dziennikarki był bezlitosny.
Nie zdradzając najmniejszego wzruszenia, Nancy podniosła się z fotela, wyprostowała. Dominowała nad dziennikarką, która poczuła się nieswojo.
– Nasze spotkanie na tym się kończy – powiedziała swoim ładnym głosem, skandując słowa.
– Czy zdaje sobie pani sprawę, że mogłabym napisać o pani szkalujący kawałek? – zbierała pośpiesznie swoje rzeczy.
– Wolno pani pisać, co się pani podoba – zareplikowała Nancy. – Mam nadzieję, ze względu na panią, że wie pani, co mówi.
Wszedł sekretarz wezwany przez ukryty dzwonek.
– Pani wychodzi – powiedziała Nancy. – Odprowadź panią do drzwi.
Nathalie Goodman wsadziła mały magnetofon do torebki i wyszła za mężczyzną. Oczekiwała dementi. To pożegnanie spowodowało, że nie wiedziała, co o tym myśleć.
Nancy patrzyła na wychodzącą nie widząc jej, ponieważ dla niej już nie istniała. I tylko Nathalie wierzyła, że jeszcze żyje.
Kiedy zadzwonił telefon, cienie zmierzchu wtargnęły już do gabinetu. Nancy spostrzegła w niepewnym świetle, że porwała na kawałki swoją batystową chusteczkę. To był termometr jej wewnętrznego niepokoju i sposób na rozładowanie napięcia.
– Pan na linii – zaanonsował Lou, sekretarz, kiedy Nancy podniosła słuchawkę.
– Połącz mnie – westchnęła. Była napięta, niespokojna. Ledwo słyszalne pyknięcie poprzedziło wyraźny, pewny głos Taylora.
– Jak poszło z wywiadem? – zapytał.
Nancy przez chwilę była zdetonowana.
– Cudownie – odpowiedziała.
– Wiedźma nie była aż tak straszna – powiedział uspokojony Taylor.
– Rozkoszne stworzenie – kłamała. Nie było powodu, żeby wciągać go w jej skomplikowane sprawy osobiste. Nigdy tego nie robiła.
– Jesteś fantastyczną czarodziejką – powiedział tym swoim uwodzicielskim tonem, który był zarezerwowany tylko dla niej.
– Co robisz dziś wieczorem? – zapytał.
Nancy wyobraziła go sobie siedzącego w skórzanym fotelu w starej bibliotece w domu Carrów z kieliszkiem ulubionej brandy w ręku.
– Jeszcze nie wiem. Może zobaczę się z Salem i jego żoną na kolacji. Mam korespondencję do załatwienia. Przed zaśnięciem zadzwonię do ciebie – obiecała.
Skończyła rozmowę z Taylorem i przywołała sekretarza.
– Lou – powiedziała – niech pan odbiera telefony, wychodzę.
Wewnętrznymi schodami łączącymi gabinet z sypialnią weszła do swojego apartamentu.
Poszła do garderoby i zmieniła strój. Cholernie się śpieszyła. Włożyła komplet do joggingu, spinkami zebrała na karku włosy i wsadziła na głowę wełniany beret. Założyła duże, ciemne okulary i przejrzała się szybko w lustrze. Była nie do rozpoznania.
Nancy wyszła, złapała autobus i dojechała do dzielnicy Little Italy. Na Mulbery Street wsunęła się do pizzerii Da Saverio. Zamówiła calzone i piwo. Czekając, aż będzie obsłużona, zadzwoniła, później zajęła miejsce za stołem.
Spotkanie z Nathalie Goodman było najbardziej wstrząsającym wydarzeniem od czasów tragicznej śmierci Seana. Kto mógł przekazać jej informacje, które w końcu były wszystkie do sprawdzenia? Ale nie tyle to pytanie ją gnębiło, co bolesny i gorzki problem, który ściskał jej serce. Trudno jej było panować nad sobą, ale teraz, kiedy była pewna, że przeszłaby do kontrataku, poczuła ulgę.
Dlatego zadzwoniła do Juniora Latelli, prosząc go o spotkanie. Junior miał długie ręce i klucze do różnych drzwi. Mógł dotrzeć wszędzie.
Masywna postać zasłoniła jej wnętrze pizzerii. Przed jej stolikiem stał wysoki, elegancki mężczyzna w dobrze skrojonej dwurzędowce, o miłym uśmiechu kontrastującym ze zdecydowanym spojrzeniem.
– Cześć – pozdrowił ją odrywając od własnych myśli.
Twarz Nancy rozpogodziła się, wyciągnęła na powitanie rękę, którą szybko pocałował, zanim usiadł obok niej.
– Jak się czujesz? – zapytała.
– Teraz, kiedy cię widzę, bardzo dobrze. A ty?
– Pod psem – odpowiedziała kładąc dłoń na jego ręce i ściskając tak, jakby próbowała poprzez ten kontakt znaleźć lekarstwo na swe lęki.
– Powiedz wszystko, co możesz mi powiedzieć – poprosił ją przyjaciel z lekką ironią.
Nancy uśmiechnęła się. Kiedy słyszała jego głos miała wrażenie, że słyszy Franka Latellę, dziadka, po którym chłopak poza nazwiskiem odziedziczył niewyobrażalną fortunę. Ale dla Nancy pozostał Juniorem, chociaż wielki dziadek zmarł już dawno. Junior miał czterdzieści lat. Był właścicielem hoteli, terenów, restauracji, sklepów spożywczych. W niektórych mieli udziały Nancy i jej brat Sal. Ale podczas gdy obydwoje Pertinace poświęcili się adwokaturze i polityce, Junior po uzyskaniu dyplomu zajął się powiększaniem majątku rodzinnego poprzez inwestycje, akcje, budownictwo, transport.
Frank Latella Junior był jedną z najbardziej wpływowych osób w Nowym Jorku. Był tak potężny, że mógł sobie pozwolić na samodzielne sfinansowanie kampanii Nancy o fotel w City Hall. Nancy streściła mu ze szczegółami spotkanie z Nathalie Goodman.
– Atak republikanów? – zapytał bardziej siebie niż jej.
Atak, nie wyłączając brutalnych ciosów, należał do reguł gry.
– Sądzę, że nie – odpowiedziała Nancy.
– Ja też jestem o tym przekonany – obydwoje wiedzieli, że przeciwnicy polityczni, gdyby chcieli ją zaatakować, przedstawiliby zarzuty poparte dowodami. Było jasne natomiast, że Goodman strzelała w ciemno, mając nie sprawdzone informacje. Drugim powodem, dla którego wykluczali atak tego typu, to zwyczaj, że kandydat partii przeciwnej był atakowany w środku kampanii wyborczej. A przecież nie zaczął się jeszcze sondaż przedwyborczy.
– Ktoś chce mi podciąć skrzydła jeszcze przed startem – stwierdziła.
Junior potwierdził.
– Obawiam się, że masz rację. Ale dlaczego?
Niepokoił się o kobietę, którą kochał jak siostrę i szanował jak matkę, nawet jeśli Nancy była niewiele od niego starsza.
– Mam podejrzenia – powiedziała Nancy podnosząc na mężczyznę swoje szare oczy. – Ale nigdy ci nie powiem, jeśli nie dojdziesz do tego sam. Pomyśl o osobie, jedynej, która mogłaby chcieć mojej głowy.
– Nie muszę się głęboko zastanawiać – zauważył Junior. – To mój ojciec.
Nearco Latella, syn Franka, zawsze nienawidził Nancy, którą ojciec szanował bardziej niż jego i której całkowicie ufał.
– Ale Nearco zbyt długo mieszka na Sycylii, aby być choć minimalnie zainteresowany tym, co się dzieje w Ameryce – usprawiedliwiła go Nancy.
– To prawda – przyznał Junior. – Rzadko go odwiedzałem i odnosiłem wrażenie, że nawet mnie nie pamięta.
– Twój ojciec ma wiele wad – rozumowała Nancy – ale nie umie aż tak kłamać.
– Wsadziłabyś rękę do ognia?
– Nie, ale teraz, kiedy zastanawiam się, uważam, że można go wykreślić z tej intrygi.
– Pozwól, że ja się tym zajmę – zakończył Junior.
– Dlatego cię szukałam – uśmiechnęła się do niego.
Mężczyzna nie wiedział, czy zarzuty Goodman miały podstawy, gdyż on, tak jak wszyscy, nie znał wielu aspektów życia Nancy. Tylko jego dziadek i José Vicente Dominici znali wszystkie jej sekrety. Dziadek nie żył. A José milczał jak grób.
– Znajdę sposób, żeby zmusić ją do mówienia – obiecał, robiąc aluzję do dziennikarki. – Chcę wiedzieć, skąd ma te informacje.
– Dobrze – powiedziała Nancy podnosząc się.
Wyszli osobno, a właśnie podane calzone stygło na talerzu. Nancy była teraz spokojniejsza, gdy Junior osobiście zajął się sprawą.
Nancy była jeszcze w garderobie, skoncentrowana na miłej i relaksującej czynności malowania się, kiedy jej syn Sean pojawił się, całując ją w ramię. Była ubrana w czerwoną, bardzo obcisłą suknię od Diora, o prostej linii z głębokim, okrągłym dekoltem. Nie musiała jeszcze uciekać się do kosztownej biżuterii, gdyż jej szyja była doskonała.
– Jesteś wspaniała, mamo – powiedział chłopak, siadając na stołku za jej plecami.
Nancy poczuła ukłucie w sercu. Za każdym razem, gdy widziała obraz syna odbity w lustrze, było tak, jakby widziała jego ojca, największą, najbardziej porywającą i tragiczną miłość swojego życia. Jej syn, Sean Dominici, był taki sam, jak Sean McLeary, mężczyzna, który zajmował wiele miejsca w jej życiu. Jej syn miał dwadzieścia siedem lat, tyle ile Sean, kiedy ona będąc jeszcze dzieckiem zobaczyła go po raz pierwszy. Przeszłość przywiała jej niezatarte wspomnienia. Odłożyła pędzelek od różu i westchnęła głęboko.
– Jesteś dobry dla swojej starej matki – podziękowała uśmiechając się.
– Wśród dziewcząt, które znam, nie ma ani jednej równie atrakcyjnej jak ty.
– Piękny i kłamca, mój chłopiec – zażartowała.
Zadzwonił telefon, chwyciła za słuchawkę zaniepokojona.
– Junior Latella – zaanonsował sekretarz.
– Przełącz – rozkazała.
Nie upłynęła jeszcze godzina od ich spotkania. Możliwe, żeby rozwiązał już zagadkę? Zapaliło się dla niej czerwone światełko ostrzegające przed niebezpieczeństwem.
– Słucham cię, Junior – powiedziała słabym głosem.
– Paczka jest naruszona. Zawartość rozerwana – poinformował przyjaciel umówionym zdaniem. – Ktoś naruszył plomby i zniszczył zawartość, żebyśmy nie mogli jej zobaczyć.
Nancy skojarzyła ostatnie fakty według ich kolejności i poczuła się zdezorientowana. Co się działo w jej życiu? Kto chciał jej głowy w momencie, gdy wydawało się, że wszystko idzie dobrze? Wiadomość od Juniora była jednoznaczna. Osoba, która skontaktowała się z dziennikarką, aby ją przepytać, znalazła trupa. Ktoś ją zamordował, aby zamknąć jej usta, aby nie mogła wyjawić nazwiska informatora.