38526.fb2
Stara kobieta, drobna, niska, dumnie wyprostowana, w prostej czarnej sukni do kostek, spoglądała wokół siebie czarnymi, żywymi oczami szukając dla nich oparcia. Nie było nic znajomego w tym luksusowym otoczeniu, w błyszczących twarzach, podnieconych spojrzeniach, wrzawie towarzyszącej zabawie.
Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, uszczęśliwionych na siłę, jakby miał to być rewanż za trudy codziennego życia.
Było coś sztucznego w tym ogólnym rozradowaniu.
Starą kobietę o nieprzeniknionej twarzy, miękkich, siwych włosach zebranych w koczek na karku, trawiła tęsknota. Usta jej zastygły w ledwie dostrzegalnym uśmiechu, dobrym na każdą okazję – rozgrzeszenia i kary, nagany i pochwały. Jednej rzeczy była pewna Anna Pertinace. Ten nowy, chaotyczny świat, kolorowy i nieznany, został stworzony nie dla takich ludzi jak ona.
Anna i Salvatore, wnuczęta, dla których została zorganizowana ta uroczystość, należeli już do tego tajemniczego świata, na którego zbadanie ona nie miała ochoty, siły ani możliwości. Pozwalała się nieść prądowi w tym zdradliwym morzu, ryzykując utonięciem.
– Annina, jaki piękny prezent sprawił ci twój ojciec chrzestny – pochwaliła babcia. – Mogę zobaczyć? – zapytała wyciągając silną, kościstą rękę, sękatą niczym gałąź oliwna, po złoty medalik, zawieszony na łańcuszku, który błyszczał na białym tiulu sukienki do pierwszej komunii. Delikatnie, pobożnie pogładziła rysunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem.
– Mamo, bardzo proszę, nie nazywajcie jej Anniną – rzuciła surowo Addolorata. Synowa mówiła urażonym tonem.
– Moja córka nazywa się Nancy – sprecyzowała kobieta. – Żyjemy w Nowym Jorku od dziesięciu lat, a wy nie nauczyliście się ani jednego amerykańskiego słowa.
Starsza pani podniosła nieprzeniknione spojrzenie na tę piękną, zarumienioną synową o ognistych oczach. Addolorata nosiła smutne, antyczne imię, kontrastujące z jej bujną młodością i pragnieniem palenia za sobą mostów, zacieraniem śladów biedy i wyrzeczeń. Wokół niej natomiast celebrowało się przeszłość z nostalgią charakterystyczną dla osób pragnących dodać godności własnym korzeniom, których znaczenie rośnie w miarę oddalenia się od nich. Przeszłość w gruncie rzeczy to jedyna stała rzecz w życiu, na której można budować mity pomagające żyć.
– Spróbuję zapamiętać – odpowiedziała niewzruszona staruszka, która godziła się z żelazną wolą synowej, której niebezpieczną urodę dostrzegała, ale miała jej jednak za złe brak pokory. Addolorata nie ukrywała swej urody, nie przepraszała za nią. To tej kobiecie jej syn zaprzedał swą duszę i zgodził się na przenosiny do Nowego Świata, w którym ona, jego matka, nie umiała się odnaleźć. W Castellammare del Golfo, gdzie się urodziła i żyła przez pięćdziesiąt lat, morze było po drugiej stronie kamienistej ścieżki biegnącej przez gaj oliwny, było łagodne, uspokajające, pełne zapachów i błękitu. Nie miało tej dzikiej agresywności oceanu, zapamiętanej z męczących dni podróży morskiej, oceanu, który trzymał w pułapce to cmentarne, niegościnne miasto i był gotowy zimnymi podmuchami wiatru zmienić łagodną wiosnę w surową zimę.
Anna Pertinace po raz ostatni widziała ocean schodząc ze statku w Ellis Island dziesięć lat temu. W Brooklynie, gdzie mieszkała, był tylko cement, domy o żelaznych schodach, olbrzymie zbiorniki na dachach, ruchliwe ulice, słowa i czyny niezrozumiałe dla niej. Nie rozpoznawała nawet swoich rodaków osiadłych tu od dawna, którzy mówili mieszanką językową tak różną od ich miękkiego, bogatego w modulacje i odcienie dialektu, w którym jeden dźwięk, sylaba, wyrażały nieskończoną ilość uczuć. Nancy, pierwsza wnuczka, którą wciąż nazywała Anniną, urodziła się na Sycylii i nosiła jej imię, słuszne imię, prawdziwe, chrześcijańskie. Nancy było według niej imieniem dobrym dla aktorki, pachniało grzechem. Również imię chłopca, który urodził się dwa lata później w Ameryce, Salvatore, zostało przekręcone na Sal.
– Ja też dostałem piękny prezent – wtrącił się Sal, stając między babką i matką, bardzo uważając na swoje białe komunijne ubranko. Po raz pierwszy Sal miał na sobie długie spodnie, marynarkę i krawat. Trzymał wysoko, nieruchomo, zgiętą w łokciu lewą rękę, aby wszyscy mogli podziwiać nowy złoty zegarek na skórzanym pasku.
– Dobre dla bogaczy – skomentowała babka z surowością i lekką naganą.
Toasty, rozmowy, plotki krzyżowały się w powietrzu gęstym od słów. Wpadające przez okno światło zmieniało natężenie i kolor pod wpływem drgań powietrza.
– Nigdy nie jesteście zadowoleni, mamo – podjęła nieprzyjaźnie synowa.
– Złoty zegarek dla małego dziecka – odparła – jaki to ma sens?
Tony Croce zorganizował z wielką pompą uroczystość pierwszej komunii chrześniaków i nikt się temu nie dziwił, ponieważ Tony Croce był bogaty, był kawalerem i z wielu jeszcze innych powodów. Ale Anna Pertinace nigdy nie żywiła specjalnej sympatii dla tego kuzyna synowej.
Rodzina Pertinace, przyjaciele, znajomi zostali zaproszeni przez Toniego do jego restauracji na Manhattanie, do pizzerii Castellammare na Czterdziestej Drugiej ulicy, zamkniętej tego dnia dla klientów, aby ugościć wesołą kompanię. Kucharz przygotował spaghetti z sardynkami, bakłażany z pulpetami, kulki ryżowe smażone na pachnącej oliwie z sycylijskich oliwek.
Cukiernik wyczarował smakowite rurki z serem i piętrowy tort migdałowy ustawiony na oddzielnym, małym stoliku tak, aby każdy mógł podziwiać wspaniałą dekorację. Dwie cukrowe figurki przedstawiały Nancy i Sala w białych komunijnych strojach.
– Tort młodej pary – skomentowała dama o policzkach zaczerwienionych od dobrego jedzenia i trunków.
Kobiety obnosiły nowe suknie kupione na tę okazję u Macy’s lub u Lord amp; Taylor, popisując się według możliwości bądź biżuterią niedawno zakupioną, bądź też skromnymi naszyjnikami z korali przywiezionymi z odległej wyspy.
Wszystkie z wyjątkiem Anny Pertinace paradowały w obowiązkowych kapelusikach, trochę oryginalnych, trochę śmiesznych. Mężczyźni byli w marynarkach i pod krawatem. Przyjęcie miało smak odległej ziemi, która zmusiła ich do emigracji. Najstarsi podlewali winem tęsknotę, która niebezpiecznie błyszczała w ich oczach. Gitara, akordeon, mocne sycylijskie wino zwiększały wzruszenie wywołane starymi piosenkami. Nancy zostawiła połowę porcji bakłażanów na talerzu. To pikantne i smaczne danie szybko ją zmęczyło i zamiast zjeść do końca, tak jak wymagała tego matka, poszła na drugi koniec stołu, aby porozmawiać z ojcem.
Stara Anna obserwowała syna Calogero i wnuczkę połączonych wzruszającym porozumieniem wykluczającym obecność innych. Calogero Pertinace miał czterdzieści trzy lata, był przystojnym, wysokim, smukłym mężczyzną o uśmiechniętej, proporcjonalnej twarzy, ciemnych, gęstych włosach, łagodnych i dobrych oczach, ciepłym, prawie kobiecym spojrzeniu. Miał uprzejmy sposób bycia, powolną i uroczystą gestykulację.
Nancy bardzo przypominała ojca. Już teraz można było w niej dojrzeć zalążek wspaniałej kobiety. W wielkich, szarych oczach tliła się niepowstrzymywana żądza życia. Grecki nos dodawał uroku, usta szerokie i miękkie współgrały z doskonałym owalem twarzy. Włosy miała czarne, gęste i błyszczące jak jedwab, zamyślony wyraz twarzy osoby dojrzałej, kontrastujący z jej dziecinną sylwetką.
– Podoba ci się przyjęcie? – uśmiechnął się Calgero podnosząc do ust rączkę córki, aby złożyć na niej pocałunek.
– Bardzo, tato – odpowiedziała wygładzając załomki tiulowej sukienki, która upodobniała ją do małej panny młodej.
Ta suknia bardzo jej się podobała. Bardziej od prezentów, jakie otrzymała tego dnia: kompasu w czarnym pudełeczku wyściełanym aksamitem, mszału ze złoconymi brzegami, oprawionego w białą skórę, elektrycznego żelazka, książki „Serce”, która tak wzruszała jej ojca i której nigdy nie przeczyta, ponieważ poza amerykańskim znała tylko sycylijski.
– To idź, dokończ swoje danie – zachęcił ją ojciec.
– Tato, dlaczego nie zaśpiewasz dla mnie? – prosiła tym błagającym spojrzeniem, któremu Calogero nie potrafił się oprzeć. Nancy kochała ciepły, smutny głos ojca, kiedy śpiewał pieśni tej ziemi, którą znała tylko z opowiadań rodziców.
– Tobie nikt nie może odmówić – zgodził się. Był człowiekiem uprzejmym, z rezerwą, Calogero Pertinace, i tylko w swoim domu czuł się swobodnie. Kiedy wieczorem przy kolacji spoglądał na żonę i dzieci siedzące przy stole, czuł się w pełni szczęśliwy. Obecna sytuacja stanowiła dla niego maksimum aspiracji. Niewiele było rzeczy pewnych w jego życiu. Jednej był jednak pewien: że Nancy będzie kimś, wspaniałą kobietą.
– Pewnego dnia będziesz miała świat u swoich stóp – często powtarzał to dziewczynce.
Nancy powróciła na swoje miejsce i trąciła łokciem brata.
– Teraz będzie śpiewał tata – zapowiedziała. Była pewna, że wszyscy będą słuchali go chętnie i oklaskiwali z entuzjazmem. Chciała, aby ci ludzie zapamiętali jej ojca, także dlatego, że od przybycia do restauracji uwaga skupiała się na niej i jej bracie, a przede wszystkim na „wujku” Tonim, ich ojcu chrzestnym.
Nancy lubiła Toniego Croce. Był rozrzutny w prezentach dla niej i Sala. To był jego sposób wyrażania uczuć, bez wylewności i miłych słów. Wszystko, co robił, miało w sobie coś z popisywania się. Wspaniałe prezenty podkreślały bogactwo, z którego był dumny, zyskiwały mu sympatię wszystkich, również matki Nancy, która na jego widok czerwieniła się, co czyniło ją jeszcze piękniejszą.
Calogero, akompaniując sobie na gitarze, zaintonował piosenkę o przejmującej historii miłosnej ryby-włócznika. W lokalu ucichły rozmowy, zapadła absolutna cisza. Wszystkie spojrzenia były skierowane na niego. Goście przestali jeść, dzieci przerwały zabawę. Starsi zamarli z widelcem zawieszonym w powietrzu, ze wzruszeniem w oczach, niektórzy pozwolili płynąć łzom. Jutro nikt nie będzie o tym pamiętał, zajęty pracą i obowiązkami dnia powszedniego, ale teraz było przyjęcie, było mocne sycylijskie wino wzmagające tęsknotę, były szarpiące serce akordy gitary, dobrze ustawiony głos Calogero Pertinace. Zniknęła Czterdziesta Druga ulica, a na jej miejsce pojawił się obraz kamienistego zaułku, pobielałych od słońca domów, sylwetek kobiet w biednych czarnych strojach, poruszających się powoli i dostojnie. Wreszcie pieśń się skończyła i wybuch oklasków roztrzaskał delikatny kryształ, w którym odbijały się wspomnienia.
– Nadszedł moment pożegnania miłego towarzystwa – ogłosił Calogero. – Czeka na mnie praca – podniósł się, odkładając ostrożnie gitarę.
– Również dzisiaj, w dniu tak uroczystym dla twoich dzieci? – upomniała go matka.
– Praca to praca – odpowiedział z łagodną stanowczością.
Nancy podeszła do niego i podziękowała mu mocnym uściskiem.
– Nie podano jeszcze tortu – próbowała sprzeciwić się dziewczynka.
– Są rzeczy, których nie można przesunąć, moja wspaniała kobietko – wyjaśnił. – Należy być punktualnym, nie mogę się spóźnić. Ty to rozumiesz, prawda?
Nancy rozumiała, słyszała, że ojciec mógłby zostać zwolniony z takiego powodu. Westchnąwszy uwolniła się od troski. Była bardzo dumna z pracy ojca i wiedziała, że wielu mu zazdrości.
Widziała go w czasie wykonywania obowiązków przed wejściem do Hotelu Plaza, najbardziej znanym hotelem w mieście. Wysoki, w eleganckim mundurze, bardziej przypominał generała niż portiera. Dla Calogero ten mundur miał w sobie coś ze stroju karnawałowego, ale wykonywał powierzone mu zadanie z godnością i sprawnie, a to dzięki wspaniałej sylwetce i przyzwyczajeniu do okazywania szacunku. Sycylijskie „niech Bóg błogosławi” recytowane przy każdej okazji i „całuję rączki” w odpowiedzi na przyjazne spojrzenie lub arogancki grymas, przygotowały go do tych ukłonów, które należały do jego dobrze opłacanych obowiązków. Przed Plaza pracował w porcie. Uciążliwa praca, bardzo dobrze płatna, którą uzyskał dzięki Toniemu Croce, znającemu odpowiednie klamki i umiejącemu odpowiednio je naciskać. Niefortunny wypadek, na skutek którego doznał złamania prawej nogi w dwóch miejscach, uczynił go niezdolnym do ciężkich prac.
Jeszcze raz zadziałał obrotny kuzyn żony i znalazł mu to miejsce w Plaza, które wymagało dobrej prezencji i dobrych manier.
Kiedy Nancy widziała ojca ubranego jak generał przy wejściu do tego luksusowego hotelu z Central Parkiem w tle, wydawało jej się, że to bohaterski wojownik trzyma straż przed fortecą nie do zdobycia. W jej oczach stojący przed Plaza, ubrany w mundur z galonami Calogero był wszechmocny niczym Bóg.
– Czy mogę przynieść ci kawałek tortu do hotelu? – spytała, gdy żegnał się z przyjaciółmi.
– Pod warunkiem, że Sal ci będzie towarzyszył i że nikt się nie spostrzeże – zezwolił.
– Och, dziękuję, tato! – Nancy zarzuciła mu ręce na szyję.
Musiała upłynąć jeszcze godzina, zanim przyjęcie dobiegło końca i małe ręce Nancy i Sala chwyciły za nóż, by ukroić pierwszy kawałek tortu.
Addolorata spojrzała na talerz, na którym leżał nie ruszony jeszcze kawałek tortu, i zaczerwieniła się. Siedzący naprzeciw niej Tony wyjął nogę z buta, na siłę wsadził między jej uda, próbując dużym palcem dostać się do jej majtek. Mężczyzna kontynuował rozmowę, jakby nic niezwykłego się nie działo, natomiast w niej wstyd walczył ze zmieszaniem. Była pewna, że wcześniej czy później ktoś odkryje te haniebne manewry, a wtedy wszystko może się zdarzyć. Calogero był mężem spokojnym i ufnym, ale właśnie dlatego Addolorata bała się go. Potulni mogą stać się straszni w swym gniewie, gdy poczują się znieważeni.
Miała wrażenie, że współbiesiadnicy przeszywają ją spojrzeniami i wydawało jej się, że wszyscy wiedzą o jej wstydzie i pragnieniu i widzą je.
Podniosła się gwałtownie, odsuwając krzesło do tyłu. Krew w niej się burzyła, a w głowie czuła zamęt.
– Idę się odświeżyć – wyszeptała do teściowej.
– Widzę, że jesteś zmieszana – powiedziała Anna tonem nagany.
– To gorąco – usprawiedliwiła się.
– I wino – wtrącił się Tony w jej obronie.
– I któż wie, co jeszcze – strzeliła w ciemno staruszka.
– Czy zechcielibyście pójść ze mną, mamo? – poprosiła.
– Ja się czuję świetnie – odpowiedziała ze zwykłym spokojem.
Addolorata i Tony wymienili spojrzenie pełne wstydu i pożądania. On stawał się coraz bardziej nieostrożny, ona zmuszona była uciekać się do tysiąca niebezpiecznych wybiegów, aby powstrzymać jego natarczywość i własną słabość.
Kiedy Anna podjęła żywą rozmowę w dialekcie ze swoim sąsiadem przy stole, starszym panem, Addolorata skierowała się do toalety. Szła w butach na wysokich obcasach, kołysząc biodrami. Walczyło w niej pragnienie oddania się mężczyźnie, którego zawsze pożądała, z potrzebą respektowania małżeńskiej umowy z Calogero, ojcem jej dzieci. Była to sytuacja nieprzyjemna i przykra, która ciągnęła się już od pewnego czasu.
Na razie Addolorata była jedyną osobą, która wiedziała, że to przyjęcie, prezenty, praca męża to były jedynie podarunki dla niej. Tony Croce nie mógł bez niej żyć. Nabrała zimnej wody w ręce i zanurzyła w niej rozognioną twarz, odczuwając chwilową ulgę. Czasami pragnęła, aby mąż odkrył prawdę. Musiałaby ponieść konsekwencje, nawet poważne, ale uwolniłaby się od poczucia winy, która coraz bardziej jej ciążyła. Wyszła z toalety na korytarz przesiąknięty kuchennymi zapachami. Addolorata lubiła dobrze zjeść, ale nienawidziła woni sosów i zup, charakterystycznej dla biednych domostw i restauracyjnych kuchni. Mieszkała w najgorszej części Brooklynu i był to i tak duży krok naprzód w porównaniu z rozwalającym się domem w Castellammare, w którym mieszkała do dwudziestego roku życia.
Czyjaś ręka chwyciła ją mocno i wciągnęła do pokoiku będącego czymś pośrednim między magazynem a biurem.
– Nie mogłem zamienić z tobą nawet słowa – wychrypiał Tony w jej włosy, tuląc ją do siebie.
– Zrobiłeś coś innego – odpowiedziała Addolorata, przypominając przyczynę jej nagłego odejścia od stołu.
Tony zamknął kopniakiem drzwi, na których widniała tabliczka „privé” i wsunął jej rękę za dekolt. Addolorata poczuła nabrzmiały członek mężczyzny na swoim brzuchu i nie mogła powstrzymać dreszczu rozkoszy.
– Tony, sprowadzisz na nas kłopoty – ostrzegła go drżącym głosem.
On tymczasem, nie zważając na jej słabe protesty, wydobył jej pierś i łakomie całował nabrzmiały sutek, szukając ręką jej najbardziej intymnych miejsc.
Od jak dawna trwała ta gra, która ich ogłupiała i nie zaspokajała? Po raz pierwszy mógł ją posiąść wśród oliwek w Castellammare del Golfo pod osłoną murku dzielącego ich ziemie. Ona miała osiemnaście lat, on dwadzieścia. Krążyli wokół siebie pożerając się oczami od czasów, gdy ona skończyła trzynaście lat, a on piętnaście. Było lato. Antonio Croce wspinał się od strony plaży. Addolorata w te ciepłe popołudniowe godziny wracała z domu Mancuso, ludzi bogatych i szanowanych, dla których prała i prasowała.
Podobał jej się ten kuzyn o śmiejących się oczach, beztroskim uśmiechu, lśniących włosach, skórze pociemniałej od słońca, szczupły i silny jak byk. Podobał jej się i pragnęła go pomimo łączącego ich pokrewieństwa, przesądów, gotowa naruszyć normy społeczne. Wtedy nie czuła się winna i była gotowa ofiarować mu swoją wspaniałą, gorącą młodość. Położyli się na trawie. Wdychała w ekstazie zapach soli morskiej na jego piersi i podziwiała jego członek – wzwiedziony, nabrzmiały, błyszczący; pieściła go delikatnie, zawierał esencję życia, której pragnęła dla siebie. Pośpiesznie podciągnęła wąską spódnicę i walczyła z majtkami, kiedy kuzyn powstrzymał ją.
– Poprzestańmy na tym, Addolorata – powiedział pochylając się nad nią i muskając pieszczotliwie jej nadąsane usta.
– Dlaczego? – zbuntowała się. Zbierało jej się na płacz z upokorzenia.
– Ponieważ kocham cię – podsumował – i muszę cię szanować.
– Ale ja nie chcę być szanowana – prowokowała. – Wiesz dobrze, że mój ojciec nigdy nie odda mnie tobie, jeśli nie postawimy go przed faktem dokonanym.
– A ja nie chcę cię tak. Chcę cię zaprowadzić do ołtarza. Jestem nierobem, to prawda, ale mam swoje zasady. Nie mógłbym cię poślubić, gdybym teraz cię wziął – był posłuszny logice, którą Addolorata znała bardzo dobrze.
– To nasza historia na tym się kończy – spuściła głowę, współczując mu z powodu jego naiwności.
Sześć miesięcy później Addolorata została żoną Calogero Pertinace, dobrego chłopaka narzuconego jej przez rodziców. W dniu jej ślubu Tony Croce wsiadał na statek, który miał go zawieźć do Stanów Zjednoczonych. Był to rok 1936. Później wydarzyło się wiele rzeczy. Tony przebił się, jego zasady moralnie zmieniły się. Sprowadził ją wraz z rodziną do Ameryki. I wreszcie, po tylu latach, w tym obskurnym pokoiku, na stojąco, drżąc jak sztubak przeżywający swoją pierwszą przygodę seksualną, posiadł Addoloratę, która mu się poddawała, biorąc go w siebie tak, jakby byli jeszcze na tej trawie wśród drzew oliwnych, jakby miała osiemnaście lat, a on był jej pierwszym mężczyzną. Teraz Addolorata miała trzydzieści dwa lata, była poślubiona innemu i właśnie tego dnia jej dzieci przystąpiły do pierwszej komunii.
– Bóg nas za to pokarze – wyszeptała, kiedy Tony wyszedł z niej, a rozkosz i pożądanie jeszcze ich nie opuściły.
– Nie mów głupstw, Addolorata – upomniał ją z brutalną czułością, obejmując ją tak, jakby obejmował cały świat. – Tym razem ja porozmawiam z tym durniem, twoim mężem. Będzie musiał to przemyśleć i ustąpić. Ponieważ zdecydowałem się wziąć to, co do mnie należy. Już ja to załatwię. Musi ustąpić.
Wiatr znad oceanu poderwał do góry biały welon Nancy i rozwiał ciemną czuprynę Sala. Rodzeństwo doszło do Fifth Avenue przechodząc przez Times Square. Szli szybkim krokiem, pyszni jak paw w swoich świątecznych ubrankach. Nancy niosła paczuszkę z kawałkiem tortu dla ojca. Dzieci były dumne i zdawały sobie sprawę, że zwracają powszechną uwagę, choć w tej części miasta ludzie byli przyzwyczajeni do niezwykłych zjawisk i niczemu się nie dziwili. Przejechał patrol konnej policji, zwierzęta pobrudziły asfalt. Sal szturchnął siostrę.
– Tutaj przydałaby się babcia – uśmiechnął się złośliwie.
– Z fartucha zrobiłaby worek i poszłaby zbierać ten „skarb” – odpowiedziała Nancy myśląc o wielkich donicach z bazylią i geranium, ustawionych na schodach przeciwpożarowych kamienicy w Brooklynie. Staruszka nawoziła je, kiedy trafiała się okazja, odchodami tych nielicznych koni, które jeszcze czasami przejeżdżały przez ich dzielnicę.
Niedzielny dzień w sercu Manhattanu, gdzie na wystawach wyłożone było wszystko, co najlepsze w świecie, był pełen spokojnej powagi. Nancy dokonała przeglądu wystaw Saksa i skręcała się z zawiści, myśląc o wychodzących z modnego domu towarowego dziewczynkach obwieszonych paczkami i paczuszkami.
– To dla bogatych Amerykanów – powiedział Sal zachęcając ją do ruszenia się z miejsca.
Dopiero niedawno zniknęły z twarzy chłopca ślady zaciętej walki z bandą zbuntowanych rówieśników z Sheepshead Bay, którzy szydzili z niego nazywając go little wop.
Dzieci wiedziały, że żyją w kraju zamieszkałym w większości przez imigrantów z całego świata. Ale Amerykę odkrył przypadkowo włoski żeglarz. I dlatego właśnie Nancy uważała się za trochę bardziej amerykańską od innych. W przeciwieństwie do brata Nancy kochała Nowy Jork, jego bijące serce Manhattan i amerykański sen, którego była cząstką. Dziewczynka podzieliła się z bratem tymi błyskotliwymi myślami.
– Jesteś naprawdę wspaniałą kobietą, jak mówi tata – wybuchnął z podziwem Sal, który w jej słowach dostrzegł możliwość spełnienia własnych marzeń.
Jego siostra była przekonująca, pewna siebie, zdecydowana, zdobyła szacunek i poważanie mieszkańców ich kamienicy, którzy podziwiali ją za naturalną powściągliwość i precyzję rozumowania. W przeciwieństwie do brata kontrolowała swoje emocje i nigdy nie poddawała się. Analizowała doznania i uczyła go myśleć.
Calogero Pertinace stał po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost nich, w uroczystym mundurze ze złotymi galonami. Nancy i Sal mieli naprawdę ważnego ojca, wydawało się, że bez niego tak wielki hotel jak Plaza nie mógłby funkcjonować.
Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się zadowoleni, zafascynowani spokojem i sprawnością, z jaką przyjmował klientów.
Nancy mocno ścisnęła rękę brata.
– Idę ja czy ty? – zapytała onieśmielona miejscem i nieznajomymi osobami.
– Razem – zdecydował Sal. – Albo razem, albo wcale.
Calogero jeszcze ich nie zauważył, przejęty swoją pracą. W tym momencie podjechała bezszelestnie do krawężnika limuzyna i zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Calogero zszedł z paru stopni schodów, które jego dzieciom wydawały się olbrzymie jak w katedrze, i pośpiesznie zbliżył się do samochodu, zanim uczynił to szofer, który musiał obejść auto dookoła.
Zdjął z szacunkiem czapkę i otworzył tylne drzwiczki. Z auta wynurzyła się masywna i elegancka postać mężczyzny w średnim wieku, o uprzejmej, uśmiechniętej twarzy. Był w szarym garniturze i miękkim kapeluszu. „Z pewnością to ważna osobistość” – skonstatowały dzieci. Spojrzał wokół siebie nie zmieniając wyrazu twarzy, z tym samym uśmiechem przeznaczonym wcześniej dla Calogero, który przyjmował go z należytym szacunkiem. Podmuch wiatru rozwiał włosy portiera, który uporządkował je wsadzając czapkę na głowę. Wyglądał na ważniejszą osobistość niż jego majętny klient. Nancy i Sal wymienili porozumiewawcze uśmiechy pełne dumy. Przedstawienie, które rozgrywało się na ich oczach było o wiele ciekawsze niż film i Nancy nic nie chciała z niego uronić. Może dlatego nie uznała za godną uwagi taksówkę, która ukazała się w jej polu widzenia, zbliżając się szybko do limuzyny. Była to banalna, niewinna, żółta nowojorska taksówka, która podkreśliła jeszcze bardziej wytworność reprezentacyjnego samochodu.
Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund na oczach Nancy i Sala, świadków tragedii, która miała zmienić bieg ich życia.
Szybkie strzały oddane przez okno taksówki, mężczyzna o masywnej i eleganckiej sylwetce chwytający z rozpaczliwą siłą Calogero Pertinace, zasłaniający się nim jak tarczą. Zanotowali w pamięci zdziwioną, zdezorientowaną twarz ojca, zaskoczonego nieprzewidzianym zdarzeniem, przez przypadek wypchniętego przed broń, która miała inny cel. Widzieli, jak łapał powietrze, jakby chciał przekreślić nieodwołalny wyrok śmierci, zanim osunął się na chodnik. Upadł razem z mężczyzną z limuzyny, a na nich zwalił się szofer podziurawiony jak sito. Nancy zaczynała rozumieć, zgniotła ciasto zaciskając kurczowo palce, a na jej usta wypłynęła modlitwa: „Ave Maria gratia plena…” Modliła się i rejestrowała w pamięci to straszne wydarzenie. Widziała taksówkę, która nabierała szybkości mijając ją. Odnotowała w pamięci twarz mordercy w oknie taksówki. Młody mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach. Piękny i okrutny niczym szalejący pożar. Nancy wzdrygnęła się. Tej twarzy nigdy nie zapomni.
Taksówka przejechała przez skrzyżowanie skręcając w Pięćdziesiątą Ósmą ulicę. Sal martwym wzrokiem patrzył na leżące na chodniku ciało. Nancy oderwała się od niego, wyrywając gniewnie rękę, i pobiegła do ojca. Osłupiali przechodnie otoczyli trupy. Nancy poczuła zapach krwi i prochu. Ktoś przesunął ciało szofera, aby potężny mężczyzna, który parę chwil wcześniej wysiadał uśmiechnięty z limuzyny, mógł się podnieść, cudem nietknięty. Krew na jego płaszczu była krwią Calogero Pertinace, leżącego nieruchomo na ziemi. Dziewczynka uklękła obok niego. Na mundurze, w miejscu gdzie błyszczały ozdobne guziki, rozszerzała się ciemna plama. Nancy słyszała krzyk kobiety, która wpadła w histerię, błagania mężczyzny o lekarza i karetkę. Pochyliła się nad ojcem, odpychając stanowczo tych, którzy chcieli ją od niego oderwać.
– Tato – zawołała cicho. – Drogi tato.
Mężczyzna otworzył oczy, rozpoznał ją i uśmiechnął się.
– Widzisz, że przyszłam? – kontynuowała, mimo, że miała ściśnięte gardło.
Ruchem powiek przytaknął jej.
– Przyniosłam ci tort, tato. Obiecałam ci – głos jej nabrzmiał płaczem.
Calogero zebrał wszystkie siły i odezwał się do niej urywanym głosem.
– Taka wspaniała kobieta, jak ty, zawsze dotrzymuje obietnic.
Kawałek tortu nie miał żadnego kształtu, rozpaćkał się w małej rączce dziewczynki.
– Jedzie już lekarz – poinformowała mając nadzieję, że doda mu tym odwagi.
– Wszystko okay – wyszeptał mężczyzna nim głowa opadła mu na ramię córki. Cienka strużka krwi wypłynęła z ust i zabarwiła biały welon Nancy. Życie Calogero Pertinace zgasło przez przypadek lub przez ironię losu na tym chodniku przed hotelem Plaza. Długi welon podniesiony przez wiatr zakrył twarz mężczyzny i dziecka. Oczy Nancy wypełniły się łzami.
– Pomszczę cię, tato – wyszeptała Nancy straszną obietnicę do ucha mężczyzny, który nie mógł już jej usłyszeć.
Przypomniała sobie młodą i piękną twarz mężczyzny, który zabił jej ojca.
– Pomszczę cię, tato – powtórzyła.
Skamieniałą z bólu ożywiał płomień zemsty, który od tego momentu miał nadać sens jej życiu. Nie wiedziała jak, gdzie ani kiedy, ale była pewna, że zabije mordercę ojca. Do tego dnia obraz killera będzie ją prześladował.
Sean McLeary oparł czoło o kolbę broni, z ust wyrwało mu się przekleństwo.
– Chybiony – powiedział. – Chybiłem.
Myśl, że nie udało mu się, wstrząsnęła nim. Ten skurwysyn Frank Latella wyczuł niebezpieczeństwo i rzucił się na ziemię, zasłaniając się niczym tarczą ciałem portiera. Upadł, ale Sean był pewien, że chybił, że trafił mężczyznę w mundurze i kierowcę tego przeklętego skurwysyna. Źle się stało, ponieważ w jego zawodzie nie było miejsca na pomyłki. Jeden trup więcej lub mniej nie zmieniał postaci rzeczy, ale błąd tego typu był nie do przyjęcia dla takiego perfekcjonisty jak on. Chybił celu, za którego trafienie mu zapłacono. Ten łajdak z niespodziewaną zręcznością, biorąc pod uwagę jego masę, uratował się, a dwa nic nie znaczące pionki zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Sean był skrupulatnym i pedantycznym zawodowcem. To tak, jakby zafałszował grając na fortepianie wtedy, kiedy był jeszcze wirtuozem, jeszcze przed Koreą i ranami, które zniekształciły mu dłoń i przerwały dobrze zapowiadającą się karierę solisty jazzowego.
– Zatrzymaj się! – rozkazał mężczyźnie, który prowadził. – Zatrzymaj się i cofnij!
Aby dotrzymać umowy, był gotów ryzykować życiem. Nie była to ani nienawiść, ani oburzenie, jedynie gwałtowna potrzeba dokończenia roboty, za którą mu zapłacono. Osobiście nic nie miał do Franka Latelli. Przeklinał go, ale w gruncie rzeczy złorzeczył sobie.
– Najadłeś się szaleju?! – zaprotestował kierowca, nie zamierzając wykonać polecenia.
Przez chwilę Sean widział niewinny obrazek dwojga dzieci w białych ubrankach od pierwszej komunii. Chłopca i dziewczynkę, nieruchomych jak postacie z szopki, stojących na chodniku przed Plaza. Przyśnili mu się, byli postaciami z bajki, z jego dzieciństwa, czy też należeli do realnego świata?
Młody człowiek odebrał ich jak jasny promień w otaczających go ciemnościach. Dziewczynka miała nieprzeniknioną twarz sfinksa, ale w jej przerażonych oczach dojrzał niewyraźne przesłanie.
– Zatrzymaj się, głupcze – powtórzył do towarzysza otrząsając się z myśli.
– Głupi tak, ale nie wariat – powiedział kierowca. – Sądzisz, że jesteś jeszcze w Korei? To Nowy Jork. Za dwie minuty będzie tu pełno glin.
Samochód włączył się do ruchu i płynął z prądem. Natężenie światła zmieniało się w zależności od przepływających chmur. Radosny obraz dzieci w białych ubrankach zniknął pod wpływem wspomnień z koreańskiej dżungli. To tam stał się płatnym mordercą, nauczył się zabijać. Umiał przeciąć nić życia karabinem maszynowym, pistoletem, nożem, sznurem czy też gołymi rękami. Dwa razy został odznaczony za tę szczególną umiejętność. Był punktualny i zdecydowany jak sama śmierć. Ale racja była po stronie siedzącego za kierownicą Alana, który razem z nim był na trzydziestym ósmym równoleżniku na dwa lata przed wkroczeniem Chińczyków do Korei Północnej.
Kiedy zabijał w wiosce w Unsan, na północ od rzeki Chong-chon, około dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od Yalu, obwieszali go medalami. Tutaj posłaliby go na krzesło elektryczne. Pozostała mu mania perfekcjonisty, duma profesjonalisty.
Sean rozpoznał zaułek z tyłu jednej z tysiąca chińskich restauracji w Nowym Jorku. Wysiadł z taksówki razem z Alanem, zabierając płócienny worek z bronią. Rozeszli się. Sean wyszedł z zaułka i zszedł po brudnych stopniach metra. Był bardzo niezadowolony z siebie i z przebiegu wydarzeń.
Nancy rozejrzała się. Wszystko było lodowate i wilgotne w dużej sali kostnicy. Zapach środka dezynfekującego nie był w stanie zabić tej słodkiej i lepkiej woni śmierci. Nie przerażało jej to ponure miejsce, bardziej uderzyła ją obojętność pracowników. Ciało ojca znajdowało się na stole pośrodku pokoju. Matka i babka z rozpaczą wpatrywały się w męża i syna litościwie przykrytego prześcieradłem po samą szyję. Twarz zachowała w obliczu nieuchronnej śmierci spokój i powagę, prawie uśmiech. Zimne światło spłaszczało wszystko, podkreślając grozę sceny. Addolorata przytulała czule dużą papierową torbę zawierającą rzeczy zmarłego męża. Nancy i Sal stali oparci o ścianę przy drzwiach. Dziewczynka ściągnęła welon poplamiony pociemniałą już krwią ojca.
– Wychodzimy? – zaproponował półgłosem Sal. Źle się czuł w tym miejscu śmierci.
Rodzeństwo wymknęło się i usiadło w korytarzu na żelaznej, pomalowanej na biało ławce.
– Dlaczego powiedziałaś policjantom, że nie widziałaś zabójcy naszego ojca? – zapytał podejrzliwie Sal.
– Ponieważ to dotyczy nas. To sprawa naszej rodziny – zawyrokowała. – Zresztą ty powiedziałeś to samo.
– Postąpiłem tak, jak ty – wyznał, wyrażając tym swoje poparcie, które było również zgodą na podporządkowanie się. Później zawahał się. – Co my możemy zrobić? Jesteśmy tylko dziećmi.
Wzięła go za rękę i mocno uścisnęła.
– Mamy dużo czasu. Dorośniemy i będziemy silni. Pewnego dnia odnajdę zabójcę naszego ojca. Nie ma takiego miejsca, w którym mógłby się ukryć przede mną. I tego dnia zabiję go.
Sala przebiegły dreszcze i zimny pot pokrył mu czoło i dłonie. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło mu się nagle w głowie. Korytarz i osoby, które nim szły, zawirowały wokół niego, a żołądkiem szarpnął ból.
– Źle się czuję – powiedział zakrywając usta dłonią.
Nancy spojrzała bezradnie na korytarz szukając pomocy, ale Sal już zdążył pobrudzić podłogę. Zrzędząc nadszedł posługacz i posypał wszystko trocinami.
Nancy raptownie otworzyła na oścież drzwi pokoju, w którym leżał ojciec.
Addolorata i babka odwróciły się gwałtownie do niej.
Dziewczynka spoglądała na nie zapominając, dlaczego ich szukała. Były to dwa identyczne uosobienia bólu. Jedna opłakiwała męża, którego zdradziła na zapleczu pizzerii, druga syna, który był wszystkim, co posiadała w życiu.
Nancy musiała pokonać ból rozprzestrzeniający się między sercem a mózgiem jak złośliwa gorączka, musiała zwalczyć głębokie cierpienie, ale na pocieszenie pozostawała jej zemsta, którą obmyślała z pasją, ze wszystkimi szczegółami.
– Sal źle się czuje – poinformowała wreszcie.
Chłopiec był już w drzwiach, blady, ogłuszony, wycierał sobie usta chusteczką, wstydząc się swojej słabości.
– Ci wops nawet dzieci tu przyprowadzą – stwierdził z pogardą posługiwacz, który wcześniej uprzątnął korytarz.
– Idziemy do domu – zdecydowała babka, biorąc dzieci za ręce.
W wagonie metra, która wiozło ich szybko do domu, Addolorata i Anna Pertinace usiadły blisko siebie. Addolorata trzymała w swoich dłoniach zniszczone ręce staruszki.
– Mieliście rację, mamo – przyznała.
– Rację – wymamrotała staruszka czyniąc nieokreślony gest.
– Nigdy nie powinniśmy byli opuszczać naszej wyspy.
Obie kobiety, które nigdy się nie lubiły, połączone bólem znalazły nić porozumienia.
– Nawet liść nie spadnie, jeśli Bóg tego nie chce – wyrecytowała staruszka. – To było przeznaczenie – dodała z fatalizmem pozbawionym uległości.
– Nie powinniście byli żenić go ze mną – stwierdziła z żalem Addolorata.
– Wszystko wydawało się takie słuszne – odpowiedziała Anna wpatrując się w przestrzeń przed sobą. – Również i twoim rodzicom wydawało się to dobre – mówiła dalej cicho, ale głosem jasnym i stanowczym. – Los chciał, żeby się z tobą ożenił. I to wszystko, co wydarzyło się później, było przeznaczeniem – podsumowała staruszka wspominając odległe czasy i szalejącego z miłości jedynaka.
Addolorata też chciałaby wierzyć w nieuchronność przeznaczenia, ale tymczasem sama musiała dźwigać ciężar winy za zdradę, popełnioną w momencie śmierci męża.
Sean McLeary wyszedł z metra na skrzyżowaniu Pearl Street z Fulton w Brooklynie. Później krążył bez celu po dzielnicy, tak jak robił to w dzieciństwie, gdy przeskrobał coś i został ukarany przez ojca. Wtedy zazwyczaj, po zastanowieniu, dochodził do przyczyny swej pomyłki, teraz natomiast nie umiał znaleźć wytłumaczenia swojego błędu.
Zabijanie nie budziło w nim wyrzutów sumienia, pomyłka wytrącała go z równowagi. Czuł się tak samo, jak wtedy, gdy usiadł do fortepianu i zdał sobie sprawę, że lewa ręka zraniona w Korei nie pozwoli mu nigdy więcej grać tak, jak przed wypadkiem. Odprysk granatu zmienił jedną z niewielu pewnych rzeczy w jego życiu w niemożliwą. Teraz odczuwał tę rękę, pozornie normalną, jak obcą, irytującą narośl, która jednak nie była odpowiedzialna za błąd popełniony przed Plaza.
Torbę z bronią zostawił w skrytce w przechowalni bagażu na Grand Central Station, i teraz ważył w dłoni mały kluczyk, jakby on mógł mu pomóc zrozumieć.
– Szczęśliwy, kto cię widzi, Irlandczyku – pozdrowiła go poirytowana Ruda.
Ruda była dziewczyną łatwo wpadającą w oko, trochę wulgarną, ale zdecydowanie wartą grzechu. Usta umalowane w serduszko, płomienne włosy, wąska suknia opinająca krągłości jej ciała, trzepotanie rzęsami, prowokujący sposób bycia zdradzały wzory wzięte prosto z Hollywood.
– Do mnie mówisz? – zapytał obojętnie Sean.
– Spóźniłeś się godzinę – przypomniała mu z sarkazmem.
Młodzieniec szczerze się roześmiał.
– Właśnie ciebie mi brakowało, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu – powiedział.
– Nie widzę, co cię tak śmieszy w godzinnym spóźnieniu – odpowiedziała zirytowana.
Irlandczyk przypomniał sobie, że dzień wcześniej zaprosił ją na film z Tyronem Powerem i Ritą Hayworth, i nie zdając sobie z tego sprawy, z godzinnym opóźnieniem trafił na miejsce spotkania.
– Zupełnie zapomniałem – wyznał.
– Żartujesz? To po co przyszedłeś?
– To długa historia – zażartował. Podobała mu się ta mizdrząca się dziewczyna, która w łóżku zachowywała się z naturalnością letniej burzy, a ze swojego słownika wykreśliła słowo „małżeństwo”.
– Jesteś skurwysynem, Irlandczyku – zaatakowała. Nie mogła mu pozwolić na bycie górą, nawet jeśli był to piękny chłopak i w niedzielę grał na organach w kościele ojca Christophera. Zawsze miał kieszenie pełne pieniędzy, ten Irlandczyk, pod którego śmiejącym się i łakomym spojrzeniem kobiety topniały.
– Zastanawiam się, czy nie zrobiłabym lepiej, posyłając cię do diabła – rzuciła wyzwanie Ruda, opierając rękę na biodrze i podnosząc prawą brew jak Rita Hayworth, jej ulubiona gwiazda.
– Trafiony – powiedział Sean.
– Co to znaczy? – zaniepokoiła się.
– Że nic z tego – sprecyzował spokojnie.
– Źle wychowany i drań – pluła obelgami.
Słowa mężczyzny skrzyżowały się z jej obelgami, które Sean przyjmował jak błogosławieństwo, ponieważ dostarczały mu pretekstu do odejścia.
– Weź sobie zimny prysznic – poradził zostawiając ją na lodzie i nie dając czasu na replikę. Był przekonany, że wystarczy jego jedno kiwnięcie palcem, aby znów ją mieć.
Gazety pełne były wiadomości, ale Seana interesowały tylko te, które odnosiły się do masakry przed Plaza, z której cudem uszedł z życiem Frank Latella, boss ważnej rodziny mafijnej z Nowego Jorku. Ofiarami byli: Eddy Coster, jego szofer i portier słynnego hotelu, niejaki Calogero Pertinace, Włoch z pochodzenia. Sean wyrzucił gazetę do kosza na śmieci. Nie musiał czekać na następne odcinki, aby dowiedzieć się, jak się skończy jego historia. Jeśli nie podejmie odpowiedniej decyzji, dla niego skończy się źle.
Za wysłanie paczki, tak w żargonie nazywano wykonanie wyroku śmierci, dostał jako zaliczkę połowę należności. Drugą połowę dostałby po zakończeniu roboty. Ale teraz trudno było naprawić błąd, zakładając nawet, że klient chciałby dać mu jeszcze jedną szansę. Najprościej byłoby zwrócić zaliczkę. Chyba, że w tym momencie klient uznałby go za element zagrażający organizacji. Za późno na wycofanie się. Szedł drogą, z której nie było odwrotu i której kresu nie znał. Co więcej, to nie była droga, to była ścieżka zdrowia, z tysiącami pułapek, ale nie miał wyboru.
Kierunek wyznaczył błąd i nikt nie był w stanie tego zmienić.
Sean wszedł do klubu Dominici. Był to duży lokal, śmierdzący potem, brudem, pełen kurzu i karaluchów. Irlandczykowi dawał jednak poczucie bezpieczeństwa, jak rodzina. Było to miejsce, od którego trzymałby się z daleka, gdyby wiedział, że należy do José Vicente, prawej ręki Franka Latelli, człowieka, którego miał zabić. Ale Sean wrócił niedawno z Korei, był samotnie polującym wilkiem, nic nie wiedział o mafijnych powiązaniach. Był killerem, wykonywał swój zawód i na razie nic więcej go nie obchodziło. W tym klubie utrzymywał mięśnie w formie, odreagowywał stres, uspokajał się.
Było prawie pusto i Antonio Corallo, zajmujący się sprzątaniem, zaufany człowiek José Vicente Dominici, kręcił się po szatni jak pokutująca dusza, przeklinając nieporządek, brud, karaluchy. Stary, rozciągnięty podkoszulek w nieokreślonym kolorze, pamiętający lepsze czasy, zwisał na długim, kościstym ciele.
Ciosy przeciwników i paradontoza poczyniły spustoszenia w jego uzębieniu. Krzaczaste, gęste brwi opadały na małe, świdrujące, ciemne oczy. Rozkwaszony nos świadczył o jego zdolnościach boksera odpornego na ciosy.
Antonio Carollo odpowiedział skinięciem głowy na pozdrowienie Seana McLeary.
– Nie wysilasz się zbytnio – Irlandczyk, przyzwyczajony do jego życzliwości, poczuł się urażony.
– No – odpowiedział sucho.
– Zmarł ktoś czy co? – zażartował Sean przebierając się.
– Codziennie ktoś umiera – odpowiedział Antonio.
W ręku trzymał ostatnie wydanie gazety, która na pierwszej stronie informowała o krwawych wydarzeniach przed Plaza.
– Ktoś, kogo znasz? – zapytał udając obojętność.
– Eddy Coster – to ktoś, kogo znam. Przychodził tu trenować, tak jak ty. I Franka Latellę znam. Jednak jemu się udało. Portiera, biednego wopa tak jak ja, nie znałem. Ale i tak jest mi przykro – powiedział pokazując zdjęcia w gazecie.
Antonio Corallo mówił przeciągając słowa. Niedawno skończył czterdzieści lat, ale wyglądał staro. Chyba nigdy nie był młody. Miał groźny, a jednocześnie zrezygnowany wygląd.
W najlepszym momencie swojej kariery zakochał się w pewnej tancerce. Ożenił się z nią, marząc o sławie, ale w trakcie jednego z ważnych spotkań leworęczny bokser serią strasznych ciosów wybił mu z głowy mrzonki o karierze. Była to forma łagodnej perswazji. Jego Lili, po wydaniu na świat zdrowego chłopczyka, zniknęła z jego życia, zabierając skromne oszczędności, ale zostawiając syna i w sumie dobre wspomnienia po sobie. Żył ze swoim Johnem, który rósł wśród bandy rówieśników z dzielnicy, powierzony opiece płodnej rodaczki. Było to jednak życie pod znakiem tymczasowości aż do chwili, gdy José Vicente Dominici zaprosił go na swoją śmierdzącą, ale solidną łódź, na której zresztą czuł się bardzo dobrze.
– Przykro mi z powodu twoich przyjaciół – powiedział Sean. Zaczął śledzić karalucha mknącego po białej ścianie obok szafek.
– Co z tobą, Irlandczyku? Nie trenujesz dzisiaj? – zapytał Antonio.
Sean czuł się oszołomiony.
Do diabła, jak mógł przewidzieć, że między jego bronią a wyznaczonym celem znajdą się dwie niewinne osoby? Nagle poczuł się zmęczony i pusty.
– Do zobaczenia – powiedział. – Dzisiaj odpoczywam.
Skierował się do drzwi.
– Do zobaczenia – pożegnał go Corallo.
Sean przypomniał sobie zieloną łąkę i pogodne, majowe niebo. Tamten ranek należał do nielicznych szczęśliwych momentów w jego życiu. Chciałby wrócić do tamtego świata, aby wszystko rozpocząć od nowa. Wróciły w pamięci słowa ojca – „Musisz być ostrożny w życiu. Nie popełniaj błędów, których nie można naprawić. Mógłby nadejść dzień, kiedy twoje dobre chęci rozpoczęcia życia od nowa, utrudnią ci tylko przyjęcie ostatecznego wyroku.”
Kiedy otworzył drzwi swojego małego mieszkania, matka podała mu słuchawkę telefonu wiszącego w przedpokoju.
– Jakiś mężczyzna pyta się o ciebie – ściszyła głos, aby rozmówca z drugiej strony nie usłyszał.
– To ja – powiedział Sean i nie dodał już do tego ani słowa. Słuchał przez kilka sekund i odwiesił słuchawkę.
– Kto to był? – zapytała uśmiechając się matka. Maureen McLeary była pogodna i wyrozumiała. Świata nie widziała poza tym swoim jedynakiem, którego wychowała w silnej wierze katolickiej. Jej wrażliwe dziecko należało do świata pełnego tajemnic, potrafiło wzruszyć się muzyką, rozczulić się nad dolą kotka, stawało po stronie słabszych i pomagało potrzebującym.
– Moje dziecko – mówiła o nim rozmawiając ze znajomymi, chociaż Sean miał dwadzieścia sześć lat i był na wojnie. Był dobrym synem i Madonna miała go w swojej opiece. Grał na organach w kościele w każdą niedzielę i dawał jej dość pieniędzy, aby żyło im się dobrze i aby mogła dziękować Panu za jego nieskończoną dobroć.
– Kto to był? – powtórzyła cierpliwie widząc, że syn kieruje się do swojego pokoju nie odpowiedziawszy, jakby nie usłyszał jej pytania. Zatrzymał się, powoli odwrócił do niej, obdarzając ją wspaniałym uśmiechem.
– Taki jeden, który potrzebuje przysługi.
– Jakiej przysługi? – naciskała, wykazując swoją dobrą wolę.
– Nic, co byś mogła zrobić – rozczarował ją Sean, wzbudzając jej sprzeciw. – Chodzi o zabicie człowieka – zmroził ją. – Dla pieniędzy.
Maureen McLeary spojrzała na niego wstrząśnięta. Po chwili uspokoiła się.
– Ciągle żartuje ten mój chłopiec – upomniała go pieszczotliwie.
Księżyc rozświetlał pogodną noc, wiatr przepędził ciemne chmury i nieprzyjemny, burzliwy, prawie zimowy dzień zamienił się w spokojną, wiosenną noc. Nancy zrobiło się duszno. Otworzyła okno i przebrała się. Teraz miała na sobie plisowaną spódnicę i czerwony sweterek zrobiony przez babcię.
– Gdzie twoja sukienka od pierwszej komunii? – zapytała Addolorata.
– Schowałam – odpowiedziała Nancy.
– Upiorę. Będzie jak nowa.
Dziewczynka energicznie pokręciła głową.
– Nikt nie spierze tej krwi.
– Welon też tak ma zostać? – zapytała matka, wyjmując go z torby przyniesionej z kostnicy i zawierającej rzeczy Calogero.
– Welon też – potwierdziła Nancy, wyjmując go jej delikatnie z rąk. Trzymała go nabożnie w palcach. W taki sam sposób dziś rano w kościele ojciec Richard trzymał w ręku hostię. – Zostanie taki na zawsze, mamy obowiązek pamiętać – mówiła poważnie, z pełną świadomością, odkładając welon do szuflady szafy.
Kobieta przesunęła rękę po twarzy, jakby chciała odgonić ból i łzy i przestraszona utkwiła spojrzenie w nieruchomych oczach córki.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Annina? – zaniepokoiła się, przechodząc z amerykańskiego na sycylijski.
– Że w tym welonie jest ostatnie tchnienie taty – sprecyzowała Nancy. – Umarł w moich ramionach – wyjaśniła dumnie – a welon przykrywał mu twarz.
Addolorata łkając przytuliła mocno córkę. Chciałaby z nią porozmawiać, zwierzyć się, ale jej zdrada nie zasługiwała na przebaczenie ani na odkupienie. Oddała się innemu i znalazła w tym przyjemność, gdy jej mąż umierał. Nawet spowiednik nie udzieliłby jej rozgrzeszenia.
– Może nie kochałam go tak, jak na to zasługiwał – tą półprawdą podkreślała swój żal.
Nancy patrzyła na nią, bo stała naprzeciwko, bo były tylko we dwie w tym biednym pokoju, ale nie słyszała matki
Mieszkanie było pełne ludzi, zwłaszcza kobiet, które rozmawiały o zmarłym i odmawiały różaniec. Nancy i Sal schronili się w pokoju rodziców. Udało im się załatwić gazetę i teraz chciwie czytali informacje o masakrze przez Plaza. Ich nazwisko zostało przekręcone na Perteinache, były pewne niedokładności dotyczące pochodzenia ojca, ale był klucz pozwalający zrozumieć, jak to nazywali dziennikarze, dynamikę faktów.
Nancy z uporem, do którego tylko ona była zdolna, czytała wielokrotnie tekst artykułu, aż do chwili, gdy była w stanie odtworzyć fakty w ich wersji oficjalnej, podanej do wiadomości publicznej.
Świat przestępczy Nowego Jorku od wielu miesięcy miał się na baczności ze względu na komisję śledczą, która badała wszystkie fakty związane z mafią.
W domu Pertinace nigdy nie mówiło się o mafii, a jeśli przypadkiem ktoś wkraczał na ten teren, Calogero od razu ucinał rozmowę.
– Zajmijmy się lepiej własnymi sprawami – napominał.
Wujek Tony natomiast reagował gwałtownie.
– Mafia to wymysł, chcą oczernić szanowane powszechnie osoby.
Artykuł i rodzinne powiązania dzieci nie pozwoliły im w pełni poznać fenomenu mafii, ale gazety ustaliły, że Calogero Pertinace został zabity przez pomyłkę zamiast Franka Latelli, uważanego za głowę potężnej rodziny z Brooklynu.
Było również jego zdjęcie, zrobione kilka dni wcześniej w auli Gmachu Sądu w czasie, gdy zeznawał przed przewodniczącym komisji śledczej.
– To właśnie on – podskoczyła Nancy, rozpoznając na fotografii mężczyznę, którego widziała wysiadającego z limuzyny.
– To dokładnie on – potwierdził Sal. – Czy wydaje ci się możliwe – dodał – żeby nasz ojciec zmarł przez głupią pomyłkę?
– Nie głupią – poprawiła go. – Tragiczną pomyłkę.
– Dlaczego chcieli zabić tego człowieka? – zapytał ją chłopiec, tak jakby ona znała prawdę.
– Może zemsta. Walka o władzę, tak piszą gazety. Ogólnie, to są rzeczy, których nie rozumiem. Nie wiem, co to jest racket, ani w jaki sposób może dać komuś władzę. Nie wiem nawet, co to jest rodzina. W tym znaczeniu, jakiego używają dziennikarze.
– Tutaj – powiedziała pokazując palcem gęsto zapisane linijki tekstu – twierdzą, że Nowy Jork jest podzielony między pięć rodzin, które zarządzają ciemnymi interesami tego miasta przy współudziale możnych i szanowanych ludzi. Frank Latella jest właścicielem dużego kawałka tego tortu – wyjaśniła cierpliwie Salowi.
– Nienawidzę tego Latelli – powiedział chłopiec wybuchając płaczem.
Nancy udała, że szuka czegoś wśród książek, chciała ukryć łzy i rozpaczliwą tęsknotę za ojcem.
Frank Latella znęcał się, jak zawsze kiedy był niespokojny, nad złotym łańcuszkiem swojego kieszonkowego zegarka, podzwaniając zawieszonymi na nim talizmanami – małym rogiem z czerwonego koralu, oraz krzyżykiem. Zastanawiał się, któremu z nich zawdzięczał fakt, że kule go nie dosięgły. Doszedł do wniosku, że życie zawdzięczał jedynie zwierzęcemu wyczuciu niebezpieczeństwa i intrygi, które ostrzegło go przed pułapką. Dlatego jeszcze żył. Podczas ostatniego potajemnego spotkania szefów Cosa Nostra powierzono mu jednogłośnie delikatne zadanie zneutralizowania ważnego capofamiglia – szefa rodziny – Alberta Chinnici, zwanego Diamond Al. Frank zgodził się na to niechętnie, było mu przykro, ponieważ chodziło o wyeliminowanie wartościowego szefa, który był jego ojcem chrzestnym. W obecnej sytuacji w grę wchodziła usprawiedliwiona samoobrona. Albert Chinnici przedstawiał poważne zagrożenie dla całej organizacji. Syfilis, który zaatakował jego mózg, spowodował, że mówił niedorzeczności podczas składania zeznań przed komisją antymafijną. Wszyscy zresztą obawiali się kłopotów, których mógłby przysporzyć, gdyby komisja wezwała go ponownie. Frank miał pięćdziesiąt lat i na tyle wyglądał. Silny, masywny, przypominał bardziej robotnika niż człowieka interesów, za jakiego się uważał. Ubrania, szyte na miarę w Londynie u Fortnum na Jermyn Street, podkreślały jego bogactwo, ale nie były eleganckie. Miał silne szczęki, szeroki kwadratowy podbródek. Mięsiste i surowe usta nadawały mu wygląd człowieka zmysłowego i chętnie używającego życia. Ciemne, bystre oczy zdobiły krzaczaste brwi.
Frank Latella odsunął ciemną zasłonę z ciężkiego lnu, która filtrowała zbyt silne światło. W ogrodzie cztery złe alzackie owczarki leżały wśród krzewów forsycji. Były zawsze gotowe zaatakować i zabić. Tak zostały wyszkolone. W tej willi, na pustej plaży Coney Island, nad oceanem, Frank czuł się bezpieczny. Ktokolwiek chciałby jego śmierci, tutaj by go nie odnalazł, ponieważ tylko dwie osoby znały adres tego ufortyfikowanego schronienia – on i José Vicente Dominici.
Nawet Sandra, jego żona, nie wiedziała, gdzie się teraz podziewał. Natychmiast po zamachu zadzwonił do niej, aby ją uspokoić. Później składał zeznania w komisariacie i wreszcie zniknął, gubiąc po drodze żądnych sensacji dziennikarzy.
Prosił Sandrę, aby uspokoiła Nearco. Był w stanie wyobrazić sobie jego nerwową reakcję. Ten trzydziestoletni już jedynak studiował prawo z mizernymi efektami. Nie zrobił nawet dyplomu. Nearco stanowił dla niego zawsze duży problem. Na Uniwersytecie wyrzucili go z drużyny koszykówki ze względu na gwałtowny charakter. Rzucał się na wszystkie napotkane dziewczyny z arogancją osoby mającej kieszenie pełne pieniędzy i przez to posiadającej nieodparty urok. Niejeden raz Frank musiał wyciągać go z kłopotów. Teraz, kiedy się ożenił, uważał, że ma prawo do całego haremu kochanek.
Frank wciągnął go w niektóre swoje sprawy i stwierdził, że syn nie miał zdolności organizacyjnych i nie widział dalej niż czubek własnego nosa. Nearco był zadrą w jego sercu. Liczył na pomoc Sandry, umiała postępować z synem. I to było ważne, ponieważ teraz, bardziej niż kiedykolwiek, nie można było zrobić żadnego fałszywego kroku.
Po raz kolejny zadał sobie pytanie, kto i dlaczego zorganizował zamach na jego życie.
Zastanowił się nad zebraniem, trzymanym w dużej tajemnicy. Odbyło się tydzień wcześniej. Spotkania te były barometrem wskazującym na stopień zgody między rodzinami. Jedność wzrastała kiedy rodziny czuły się zagrożone przez wspólnego wroga i potrzebowały wszystkich sił, aby mu się przeciwstawić. Rzadko zabijało się dla samego zabijania, prawie zawsze powodem były interesy i władza.
Ponieważ jedynym nie zaproszonym na naradę był Albert Chinnici, zamach mógł być jego dziełem. W jakiś sposób stary Diamond Al dowiedział się o wydanym na niego wyroku. Kto mógł donieść bossowi z New Jersey, że to Latelli powierzono zadanie wyeliminowania go? Frank był coraz bardziej przekonany, że w jego rodzinie był zdrajca. Teraz chciałby jak najszybciej porozmawiać z Tonim Croce, człowiekiem, który miał usunąć z powierzchni ziemi Alberta Chinnici. I jeszcze tego nie zrobił. Dlaczego? Latella uznał, że należy ponownie zastanowić się nad osobą Toniego Croce, zaufanego człowieka, jednego z najlepszych jego ludzi.
Kiedy czternaście lat temu Tony wylądował w Nowym Jorku, Latella właśnie odłączył się od rodziny Chinnici. Odziedziczył po ojcu Sandry, Antonio Ventre, strefę Brooklynu z racketem gier hazardowych, nielegalnego totalizatora i budownictwa. Frank powierzył Toniemu ściąganie należności kredytowych. Chłopak sprawił się bardzo dobrze. Praktyczny, precyzyjny, zasadniczy, gdy trzeba było bezlitosny, umiał przekonać najtrudniejszych klientów. Wynagrodził go odpowiednio, a on umiał mądrze zainwestować swoje pieniądze. Był porządnym i konkretnym wykonawcą, zasługiwał na awans. Umiał sprzątnąć niewygodnych ludzi bez pozostawiania po sobie śladów, działał zawsze w pojedynkę lub zlecał pracę poważnym zawodowcom, za których odpowiadał jak za siebie samego.
Wraz z zaufaniem, Tony Croce zyskał pewną autonomię, która nie przekreślała jednak ścisłej współpracy z Latella, podporządkowania się jego władzy.
Frank powierzył mu zadanie wyeliminowania Alberta Chinnici. Tony poprosił o tydzień na wykonanie roboty. Przed upływem tego terminu ktoś zorganizował zamach na jego życie. Podejrzenie jak robak drążyło go nieprzerwanie, dzięki czemu przeszedł nietknięty przez życie, które stawiało na jego drodze tysiące niespodzianek. Tym razem podpowiadało mu imię człowieka poza wszelkimi podejrzeniami, mimo że nie miał żadnych dowodów ani zwykłych poszlak, które by go obciążały. Odczuwał wewnętrzny niepokój, a przecież potrzebował spokoju. Rozejrzał się wokół. Ten salon, urządzony absurdalnymi bambusowymi meblami, był smutny, brzydki jak wszystkie niezamieszkane domy. Brakowało książek, kwiatów, obrazów, brakowało śladów kobiecej obecności.
Wrócił do zasłony, odsunął ją i tym razem otworzył okno. Wiatr poruszył zasłonami. Poczuł na twarzy świeży powiew wiatru i zapach morza. Falujący ocean tkał na brzegu pienisty dywan. Frank dojrzał nadjeżdżający od strony Nortons Point samochód. Psy podniosły się, zastrzygły uszami przyjmując wyczekującą pozycję. Zwierzęta podbiegły do bramy merdając ogonami. Rozpoznały czarnego buicka José Vicente Dominici. Frank nacisnął guzik otwierający zdalnie bramę. Z auta wysiadł mężczyzna jeszcze młody, olbrzymi, mający około metra osiemdziesiąt pięć, o dużych dłoniach i mocnej budowie ciała. Ramiona szerokie, kwadratowe, były lekko pochylone do przodu w typowej dla boksera pozycji. Miał prostokątną twarz o szerokim, złamanym nosie, oczy ciemne i ruchliwe, usta wąskie, świadczące o sile i stanowczości. Było coś tajemniczego w tej postaci, coś co przypominało afrykańskiego bożka.
Psy otoczyły go łasząc się, potem na jego rozkaz oddaliły się, a on wszedł do domu z dwiema torbami i z plikiem gazet. Światło zakurzonej lampy podkreślało smutek pokoju, w którym Frank czekał na José Vicente. Mężczyźni uścisnęli się. José Vicente Dominici, syn sycylijskiego marynarza i Hiszpanki z Alicante, był urodzonym zabijaką z wrodzonym talentem do boksu. W świecie boksu uznano go za obiecujący młody talent. Mógł ubiegać się o mistrzostwo świata w wadze superciężkiej, ale wpadł w ręce durnia manipulowanego przez racket, który bez skrupułów eksploatował zawodników i fałszował spotkania. Nie mógł nic zrobić, nie mógł zerwać więzów, był marionetką w rękach organizacji. Związany złodziejskim kontraktem, był skazany na przechodzenie z rąk jednego opiekuna w ręce drugiego za psie pieniądze. Pewnego dnia zorientował się, że siedzi w długach po uszy, i zaczął wstydzić się tych fałszowanych spotkań, podczas których musiał przegrywać z niezdarami, które mógł rozłożyć jedną ręką. Zanim sięgnął dna i całkowicie się zagubił, spotkał Franka, który wyciągnął go na brzeg, ratując przed utonięciem. Zmusił jego prześladowców do pozostawienia go w spokoju i pomógł mu otworzyć klub sportowy, gdzie mógł zająć się pracą, do której był stworzony, i odzyskać godność, której utraty był niebezpiecznie bliski. Od tej chwili José był wiernym psem Franka Latelli. I Latella, boss rodziny z Brooklynu, powierzyłby José Vicente życie swoje, żony, syna oraz wszystkie tajemnice.
– Przykro mi – powiedział José, który nie mógł znaleźć odpowiednich słów, aby wyrazić swój żal.
– Wiem – powiedział Frank dając znak, że zrozumiał. – Masz pomysł? – zapytał.
José zaopatrzył się w potrzebne składniki i przygotowywał kawę.
– Wiele pomysłów i żadnego – przyznał bezradny wobec wydarzeń, które go zaskoczyły.
José przyniósł ekspres z wrzącą kawą i dwie duże filiżanki. Usiadł na stołku i nawet teraz jego potężna postać górowała nad Frankiem. Boss złożył gazetę i dorzucił do leżącego na ziemi stosu już przeczytanych.
– Zwykła orgia słów – zaklął nalewając kawę do filiżanek. – Chcę Toniego. Tutaj – rozkazał.
Olbrzym nie zaoponował, ograniczył się do słuchania. Nie był przyzwyczajony do kwestionowania rozkazów Franka.
– Okay – powiedział, myśląc że jeśli Frank chciał zdradzić Toniemu swoje sekretne schronienie, musiał mieć ku temu powody.
– Sądzisz, że to nieostrożność? – zapytał.
José machnął ręką, co mogło oznaczać wszystko i nic.
– Jeśli musisz z nim porozmawiać – zareplikował – to jest to dobre miejsce.
– Lepiej nie posługiwać się telefonem – podsunął Frank. – Od kiedy ten łajdak Kefauver wbił sobie do głowy, że nas złapie, nie mam zaufania do telefonów.
Kefauver prowadził na polecenie senatu pedantyczne śledztwo w sprawie fałszywych spółek. Działający energicznie i uczciwie senator wpędził w kłopoty największe rodziny. Pomocy udzielił mu Albert Chinnici, Diamond Al. Jego sława kobieciarza przyczyniła się do nadania mu przezwiska Kogut. Popisując się swoją męskością bez zahamowań i bez środków zabezpieczających, zaraził się syfilisem. Choroba po okresie utajonym znajdowała się w fazie, z której nie ma już odwrotu. Pomoc najlepszych specjalistów w tej dziedzinie okazała się spóźniona. Stary Kogut okresy jasności umysłu przeplatał z okresami gorączkowego szaleństwa. Wezwany przed komisję śledczą, która prowadziła dochodzenie w sprawie Cosa Nostra do złożenia wyjaśnień, Albert Chinnici złożył kompromitujące deklaracje dając do zrozumienia, że ma bardzo wiele do opowiedzenia. Adwokatom organizacji udało się udowodnić, że niektóre jego opowieści były wytworami chorego umysłu, lecz senator Kefauver był zdecydowany sprawdzić, co się kryje za tymi wszystkimi usprawiedliwieniami. Zaświadczenia lekarskie przekonały go o tym, iż choroba jest prawdziwa, ale nie przekreśliły wagi złożonych wyjaśnień. Argumentacje adwokatów nie robiły żadnego wrażenia na tym błyskotliwym prawniku. Dlatego też udało mu się ponownie sprowadzić Alberta Chinnici przed oblicze komisji. Wobec tego bossowie pozostałych rodzin zebrali się, aby dokonać dokładniejszej analizy sytuacji. Jednogłośnie postanowiono uciszyć Koguta na zawsze.
– Co cię tak niepokoi, José? – zapytał Frank z uśmiechem.
– Zdrajcy – odpowiedział olbrzym.
– Masz na myśli konkretną osobę? – nalegał Frank, który chciał uzyskać potwierdzenie własnych wątpliwości.
José pokręcił głową.
– Myślę o kimś, ale za wcześnie na podawanie nazwisk.
Art Buchman znęcał się nad resztkami ostatniego Davidoffa jakby to było serce najgorszego wroga. Cenny relikt przesuwał z jednej strony mięsistych, dużych warg na drugą, nie wypuszczając, nie połykając, nie rozgryzając. Ten był ostatnim z szeregu podarowanych mu przez Franka Latellę po jego powrocie z Londynu. Art Buchman był wreszcie sam w biurze komendy policji. Dzień był wspaniały, wiatr przegnał na wschód ciężkie, ciemne chmury, niebo było niebieskie, powietrze czyste, a słońce ostre. Tymczasem w nim szalała burza, którą próbował wyładować serią przekleństw ze swojego bogatego repertuaru. Bez spodziewanego rezultatu. Ta cholerna rzeź przed Plaza, która w rzeczywistości znaczyła mniej niż strącenie kilku kręgli w kręgielni znajdującej się pod jego mieszkaniem, komplikowała mu życie. Nazajutrz miał się udać na wakacje do Europy. Już od trzech lat obiecywał Sophie tę podróż, z pobytem w Ravensburg, niemieckim mieście, z którego wyruszyli wiele lat temu na podbój świata ich rodzice.
Chcieli zobaczyć baszty na murach obronnych, kościół Świętego Jodoka, odwiedzić wielu krewnych. Mieli zamiar zwiedzić także Wiedeń, Paryż i nawet Wenecję. Ale ta idiotyczna historia z Plaza groziła przesunięciem podróży. I w tym wypadku mogliby powrócić do tego tematu dopiero za rok. Komisja senacka krążyła po omacku, Kefauver szalał i trzymał w napięciu Departament Stanu. Prokurator okręgowy żądał od pracowników szybkich rozwiązań i nie szczędził ironicznych i sarkastycznych uwag. Do tego jeszcze adwokat Franka Latelli, który chciał mieć szczegółowe relacje i informacje z pierwszej ręki.
Art Buchman musiał rozwikłać tę pogmatwaną intrygę, nie dlatego, by oddać w ręce sprawiedliwości stanu Nowy Jork jednego lub dwóch przestępców, ale by zapewnić sobie okres względnego spokoju.
Gdyby nie komisja senacka, moralizowanie i nerwowość Kefauvera, Art Buchman miałby do czynienia ze zwykłą sprawą, którą mógłby ukryć tasując dowolnie karty. Przede wszystkim były to sprawy rodzinne i powinny zajmować się nimi tylko zainteresowane strony. Wdowa i sieroty po Calogero Pertinace niewiele mogły żądać, ale Frank, wiedział to z własnego doświadczenia, sam uregulowałby swoje rachunki.
Tymczasem jego telefon był na gorącej linii. W ciągu ostatnich pięciu minut dzwoniła żona, która chciała, by wrócił do domu i pomógł jej w pakowaniu walizek, trzech reporterów, pijak, który twierdził, że jest zabójcą z Plaza, i John Galante, który zaprosił go na kolację do pizzerii na Staten Island. John Galante był jednym ze współpracowników Franka Latelli, kapitan Art Buchman nie mógł mu odmówić. Przerwał swoją wulgarną litanię przekleństw, nie dlatego żeby zabrakło mu inwencji, jego repertuar był niewyczerpany, ale nie mógł spóźnić się na spotkanie z „porucznikiem” Franka.
Do pizzerii przyszedł przed czasem. Był po cywilnemu, nikt go tu nie znał. Miał ciemnoszary, skromny garnitur, który maskował jego atletyczną sylwetkę. Twarz miał pospolitą, banalną, charakterystyczne były jedynie za duże usta i zbyt jasne oczy, które mogły sprawiać fałszywe wrażenie łagodnych, a nawet dobrotliwych.
Człowiek Latelli, ociężały na skutek przejadania się, czekał na niego przy stoliku w kącie, pochłonięty lekturą wiadomości hippicznych w gazecie codziennej. Policjant usiadł naprzeciw niego. Był to dobry stolik w tym zatłoczonym i urządzonym z prostotą lokalu.
– Od razu ci powiem, że nie wiem, co za chuj chce wykończyć twego bossa – wystartował Art, który chciałby jak najszybciej zamknąć nieprzyjemną sprawę.
John Galante spojrzał na niego i uśmiechnął się promiennie.
– W czym problem, Art? – zapytał ze słodyczą.
– Ty jesteś moim problemem – zawarczał.
– Jesteś zawsze taki zabawny, Art – zaśmiał się złośliwie, pochylając się ku niemu i poklepując go serdecznie po ramieniu. – Ja cię zapraszam, abyśmy zjedli coś razem, a ty się wściekasz.
Policjant spoglądał na niego bezradnie, starając się zachować spokój.
Ten łobuz wiedział, że kłamie, ale nie potrafił zrezygnować z urządzenia zwyczajowej sceny. Mężczyźni patrzyli sobie w oczy bez wrogości, ale i bez sympatii.
Policjant, którego niemieckie pochodzenie widoczne było w jasnych włosach i jasnej karnacji, i mafioso o miękkich rysach południowca, gęstych ciemnych włosach i oliwkowym odcieniu skóry, znali się od co najmniej dwudziestu lat, gdy Galante przyjmował zakłady na wyścigach konnych, a Buchman, świeżo po szkole, wierzący święcie w głoszone tam zasady, złapał go na gorącym uczynku w czasie jednego ze swoich pierwszych patroli. Obydwaj byli po czterdziestce, ale Art wyglądał znacznie młodziej. Więcej ich łączyło niż dzieliło. Z biegiem lat ich wzajemne stosunki ewoluowały, ale pozostali dla siebie obcymi, nie rozumiejącymi się ludźmi.
– Nie mogę jeść twojej gównianej pizzy – wymamrotał. – Mam potem problemy z żołądkiem.
Za jego plecami zręczny pizzaiolo przygotowywał bez ustanku pizze i calzoni.
– Spaghetti z masłem i pulpety – zamówił u uśmiechniętej dziewczyny, która wyliczyła mu wszystkie dania dnia. – I piwo – zakończył.
John Galante skrzywił się z niesmakiem i wybrał bakłażany z parmezanem oraz czerwone corvo z Salaparuta.
– Chętnie bym zapłacił, żeby dowiedzieć się, co ci chodzi po głowie – zirytował się policjant po pierwszym kęsie. Spieszył się, musiał znaleźć jakieś rozsądne usprawiedliwienie dla Sophie, ale przede wszystkim musiał przełożyć wyjazd.
Sophie była młoda, piękna, apetyczna i męża oceniała według dotrzymywanych obietnic.
– Kto zrozumie was, wops, jest dobry – kontynuował. – Wymagacie interpretacji, jesteście skomplikowani, pokręceni, nigdy nie zmierzacie prosto do celu.
Uśmiech na ładnej włoskiej twarzy Johna zgasł ustępując zdecydowaniu. Galante wiedział, że przekazał wezwanie, a nie zaproszenie, i Art musi się mu podporządkować.
Rodzina Latelli przekazywała mu miesięczne wynagrodzenie, wobec którego jego policyjna pensja była śmieszną sumą. Dla rodziny były to dobrze wydane pieniądze, korzystna inwestycja. Buchman działał tak, aby zostawiono w spokoju chłopców Latelli, dostarczał też pożytecznych informacji, wykorzystywanych z dużą dyskrecją. W wyjątkowych przypadkach wzywano go i wtedy nie mógł odmówić.
– Spieszę się, John – ponaglił, ale mafioso zachował swój powolny sposób bycia.
– Kotka się śpieszyła, ślepe kociaki urodziła – upomniał Galante, spokojnie smakując swoje bakłażany i popijając dużymi łykami dobre czerwone wino. Niezależnie od wytyczonego celu wydawało się, że zadaniem Johna Galante było wyprowadzenie rozmówcy z równowagi, może dla zachowania nad nim przewagi.
– Co to, lekcje filozofii za trzy grosze? – zareagował gniewnie. – To upomnienie czy jakieś głupoty? Nigdy nie potrafię was, wops, zrozumieć – uogólnił policjant. Znał tak wielu przedstawicieli ze świata przestępczego, że niejeden historyk zajmujący się tą dziedziną zdziwiłby się. Wszystkich ich znał: czarnych, Żydów, Polaków, Irlandczyków, Chińczyków, Portorykańczyków, Meksykanów. Umiał przewidzieć ich reakcje. Z wops było inaczej. Nigdy nie było wiadomo, z której strony pokażą zęby i pazury. W swych wywodach kręcili, mieszali. Nie mówiąc o tym obrzydliwym zwyczaju całowania się mężczyzn.
Art Buchman był gotów się założyć, że na stole w kostnicy znajdzie Alberta Chinnici, to było największe prawdopodobieństwo, po jego gadulstwie przed komisją. A tu organizują sprzątnięcie najważniejszego człowieka organizacji – Franka Latelli.
– Art, już dobrze – próbował uspokoić go Galante, stając się nagle poważny i ściszając głos.
– Okay – zgodził się policjant, napychając się spaghetti.
– Sprawę Plaza załatwimy w rodzinie – powiedział, gasząc czerwonym winem pieczenie po pikantnych bakłażanach w parmezanie.
Policjant podniósł głowę, utkwił w nim spojrzenie, przestał żuć. Znieruchomiał z pełnymi ustami. Przełknął makaron bez gryzienia, jak lekarstwo. Wiedział doskonale, że ci ludzie zwykle prali brudy we własnym domu, ale dlaczego wezwano go tak pilnie, gdy szykował się do wyjazdu z Sophie do Europy? Paliła go ciekawość poznania odpowiedzi.
– Więc? – ponaglił.
– Frank prosi cię o przysługę – uśmiechnął się obłudnie.
Art głęboko westchnął.
– Słucham.
– Znasz Toniego Croce? – zapytał.
– Tego z pizzerii Castellammare? – odpowiedział zdziwiony policjant.
– Tego – potwierdził Galante.
Wiele pytań krążyło mu po głowie, ale żadnego nie zadał. Jakiekolwiek wyjaśnienia nie zmieniłyby ani trochę sytuacji, oznaczałyby tylko stratę czasu. Z drugiej strony nie bardzo mógł być taki subtelny, od lat służył Latelli, z którym był nierozłącznie związany. Próbował z tego związku wyciągnąć maksimum korzyści i podporządkowywał się bez dyskusji.
– Żywy chłopak – poinformował go John, tak jakby mówił o niesfornym kuzynie. – Należy mieć go na oku. Frank chce wiedzieć, czy nie wpadł w złe towarzystwo. Chce wiedzieć kiedy, jak, gdzie i dlaczego.
Oparł się wygodnie o krzesło, zapalił papierosa i zakaszlał.
– Ten gówniany nałóg wpędzi mnie do grobu.
Art miał nadzieję, że przepowiednia Galante spełni się natychmiast. „Dlaczego sami nie załatwiają swoich krętactw?” – myślał.
– To może być żmudna robota – zaoponował.
– Nam się nie śpieszy – zapewnił Galante.
Oczywiście, że im się nie śpieszy, ale jemu tak. Sophie była dobra i miła, ale nie zgodzi się na kolejne przesunięcie terminu wyjazdu.
– Naturalnie lepiej zacząć od razu.
– Naturalnie – potwierdził John, przyglądając mu się przez chwilę. – W czym problem, Art?
– Sophie i ja zaplanowaliśmy podróż do Europy – spróbował bez przekonania.
– Od wielu lat stary kontynent jest tam, gdzie jest. I będzie tam nadal – odpowiedział z lekkim sadyzmem Galante.
– Ma coś wspólnego z Plaza ten Tony Croce? – zapytał zrezygnowany Art.
– Tego chcielibyśmy się dowiedzieć.
– Był w swojej pizzerii, kiedy to się wydarzyło.
– Wiemy. W samym środku wspaniałego przyjęcia, wśród przyjaciół i krewnych. Krewnych portiera z Plaza. Męża kuzynki Croce, który z wyjątkową punktualnością przybył na spotkanie ze śmiercią.
Galante zarechotał i rozkaszlał się. Zły zgasił w popielniczce to, co pozostało z papierosa.
– Dużo wie stary Art – pogratulował.
– A ten Calogero Pertinace? – zapytał Art.
– Proch – wygłosił John zdmuchując z otwartej dłoni niewidzialny pyłek.
Buchman pomyślał o dwójce dzieci zabitego. Jego detektywi bardzo dokładnie je przepytali, ale nic im się nie udało z nich wyciągnąć.
W protokołach nie było ani jednego szczegółu, który mógłby pomóc w identyfikacji zabójcy. Nic, absolutnie nic.
– Więc, Tony Croce – wymruczał Art. Nie mógł tego odłożyć, nie mógł się wycofać, nie mógł dyskutować. Mógł tylko wykonać. Za to mu płacono. Pomyślał o pięknej willi z ogrodem kupionej w New Jersey, gdzie zamieszkałby z żoną po przejściu na emeryturę. Wtedy pojechaliby do Europy, odbyliby niejedną podróż dookoła świata. Od kiedy był na utrzymaniu Latelli, zaoszczędził sporo pieniędzy. Należało dotrwać do tej emerytury.
– Frank wiedział, że może na ciebie liczyć – ucieszył się z typowo południową przesadą John Galante, ściskając mu energicznie dłoń. – Jesteśmy ci wdzięczni.
Buchman patrzył za wychodzącym. Został, żeby dokończyć piwo. Musiał natychmiast wziąć się do roboty. Może podróż do Europy nie była definitywnie stracona. Gdyby mu dopisało szczęście, miałby tylko jeden czy dwa dni opóźnienia.
Pierwszą i najważniejszą rzeczą było znalezienie racjonalnego wyjaśnienia dla Sophie.
Frank Latella nie mógł zasnąć. Nerwy nie pozwalające mu wypocząć nie były związane z zamachem ani nowym łóżkiem, czy nowym miejscem, ani też z zimnym, wilgotnym, dużym domem. Nie przejmował się tym, że ktoś go chciał zabić. Śmierć zawsze kroczyła u jego boku, towarzyszyła mu przy każdym posunięciu, od wczesnego dzieciństwa. Nie bał się śmierci. Był przekonany, że strzał z pistoletu czy seria z karabinu jest lepsza od długiej choroby, cierpienia i perspektywy inwalidztwa. Bał się, że ośrodek władzy budowany latami ciężkiej pracy, wyrzeczeń, przelaną krwią – rozpadnie się. Gdyby teraz umarł, w czyich rękach znalazłaby się organizacja? Widział już ją rozszarpywaną przez ujadające psy, gotowe rzucić się na każdego i pozagryzać się nawzajem, żeby tylko wydrzeć parę dolarów i jakiś okruch władzy.
Kiedy był chłopcem, wzorem dla niego był baron z Ravanusy; postać i nazwisko związane z fortuną przechodzącą z pokolenia na pokolenie, z prestiżem przekazywanym synowi przez ojca. Baronowie z Ravanusy wiedzieli, skąd pochodzą i dokąd zdążają dzięki umiejętnemu zachowywaniu nienaruszonej fortuny. Jego ojciec natomiast, Tonino Latella, był sezonowym robotnikiem rolnym próbującym zarobić na chleb. Maria Rosaria była drobną kobietą o dużych, przestraszonych oczach, zniszczona pracą i troskami. Byli niczym, znaczyli mniej niż pył i kamienie w posiadłościach Ravanusa, mniej niż zwierzęta, którym należał się szacunek i opieka.
W 1915 roku, zanim Włochy wypowiedziały wojnę Austro-Węgrom, po zatopieniu angielskiego transatlantyku „Lusitania” przez niemiecką łódź podwodną, Francesco Latella wylądował w stanach Zjednoczonych.
Miał piętnaście lat, worek, w którym zmieścił cały swój majątek, silną wiarę, która powodowała, że modlił się tak gorąco jakby wszystko zależało od Boga, i żelazną wolę, która powodowała, że zachowywał się tak, jakby wszystko zależało od jego siły.
Przystosowywał się z uśmiechem na ustach do najbardziej nieprzyjemnych prac pewien, że wszystko obróci się na lepsze. Najgorsza sytuacja w Nowym Świecie oznaczała najlepszą w świecie, który pozostawił, i to go upoważniało do snucia marzeń o wspaniałej przyszłości. Optymizm i radość życia, charakterystyczne dla młodych ludzi, sprawiały, że czuł się nieśmiertelny i nietykalny, dawały mu siłę do znoszenia najbardziej upokarzających sytuacji. Na przykład praca w kuchni wielkiego hotelu, gdzie musiał wchodzić do środka olbrzymich kotłów, aby je wyczyścić. Jego ubranie, włosy, skóra tak silnie przeszły zapachem sosu, że każdy, kto się do niego zbliżał, zatykał nos.
Pewnej nocy, wracając do domu po ciężkiej pracy, pijany ze zmęczenia, przesiąknięty zapachami kuchni, trafił na bójkę. Próbował rozdzielić bijących się. Kiedy nadjechała policja, zgarnięto również Franka. Zrozumiał wtedy, że prawie zawsze niewinni są traktowani najgorzej.
Miał osiemnaście lat, był silny jak byk, napiął mięśnie i wyrwał się dwóm policjantom, próbującym wsadzić go do karetki więziennej. Być może młócąc swoimi długimi kończynami uderzył kogoś. Pewne jest, że któryś z policjantów uderzył go pałką eliminując z walki. Kiedy obudził się w celi wśród chuliganów, pijaków, ludzi, którzy zaznali już wszelkich przeciwności losu, ale trzymali się od niego z daleka ze względu na smród, który bił od niego, dowiedział się, że został oskarżony o stawianie oporu władzy i przemoc. Mógł wyjść natychmiast w zamian za pięćdziesiąt dolarów kaucji, ale wszystko co posiadał to było tylko parę drobnych monet i duży krwiak na głowie. I tak, musiał czekać dwa dni, aż sędzia w pośpiechu, ale sprawiedliwie, ze względu na brak dowodów, wyda wyrok uniewinniający. Zdarzenie miało miejsce w sobotę, zwolnili go we wtorek i natychmiast zjawił się w swojej megakuchni wielkiego hotelu. W kotłach siedział już inny głodomór, który czyścił je, polerował i powoli przesiąkał nieprzyjemnym zapachem sosów.
Zdarł do reszty buty w poszukiwaniu nowej pracy. Wyglądało na to, że to duże miasto, w którym wszyscy śpieszyli się, nie miało mu nic do zaoferowania.
Pewnego zimowego popołudnia ukradł parę puszek w drugstorze. Przyłapał go na tym policjant, który zagrodził mu drogę, a Frank rozłożył go ciosem w podbródek.
Trzy kobiety i dwóch mężczyzn świadczyło w procesie o kradzież i przemoc. Został aresztowany i skazany na dwanaście miesięcy. Odsiedział wszystko. W więzieniu pokazał, jakim jest twardzielem. Załatwił kilku chuliganów, odrzucił niedwuznaczną ofertę szaleńca, który upatrzył go sobie na ofiarę, zdobył paru przyjaciół. Kiedy wyszedł z więzienia, został natychmiast zatrudniony jako wykidajło w jednym z nocnych lokali na Broadwayu. Lokal kontrolowała rodzina Chinnici. Frank miał charakter, był poważny, powściągliwy, zdecydowany. Te zalety stanowiły najlepszą jego broń, która pozwoliła mu na zrobienie szybkiej kariery. Z wykidajły stał się kierowcą bossa Alberta Chinnici, młodego człowieka, ambitnego i możnego, który go tak ustawił, że miał pełne prawo do marzeń o lepszej przyszłości. Frank był inteligentny i z fantazją, ale przede wszystkim skromny i umiejący maskować swoje przymioty. Wiele razy pozwolił bossowi podpisać się pod swoim pomysłem.
Zrozumiał, że wszyscy Numero Uno, pierwsi po Bogu, są dobrzy, kiedy wystawiając się na nieuniknione ryzyko, otaczają się osobami inteligentniejszymi od siebie.
Dla Alberta Chinnici chłopak stał się niezbędny jak powietrze. Mówił niewiele, a wydarzeniom nadawał rzeczywisty wymiar. Kiedy Frank poznał Sandrę, córkę Salvatore Ventre, miał dwadzieścia pięć lat i był osobą szanowaną. Ożenił się z Sandrą, ponieważ miała słodkie oczy i najpiękniejsze w świecie piersi i ponieważ kochał ją. Wyniósł z tego i inne korzyści, ale w jego świecie powiązania rodzinne niewiele znaczyły, jeśli nie były poparte zdolnościami pozwalającymi na wybicie się.
Frank analizował przeszłość i teraźniejszość, aby odnaleźć powód swojego zdenerwowania i w konsekwencji bezsenności. Gazety, radio, telewizja omawiając masakrę przed Plaza szukały śladów mafii, przypisując Cosa Nostra wszelkie zło, które miało miejsce w tym mieście. Gadali jedno głupstwo za drugim.
On, Frank Latella, uważał się za biznesmena i jak każdy człowiek interesu próbował wyciągnąć największą korzyść z własnych przedsięwzięć. Czasem ktoś umierał. Nikt przecież nie przejmował się tysiącami ofiar wypadków drogowych lub śmiertelnymi chorobami sprowadzonymi na człowieka przez przemysł chemiczny, tytoń, alkohol. To są skutki postępu cywilizacji.
Rodzina Latella miała na swojej liście płac prawdziwych obrońców demokracji i sprawiedliwości. Oczywiście, w jego organizacji, tak jak i we wszystkich innych skupiskach ludzi, trafiali się sadyści, zboczeńcy, kanalie i to ich czyny były niczym woda na młyn dla moralistów z senatorem Kefauverem na czele.
Frank wstał, włożył ciepły wełniany szlafrok w szkocką kratę i zszedł na dół. Zimno i śliska cisza tego domu bez duszy przygnębiały go.
W kuchni zastał José Vicente siedzącego przy stole i wpisującego jakieś liczby do zeszytu.
– Nigdy nie śpisz? – zapytał Latella.
– Mniej więcej tyle, co ty – odpowiedział olbrzym nie odrywając się od roboty.
– Odstawiasz numery? – zażartował odsuwając krzesło i siadając naprzeciw.
– Obliczałem, ile pieniędzy potrzebuje wdowa, aby wychować dwójkę dzieci – odpowiedział José, robiąc aluzję do rodzeństwa Pertinace. Wyrósł w domu, w którym stan posiadania odmierzało się listą zakupów. Mimo, że teraz miał tyle pieniędzy, ile dusza zapragnie, wiedział ile kosztuje chleb, makaron, mleko, ubranie i cała reszta.
– Kawy? – zaproponował.
– Kawy – zaakceptował boss dziękując uśmiechem.
José wziął maszynkę do kawy i przygotował kawę.
– Trzeba ich wyżywić, posłać do szkoły, ubrać – wyliczał zamyślony.
– Wciągniemy ich na listę płac i co miesiąc będziemy przesyłać wdowie pieniądze – powiedział Frank.
Lekki szum za oknem zwiastował nadejście wiatru i burzy.
– Można tak zrobić – rozważał olbrzym, jakby rzecz sama w sobie nie była rozstrzygnięta.
Niebieski płomień gazu obejmował ekspres.
– Wydawało mi się, że przyszłość dzieci leży ci na sercu – zdziwił się.
– To prawda – potwierdził José, gasząc gaz i przekręcając maszynkę.
– Więc? – zapytał Frank, podczas gdy zapach świeżej kawy rozchodził się po całej kuchni.
– Może już mają kogoś, kto się nimi zajął – powiedział rozlewając kawę do filiżanek z białej porcelany.
– Znamy go?
– Jakżeby nie. To Tony Croce.
Frank uniósł brwi i zapatrzył się w dymiącą kawę, jakby mógł z niej wyczytać swoje przeznaczenie.
– Krewni? – poinformował się.
– I może kochankowie – odpowiedział łącząc wskazujące palce w jednoznacznym geście.
– Co za głupoty mi opowiadasz, José! – podskoczył, zmieniając ton i język.
– Prawdę. Tony Croce jest kuzynem i prawdopodobnie kochankiem Addoloraty Croce. Wdowy Pertinace.
Frank podniósł filiżankę do ust i upił łyk czarnej kawy, gorzkiej i gorącej. Nie zapytał olbrzyma, dlaczego go wcześniej nie poinformował ani jak i kiedy dowiedział się o tym.
Nie osądzał wdowy nie znając faktów. Nie skazywał i nie uniewinniał.
Przez chwilę zastanawiał się nad możliwością zbrodni w afekcie, ale było to zbyt nieprawdopodobne.
– Powinniśmy wiedzieć o wiele więcej o tej historii – poradził. Nigdy nie wydawał poleceń i nie podnosił głosu.
– Zajmę się tym – powiedział José.
Frank dopił resztkę kawy i pobębnił palcami po zeszycie olbrzyma.
– Zajmij się też dziećmi. Sądzę, że naprawdę potrzebują pomocy.
Nancy miała wrażenie, że w drzwiach pojawiła się góra, próbująca przecisnąć się przez nie. A kiedy olbrzym przemówił, wydawało jej się, że jego głos wydobywa się na powierzchnię z głębin morskich. Pobrzmiewała jednak jakaś dobroć w tym niskim głosie i było jakieś piękno w tej brzydkiej, asymetrycznej twarzy o dużym nosie. Od tego mężczyzny biła siła i spokój.
– Nazywam się José. – przedstawił się, uśmiechając do niej i zobaczyła wesołe iskierki w ciemnych oczach olbrzyma.
– Tata nie żyje – zakomunikowała. Nie wiadomo skąd i dlaczego przyszedł jej do głowy pomysł, że mógł to być przyjaciel Calogero.
– Wiem – powiedział olbrzym głaszcząc ją po włosach swoją dużą dłonią.
Miał dobrze skrojoną, w miarę elegancką dwurzędówkę i okropny, srebrny krawat.
– Znał go pan? – zapytała z zainteresowaniem.
– W pewnym sensie – przyznał mężczyzna, rzucając okiem na meble i sprzęty znajdujące się w pokoju, aby wyrobić sobie pogląd na sytuację finansową rodziny.
– Kto to? – spytała Addolorata z kuchni.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiła Nancy usuwając się na bok, aby go przepuścić.
José zanim zdecydował się wejść, przez chwilę postał w progu. Było coś nieokreślonego w dużych oczach dziewczynki, niespotykana powaga wzbudzająca szacunek.
– Przyjaciel taty – krzyknęła do matki w odpowiedzi.
Addolorata pojawiła się w drzwiach kuchni, wycierając ręce w fartuch w czerwone i żółte paski. Sal stał za jej plecami.
Obydwoje patrzyli na José z ufnym zdziwieniem.
– Proszę – wtrąciła się Nancy wskazując na kanapę, która była miejscem spania Sala, podczas gdy fotel stojący naprzeciw należał do niej.
– Nie powiedziałbym, że przyjaciel – wyjaśnił José siadając ostrożnie na kanapie, która nagle wydała mu się bardzo mała.
Nancy zapałała instynktowną sympatią do tego mężczyzny.
– Więc? – indagowała Addolorata patrząc na córkę i gościa.
– Don Francesco Latella przekazuje wam swoje ubolewania z powodu śmierci waszego męża – wyjaśnił José. – Przesyła kondolencje.
Spojrzał na ubraną na czarno kobietę i odkrył jej niespotykaną urodę, smutek i słodycz spojrzenia, udrękę w twarzy, której bladość podkreślały czarne, błyszczące włosy, zebrane na karku w kok.
Nie mógł uwierzyć w to, co mu doniesiono. Ta kobieta, dotknięta bólem, krucha i przestraszona istota, miałaby być kochanką Toniego Croce?
Nie nauczył się jeszcze José Vicente Dominici przyjmować rzeczywistości taką, jaka jest.
Addolorata i dzieci spoglądały na niego pytająco. Powód jego wizyty nie został jeszcze wyjaśniony.
– Przypadkowo wasz mąż uratował życie don Francesco Latelli – powiedział José.
– I poświęcił swoje – dorzuciła z bólem Nancy.
– Fatum – powiedział mężczyzna.
Addolorata usiadła na brzegu fotela naprzeciw mężczyzny. Sal stanął za plecami matki, a Nancy pomyślała, że należałoby zaproponować coś do picia niezwykłemu gościowi.
Matka naprawdę musiała być wstrząśnięta, jeśli nie pamiętała o elementarnych zasadach dobrego wychowania. Dlatego odezwała się.
– Może zrobię panu kawy?
José ponownie uśmiechnął się do niej i podziękował skinieniem głowy. Podczas gdy Nancy zajęta była ekspresem do kawy, tacą i filiżankami, mężczyzna zwrócił się do matki.
– Don Francesco czuje się waszym dłużnikiem. A długi trzeba płacić – stwierdził.
– Jest ból, którego nie można ukoić, są długi, których nie można spłacić. Nikt nie zwróci ojca moim dzieciom.
Oczy kobiety zabłysły gniewem i powstrzymywanymi łzami.
José pochylił się do niej, starając się okazać lepiej swoje zrozumienie.
– Kiedy zdarzy się już rzecz nie do odwrócenia, należy myśleć o tych, co pozostali – poradził. Nie był przyzwyczajony do długich przemówień i wydawało mu się, że mówi za dużo.
Nancy podała gościowi filiżankę pachnącej kawy na drewnianej tacy, ozdobionej rysunkami w kolorach błękitu i purpury.
– Krótko mówiąc – podjął, mieszając kawę w filiżance – don Francesco chciałby zająć się waszymi dziećmi – napił się i spojrzał z wdzięcznością na Nancy. – Dziękuję. Właśnie taką lubię. Słodką, mocną i gorącą.
– W jaki sposób? – zapytała Addolorata, która jeszcze nie rozumiała, jak ten bogaty nieznajomy mógłby zająć się Nancy i Salem.
– Na razie przesyła wam to – mężczyzna położył na stoliku wypchaną dolarami kopertę, którą wyciągnął z kieszeni marynarki.
Koperta jaśniała na stoliku budząc nadzieję na lepsze jutro niczym wyspa dla rozbitków z zatopionego statku i Addolorata świadoma tego, jak trudne jest życie, gdy zabraknie ojca, chciała skorzystać z tego pierwszego dowodu solidarności, nawet jeśli pochodził on od osoby budzącej zastrzeżenia.
Ale Nancy uprzedziła ją, wyciągnęła rękę i położyła małą dłoń na kopercie. Podała ją José mówiąc:
– Niczego nie potrzebujemy. Dziękuję.
Mężczyzna szukał w oczach Addoloraty potwierdzenia decyzji podjętej przez dziewczynkę.
– Niczego nie potrzebujemy – powtórzyła kobieta podnosząc się i tym samym zapraszając gościa do zakończenia wizyty.
José potrząsnął głową z dezaprobatą, ale uśmiechnął się na znak szacunku dla decyzji dziewczynki, która według wszelkich oznak decydowała za wszystkich i wzięła na siebie ciężar odpowiedzialności za rodzinę.
– Nazywasz się Nancy, prawda? – zapytał mężczyzna.
– Nancy – odpowiedziała.
– Nancy – podsumował José – jeśli w przyszłości będziesz miała problemy, jakiekolwiek problemy, zadzwoń. Znajdziesz mnie w klubie. – Podał jej wizytówkę. – Klub Dominici. Pamiętaj. Znają go wszyscy tutaj, w Brooklynie.
Olbrzym zabrał kopertę, schował do wewnętrznej kieszeni marynarki, podniósł się, pożegnał i skierował się do wyjścia. Wychodząc dorzucił:
– Zawsze przychodzi taki moment w życiu, kiedy potrzebujemy przyjaciela. Kiedy ten moment nadejdzie, możesz na mnie liczyć.
Addolorata zamknęła drzwi za szeroko uśmiechniętym mężczyzną i natychmiast zwróciła się do córki ze wzrastającą złością.
– Co ci przyszło do głowy? – zganiła ją. – Łez nam brakuje do opłakiwania, a ty odmawiasz pomocy, która zresztą nam się należy.
Sal stanął obok siostry, okazując jej tym swoją solidarność, Nancy poczuła się upokorzona i zmieszana. Sądziła, że dobrze zrozumiała intencję matki, ale widocznie pomyliła się.
– Tata nigdy by nie chciał, żebyśmy zadawali się z pewnymi ludźmi – zaprotestowała, usprawiedliwiając swoje postępowanie.
– Co ty wiesz o ludziach! Jesteś dzieckiem. Nic nie wiesz! – Addolorata westchnęła, ale zabrzmiało to jak łkanie. – Zdajesz sobie sprawę, że poza pensją twojego ojca nic nie mamy?
– Jest jeszcze wujek Tony – zaprzeczyła Nancy. – Jest naszym chrzestnym. Pomoże nam.
Ręka matki sucho trzasnęła, jakby kamień uderzył dziewczynkę w twarz.
Spojrzenie i wyraz twarzy Nancy nie zmieniły się. Tylko na różowej skórze policzka wykwitł czerwony placek. Kobieta spodziewała się reakcji, która nie nadeszła. Spodziewała się protestu, płaczu, tymczasem wobec niewzruszonej postawy córki to ona wybuchnęła płaczem. Osunęła się na fotel zasłaniając twarz rękami, a ciężkie, ciepłe łzy spływały jej między palcami.
Sal podszedł do matki i przytulił się do niej. Nancy poszła w jego ślady. Obydwoje zdawali sobie sprawę, że kobieta przepełniona bólem w ten sposób prosiła o wybaczenie. Addolorata nigdy nie podnosiła ręki na dzieci.
– Wszystko dobrze, mamo – zapewniła Nancy obejmując ją.
– Spróbuj trochę odpocząć – podsunął Sal.
Kobieta podniosła piękną, zalaną łzami twarz.
– Będziemy się trzymać razem w przyszłości – zapewniała ich przytulając. – Ale pamiętajcie obydwoje to, co wam powiem. Imię waszego chrzestnego nigdy więcej nie będzie wymawiane. Nie ma Toniego Croce. Nigdy go nie było. Sami zajmiemy się naszą przyszłością.
Decyzja matki brzmiała jak przysięga i jako taką dzieci ją zaakceptowały.
Nancy i Sal szanowali prawo matki do decydowania w imieniu wszystkich i zdali sobie sprawę, że nie powinni zadawać pytań.
Srebrzysty chevrolet podpłynął do chodnika i przystanął przed świetlną reklamą Vicky’s Club. Powitalny uśmiech, który portier przeznaczył dla pasażera tego wspaniałego, nieseryjnego wozu, zawisł w powietrzu niczym chorągiew ściągnięta do połowy masztu na znak żałoby. Otwierając drzwiczki rozpoznał Alberta Chinnici i jego obstawę. Po tym, co wydarzyło się przed Plaza, nikt nie spodziewał się ujrzeć w miejscu publicznym kogokolwiek z rodziny Chinnici. A tym bardziej Diamond Ala. Respektując reguły gry członkowie rodzin, z wyjątkiem dzieci, powinni siedzieć zabarykadowani w swoich kryjówkach. Rzeź przed Plaza oznaczała wypowiedzenie wojny.
Minęła właśnie północ i niespodziewanie rozszalała się burza.
Albert Chinnici schronił się pod parasolem w porę otwartym przez portiera, któremu ciarki przeszły po plecach, bo właśnie przypomniał sobie smutny koniec swojego kolegi sprzed Plaza. Jemu też mogło się to przytrafić.
– Pogoda do dupy! – zaklął boss oddając płaszcz wpadającej w oko, przystojnej szatniarce i kichnął potężnie.
Obstawa, dwóch goryli, którzy nieumiejętnie maskowali pod marynarkami broń oraz zięć, Joe La Manna, prawa ręka i następca, otaczali bossa tworząc rodzajową scenkę. Ich atletyczne ciała dziwnie kontrastowały z wątłą postacią szefa. Chinnici był chudy, niski, o drobnych, ostrych rysach twarzy, zapadniętych policzkach, ciemnych, wodnistych oczach z pomarszczonymi workami pod nimi. Skóra o żółtawym odcieniu była poorana głębokimi zmarszczkami. Niski, matowy głos palacza wstrząsany był gwałtownymi, bulgoczącymi atakami kaszlu.
Szatniarka zauważyła jedynie zegarek na ciężkim pasku z masywnego złota i diament wielkości orzecha na małym palcu. To wystarczyło, aby zyskał w jej oczach zainteresowanie. A potem, kiedy wsunął jej do ręki pięćdziesiąt dolarów w zamian za czerwony goździk, który włożyła mu do butonierki, poczuła, że jest to najbardziej fascynujący mężczyzna, jakiego w życiu spotkała. Do tej pory miała do czynienia z wulgarnymi i gwałtownymi głodomorami, którzy kochali się z nią szybko, bez jednego miłego słowa, bez zalotów, za stosem desek w magazynie tartaku w Vermont, w którym pracowała. Ci bardziej uprzejmi nazywali ją słodką Lilian, ale oni także brali ją na stojąco, dysząc i dygocząc, a na pożegnanie klepali ją w tyłek chwaląc, że jest najlepszą dupą w okolicy.
Te prymitywne rozgrzewki pobudziły jej apetyt seksualny, ale tak bardzo pragnęła, żeby chociaż raz ktoś zaprosił ją na lody, nic nie chcąc w zamian. Dlatego właśnie uznała Diamonda Ala za najbardziej czarującego mężczyznę.
Zanim grupa rodzinna zajęła miejsca, zawiadomiony przez nieomylny tam-tam pojawił się osobiście Victor Partana, nienaganny w swoim czarnym smokingu, doskonale leżącym na jego słusznej sylwetce, gościnny i serdeczny, doskonały w roli gospodarza.
– Albert! – wykrzyknął pokazując w uśmiechu wspaniałe zęby, dzieło techniki protetycznej. Victor Partana miał sześćdziesiąt pięć lat, tyle co Albert Chinnici, ale wyglądał na czterdzieści pięć.
Albert uścisnął go, ryzykując przypalenie nieodłącznym papierosem rękawa smokingu.
– Świetnie wyglądasz – powiedział z nutą zawiści w głosie.
– Ty też się dobrze trzymasz – próbował odwzajemnić się Victor, ale nie umiał kłamać.
– Czuję się do dupy. I to widać – odpowiedział rozzłoszczony, zanim opanował go duszący kaszel.
Victor poprowadził przyjaciela do dyskretnego stolika w kącie lokalu. Obstawa i Joe La Manna zajęli strategiczne miejsca przy stoliku obok.
Wpływowi, znani ludzie i piękne kobiety zajmowali stoliki bardziej na widoku. Orkiestra jazzowa grała znane, klasyczne kawałki. Victor usiadł blisko przyjaciela. Razem się chowali w Little Italy na Mulberry Street. Będąc dziećmi biednych, sycylijskich emigrantów, od najmłodszych lat byli zaangażowani w najtrudniejszą walkę – o przeżycie. Chcieli się wybić, obydwaj mieli bystry umysł i byli szybcy w ręku. Albert Chinnici był w tamtych czasach odważnym, silnym byczkiem, zdolnym narzucić swój punkt widzenia. Często stawał w obronie Victora, który nienawidził przemocy i był szczególnie bezbronny w obliczu agresji miejscowych chuliganów. Albert podziwiał jego inteligencję, głos, niesamowitą wrażliwość na muzykę. Później obydwaj odnieśli sukces. Victor został znanym odtwórcą piosenek o miłości. Albert, „przemysłowiec” w świecie przestępczym, z wprawą menedżera zarządzał lichwą, hazardem, prostytucją.
Victor pojechał do Hollywood, zagrał w wielu kasowych filmach muzycznych, był trzykrotnie żonaty, miał nieokreśloną liczbę dzieci i samochodów. Odbył kilka tournee po Europie. Dojechał aż do Trapani, rodzinnego miasta swoich rodziców, gdzie przyjmowano go jak bohatera.
Albert pozostał w Nowym Jorku, tylko raz się ożenił. Jego żona, Carmela Artuso uwielbiała go i dała mu cztery córki. Miał na swoim koncie nieokreśloną liczbę kochanek i szalone wypady do domów publicznych. Ale to właśnie dama z towarzystwa podarowała mu krętka bladego Schaudinna, odpowiedzialnego za syfilis, który bez jego wiedzy tkwił w nim uśpiony i przekazywany z pokolenia na pokolenie. To podwójne zarażenie spowodowało nietypowy rozwój choroby. Infekcja dała objawy późno, kiedy lekarstwa nie mogły jej już opanować i niszczyła nieodwracalnie organizm, wywołując reakcje i zachowania, których nie był w stanie kontrolować. Był wciąż człowiekiem wpływowym, z którym organizacja bardzo się liczyła.
Victor natomiast umiał mądrze przeciwstawić się upadkowi. Przy pierwszych oznakach zmęczenia jego osobą, nie czekając aż Hollywood go porzuci jak niemodne ubranie, wycofał się w pięknym stylu i wybrał inteligentne rozwiązanie, inwestując swoją popularność, autorytet i pieniądze w Vicky’s Club, elegancki lokal z programem artystycznym na wysokim poziomie, międzynarodowymi numerami i pięknymi dziewczynami. Żył ciągle w swoim świecie i był wciąż panem samego siebie.
– Dojechałem prawie do końcowej stacji, Victor – zabulgotał Albert.
Światła lokalu potwierdzały jego słowa, podkreślając żółtawy odcień skóry. Victor rzucił okiem na goryli Alberta.
– Ktoś, kto ma właśnie umrzeć, nie zabezpiecza sobie tak tyłów – drażnił się z nim. Mógł sobie na to pozwolić w imię starej przyjaźni.
– Rzecz polega na tym, że w rozsądnych granicach chciałbym, aby to Wszechmogący wybrał moment mojego pożegnania ze światem – zareplikował puszczając do niego oko i zanosząc się po raz kolejny kaszlem. – A nie jakiś przeklęty znany mi łajdak.
Victor dał znak i jak za dotknięciem różdżki pojawiło się srebrne wiaderko z butelką szampana. Kelner rozlał ten boski płyn z bąbelkami do kryształowych kieliszków.
– Kiedyś opowiadałeś o kobietach, przygodach. Teraz stałeś się ponury niczym listopadowy piątek. Starzejesz się, Albert – prowokował go żartobliwie, próbując dodać mu odwagi.
Al wyprostował się dumnie, chcąc okazać, że jeszcze nie jest tak źle.
– Victor, zwróć łaskawie uwagę, że nie jesteś na planie filmu „Same cycki, cud miód”. Jesteśmy w przerażającej, strasznej dżungli. Pełno tu przeklętych łajdaków, którzy krążą wokół, strzelają bez opamiętania. Zorganizowali nawet zamach na życie mojego drogiego przyjaciela, Franka Latelli – zaśmiał się złośliwie.
Albert i Frank nienawidzili się i Victor wiedział o tym, tak jak wiedział o rzeczach, o których bał się nawet pomyśleć.
– To prawdziwy cud, że wyszedł z tego cało, Al. Prawdziwy cud.
Albert pochylił się do przyjaciela i powiedział:
– Chcę ci się zwierzyć. Nie będzie drugiego cudu. Jego życie za moje. Słuszna obrona. Okay?
Victor podniósł się, obdarzając go nieco słabszym niż poprzednio uśmiechem.
– Muszę cię opuścić, Albert. Przedstawienie musi się zacząć – wyrecytował sztucznie dramatycznym tonem.
– Chcesz wiedzieć jakie danko zaserwuję naszemu przyjacielowi?
– Nic nie słyszałem – zareplikował gospodarz zatykając sobie uszy. – I nic nie chcę słyszeć. Posłuchaj mnie, Al – wyjaśnił serdecznie – ja nigdy nic nie widzę i nie słyszę. Dlatego jeszcze żyję.
– Dobry z ciebie chłopak, Vic. Zajmij się swoim przedstawieniem, a ja zajmę się łajdakami – zaśmiał się szyderczo, wypijając jednym haustem resztę szampana z kieliszka. – Zawsze tak było, nie?
– Okay, Al. Tutaj jesteś u siebie, następnym razem powiedz twoim chłopcom, żeby zostawili artylerię na zewnątrz. Moi klienci nie szukają mocnych wrażeń, ale rozrywki. Tak jak ty.
Zależało mu na Vicky’s Club, był całym jego życiem, jego oczkiem w głowie. Tutaj spotykali się starzy koledzy z Hollywood i młodzi, nieznani artyści, tak bardzo starający się wybić, gotowi ozłocić go za rady. Vicky’s Club na rogu Park Avenue i Pięćdziesiątej Szóstej ulicy był obowiązkowym etapem nocnych wędrówek znanych osobistości. I takim miał pozostać.
Bulgocący śmiech Chinniciego dopadł go, gdy przeciskał się z gracją wąskim przejściem między stolikami, odpowiadając na pozdrowienia. Victor Partana zadrżał. Ten śmiech brzmiał jak dzwon pogrzebowy. Na sali zapadła ciemność. Tylko jeden reflektor oświetlił niewyraźną postać kobiecą. Niewidoczny fortepian obwieścił pojawienie się Ellis Worth, przekonującej, namiętnej interpretatorki jazzu. Była piękną Murzynką o delikatnych rysach i rozmarzonych oczach. W jej glosie współbrzmiały słodycz i głęboka zmysłowość. Ellis była gwiazdą Vicky’s Club. Zaintonowała i natychmiast wybuchły oklaski.
Albert Chinnici rzucił wyzwanie światu tylko z jej powodu. Wiedział, że trudno ją zdobyć, ale uważał, że nikt nie może mu się oprzeć i że i tę zwierzynę upoluje.
Przywołał jednego ze swoich ludzi.
– Powiedz dziewczynie, że zapraszam ją do stolika – rozkazał.
Goryl szykował się do natychmiastowego wykonania rozkazu, ale Al go powstrzymał.
– Nie teraz, idioto! Kiedy skończy się numer.
Wyciągnął z kieszeni marynarki woreczek z miękkiej skóry. Położył na stole i rozchylił, aby przyjrzeć się zawartości: kupce wspaniałych, doskonałych, lśniących diamentów. Te symbole przejrzystości, perfekcji, twardości, światła, niezmiennej i niezwyciężonej potęgi, ten cud nieśmiertelności Al kojarzył z życiem wiecznym, czystością i niewinnością, których nieświadomie pożądał i ostatecznie utracił.
Powiedziano mu, że Platon opisując oś świata przyrównał ją do diamentu. Podzielał tę myśl. W swym błyszczącym skarbie próbował odczytać skomplikowaną alchemię przeznaczenia. Był jego maskotką, jego nadzieją i dawał mu poczucie bezpieczeństwa.
Z błyszczącej kupki wyjął jedno ziarenko wielkości grochu i podał mężczyźnie.
– Dołącz do zaproszenia – stwierdził stanowczo. – Daj jej to.
Był to królewski prezent, któremu – Al był tego pewien – żadna kobieta nie była w stanie się oprzeć.
Goryl oddalił się, a Chinnici uchwycił niespokojny wzrok Joe La Manna, który sygnalizował mu obecność kogoś, kto nie powinien znajdować się w tym lokalu. Boss zlokalizował swoimi małymi, kaprawymi oczkami Toniego Croce, Judasza który sprzedał mu Franka Latellę.
Niezwykła fala musiała wynieść Toniego Croce tego właśnie dnia i o tej właśnie godzinie na spokojną, ekskluzywną plażę Vicky’s Club.
Musiał mieć jakiś poważny problem, aby tak się wystawiać, lub też pewność, że nie spotka zaufanych ludzi Latelli, gotowych zaświadczyć o jego kontaktach z człowiekiem Chinnici, jego zastępcą. Pomimo tego, że chwilowo byli sprzymierzeńcami, Al spojrzał na niego z pogardą zarezerwowaną dla zdrajców. To ryzykowne porozumienie było świeżej daty, sprzed kilku dni.
– Sądzę, że mam bardzo ważną informację dla pana – zaczął Tony Croce dopadłszy Chinnici w męskiej toalecie restauracji Da Gino.
Przez chwilę stary boss myślał, że wybiła jego ostatnia godzina i pomyślał o błyszczącym, dodającym otuchy zapasie diamentów. Przypomniał sobie twarze przyjaciół wykończonych w restauracyjnych toaletach lub u fryzjera. Rozpoznał w Tonim jednego z najbliższych ludzi Latelli i czekając na ostateczny cios przeklinał własną nieostrożność. Nigdy nie powinien wchodzić do toalety bez kogoś z obstawy. Nie bał się jednak, ponieważ był pewien, że diamenty, które miał przy sobie, zapewniały mu nieśmiertelność. I kiedy Tony rozpiął marynarkę, aby pokazać mu że jest czysty, nie zdziwił się.
– Co to za głupoty? – upomniał go od niechcenia.
– Odbyło się tajne spotkanie rodzin – poinformował Tony.
– Beze mnie.
– Bez pana.
– Więc? – udawał obojętność, gdy tymczasem wszystkie jego zmysły zostały postawione w stan gotowości.
– Szefowie zdecydowali, że przynosicie pecha organizacji.
– No no no – uśmiechnął się zbierając diamenty, które pod lekkim naciskiem palców wracały do woreczka.
– A ty teraz spełniasz dobry uczynek. Chcesz uratować mi życie. Widać masz dobre serce. Czyż nie?
– Proponuję wam układ – pozornie był spokojny, zdecydowany, ale krew krążyła mu jak samochód wyścigowy, a serce waliło jak oszalałe.
– Posłuchajmy – zachęcił do kontynuowania. – Albert Chinnici nigdy nie odrzucił korzystnej propozycji wymiany.
– Rodzinie Franka przypadło zadanie wymierzenia sprawiedliwości.
Tony odkrył karty. Wszystko na nie postawił. Albo miał szlema, albo był to jego koniec. Teraz albo nigdy. Wszystko lub nic. Władza go nieodparcie pociągała. Nie potrafił jej się oprzeć. Miał dosyć roli podnóżka, pazia. Nie chciał być dłużej punktualnym i gorliwym wykonawcą, dobrze opłacanym, gotowym lizać rękę wspaniałomyślnego pana. Miał dosyć tego oświeconego bossa, który decydował za niego, ustalał co jest dobre, a co złe.
Sam chciał się znaleźć w pokoju z przyciskami i upajać się władzą.
– Wszyscy zgodnie przeciwko mnie – powiedział Al skubiąc czubek nosa. – A ty?
– Gdybym był posłuszny, nie pytałby mnie pan teraz o to.
– Dobrze powiedziane, chłopcze – zachichotał bawiąc się swoimi diamentami. – Masz również poczucie humoru i tak mój drogi przyjaciel Frank tobie powierzył tę misję.
Chinnici czuł jak narasta w nim wściekłość. Pomyślał o swoich ludziach – sami gówniarze. Gdyby choć jeden był z jajami, nie potrzebowałby zdrajcy, żeby wiedzieć co w trawie piszczy. Joe La Manna, ten cholerny zięć, którego głównym zadaniem było dostarczanie uciech własnej żonie, jego najstarszej córce, był coraz głupszy. Nie widział nawet muchy na własnym nosie. Wygodne życie uwypukliło jeszcze jego naturalną głupotę.
– Zawrzyjmy układ – nalegał.
– Daję wam głowę Franka.
Mężczyźni przyglądali się sobie, jakby chcieli przejrzeć się na wylot.
– Tak, tak – zamruczał Al. Przelatywało mu przez głowę wiele pytań, chciałby dowiedzieć się na przykład, dlaczego jeden z zaufanych ludzi Latelli zdecydował się na ten ryzykowny krok, ale wszystkie wątpliwości zachował dla siebie. Tony powiedziałby mu cokolwiek, rozmijając się z prawdą, której prawdopodobnie nawet on sam nie znał.
Zdrada jest skomplikowanym wykroczeniem. Nikomu do tej pory nie udało się jej racjonalnie wytłumaczyć. Nie chodziło w niej tylko o korzyści materialne. Ograniczył się do stwierdzenia:
– Głowę Franka. A co chcesz w zamian?
– Czuję potrzebę rozszerzenia działalności. Latella tetryczeje. Przepuszcza wiele dobrych interesów.
– Którym ty oczywiście nie pozwoliłbyś się wymknąć?
Al przeżywał szczęśliwy moment niezwykłej jasności umysłu, która pozwoliła mu docenić wyjątkową, przenikliwą inteligencję Franka, przy której ginął prostacki spryt Toniego.
– Sądzę, że tak – przyznał Tony przełykając ślinę.
Takie rozumowanie było dla Chinnici zrozumiałe. Synowie, którzy buntują się przeciwko ojcu, chcą go zniszczyć, aby zająć jego miejsce, młodzi, niecierpliwi w dążeniu do zastąpienia starych w roli przywódcy stada. Jednak jedną z najbardziej niepojętych zagadek była zdrada.
– Latella ma syna – zaoponował Al.
– Zero, znaczy mniej niż zero.
– Jest José Vicente Dominici, który zerem nie jest.
– Nikt nie jest wieczny.
– Dobrze powiedziane, chłopcze – pogratulował gasząc papierosa w popielniczce.
– Zgoda – powiedział Chinnici. – Pomogę ci zdobyć tron Latelli. Ale Frank nie jest łatwym celem.
– W niedzielę o pierwszej. Na obiedzie w Plaza. Dokładnie o pierwszej. Będzie tylko z kierowcą.
– Okay. Zostaniesz obsłużony. Prawie bym zapomniał, żeby ci podziękować. W gruncie rzeczy zawdzięczam ci życie, no nie?
– Będę również dobrym sprzymierzeńcem w odpowiednim czasie.
– Jesteś typem, który patrzy daleko – pożegnał się Al.
Kiedy został sam, przypomniał sobie, po co przyszedł do toalety. Od pewnego czasu odczuwał coraz częstszą potrzebę oddawania moczu. Stanął przed miską klozetową, rozpiął spodnie i ze swojego atrybutu męskości wycisnął mizerny strumyczek przypominający niteczkę wody wyciekającą z wysychającego źródełka. Powiększona prostata, dająca mu się nieźle we znaki, zatrzymywała płyn organiczny. Pamięć nie była już taka jak dawniej, wspomnienia zacierały się, niepewne były punkty odniesienia, nazwy, imiona wymykały się z pamięci. Mgła, która przyćmiewała mu umysł, czasami gęstniała do tego stopnia, że tworzyły się przerażające luki. Był stary, wydawał się mieć więcej niż sześćdziesiąt pięć lat. Był chory. Ale nie zmieniłby ani jednego dnia w swoim życiu. Życiu, w którym starał się zaspokoić każdą swoją zachciankę.
Zadanie wyeliminowania Franka powierzył Joe La Mannie, który zawsze wiedział, gdzie można znaleźć zawodowego mordercę, killera. Zamach niestety nie udał się i za późno było na samokrytykę bądź na szukanie winnych. Teraz Latella siedział w ukryciu i być może organizował odwet. A ten łajdak Tony Croce wbrew wszelkim regułom, próbuje nawiązać z nim kontakt w Vicky’s Club. Al dał znak Joe, żeby zajął się Tonim. Jego obecność nie wróżyła nic dobrego.
Ellis Worth skończyła piosenkę wśród oklasków i podeszła do stolika Chinnici.
Mężczyzna popieścił zamglonym wzrokiem wysmukłą sylwetkę, której krągłości podkreślała biała suknia z błyszczącej satyny. Dziewczyna ściskała między kciukiem a palcem wskazującym najczystszej wody diament. Przez chwilę podziwiała go pod światło. Bawiła się jego blaskiem. Później odłożyła go na stolik.
– Piękny, prawda? – odezwał się Al.
– Godny królowej. Ale ja jestem tylko piosenkarką – odpowiedziała obawiając się czy go nie uraziła.
– Jest ciebie godny, uwierz mi – stwierdził z przekonaniem, zapraszając ją gestem, aby usiadła.
Ellis nie przyjęła zaproszenia.
– Przyjmuję komplementy, ale nie prezenty.
– Dama nigdy nie mówi „tak”. Za pierwszym razem – zarechotał sprośnie puszczając oczko. Al pomyślał, że należy do kobiet, które dają się prosić, albo też jest spryciarą, która mierzy wysoko.
– Mój chłopak się nie zgadza – usprawiedliwiła się. – A ja się z nim zgadzam.
Niewinny uśmiech, w którym pokazała białe, drobne jak perły zęby, podniecił go jeszcze bardziej.
– Twój chłopak jest kretynem – stwierdził dobrodusznie, pieszcząc ją zmęczonymi oczami.
– Ja też tak uważam – przyznała, szukając w ironii ucieczki przed niebezpiecznym tematem. – Niech mi pan wierzy, panie Chinnici, serce mi się ściska – i w pewnym sensie tak było.
Al wyciągnął rękę w jej kierunku i położył wysuszoną, pokrytą niebieskimi żyłkami dłoń na jej doskonałym w formie biodrze.
– Umiem być bardzo dyskretny – zagwarantował. – Brylant jest miłym podarunkiem. Dobrze zapłacę za ten numer. I będzie to naszą tajemnicą.
– Moja dziewczyna jest artystką, a nie kurwą z twojego burdelu, stary – wtrącił się spokojnym głosem mężczyzna, który nagle pojawił się u boku Ellis.
Boss rozpoznał w nim pianistę przygrywającego Ellis i spojrzał na niego tak, jakby był już martwy. Przyjrzał się tej młodej, nieprawdopodobnie pięknej twarzy i w zimnym uśmiechu rozpoznał determinację, której nigdy nie zapomniał, która ożywiała go, gdy był w jego wieku. Zamiast zareagować i wściec się, oklapł jak przekłuty balonik. Nie ze strachu. Wystarczyłoby unieść brew, a jeden z jego ludzi skręciłby kark temu aroganckiemu bubkowi.
Oklapł pod wpływem niesmaku do samego siebie. Był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy zdawał sobie jasno sprawę z tego, kim jest: lubieżnym starcem, zmęczonym, chorym, który grzązł w bagnie życia, będącego pomyłką i zbliżającego się ku schyłkowi.
– W porządku, chłopcze – powiedział Al. – Nic nie słyszałem. Powiedzmy, że to jest twój szczęśliwy wieczór.
Mały kamyk błyszczał na stoliku obok kryształowego kieliszka. Piosenkarka i pianista oddalili się.
– Mogłeś mi powiedzieć, że go znasz – zaprotestował urażony Joe La Manna, który zajął miejsce przy stoliku Chinnici.
– Niby kogo? – zareagował gwałtownie.
– Irlandczyka.
– O jakim Irlandczyku gadasz? – odparował ze złością.
– O typie, który nie trafił Latelli. Nazywa się Sean McLeary.
– Pianista? – powiedział Al przechodząc od złości do uśmiechu, który ustąpił z kolei miejsca głośnemu, nieokiełznanemu śmiechowi przerwanemu przez gwałtowny atak kaszlu.
Joe przyglądał się staremu, kładąc na karb choroby to jego kolejne dziwactwo.
– Nigdy przedtem nie nawalił – podjął, robiąc aluzję do Seana McLeary.
– Ten zarozumiały Irlandczyk zasługuje na lekcję – zawyrokował z nagłą powagą Al.
– Oczywiście – poparł go Joe, który nie umiał przeciwstawić się brakowi logiki szefa.
– Co mi powiesz o Tonim Croce? – zmienił temat.
– Rozmawiałem z nim. Zna kryjówkę Latelli. Pilno mu, tak jak i nam, zakończyć sprawę.
– Przynajmniej wiemy, że jego niedotrzymanie terminów jest usprawiedliwione.
– Czy można załatwić to szybko?
– Mają się na baczności. Trudno ich będzie zaskoczyć. Potrzeba czasu i dobrej zasadzki.
– Ten pianista wygląda na bystrego.
– Irlandczyk nie chce o tym słyszeć.
– Chłopak szuka guza. Ja go nauczę, że nie zostawia się zaczętej roboty.
– Tutaj? – zapytał Joe zdziwiony, ale gotów na wszystko.
– Nie, nie tutaj. Nie chcę sprawiać kłopotów mojemu przyjacielowi Vickowi. Później. Na zewnątrz, po zamknięciu lokalu.
Podeszła niezwykle piękna dziewczyna. Miała skórę białą jak mleko i szkarłatną suknię. Odsunęła krzesło i zajęła miejsce przy stoliku Ala.
– Jestem prezentem od drogiego przyjaciela Victora – przemówiła melodyjnym głosem. – Mówię, chodzę i mam inne zalety.
Joe chciał się podnieść, ale boss go powstrzymał.
– Podziękuj Victorowi – powiedział z żalem do kobiety. – Wiem, co tracę, ale dziś wieczór chcę być sam.
– Rozumiem – wyszeptała szykując się do odwrotu.
Al wziął diament ze stolika i podał jej.
– To dla ciebie – powiedział.
– Dla mnie? – zapytała zdziwiona.
– Tak, dla ciebie. I rusz tyłek, zanim się rozmyślę – zagroził Al.
– To szczęśliwa noc dla wielu osób – dodał. – Spróbuj to wykorzystać.
Dziewczyna przyjęła radę i poszła nacieszyć się niespodziewanym bogactwem, mając nadzieję, że stary się nie rozmyśli.
Sean odetchnął głęboko czystym, nocnym powietrzem. Broń w prawej kieszeni płaszcza dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Wyszedł bocznymi drzwiami dla artystów i spoglądał w górę na migocące gwiazdy. Ulica uprzątnięta przez wiatr i umyta deszczem przypominała czarny, błyszczący kamień odbijający blask świetlnych napisów. Nowy dzień nieśmiało muskał sukno nieba rozpostartego między drapaczami chmur. Ostatni goście opuścili lokal, czekał na Ellis, aby odprowadzić ją do domu.
– Jestem – powiedziała młoda piosenkarka, której klienci Vicky’s z pewnością nie rozpoznaliby. Była bez makijażu, w szerokich flanelowych spodniach i grubym swetrze z błękitnej wełny, który ją jeszcze odmładzał.
Irlandczyk spojrzał na nią czule i objął ramieniem. Nie był zakochany, ale bardzo mu się podobała. Była wspaniałą dziewczyną i świetną piosenkarką. Łączyła ich młodość, uroda, było im dobrze ze sobą, nie potrzebowali zbędnych słów. A poza tym nie zadawała zbędnych pytań, nie stwarzała problemów. Żyła dniem dzisiejszym, nie opłakując przeszłości, bez obawy o przyszłość. Zniekształcona w Korei ręka Seana, która przekreśliła definitywnie jego karierę solisty, nie przeszkadzała mu we wspólnym muzykowaniu z Ellis. Sprawiało mu to wielką przyjemność. Wzięła go pod rękę i ruszyli zaułkiem.
– Zbyt zmęczona, aby dać się zaprosić na obfite śniadanie? – zaproponował z niezwykłą wesołością. Znał takie miejsce na Czterdziestej Drugiej, jakieś dziesięć minut drogi stąd, gdzie mogliby dostać jajecznicę i wspaniałą kawę z tostami.
W ciszy pustego zaułka ich głosy były szeptem nadającym rytm krokom.
– Zmęczenie nie przeszkodzi mi skorzystać z tej wspaniałej okazji odnowienia moich zasobów energetycznych – odpowiedziała przytulając się do niego.
W tym momencie, w miejscu gdzie zaułek zakręcał, łącząc się z Broadwayem, ujrzeli srebrzystego chevroleta, zaparkowanego w poprzek drogi i blokującego przejście.
Wielki samochód miał opuszczone szyby i otwarte drzwiczki. Siedzący w nim ludzie niewątpliwie patrzyli w ich kierunku.
Sean rozpoznał Joe La Mannę za kierownicą i Alberta Chinnici na tylnym siedzeniu. Dwóch ludzi z obstawy stało opartych o lśniącą maskę.
– Wracajmy – wyszeptała przerażona Ellis.
– Stąd nie ma już odwrotu – wyjaśnił zimno, zmuszając ją, aby szła dalej. – Możemy tylko iść naprzód. Nic ci się nie stanie, jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem.
Sean wiedział, czego chcą. Gdyby byli tam tylko po to, aby go zabić, nie daliby mu czasu na to, żeby zdał sobie z tego sprawę. Chociaż w przypadku Alberta Chinnici trzeba było wziąć pod uwagę jego nieprzewidziane reakcje.
Kiedy w lokalu Victora Joe La Manna wziął go na stronę i powiedział mu, że ma jeszcze raz spróbować z Latellą, ale tym razem bez pudła, Sean odmówił.
– Zwracam ci zadatek – powiedział. – Nie podoba mi się już ta robota.
Nie wiedział dokładnie, dlaczego podjął taką niespodziewaną decyzję, ale teraz, kiedy wiedział, że jest na usługach Alberta Chinnici, coś przeszkadzało mu wywiązać się z umowy.
Łamiąc zasady gry ryzykował życiem, ale igranie ze śmiercią było dla niego podniecającym przyzwyczajeniem.
– Kiedy cię popchnę, rzuć się na ziemię – powiedział półgłosem do Ellis. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Sparaliżowana strachem dziewczyna zachowywała się jak automat. Skinęła głową na znak, że zrozumiała.
Sean patrzył na starego Ala nie tracąc jednocześnie z oczu uzbrojonych goryli.
– Zbliż się, Irlandczyku – rozkazał stary boss swoim bulgoczącym głosem.
Sean dojrzał niebieskie błyski dużego kamienia na jego małym palcu. Prawą ręką dotykał z niewysłowioną rozkoszą nieodłącznego woreczka z diamentami. Wiedział, że ani ze strony starego, który nie był uzbrojony, ani ze strony Joe, który – choć uzbrojony – miał ograniczone ruchy siedząc za kierownicą, nie grozi mu niebezpieczeństwo. Natomiast dwaj mężczyźni oparci o samochód mieli idealne warunki na to, aby go dostać.
– Odeślij dziewczynę – rozkazał Chinnici. – Tak będzie lepiej.
Irlandczyk nie usłuchał i dalej szedł ostrożnie do przodu. Zatrzymał się na dwa metry przez limuzyną, mając obstawę z prawej strony.
– Powiedziano mi, że nie chcesz wywiązać się z umowy – zabulgotał Albert bawiąc się woreczkiem diamentów i ważąc go w prawej dłoni. Jego wodniste spojrzenie ślizgało się po ciele Ellis.
Sean poczuł obrzydzenie, natomiast dziewczyna była zbyt wstrząśnięta, aby odczuwać jakiekolwiek emocje.
– Mniej więcej tak się rzeczy mają – odpowiedział Irlandczyk.
– Powinieneś zmienić zdanie – poradził mu Al.
Wokół panowała cisza przerywana jedynie ich głosami i delikatnym szmerem pracującego silnika.
– Pomyślę – odpowiedział ostrożnie Sean. Chciałby, żeby odjechali, ale wiedział, że tak się nie stanie.
Al włożył do ust papierosa, Joe podsunął zapalniczkę, z której wytrysnął niebieskawy płomyk. Przy pierwszym pociągnięciu dostał napadu kaszlu. Kiedy się uspokoił, przesłał mu szyderczy uśmieszek.
– Jesteś zarozumialcem, Irlandczyku – prowokował. – Jesteś mocny tylko w słowach. Ale jak przechodzisz do sedna, to tracisz rozpęd. Strzelasz nie celując, jak na strzelnicy w lunaparku. Co trafisz, to twoje. Mylę się, Irlandczyku? – spytał wkładając w te słowa całą swoją pogardę. – Jesteś błądzącą miną. Znaczysz mniej niż zero. Również przy fortepianie. Sądzę, że nawet gdybyś miał zdrową rękę, to nie potrafiłbyś nie tylko grać na fortepianie, ale nawet kręcić korbką katarynki. Założę się, że również z dziewczyną ci nie wychodzi, Irlandczyku. Powinna poznać prawdziwego mężczyznę.
– Możliwe – odpowiedział Sean nie zmieniając pozycji.
Swoją nadzieję na przeżycie wiązał z szaleństwem starego bossa, który łamiąc wszelkie zasady oddawał się swemu niezwykłemu rytuałowi bawiąc się woreczkiem z diamentami, podczas gdy miał tysiące sposobności usunięcia go ze swej drogi definitywnie. Jeśli o to mu chodziło. Sean miał wrażenie, że wisi nad przepaścią.
Spojrzenie młodego mężczyzny przesuwało się z niezwykłą regularnością z podskakującego woreczka z diamentami na obstawę i z powrotem, gdy niespodziewanie stary chybił, nie złapał woreczka, który upadł nieszczęśliwie na asfalt, otworzył się i kamienie rozsypały się po ulicy niby lśniące łzy. W momencie, gdy Ellis popchnięta przez niego upadla na ziemię, Sean nie wyciągając broni z kieszeni trafił dwóch goryli, którzy nie zdążyli zareagować i osunęli się jak przekłute baloniki. Później spojrzał na starego zapatrzonego ze smętnym uśmiechem w rozsypane fragmenty swojego talizmanu. Kiedy jego głowa trafiona pociskiem Seana rozpadła się, był już martwy. Życie opuściło go wcześniej, w chwili gdy pomylił się i upuścił woreczek z diamentami. Joe La Manna zrobił jedyną możliwą rzecz – ruszył z piskiem opon zostawiając na ziemi dwa trupy.
Sean pochylił się nad Ellis.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Masz dużą dziurę w płaszczu – zauważyła, jakby to była najważniejsza rzecz. Wstała i spojrzała na dwa nieruchome ciała. – Dlaczego? – spytała.
– Ich życie za moje. Nic osobistego.
– Skończysz w więzieniu?
– Nie. Jeśli zaświadczysz, że działałem w obronie własnej. Teraz jednak musimy iść. Lepiej, żeby nas tu nie widziano. Może do nas nie dotrą.
Z tyłu za nimi, na końcu zaułka, pojawiła się masywna sylwetka Arta Buchmana, policjanta związanego z klanem Latelli. Poszedł prosto do budki telefonicznej, aby przekazać natychmiast wiadomość o tym, co zaszło. Różowe światło poranka oświetliło wieżowce.
José odłożył słuchawkę i sprawdził godzinę na ręcznym zegarku. Była czwarta dziesięć rano. Stał chwilę przy telefonie zastanawiając się, czy należy natychmiast iść do Franka, zbudzić go i poinformować o tym, co zaszło, czy też lepiej poczekać, aż się obudzi, żeby zakomunikować mu dwie wiadomości: dobrą i złą.
Odsunął zasłony i światło poranka zalało pokój. Psy spały pod daszkiem, w głębi ogrodu. Lekki wiatr przyniósł zapach morza. José odetchnął głęboko, z ulgą. Skończyła się koszmarna noc. Był jednak szczerze zasmucony wiadomością. Bardziej bolesne będzie to dla Franka, kiedy zapozna się z wynikami śledztwa Arta Buchmana. Zdecydował, że lepiej będzie, jeśli poinformuje go o wszystkim natychmiast, i poszedł na górę. Frank nie spał, był kompletnie ubrany. Nawet zdążył się ogolić, w powietrzu unosił się zapach jego ulubionej wody kolońskiej, którą sprowadzał z Londynu, tak jak i cygara Davidoff. Miał na sobie sportowy, świetnie skrojony garnitur i sznurował sobie właśnie buty.
– Kto dzwonił? – zapytał Frank.
– Buchman.
– Wiadomości?
– Złe.
Frank podniósł głowę i utkwił spojrzenie w twarzy rozmówcy.
– Wyrzuć to – rozkazał półgłosem. – Mów.
– Tony Croce. Człowiekiem, który sprzedał cię Chinnici jest Tony Croce.
To naprawdę była zła wiadomość i Frankowi wydawało się, że słyszy wokół siebie drwiący śmiech. Zachował kamienny spokój. Tylko oczy wyrażały ból i gniew.
Tak więc Tony chciał jego śmierci. Pamiętał go jako chłopca, który dopiero co przybył do Nowego Jorku. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia lat. Natychmiast pozyskał sobie sympatię Franka swoim szczerym uśmiechem i pełnym podziwu spojrzeniem. Dumnie obnosił swoje świąteczne ubranie, niemodne, za ciasne, za małe, z przykrótkimi rękawami.
– Don Giovanni Colosimo przesyła wam pozdrowienia – zaczął przedstawiając się z powagą współziomkowi w jego fabryce aparatów radiowych Latella Radio Set. – I również to – dodał podając mu starannie zapakowaną paczuszkę. – To święcona woda z sanktuarium Madonny z Capo San Vito.
Frank docenił prezent ze stron rodzinnych. Wierzył w cudowną Madonnę. Wyciągnął rękę po prezent i Tony pocałował ją na znak poddaństwa i szacunku. I nazwał go compare, według sycylijskiego zwyczaju, który nakazuje zwracać się w ten sposób do wpływowych ludzi, od których oczekuje się pomocy i ochrony.
Frank uśmiechnął się rozbrojony naturalnością Toniego.
– Tutaj nie ma compari, chłopcze. Ale pomogę ci na tyle, na ile będę mógł. Bo szanuję mego przyjaciela Colosimo. I ponieważ dasz się lubić. I wreszcie, ponieważ wydaje mi się, że chodzisz po ziemi.
– Będę panu dozgonnie wdzięczny – przyrzekł młodzieniec.
Antonio Croce stał się Tonim i okazał się w tych trudnych latach współpracownikiem chętnym i godnym zaufania. Należało mieć się na baczności przed niedobitkami band Irlandczyków, chronionych przez współziomków w mundurach policyjnych. I przed bestialstwem przestępców włoskiego pochodzenia, którzy okradali i mordowali ludzi, w których żyłach płynęła ta sama krew. Pospolici zbrodniarze, ciemni i gotowi na wszystko za parę dolarów. Na szczęście byli też ludzie tacy jak Latella, Johnny Torrio, Albert Chinnici, Salvatore Maranzano i paru innych ludzi o szerokich i jasnych horyzontach, posiadający zdrowy rozsądek i zmysł do interesów. Oświecona elita, która zrozumiała, że pieniądze nie powinny i nie mogły pochodzić z kradzieży i rabunku, ale ze zorganizowanego biznesu. Torrio był pierwszym, który na początku lat dwudziestych zarabiał astronomiczne sumy na przemycie alkoholu w Chicago. Albert Chinnici zrobił to samo w Nowym Jorku, organizując dodatkowo loterie i sieć domów publicznych. Nie obyło się oczywiście bez rozlewu krwi. Również postęp pozostawia na swojej drodze ofiary. Były więc liczne wojny, spadło wiele głów. Ale kiedy Tony przybył z Sycylii, najgorsze mieli już za sobą. Uciekano się do przemocy tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. A interesy kwitły. Frank Latella był młodym i inteligentnym mężczyzną, Tony Croce stał się wkrótce jednym z jego zaufanych ludzi i bliskim przyjacielem. Wysubtelniał, nabrał ogłady, wzbogacił się. Było oczywiste, że zaczęła go drążyć żądza władzy, a ponieważ nie mógł jej zdobyć w krótkim czasie i o własnych siłach, zmuszony był szukać niebezpiecznych sprzymierzeńców i ostatecznych rozwiązań.
– Szkoda – skomentował Frank. – Lubiłem go. Szczerze.
Już go skreślił z listy żyjących. Wstał, włożył marynarkę i klepnął z sympatią José.
– Opowiedz mi wszystko po kolei.
– Mam również dobrą wiadomość – powiadomił go José. – Stary Albert został zlikwidowany – dodał kreśląc z papieskim namaszczeniem krzyż w powietrzu.
– Był dobry i lojalny, zanim zachorował. Szkoda, że tak skończył – skomentował Frank ze szczerym żalem.
José opowiedział mu ze wszystkimi szczegółami o wydarzeniach, o których poinformował go telefonicznie Buchman.
– Teraz dopiero prasa podniesie szum – myślał na głos. – A ten cholerny senator będzie się teraz miotał! – przerwał. – A propos – podjął – kim jest ten Irlandczyk, który niechcący i gratisowo oddał nam tę przysługę?
– Nie jest tym, na kogo wygląda – odpowiedział José.
– A na kogo wygląda?
– Na eks-bohatera, który brzdąka na pianinie.
– Znasz go dobrze?
– Nie na tyle, aby znać jego zalety, którymi zabłysnął. Przychodzi do mojego klubu.
– Chciałbym go poznać – odrzekł Latella. – Jesteśmy mu coś winni.
Podniósł się, przeszedł przez pokój i zszedł na parter. José poszedł za nim. Wziął płaszcz i kapelusz.
– Wracamy do domu – powiedział. Na chwilę zatrzymał się w progu i dodał. – Tonim ty się zajmiesz. Osobiście. To wstydliwa sprawa. Lepiej, żeby się to nie rozniosło.
Obudził go cichy odgłos jadącej windy. Tony Croce nasłuchiwał wstrzymując oddech. Krew pulsowała mu w skroniach, szumiało w uszach. Winda zatrzymywała się na każdym piętrze i mężczyzna nabrał otuchy. To był z pewnością mleczarz, wydawało mu się, że słyszy brzęk butelek. Przejechał ręką po twarzy, jednodniowy zarost był długi, twardy i ostry. Zasnął w fotelu w salonie, obok telefonu, czekając na wiadomość, która nie nadeszła. W miarę upływu czasu tracił pewność, ciążyło mu nieczyste sumienie. Ale nie może tracić ducha ani robić fałszywych ruchów przyjmując, że do tej pory wszystkie ruchy były właściwe. Mijały godziny, a jego wątpliwości rosły. Nie wierzył już w strategię ambicji, której powierzył swoje sny o sławie. Gdyby mógł się cofnąć wstecz, czy odrzuciłby zdradę? Prawdopodobnie tak, zwłaszcza że skazała go na nieskończoną, ponurą samotność.
– Zawiadomimy cię po skończonej robocie – powiedział mu Joe La Manna w Vicky’s Club.
Ale telefon milczał. Wiedział, że nie będzie łatwo wykurzyć Franka z jego kryjówki i zabić go, ale w tym stanie rzeczy musiał wierzyć w to ze wszystkich sił.
Wstał z fotela, rozprostował zdrętwiałe nogi, podszedł do drzwi, otworzył je i schylił się po butelkę z mlekiem i gazetę. Zostawił je na stole w kuchni, w białej lśniącej kuchni jak z reklamy pisma zajmującego się urządzeniem wnętrz. Każdy pokój, od salonu po sypialnię, był bardzo starannie urządzony. Nieźle mu się powiodło w ciągu tych czternastu lat od momentu wylądowania w Nowym Jorku. Udało mu się nawet posiąść jedyną kobietę, którą kochał. Fakt, że tragiczna pomyłka usunęła z jego drogi nieświadomego niczego rywala, wydał mu się znakiem danym przez los.
Wspomnienie Addoloraty i perspektywa uciech, których będzie z nią zażywać, jeśli wszystko pójdzie dobrze, złagodziły lodowaty strach, który się w nim zagnieździł.
Nastawił czajnik, otworzył gazetę i to, co zobaczył, ścięło mu krew w żyłach. Duże zdjęcie na pierwszej stronie przedstawiało zwłoki dwóch mężczyzn leżące na bruku w kałuży krwi. Tytuł brzmiał: „Dwaj członkowie bandy Chinnici zamordowani o świcie”.
Jego wątpliwości, strach przybrały teraz konkretną formę. Latella prawdopodobnie żył, jego sen się skończył. Zauważył, że drżą mu ręce. Jeszcze tak niedawno wydawało mu się, że ma w ręku cały świat. Teraz utracił wszystko. Bał się prawdy, ale musiał ją poznać za wszelką cenę. Uczynił rzecz, której nie powinien absolutnie robić. Zadzwonił do Chinnici. Telefon odebrał Joe La Manna.
– Czekałem całą noc – zaczął Tony.
– Były komplikacje.
– Widziałem wiadomości – zareplikował robiąc aluzję do gazety.
– Wszystko w porządku, przyjacielu – uspokoił go.
– Chcę z nim mówić – powiedział myśląc o Diamond Alu. Nie wiedział, że on również nie żyje.
– Odpoczywa. Później, kiedy się obudzi, odezwie się.
– A tamta sprawa? – nalegał, robiąc aluzję do zlikwidowania Latelli.
– W swoim czasie – usłyszał lakoniczną odpowiedź La Manny.
Frank Latella, miał tego wręcz matematyczną pewność, żył, a on mógł mieć nadzieję na oczyszczenie się, likwidując Chinnici zgodnie z wydanym mu poleceniem. Wpadł w szał. Był jak ogłupiała ćma usiłująca ratować się i ciągle wpadającą na lampę, która miała ją zabić.
Odłożył słuchawkę, aby połączyć się z willą w Coney Island, ale nikt nie odpowiadał. Wykręcił numer klubu Dominici. Odpowiedział mu zaspany głos José.
– Co się stało? – zapytał.
– Chciałem zawiadomić, że zajmę się przesyłką jeszcze dzisiaj.
– Nie ma pośpiechu – zapewnił go José. – Dzisiaj, jutro, co za różnica?
– Wydawało mi się – zaczął jąkając się – wydawało mi się, że to pilne.
– Rzecz w tym, że nasz przyjaciel nie jest dzisiaj w najlepszej formie. Być może nie będzie miał jej także jutro.
Strach spowodował, że Tony zapomniał o najbardziej elementarnych zasadach ostrożności.
– Dlaczego mi tego nie wyjaśnisz? – zapytał.
– Ależ oczywiście – poparł go José.
– Kiedy?
– Dziś wieczór. Przyjdź do klubu dzisiaj wieczorem.
– Kłopoty?
– Żaden kłopot. Wszystko okay, przyjacielu – José miał pogodny, spokojny, przekonujący głos.
– Może być o ósmej?
– Doskonale.
– Może zjemy razem kolację?
– I wszystko ci wyjaśnię, punkt po punkcie.
Znów wstąpiło w niego życie. Serce zaczęło bić normalnie. Zabije Chinnici i Frank nigdy się nie dowie o jego zdradzie. Na razie może być spokojny, ponieważ – tak utrzymywał José Vicente – nie było pośpiechu. Później wszystko wyjaśni. Teraz ma przed sobą cały dzień, który spędzi z Addoloratą. Od wielu dni, od śmierci męża odpychała go od siebie. Nie rozumiał dlaczego. Dzisiaj pójdzie do niej, niosąc jej prezenty i miłość.
Od śmierci ojca Nancy chodziła do szkoły bez entuzjazmu, jadła bez entuzjazmu, żyła bez entuzjazmu. Zachowywała się jak automat, któremu kazano uczyć się, jeść, żyć. Cienka nić porozumienia z kolegami z klasy została definitywnie przerwana. Wydawali jej się zbyt dziecinni, niedojrzali, bez charakteru, nie potrafili cierpieć bez jednej łzy, nie umieli dotrzymać tajemnicy.
Nauczycielka, pani Estearne, na próżno próbowała zrozumieć skomplikowaną osobowość nastolatki, zwłaszcza po tym rozlewie krwi, w którym stracił życie jej ojciec, Calogero Pertinace. Nie spuszczała z oka tej posłusznej, zamkniętej w sobie uczennicy, po której mogła spodziewać się tylko długich okresów milczenia.
Gdyby Nancy nie poczuła ostrych bólów w podbrzuszu, a w chwilę później ssącej pustki w żołądku, pani Estearne również i tego ranka nie usłyszałaby głosu swojej niezwykłej uczennicy. Do bólu i wrażenia pustki dołączyła migrena. Jakby niespodziewanie jakaś obręcz boleśnie ścisnęła jej głowę. Gdyby miała opisać to dziwne złe samopoczucie, nie potrafiłaby tego uczynić. Odłożyła pióro na ławkę i trzymając się za brzuch pochyliła się do przodu.
Nauczycielka, blondynka o bujnych kształtach i niebieskich, łagodnych oczach, przerwała dyktowanie i podeszła zaniepokojona.
– Coś nie tak? – zapytała.
Nieruchome spojrzenie i niezmieniony wyraz twarzy dziewczynki nie były w stanie ukryć jej przestrachu. Nancy powiedziała tylko:
– Mogę pójść do łazienki?
– Źle się czujesz? – dopytywała się pani Estearne.
– Nie – odpowiedziała Nancy. – Chciałabym tylko pójść do łazienki.
Nauczycielka skinęła przyzwalająco głową.
W łazience Nancy zauważyła, że ma majteczki poplamione krwią, i przypomniała sobie rozmowy mamy i babci o nadchodzącym nieuchronnym zjawisku fizjologicznym, dzięki któremu miała stać się kobietą.
Ta świadomość rozproszyła tajemnicę, strach, a skrępowanie stało się nagle znośne. Odczuła nawet dumę. Poczuła się ważna, wyjątkowa, niejasno zdając sobie sprawę z tego, że został właśnie uruchomiony mechanizm reprodukcji. Przypomniały jej się słowa ojca: – „Będziesz wspaniałą kobietą, Nancy”.
Wróciła do klasy i poprosiła o pozwolenie pójścia do domu.
– Mogę ci w czymś pomóc? – zaniepokoiła się nauczycielka.
– Tak. Proszę puścić mnie do domu – powiedziała Nancy.
– Źle się czujesz?
– Nie czuję się dobrze.
– Chcesz pójść do pielęgniarki?
– Chcę iść do domu – nalegała dziewczynka spoglądając na nią niewzruszenie.
– Dobrze. Idź do domu – zezwoliła nauczycielka, podczas gdy uczniowie komentowali półgłosem to wydarzenie.
Nancy zebrała swoje rzeczy i nie słuchając zaleceń pani Estearne wyszła. Czuła się już lepiej. W domu będzie mogła zwierzyć się matce, która jej pomoże. Były teraz same. Babcia i Sal przyjęli zaproszenie pewnej rodziny współziomków z High Point w New Jersey, przyjaciół, którzy po tragedii w ten konkretny sposób chcieli wyrazić swoją sympatię i solidarność. Przede wszystkim chcieli pomóc Annie Pertinace wyjść z odrętwienia, w jakie wpadła po śmierci syna.
Addolorata i Nancy po raz pierwszy pozostały same i dzięki częstym rozmowom nawiązała się między nimi piękna więź przyjaźni. Opowieści Addoloraty nadawały określony kształt wspomnieniom, z których wyłaniała się odtwarzana tkliwie postać Calogero Pertinace, dobrego, mądrego, atrakcyjnego męża, którego nie umiała docenić za życia. Teraz przekładała na słowa swoją miłość do niego i do rodziny, te wszystkie drobne gesty świadczące o zainteresowaniu nimi. Czasami pozwalała sobie na nieukojony, dziecięcy płacz w ramionach dziewczynki, która była jej córką.
Do serca i umysłu Nancy zakradało się w tych momentach zimne i palące pragnienie zemsty. Nie zastanawiała się gdzie, kiedy, jak, ale wiedziała, że pomści swego ojca.
Ze wzburzonym sercem, zajęta nowymi myślami, Nancy pośpiesznie szła do domu. Na ulicy było niewiele osób, dzieci były w szkole, mężczyźni w pracy, kobiety na zakupach.
Miała nadzieję, że matka jeszcze nie wyszła lub też że już wróciła. Bardzo chciała z nią porozmawiać. Szybko wbiegła po schodach i zasapana stanęła przed drzwiami mieszkania. Chciała zadzwonić, gdy zauważyła, że drzwi są uchylone. Wystarczyło pchnąć je, aby się otworzyły szeroko. Z ciemnego przedpokoju widziała pustą kuchnię. W salonie panował trudny do opisania nieporządek. Czarne buty Addoloraty leżały porzucone pod drzwiami sypialni, z której dochodziły do Nancy przytłumione jęki. Przestraszyła się. Na plecach poczuła mrowienie, nieprzyjemne dreszcze. Odwróciła się i spojrzała na drzwi wejściowe, jakby zastanawiając się nad możliwością ucieczki. Ale ciekawość i odwaga zwyciężyły, nacisnęła klamkę, powoli otworzyła drzwi sypialni.
To, co zobaczyła, sparaliżowało ją. Potworność gwałtu podziałała na nią jak trucizna. Na małżeńskim łóżku, do którego czasami chroniła się i w którym była przyzwyczajona widzieć rodziców w spokojnej, bezpiecznej bliskości, jej matka w podartym ubraniu była gwałcona przez brutala, który zatykał jej usta ręką, aby zdusić krzyki.
Jęki kobiety mieszały się z urywanymi słowami gwałciciela, który narzucał jej swoją zwierzęcą żądzę. Nancy musiała powstrzymać to nagie, ohydne ciało, które napadło na jej matkę. Przed łóżkiem leżało rozrzucone ubranie mężczyzny, na oparciu krzesła wisiała kabura z jasnej skóry, z której wystawała kolba pistoletu. Nancy chwyciła ją. Broń zaciążyła w jej małej rączce, pomogła sobie drugą, wyciągnęła ręce i wycelowała w kark mężczyzny. Była teraz chłodna, zdecydowana, świadoma dokonania tego jedynego gestu, który mógł uratować jej matkę. Strzeliła z bezlitosną determinacją kata, bez wątpliwości, bez wahania. Ręka mężczyzny rozluźniła chwyt i Addoloracie, skamieniałej z przerażenia, udało się podnieść z łóżka. Podczas gdy trup mężczyzny osuwał się na ziemię, Nancy rozpoznała w nim Toniego Croce.
Nancy spojrzała na matkę pobrudzoną krwią mężczyzny i napotkała jej przerażony, pełen niedowierzania wzrok. Jedną ręką próbowała zebrać resztki podartej halki, aby okryć swą nagość, która napełniała ją wstydem.
– Niech Bóg nam wybaczy – wyszeptała Addolorata wstając ostrożnie z łóżka, jak winowajczyni, z rękami ubrudzonymi jeszcze ciepłą i lepką krwią.
Nancy poczuła silne bóle w dole brzucha, zrobiło jej się niedobrze i zwymiotowała. Addolorata zarzuciła szlafrok i próbowała jej pomóc, ale dziewczynka odzyskała swą zimną krew. Przypomniała sobie twarz afrykańskiego bożka, niski głos, wielką niczym góra postać, od której biła siła i spokój. Pomyślała o José Vicente Dominici, przypomniała sobie jego słowa: „Przychodzi taka chwila w życiu każdego z nas, kiedy potrzebujemy przyjaciela. Gdy nadejdzie ten moment, możesz na mnie liczyć”.
Nie zwlekając Nancy sprawdziła w książce telefonicznej, nakręciła numer i kiedy upewniła się, że jej rozmówcą jest właśnie José Vicente Dominici, powiedziała zdecydowanym głosem.
– Jestem Nancy Pertinace. Potrzebuję przyjaciela. Natychmiast.
José Vicente siedział na kanapie w salonie, na tym samym miejscu, które zajmował, gdy przybył do domu Pertinace po raz pierwszy. Nancy stała przy oknie, patrzyła na dzieci bawiące się na ulicy. Samochód, do którego dwaj mężczyźni załadowali ciało Toniego Croce, zniknął za rogiem bloku. Miejsce zostało oczyszczone szybko i sprawnie, bez zbędnych słów. Addolorata siedziała na brzegu fotela niczym onieśmielony gość. Pomogła zaprowadzić porządek w tym rozgardiaszu, potem usiadła w salonie. Była czystą esencją bólu, bez jęków, bez łez. Myślała o mężu i o kochanku. Pierwszy zabity pomyłkowo przez killera, drugi stracony z rozmysłem przez córkę w momencie, gdy gwałcił Addoloratę. Okrutny, dotkliwy los ją prześladował.
– Wszystko skończone – próbował pomóc jej José. – Zapomnijcie.
Addolorata pozostała nieporuszona, Nancy zadrżała. Znów ujrzała nagie ciało ojca chrzestnego dziko rzucające się na matkę, znów usłyszała odgłos strzału, odtworzyła moment śmierci, kiedy pocisk wszedł w głowę mężczyzny i uszło z niego życie. Położyła rękę na piersi. Pod wełnianą bluzeczką w biało-niebieską kratkę miała złoty medalik z Najświętszą Panienką, który Tony Croce podarował jej w dniu pierwszej komunii. Nancy pogładziła go, wsuwając dwa palce w zapięcie bluzeczki.
José podniósł się, jego potężna postać wypełniła cały pokój. Podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach. Czuł, jak drży, i owładnęło nim dziwne uczucie czułości i obawy o to stworzenie, tak kruche i jednocześnie tak zdecydowane. To było jeszcze dziecko, ale o niespotykanej sile charakteru.
– Ja go zabiłam – powiedziała Nancy. – Pomodlę się za niego – obiecała.
– Sądzę, że to dobry pomysł – zauważył José z leciutkim uśmiechem. – Modlitwa może ci tylko pomóc. Ale zapomnij – poradził. – Śmierć jest zapisana w wielkiej księdze przeznaczenia, nie zależy od nas.
Frank Latella siedział zagłębiony w wielkim obrotowym fotelu z czarnej skóry, zabarykadowany za wielkim mahoniowym biurkiem, na którym stały zdjęcia w srebrnych ramkach, dwa zegary, z których jeden wskazywał czas włoski, drugi czas amerykański, stojąca lampa z zielonym abażurem, złota kopia Madonny z Capo San Vito i papiery, księgi, katalogi reklamowe, kilka pudełek z cygarami Davidoff. Ściany w ciemnym drewnie ożywiały reprodukcje przedstawiające krużganek starego klasztoru Benedyktynów w Monreale, świątyni z Selinunte i widok z Castellammare del Golfo z jej prostopadłym układem ulic. Za jego plecami królował portret Red Devila, najlepszego araba czystej krwi z jego hodowli, zwycięzcy pamiętnych zawodów.
Naprzeciw Latelli siedział młody, przystojny, uśmiechnięty mężczyzna o ironicznym spojrzeniu. José poznał go natychmiast, choć nie spodziewał się go spotkać tego dnia w kwaterze głównej. Był to Sean McLeary, o muskularnym ciele i niezwykłym umyśle. Tak go oceniał José. Sean podniósł się i wyciągnął rękę do Dominici, który ją uścisnął. José był wyższy od niego o dłoń i z pewnością silniejszy, ale tego eleganckiego reprezentanta wagi średniej lepiej było mieć za sprzymierzeńca niż nieprzyjaciela, niezależnie od siły fizycznej.
– Irlandczyk od dzisiaj pracuje dla nas – ogłosił Latella.
Sean opowiedział mu wszystko o sobie, włącznie z zamachem przed Plaza, który kosztował życie jego kierowcy i Calogera Pertinace. Latella zrozumiał i docenił szczerość tego wyznania.
– Witamy na pokładzie – powiedział José. – Szczerze.
Był ważnym składnikiem, który w tych okolicznościach stał się szczególnie cennym. Potrzebni byli ludzie zdecydowani na odparowanie ciosów rodziny Chinnici, zwłaszcza teraz, po śmierci Alberta.
– Wszystko w porządku? – poinformował się Frank, kiedy zostali sami.
– Nie wszystko – powiedział José.
Obydwaj mężczyźni wiedzieli, że po Tonim nie pozostanie śladu. I nikt nie zada sobie trudu, aby rozwiązać zagadkę jego nagłego zniknięcia.
Na liście płac poszczególnych rodzin znajdowały się setki policjantów i urzędników państwowych. Rozbudowana sieć powiązań pozwalała organizacji dobrze prosperować nawet przy pewnych przeoczeniach czy pomyłkach. W końcu śmierć Alberta Chinnici przypisano wylewowi krwi do mózgu. Zasadniczo było to prawdą, choć nie spowodowały tego czynniki naturalne. Teraz zwłoki bossa, pieczołowicie zrekonstruowane przez specjalistę, robiły duże wrażenie w wyłożonej jedwabiem, luksusowej trumnie ze srebrnymi uchwytami. Tylko najbliżsi znali prawdę o jego śmierci. Porucznik policji Art Buchman, naoczny świadek, złożył już sprawozdanie Frankowi Latelli i obecnie znajdował się wraz z żoną Sophie na pokładzie samolotu lecącego do Ravensburg, by tam rozkoszować się długimi wakacjami.
– W czym problem? – zapytał Frank gładząc kopię Madonny z Capo San Vito.
– Niepokoi mnie dziewczynka – zwierzył się José.
– Myślisz, że mogłaby mówić?
– Nie, nic nie powie – zagwarantował José. – Dlatego jestem niespokojny.
– Mówisz o niej, jakby była twoją córką – odrzekł Frank.
José zaczerwienił się. Wziął cygaro z pudełka, powąchał i odłożył na miejsce.
– Widziała śmierć ojca. Cztery dni później zabiła ojca chrzestnego, który gwałcił jej matkę. Wystarczy ci? – prawie go zganił. – Jeśli dane jej będzie dorosnąć, to jaką kobietą się stanie?
– Co proponujesz? – ponaglił Frank.
– Wywieźć ją z Nowego Jorku. Wywieźć ją ze Stanów Zjednoczonych.
– Wydaje mi się, że to mądra i rozsądna propozycja. Można to zrobić – odrzekł. – A nawet trzeba to zrobić. Odeślemy rodzinę Pertinace do Castellammare del Golfo pod opiekę przyjaciela. W ten sposób twoja Nancy będzie mogła zapomnieć. I wyrosnąć.
– A jeśli mama i babcia nie będą chciały? – zaniepokoił się olbrzym.
– Będą chciały – uciął krótko Latella.
Sprawa była zamknięta.
– Samochód czeka – zawiadomił José.
– Zająłeś się wysłaniem wieńca?
– Najpiękniejszego, Frank.
– A napis na szarfie?
– Taki jak chciałeś: „Niezapomnianemu przyjacielowi”.
– Złotymi literami?
– Żółtymi i błyszczącymi.
– To jedźmy złożyć hołd niezapomnianemu przyjacielowi Albertowi – zakończył zadowolony Latella, wkładając na głowę czarne borsalino, które José mu podał.
Anna Pertinace siedziała na kamieniu w cieniu czarnych winogron i czuła się nieodwołalnie stara. Wyciągnęła z kieszeni szarej, perkalowej spódnicy czystą, pachnącą lawendą chusteczkę, przetarła twarz i szyję wsuwając ją nieco za kołnierzyk zapiętej pod brodę bluzki. Wyciągnęła ją mokrą od potu. Czerwcowe słońce paliło wysuszoną już ziemię. Anna wracała z cmentarza, gdzie modliła się przy grobie, w którym miały zostać złożone zwłoki jej syna Calogero natychmiast po uzyskaniu zezwolenia na przeniesienie. Ciało jej chłopca spoczywało jeszcze tam, w tym amerykańskim mieście, którego nazwy nie chciała nawet wymieniać. Powrót do domu nie złagodził bólu z powodu poniesionej straty i na pewno już nigdy nie uwolni się od tego bolesnego ucisku, który zapierał jej dech w piersiach i nie pozwalał pogrążyć się w przynoszącym ulgę płaczu. Od czasu do czasu podmuch wiatru poruszał szerokimi liśćmi, niosąc zapach morza i mieszając go z zapachami łąk i pól.
Pomyślała o synowej i wnuczce. Addolorata i Nancy zamknęły się w sobie, mówiły niewiele i wykazywały obojętność wobec przygotowań czynionych przez nią na cmentarzu, gdzie miały spocząć doczesne szczątki jej syna. Staruszka pilnie kontynuowała to wzbudzające litość zajęcie, które nadawało sens jej życiu. Od powrotu na wyspę każdego ranka, bardzo wcześnie, udawała się na cmentarz, zanosiła świeże kwiaty biednym zmarłym krewnym i czyściła nagrobek z owalną, emaliowaną fotografią Calogero, przygotowany przez miejscowego rzemieślnika. Mówiła do uśmiechniętej twarzy syna na fotografii, ale żal, który ściskał jej serce, nie dawał jej spokoju.
Kiedy słońce stało wysoko na niebie, Anna opuszczała cmentarz pełen zapachów kwiatów i rozmarynu, wypełniony leciutkim, melodyjnym brzęczeniem rodzącego się lata, i ruszała w powrotną drogę.
Odpoczynek w winnicy stał się przyzwyczajeniem ze względu na zmęczone nogi, poprawiał też krążenie, które nie było już takie, jak dawniej.
Schodziła ze ścieżki i siadała na kamieniu, tam gdzie dojrzewały czarne winogrona. Codziennie o tej samej godzinie, jakby w milczącym porozumieniu, przechodził tędy don Pietro Indelicato, którego wrodzona ostrożność zaprzeczała nazwisku. Był to krzepki, rumiany starzec o błyszczącej tłustej twarzy, która zdradzała jego nadmierne łakomstwo, a gęsta siatka małych różowych żyłek na skrzydełkach nosa świadczyła o zamiłowaniu do nektaru uzyskiwanego z owoców tych winnic. Gęsty wianuszek mocnych białych włosów podkreślał rozległą łysinę. Don Pietro Indelicato był proboszczem w kościele Matki Boskiej Wniebowziętej i przejeżdżał tędy na rowerze wracając z odwiedzin u chorych. Ciężko pedałował na starym, damskim rowerze marki Bianchi po kamienistej ścieżce, pocąc się jak mysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – mówiła Anna Pertinace widząc, jak nadjeżdżał.
– Niech będzie pochwalony – odpowiadał jadąc prosto przed siebie.
Tego ranka nieoczekiwanie zatrzymał się. Zdjął nogi z pedałów wspomagając słabe hamowanie roweru i ze ścieżki podniosły się dwa białe obłoczki kurzu, który osiadł na butach i na brzegu czarnej sutanny. Z nieoczekiwaną zręcznością z uwagi na wiek i wagę zsiadł ze zniszczonego wehikułu i stanął naprzeciw kobiety.
Don Pietro i Anna byli rówieśnikami. On był młodym wikarym u starego proboszcza, kiedy Anna poślubiła Ignazio Pertinace. Później zrobił karierę.
Kobieta chciała się podnieść na znak szacunku, ale powstrzymał ją władczym gestem ręki i uśmiechem.
– Obydwoje jesteśmy starzy, Anno – upomniał ją. – Nie róbmy żadnych akrobacji – zażartował z błyskiem sympatii w małych niebieskich oczach. Oparł rower o drzewko i usiadł obok Anny.
Przejechał chłop na mule. Odwrócił się do nich i uchylił bez słowa czapkę. Kiedy ucichł głuchy i delikatny stukot kopyt, don Pietro wyłowił z kieszeni obszernej sutanny wielką chustkę w biało-niebieską kratę i zaczął wycierać pot.
– Już od pewnego czasu chciałem z wami porozmawiać – zaczął rozpinając krochmalony, nie pierwszej świeżości kołnierzyk.
– I dlaczego tego nie zrobiliście? – zapytała bez dawnego onieśmielenia.
– Może brakowało okazji – odpowiedział wzdychając.
– A teraz czego brakuje, wielebny? – ucięła kobieta z ironią.
– Waszej dobrej woli – powiedział ksiądz mając w głębi duszy nadzieję, że Anna w dalszym ciągu będzie powściągliwa.
W rzeczywistości zatrzymał się tylko z obowiązku i w poszukiwaniu alibi dla własnego braku zainteresowania. W tej miejscowości, w której się urodził, wychował i w której wypełniał swą misję apostolską, udoskonalił sztukę niedomówień, potrzebną do życia jak powietrze.
Był w niezręcznej sytuacji: spoczywał na nim obowiązek wykazania zainteresowania, a jednocześnie nie chciał znać sekretów zbyt ciężkich na jego stare barki.
– Tak niewiele jest do opowiadania – usprawiedliwiła się kobieta.
– Trudno – ucieszył się w duchu ksiądz.
– Lub może za dużo i ja, biedna, prosta kobieta, gubię się w tym. Umiem wyrysować mój podpis, bo nauczyłam się tego na pamięć. Ale nie umiem pisać.
– To wcale nie umniejsza waszej inteligencji – pochwalił ją wydmuchując głośno nos w chustkę. – Zawsze byliście kobietą inteligentną. Jeśli teraz nic nie mówicie to dlatego, że myślicie, że wasz proboszcz nie może wam pomóc – usprawiedliwił ją. – Ale czasami rozmowa przynosi ulgę.
– Historię znacie, don Pietro. B… – przerwała, zanim wymówiła niepotrzebnie imię dobrego Boga. – Los – podjęła – uwziął się na naszą rodzinę. Zabili mi syna. Teraz moja synowa jest otępiała z bólu i już nie potrafi być dobrą matką dla swoich dzieci. Moja wnuczka Annina zamknęła się w sobie jak jeż. Ona patrzyła na świat oczami swego ojca. Być może to nie jedyny powód jej cierpienia – zatroskała się staruszka przypominając sobie pełne cierpienia spojrzenia, które wymieniały pomiędzy sobą Addolorata i Nancy.
– Widziałem pani wnuczka Salvatore. Wygląda na pogodne dziecko – próbował pocieszyć ją ksiądz.
– Sal jest cieniem Nancy – wyjaśniła staruszka.
– Czas jest najlepszym lekarstwem w takich przypadkach – powiedział ksiądz. – Czas i wiara. Należy modlić się i czekać.
Dziwny, pełen niejasności był ten nagły powrót z Ameryki rodziny Pertinace i don Pietro mógł się tylko domyślać, wolał jednak nie dociekać.
Wyjechali dziesięć lat temu, biedni jak myszy kościelne, sprzedając nawet domek u stóp starego aragońskiego zamku, a teraz mieszkali w mieście, w kamienicy przy głównej ulicy, którą oddał im do dyspozycji don Antonino Persico, osoba powszechnie szanowana, właściciel pastwisk, winnic, gajów oliwnych i wielu domów w Castellammare, a także w Trapani i w Alcamo. Poza tym było jeszcze konto w Banku Handlowym na nazwisko Addoloraty, systematycznie zasilane dolarami.
Rodzina Pertinace znajdowała się pod dobrą opieką i proboszcz kościoła pod wezwaniem matki Boskiej Wniebowziętej domyślał się nawet, pod czyją. Ale co innego domyślać się, a co innego wiedzieć.
– Jeśli mógłbym w czymś pomóc – powiedział don Pietro wstając z wysiłkiem – wiecie, gdzie mnie szukać.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wyrecytowała staruszka podczas gdy wsiadał na rower.
– Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz naciskając na pedały, w głębi duszy zadowolony, że wypełnił swój pasterski obowiązek unikając ciężaru niebezpiecznych wyznań.
Dwupiętrowa kamienica na końcu corso, zamieszkała przez rodzinę Pertinace, była zwieńczona tarasowym dachem z balustradą o kamiennych kolumienkach. Na balustradzie kwitło w donicach geranium. Z jednej strony wznosiła się ściana sąsiedniego budynku, do której przymocowano zieloną markizę z opuszczonymi zasłonami. Pod tym schronieniem przed rzadko pojawiającym się deszczem oraz zbyt ostrym letnim słońcem ustawiono wiklinowe foteliki i niski stolik. Ze swojego tarasu Nancy widziała wapienny, nagi szczyt Monte Inici, zakurzonego olbrzyma pokrytego mizernymi pastwiskami i winnicami, którymi sporadycznie zajmowali się rybacy, zmuszeni przeplatać połowy pracami w polu. Morze, zamknięte w najrozleglejszej zatoce na wybrzeżu sycylijskim, było niezrównanej piękności, ale ubogie w ryby z powodu kłusowników, którzy przywłaszczali sobie jego bogactwa przy pomocy materiałów wybuchowych. Gdziekolwiek Nancy nie spojrzała, pod maską piękna tej ziemi ojców, na której czuła się wciąż obco, widziała biedę. Pokazano jej greckie świątynie w Selinunte i ruiny w Segesta, lecz te znamienite świadectwa starożytnych cywilizacji nie były w stanie złagodzić jej tęsknoty za Stanami Zjednoczonymi, które uważała za swoją prawdziwą ojczyznę, choć Nowy Jork wiązał się z zabójstwem ojca, strzałem z pistoletu, który pozbawił życia Toniego Croce i zakończył jej dzieciństwo. Jej marzenia utonęły we krwi i teraz żyła tęsknotą i udręką. Upłynął rok od jej powrotu.
Nancy, niespełna czternastoletnia, urosła i jeszcze bardziej wyszczuplała. Jej piękna twarz o doskonałym owalu, otoczona gęstą masą czarnych włosów spływających falami na ramiona, zmieniała wyraz w zależności od jej stanu ducha. Wielkie szare oczy o złotych błyskach wyrażały dojrzałość kobiety i powagę osoby, która dużo wycierpiała, natomiast piersi, jeszcze niedojrzałe, ledwo odznaczały się pod białą bluzeczką, wskazując nastolatkę, którą w rzeczywistości była. Wielki ból i tragiczne przeżycia z niedawnej przeszłości naznaczyły ją na zawsze. W rzadko goszczącym na jej twarzy uśmiechu przebijał nieodwołalnie smutek. W szkole mówiła niewiele, również z nauczycielką miała słaby kontakt. W domu, w którym zresztą rzadko przebywała, potrafiła porozumieć się tylko z Salem, który wciągał ją w swoje sprawy. Z matką i babką nie miała kontaktu. Wolne chwile spędzała w swojej kryjówce pod zieloną markizą na tarasie domu, w towarzystwie książek i własnych myśli. Czytała, pisała, rozmyślała, a potem wpatrywała się w odległy punkt, gdzieś poza morzem Sycylii, poza szerokim oceanem, i wyraźnie widziała Statuę Wolności, Ellis Island, duże bloki Brooklynu, wieżowce Manhattanu, New York City, Amerykę, swoją prawdziwą ojczyznę, którą była zmuszona opuścić z sercem przepełnionym bólem i oczami pełnymi łez. Podtrzymywała ją pewność, że pewnego dnia wróci tam, gdzie spędziła dzieciństwo, do tego chaotycznego i okrutnego, ale pełnego życia miasta. Do tego świata pełnego obietnic, nadziei, tak bardzo różniącego się od tego miejsca wygnania, gdzie zmuszona była żyć czekając, aż José Vicente pozwoli jej powrócić.
Dla tutejszych ludzi Nancy i Sal byli Amerykanami. Wszyscy słuchali ich tak, jakby byli w posiadaniu cudownej tajemnicy. Od rodzin, które miały krewnych za oceanem, zaczęły napływać prośby o tłumaczenia i wyjaśnienia. Imię Nancy Pertinace było na ustach wszystkich, którzy mieli krewnych w Stanach Zjednoczonych. Jej powaga, odwaga, determinacja w dużych szarych oczach wzbudzały zaufanie, były zaproszeniem do wyznań.
Pewnego dnia, podczas gdy dla pewnego Włocha od niedawna przebywającego w Ameryce tłumaczyła pierwsze linijki tekstu z podręcznika do prawa jazdy, wpadł do niej Sal. Pojawił się na ostatnich stopniach schodów, które prowadziły do kryjówki siostry i uśmiechnął się do niej. Nancy spojrzała na tego chłopca o ciemnej karnacji, gęstej, rozczochranej czuprynie, czarnych, radosnych oczach i miłych rysach twarzy zmienionych teraz szybkim biegiem.
– Kto cię goni, policja czy bandyci? – zażartowała Nancy.
– Muszę z tobą pomówić – stwierdził padając wyczerpany na fotelik stojący naprzeciw siostry.
– To musi być coś pilnego – uśmiechnęła się.
– Pilnego i poważnego.
– Jak pilnego i jak poważnego?
– Nie wiem. Trzeba pomóc przyjacielowi i jego rodzinie, którzy padli ofiarą niesprawiedliwości.
Nancy skuliła się w fotelu obejmując kolana rękoma. Przyjmowała tę niecodzienną pozycję obronną, kiedy coś ją irytowało lub gnębiło, kiedy groziło jej niebezpieczeństwo.
– Skąd wiesz, że mogę naprawić niesprawiedliwość?
Sal spojrzał na nią przechylając głowę, jakby widział ją po raz pierwszy, ale nie zmienił przekonania. Wiara w możliwości siostry była nieograniczona. Nie wiedział, w jaki sposób Nancy rozwiąże problem, który go trapił, ale był przekonany, że da sobie z nim radę.
– Rodzina Alfredo Pennisi ma kłopoty – zakomunikował Sal.
Nancy pomyślała, że wiele rodzin w tym kraju miało kłopoty, ale przypomniała sobie Alfreda Pennisi, szkolnego kolegę Sala, nieśmiałego chłopca, który spuszczał wzrok i czerwienił się za każdym razem, gdy ktoś się do niego zwracał. Był kiedyś u nich w domu na obiedzie. Siedział na brzeżku krzesła i właściwie nie tknął jedzenia.
– Pennisi rybaka? – poinformowała się.
Sal skinął głową.
– Z winy don Mimì Scali – powiedział chłopiec.
Nancy przypomniała sobie sangwinicznego typa, który każdym gestem podkreślał swoją władzę. Miał monopol na naftę do łodzi, tak więc trzymał w garści miejscowych rybaków.
– Jakiej winy? – zapytała.
– Odmawia dostawy na kredyt Sante Pennisi, tacie Alfreda. Bez paliwa nie może wypłynąć w morze.
– Dlaczego innym rybakom daje, a tacie Alfredina nie? – dopytywała się Nancy.
– Ponieważ Sante nie chce jego opieki. Ponieważ nie przyłączył się do spółdzielni rybackiej, którą tamten kieruje. Sante wolał ryzyko i samodzielne zarobki własnego przedsiębiorstwa od nędznej, haniebnej i pełnej zasadzek pewności narzuconej przez don Mimì rybakom zmuszonym zaakceptować jego warunki.
– Jak pies, który goni za własnym ogonem – kontynuował Sal powtarzając zasłyszane u dorosłych zdanie. – Bez pieniędzy nie może łowić. Bez połowów nie może zarabiać.
Nancy wysłuchała brata bardzo uważnie, następnie, jak to było w jej zwyczaju, zastanowiła się. Musiała przemyśleć w spokoju, zanim będzie mogła wyrazić swój pogląd lub podjąć jakąś decyzję. Przyszło jej do głowy najprostsze rozwiązanie – pożyczyć pieniądze Sante Pennisi. Mieli pieniądze. Gdyby napisała do José, ten znalazłby sposób, aby przesłać do ich banku sumę, której zażądałaby.
Ale to rozwiązanie natychmiast uznała za złe. Było nie do pomyślenia, aby w miejscowości, w której wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, nagle zaczęła krążyć plotka, że rodzina Pertinace pożyczyła pieniądze rybakowi będącemu na czarnej liście don Mimì Scali, który – Nancy wiedziała o tym – razem z don Antonim Persico, don Michelem Cutruneo i paru innymi trząsł całym Castellammare del Golfo.
– Musisz porozmawiać z don Mimì – powiedział Sal przerywając jej rozważania i podpowiadając siostrze rozwiązanie, którego szukała. – Ty możesz zmusić go do zastanowienia się.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Zrobię, co będę mogła.
– Kiedy?
– Natychmiast.
– Pójdę z tobą – zaoferował się, przyjmując rycerską postawę dawnego szarmanckiego kawalera.
– Nie tym razem – odmówiła. – Wiesz dobrze, że Grazia Scalia, córka don Mimì, jest moją szkolną koleżanką. Pod pretekstem rozmowy z nią spróbuję porozmawiać z ojcem. Ale ty, Sal, bądź tak miły, nie opowiadaj nikomu tej historii.
Rodzina Scalia mieszkała w starej kamienicy w zabytkowej części miasta. Nancy wielokrotnie gościła w tym domu ociekającym bogactwem, zapraszana przez Grazie, która wyraziła pragnienie uczenia się amerykańskiego i zachwycała się jej opowiadaniami o Wielkim Kraju. Przy różnych okazjach spotykała don Mimì i odniosła wrażenie, że jest to człowiek arogancki wobec słabszych, uległy i służalczy wobec silniejszych od siebie. Był osobą wpływową, nie spodobał jej się. Był prawdopodobnie ostatnią osobą, z którą chciałaby rozmawiać, ale musiała to zrobić, jeśli chciała dokonać aktu sprawiedliwości.
Drzwi otworzyły się, zanim Nancy wyciągnęła rękę w kierunku dzwonka.
– Zobaczyłem cię przypadkiem przez okno – przyjęła ją radośnie Grazia. – Nie powiedziałaś mi, że przyjdziesz dzisiaj – dodała odsuwając się, żeby ją przepuścić.
– Muszę porozmawiać z twoim ojcem – powiedziała nie szukając wybiegów i kierując się prosto do salonu. Wiedziała, że o tej porze zastanie go zagłębionego w obszernym fotelu, w którym z trudem się mieścił, z cygarem w ustach, w obłoku cierpko-słodkiego dymu, słuchającego arii operowych. Były to święte, nietykalne chwile. Nikt nie ośmielał się mu przeszkadzać.
– Jesteś szalona – zganiła ją Grazia chwytając za rękę.
Nancy uwolniła się odpychając ją i weszła do salonu. Z adapteru unosił się potężny głos barytona będącego w połowie prologu z opery „Pajace”. Otoczony cierpkim dymem cygara don Mimì rozkoszował się błogo słowami i muzyką.
– Muszę z panem porozmawiać, don Mimì – zaczęła stanowczo Nancy, przekrzykując barytona swoim dźwięcznym głosem.
Mężczyzna spojrzał na nią nie widzącym wzrokiem.
– Później – powiedział władczo, nie wyjmując cygara z ust.
– To pilne – nalegała stając naprzeciw niego, mrugając oczami i pokasłując z powodu dymu.
Don Mimì rzucił wściekłe spojrzenie i jego czarne, małe, świdrujące oczka wypełniły się nienawiścią. Wyciągnął rękę i wyłączył adapter.
– Życzę ci, żeby to było naprawdę pilne – zagroził.
Nancy przełknęła, zebrała całą swoją odwagę i wygłosiła wszystko jednym tchem.
– Chodzi o Sante Pennisi. Rybaka. Jego syn Alfredo jest zrozpaczony, ponieważ są bez pieniędzy i nie mogą kupić nafty. Bez nafty nie ma połowów. Bez połowów nie ma pieniędzy. Pan ma dużo nafty, don Mimì. Czy zechciałby pan mu pomóc ze względu na moją rodzinę?
Była blada, wyczerpana, zdesperowana.
Mężczyzna wyjął cygaro z ust, odłożył do dużej popielniczki, następnie przesunął końcem grubego, wilgotnego języka po zmysłowych, dużych ustach.
– A ty kim jesteś? – zapytał patrząc na nią z obojętnością, z jaką się patrzy na muchę.
– Jestem Nancy Pertinace – odpowiedziała dumnie. – Koleżanka szkolna waszej córki. Widzieliśmy się już parę razy, przypominacie sobie? – Nancy pociła się niebywale i to nie z powodu gorąca. Rzuciła wyzwanie temu potężnemu i niebezpiecznemu człowiekowi i była zdecydowana nie ugiąć się.
– Amerykanka – zareplikował z ironią, śmiejąc się szyderczo z jej przemowy. – To w Ameryce nauczyli cię tego dobrego wychowania?
Najchętniej skończyłby całą sprawę wymierzając siarczysty policzek tej bezczelnej dziewczynce. Tak postępował z własnymi dziećmi, aby nauczyć je dobrych manier. Było jednak coś w nieugiętym spojrzeniu Nancy, odwaga, która go wprawiła w zakłopotanie i nie pozwoliła na wprowadzenie zamiaru w czyn. Amerykanka, w przeciwieństwie do jego dzieci, nie spuszczała głowy, ale patrzyła mu twardo i zdecydowanie w oczy.
– Szanuję was, don Mimì. I dlatego przychodzę do was z tą prośbą. Proszę, nie odmawiajcie pomocy naszemu przyjacielowi. Nawet jeśli chodzi tu o uparciucha, który chce pracować na swoim i odrzuca korzyści, jakie daje spółdzielnia.
Mężczyzna wyczuł w słowach dziewczynki kpinę, ale nie zareagował tak, jakby tego sobie życzył, z powodu siły i determinacji w spojrzeniu Nancy.
– Nowy Jork uderzył ci do głowy – podsunął ostro don Mimì. – Ale teraz jesteśmy tu, na Sycylii. Tutaj rządzi mądra życiowa zasada: nie wtykaj nosa w cudze sprawy. Mimo to twoje miłosierdzie jest godne pochwały. Tyle, że z miłosierdzia nie zrobisz chleba. Z pustego nie nalejesz. I musisz również nauczyć się szanować odpoczynek innych – skończył i pokazał jej drzwi.
Nancy po raz pierwszy się uśmiechnęła i dzięki temu miłemu, szerokiemu uśmiechowi zniknęło napięcie.
– Proszę o wybaczenie, don Mimì – przeprosiła. – Nigdy już nie będę wam przeszkadzać. Ale jeśli chcielibyście pomyśleć o biednym Sante Pennisi, jego pięciorgu dzieciach, chorej żonie, byłabym wam dozgonnie wdzięczna.
W holu czekała na nią Grazia bardzo wzburzona.
– Naprawdę jesteś niebezpieczną wariatką – zaatakowała zatrwożona. – Teraz ojciec nie pozwoli mi spotykać się z tobą.
Była szczerze zmartwiona.
– Powoli, Grazia. Bądź spokojna – zapewniła. Była pewna tego, co powiedziała, tak jak wiedziała, że don Mimì da ojcu Alfreda wszystko, czego będzie potrzebował do życia.
Don Mimì był typem człowieka, który nie rozumiał argumentacji, ale umiał słuchać rozkazów.
W Klubie Dominici w Brooklynie zadzwonił telefon. José Vicente Dominici usłyszał odległy, ale wyraźny głos Nancy, który mówił:
– Potrzebuję pomocy.
Dzień później Sante Pennisi wypłyną swoją łodzią na połów.
Don Mimì Scalia otworzył mu nieograniczony kredyt.