38526.fb2 Kobieta Honoru - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Kobieta Honoru - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Trzy lata później

1

Samolot z Nowego Jorku podszedł bez wstrząsów do lądowania i łagodnie usiadł na pasie rzymskiego lotniska. Zgodnie ze wskazówkami pracowników lotniska dotarł do miejsca parkowania. Odskoczyły pasy bezpieczeństwa i podniósł się szmer podobny do tego, który towarzyszy zakończeniu mszy, gdy wierni wstają z miejsc i wychodzą z pociechą w sercu.

Pasażerowie przygotowywali się do wysiadania. Stewardessa, ładna blondynka o figurze modelki i olśniewającym uśmiechu, żegnała każdego podróżnego, który opuszczał samolot, życząc mu miłego pobytu w Wiecznym Mieście. Kiedy przeszedł koło niej Sean McLeary, dziewczyna zmarszczyła arogancko nosek, zmrużyła fiołkowe oczy i do uśmiechu dołączyła niedwuznaczny podziw. Jej głos miał słodycz fletu, gdy dorzuciła:

– Życzę miłej podróży. Jestem pewna, że Sycylia się Panu spodoba.

Przeglądała karty pokładowe pasażerów i zauważyła, że Amerykanin leci do Palermo. Zdawała sobie sprawę, że dla niej jest nieosiągalny, więc gdy schodził po schodkach samolotu, odprowadziła go tylko wzrokiem pełnym pożądania. Podczas swych licznych międzykontynentalnych podróży poznała wielu atrakcyjnych mężczyzn, ale ten miał jeszcze coś. Miał urok, klasę i czarujący, nowojorski akcent. Pragnęła, aby raz, choć raz, złapać w swe sieci takiego typa. Natychmiast zauważyła spokojne spojrzenie jego intensywnie niebieskich oczu, zamyślony i nieprzenikniony wyraz twarzy, wyzywającą urodą, zniewalający uśmiech. Westchnęła patrząc za nim i zapominając przez chwilę o żegnaniu wysiadających pasażerów.

Lot Rzym-Palermo był krótki. Sean dojrzał przez okienko zarys Punta Raisi widniejący na tle iskrzącego się, niebieskiego morza, potem sylwetką nieprzystępnej Monte Pellegrino i wreszcie lotnisko.

Don Antonino Persico czekał na niego przy wyjściu. Był tłusty, jowialny, uśmiechnięty i na pozór szczęśliwy jak niegdysiejsi bogacze. Miał gruby głos i miły uśmiech, który z nieprawdopodobną szybkością zamieniał się w dudniące wybuchy śmiechu. Było jasne, że nie pozbawiał się przyjemności stołu. Miał serdeczny, rozbrajający wyraz twarzy. Tylko oczy – czarne, błyszczące – przeczyły temu uspokajającemu wizerunkowi i ukazywały mężczyznę przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Kiedy mówił, wyraźnie wymawiał słowa, tak żeby nie było niejasności i dzięki temu nigdy nie potrzebował się powtarzać. Nikt nigdy nie słyszał, aby podniósł głos czy natarczywie czegoś żądał, a jednak każde jego żądanie było spełniane.

Don Antonino Persico był również właścicielem domu, w którym od czterech lat mieszkała rodzina Pertinace.

Sean rozpoznał go wśród innych oczekujących na pasażerów samolotu, który właśnie wylądował. John Galante pokazał mu jego zdjęcie i Sean dobrze je sobie wyrył w pamięci.

– Don Antonino – stwierdził na pewniaka.

– A ty jesteś Irlandczyk – odrzekł Sycylijczyk ściskając mu dłoń i popisując się znajomością paru słów angielskiego, których nauczył się w Ameryce.

Don Antonino Persico przebywał w Nowym Jorku od 1930 do 1933 roku i działał w rodzinie Ventre. Zaczął od „prostego żołnierza”, potem został „kapitanem drużyny” mając w perspektywie stanowisko „szefa regionu”, wszystko w ramach sztywnego schematu organizacji.

Był to okres wojny castellammareńskiej między Salvatore Maranzano i Giuseppe Masserią, najkrwawszego konfliktu między włoskimi bandami, który kosztował pięćset istnień ludzkich. Aby uniknąć procesu Antonino Persico wrócił do ojczyzny. Wsiadł na transatlantyk z jedną walizką zawierającą sto tysięcy dolarów w banknotach po sto i stworzył solidne imperium w Castellammare del Golfo. Wiernie współpracował z nowojorską rodziną, także wtedy, gdy na czele organizacji stanął zięć ojca chrzestnego, Frank Latella.

Teraz Latella przysyłał mu tego Irlandczyka, przedstawiciela nowej generacji przyzwyczajonej do szybkiej kariery, osiągania wszystkiego i natychmiast.

Antonino Persico wiedział, że kilka lat wcześniej jego rodak Tony Croce, który zniknął bez śladu, został zastąpiony przez świetnego faceta, który walczył w Korei. Dzięki Latelli Sean stał się wspólnikiem sieci punktów sprzedaży artykułów spożywczych pod nazwą „O sole mio”. Antonino Persico dostarczał oliwki, oliwę i wino do tych sklepów. Mężczyźni wyszli w światło zachodzącego słońca. Sean podziwiał ten prawie afrykański krajobraz, tak różny i tak odległy od jego kraju rodzinnego, że mógł mieć tylko nadzieję na szybkie załatwienie sprawy. Był wrzesień i Sean z nostalgią wspomniał wspaniały o tej porze Nowy Jork. Pierwsze zetknięcie z Sycylią nie potwierdziło entuzjastycznych deklaracji stewardessy. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo nieswojo, nie na miejscu, bezbronny wobec problemu, który miał rozwiązać. Język znał źle. Miał wyryte w pamięci mechanizmy organizacji, ale czuł się obco w tym środowisku. A wysłano go, aby odkrył kulisy oszustwa, które mogło zdyskredytować legalną działalność klanu Latella. Należało wyjaśnić zagadkę, rozwikłać zagmatwany problem i dopóki tego nie uczyni, nie będzie mógł wyjechać.

Don Antonino skierował się do czarnego, lśniącego jakby dopiero co wyjechał z fabryki, fiata 1400.

Usiadł za kierownicą, a Sean zajął miejsce obok.

– Czekamy na kogoś? – zapytał Sean, widząc, że Sycylijczyk nie rusza.

– Czekam tylko, aż mi powiesz, dokąd chcesz jechać – odpowiedział don Antonino ze spokojnym uśmiechem.

– To wy mi to musi powiedzieć – odrzekł ostrożnie Sean. – Jestem waszym gościem – dodał przypominając sobie słowa Johna Galante: „Jeśli odeśle cię do hotelu to oznacza, że chce cię trzymać na dystans.”

– Mów mi ty, Irlandczyku – powiedział Persico.

– Jestem twoim gościem – powtórzył młody człowiek poufale, akceptując propozycję rozmówcy.

– Więc musisz wiedzieć, że gość w dom, Bóg w dom – dowodził z wrodzonym sprytem. – Twoje życzenia są dla mnie rozkazem. Zarezerwowałem ci apartament w Hotelu delia Palma w Palermo i kazałem przygotować apartament gościnny w moim domu w Castellammare. Wybieraj – powiedział i obdarzył go jednym ze swoich zagadkowych uśmiechów.

Zaczynał odczuwać sympatię do tego sprytnego, mądrego i inteligentnego mężczyzny. Podobał mu się i szanował go, mimo że zdawał sobie sprawę, że jest trudnym klientem. Sycylijczyk traktował go z poufałą serdecznością i jednocześnie trzymał na dystans. Twarde spojrzenie czarnych, przenikliwych oczu było zaporą nie do przebycia. Sean musiał rozpocząć swoje dochodzenie od niego, a don Antonino Persico wiedział, że Irlandczyk nie przybył z Nowego Jorku, aby podziwiać wspaniały zachód słońca w purpurze i złocie.

Była to partia pokera, rozgrywana przez wysokiej rangi zawodowców. Dopiero po odkryciu kart można by było stwierdzić, kto miał wygrywającą kombinację kart.

– Jedziemy do Palermo – powiedział Sean zgodnie z własnym planem. – O ile nie jest ci przykro – dodał.

– A dlaczego miałoby mi być przykro? – odrzekł Sycylijczyk jeszcze bardziej enigmatyczny niż zazwyczaj. – To ja ci to zaproponowałem.

Dyskretne pukanie do drzwi zaalarmowało Seana, który instynktownie odszukał rewolwer. Potem uśmiechnął się na widok dwóch nieskazitelnie czystych kelnerów, którzy weszli popychając dwa błyszczące szkłem i chromem wózki. Na jednym królowała patera z owocami, które nie przyniosłyby wstydu renesansowej uczcie, na drugim stała butelka szampana i lśniące naczynia. Z zawodową dyskrecją sprawni kelnerzy ustawili wszystko na właściwym miejscu.

Stolik przy oknie został nakryty wykrochmalonym obrusem, na nim ustawiono talerze z cienkiej porcelany, srebrne sztućce, kryształową karafkę z kieliszkami, wiaderko z szampanem, paterę z owocami pokrytymi kropelkami wody niczym rosą i bukiet kwiatów w wazonie z cienkiego szkła z Murano.

Wszystko z wrodzoną klasą, profesjonalizmem, które sprawiały, że podobne sceny z filmów hollywodzkich, które znał Sean, wydawały się fałszywe i przesadzone. Dał dziesięciodolarowy napiwek kelnerom, którzy podziękowali z grzecznym uśmiechem, życząc mu miłego pobytu. Sean ledwo spróbował białych, słodkich winogron, zostawiając szampana na lepszą okazję. Wziął gorący prysznic i ubrał się starannie. Sprawdził działanie rewolweru, włożył go do kabury pod pachą. Usiadł na kanapie i zaczął przyglądać się wręczonemu mu przez Johna Galante planowi Palermo z zaznaczonymi nocnymi lokalami, adresami przyjaciół, burdelami, domami schadzek, godnymi polecenia restauracjami. Przez otwarte okno słychać było dobiegające z daleka dźwięki pianina. Pianista grał „Gwiezdny pył” z takim zaangażowaniem, że Sean silniej poczuł tęsknotę za Nowym Jorkiem.

Dzwonek telefonu przerwał mu potok myśli.

– Słucham – powiedział Irlandczyk.

– Czy może być w Porta d’Orol – zaproponował rozmówca z drugiej strony sznura.

– Okay. O której?

– O jedenastej trzydzieści. Stolik numer jedenaście. Rezerwacja na nazwisko Morrison.

Głos był niepewny, słaby, z silnym sycylijskim akcentem.

– Będę.

Sean, który przestudiował bardzo uważnie drogę na planie, doskonale orientował się w labiryncie uliczek wokół Quattro Cantoni. Nieliczni przechodnie i przygnębiające wrażenie, jakie na nim wywarli, kontrastowały z bogactwem architektury starego miasta, którą gdzieniegdzie szpeciły brzydkie przeróbki lub prostackie unowocześnienia.

Jego zwierzęcy instynkt ostrzegł go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Czuł, że jest śledzony, szpiegowany, że ktoś depcze mu po piętach w tym nieznanym mieście, do którego przybył, aby wyjaśnić zagadkę.

Szedł tuż przy ścianie domów, czasami odwracał się, aby znaleźć potwierdzenie swoich podejrzeń, ale napotykał tylko głuchą ciszę i pustkę, która go dezorientowała.

– Nawet w Korei nie czułem się tak wystawiony na niebezpieczeństwo – pomyślał.

Przeszedł długi odcinek ulicy Maqueda. Również ruch samochodowy był tu nieznaczny. Kiedy zbliżył się do barokowego kościoła z fasadą z szarego marmuru o szczególnie sugestywnych, teatralnych rozwiązaniach, Sean odwracając się po raz kolejny sądził, że dostrzegł cień idącego za nim człowieka, ale było to tylko wrażenie. Kontynuował swój spacer. Był już niedaleko Porta d’Oro, kiedy jakiś samochód jadący w jego kierunku gwałtownie przyspieszył, oślepiając go światłami. Sean rzucił się na ziemię i w tym momencie rozległ się strzał z broni palnej. Samochód najechał na mężczyznę, który strzelał, rzucając go na mur, od którego odbił się, upadł na chodnik i znieruchomiał. Ciągle ściskał w ręku rewolwer.

Don Antonino wysiadł z samochodu i wyszedł naprzeciw Seanowi, który tymczasem podniósł się z ziemi.

– Zawdzięczam ci życie – powiedział Irlandczyk.

– Trochę melodramatyczna wersja wydarzeń – uśmiechnął się Sycylijczyk. – Ale jeśli tak uważasz…

– Mam nadzieję, że będę mógł ci się zrewanżować.

– Nie zabraknie okazji.

Teraz Sean wiedział, że mógł ufać don Antonino, który śledził go, by go chronić.

– Kto to? – zapytał Irlandczyk wskazując na ciało młodego człowieka ze zmiażdżoną twarzą i zgruchotaną czaszką.

Don Antonino dotknął zwłok czubkiem błyszczącego buta i odpowiedział:

– Pionek. Mniej niż zero. Wykonawca, który nawet nie wiedział, dla kogo pracował. W tych stronach życie ma wartość jednej kuli. Chodźmy.

Mężczyźni wsiedli do samochodu i szybko odjechali.

– A on? – zapytał Sean robiąc aluzję do trupa płatnego mordercy.

– Wypadek przy pracy – zawyrokował Persico. – Jutro znajdzie swoje miejsce w zakurzonych aktach archiwum. Dokąd chcesz jechać? – zapytał.

– Na ulicę Lampedusa. W dzielnicy Monte di Santa Rosalia – odpowiedział Sean. Jazda do Porta d’Oro nie miała sensu, nikt tam na niego nie czekał.

Sycylijczyk był posłuszny wskazówkom, jakby były rozkazami. Nie żądając dodatkowych informacji dojechał do końca ulicy Valverde i skręcił w ulicę Lampedusa.

– Numer dwadzieścia cztery – powiedział Sean.

We wskazanym miejscu don Antonio Persico zatrzymał samochód:

– A teraz? – zapytał bez ironii.

– Muszę sprawdzić, czy jest osoba, której szukam.

– We dwóch bezpieczniej – poradził Sycylijczyk.

Pchnęli bramę starego domu, weszli do sieni, a potem wspięli się na drugie piętro. Również drzwi mieszkania były otwarte i ustąpiły pod lekkim naciskiem. Sean wyciągnął rewolwer i zapalił światło. W małym holu na zniszczonej kanapie w stylu liberty siedział chudy mężczyzna, miał wytrzeszczone oczy i kamień w ustach. Trup był jeszcze ciepły.

– Rozmawiałem z nim niecałe pół godziny temu – powiedział Sean. Było jasne, że podsłuchano rozmowę telefoniczną i zabito go, aby nie mógł mówić.

– Salvatore Miccichč – rozpoznał go Persico.

– Kontakt Johna Galante – poinformował Sean w zaufaniu. – Człowiek, który miał mi pomóc rozwiązać problem, jaki przywiódł mnie tutaj, na Sycylię. I z którym ty także musisz się teraz zapoznać. Jedziemy do ciebie – rozkazał Irlandczyk.

2

Sean zatrzymał się przy końcu ulicy, przed surową fasadą kamienicy, w której mieszkali Pertinace. Ujął kołatkę z brązu i mocno uderzył nią dwa razy w drzwi. Głuche uderzenia odbiły się echem pod łukowym sklepieniem sieni. Upłynęło parę sekund, potem ktoś uruchomił mechanizm, zasuwa odskoczyła z metalicznym dźwiękiem i drzwi się uchyliły.

Mężczyzna pchnął je i wszedł.

– Kim jesteście? – zapytała stara, drobna kobieta stojąca na szczycie kamiennych schodów.

– Jestem przyjacielem – odpowiedział.

– Niech Bóg nas broni! – wykrzyknęła staruszka zaniepokojona akcentem Seana. – Znów Amerykanie!

I obróciła się do wnętrza mieszkania wzywając na pomoc wnuczkę.

Sean zręcznie pokonał pierwsze stopnie schodów i kiedy był na podeście, za plecami babci pojawiła się Nancy.

Była dziewczyną o niespotykanej urodzie, wysoka prawie jak on, smukła, zwinna, delikatna jak kwiat, giętka i silna niczym młoda wierzba. W doskonałym owalu twarzy błyszczały olbrzymie, szare, zamyślone oczy, zbyt dojrzałe na tak młodą i piękną dziewczynę. Niebieska wstążka podtrzymywała czarne, gęste włosy. Miała na sobie sukienkę tego samego koloru, z lekkiej bawełny, pachnącą lawendą. Stała nieruchomo na progu, za plecami staruszki i patrzyła na niego intensywnie, z ciekawością.

– Przysyła mnie José Vicente – wyjaśnił Sean, próbując przerwać ciszę, w której czuł się zawieszony. – Jestem Sean McLeary – dodał uśmiechając się lekko i wyciągając prawą rękę do dziewczyny, która mu się przyglądała, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Sean zadrżał. Wiedział, że Nancy jest tą samą dziewczynką w białej sukience do pierwszej komunii, którą widział na rogu Fifth Avenue przez okno taksówki, gdy szybko odjeżdżał po oddaniu strzałów do jej ojca. Vicente powiedział mu o wszystkim. To wspomnienie, które – jak sądził – zagrzebał głęboko w zakamarkach pamięci, pojawiło się jak duch i wróciło do niego w niezmąconym spojrzeniu małej. Przez chwilę Sean bał się, że zostanie rozpoznany, ale uśmiech Nancy uspokoił go.

– Jestem Nancy Pertinace – powiedziała ściskając mu dłoń.

Jej głos był spokojny, dobrze modulowany, o przekonującym i łagodnym tonie.

– Jak się pan czuje? – dodała obojętną formułkę.

Sean westchnął z ulgą i uspokoił się. Upłynęło sporo czasu od tamtego tragicznego dnia, zmienił się, nie tak jak Nancy, ale jego rysy wysubtelniały. A poza tym cóż mogła zapamiętać ta wspaniała dziewczyna z twarzy ujrzanej przelotnie w oknie jadącego samochodu, gdy była dzieckiem?

– To amerykański przyjaciel – powiedziała Nancy zwracając się do babki i zwiększając swoim stwierdzeniem wzburzenie staruszki.

– Tego się obawiałam – odrzekła Anna Pertinace przesuwając dłonią po czole i białych włosach.

– Proszę wejść – zaprosiła. – José Vicente nie zawiadomił nas o pana przyjeździe – dodała dziewczyna.

– To była nagła decyzja – skłamał mężczyzna idąc za nią do pokoju, który był zarówno salonem jak i jadalnią.

Addolorata siedziała w miękkim fotelu przy oknie, przez które wpadały ostatnie promienie słońca, i robiła szydełkiem koronkę. Sal był zasłonięty szkolnymi książkami zajmującymi większą część stołu.

Babka wymamrotała niezrozumiałe przeprosiny i odeszła do kuchni. Ta niespodziewana wizyta nie wróżyła nic dobrego. Matka przywitała gościa z grzeczną obojętnością, podnosząc zaledwie niewypowiedzianie smutne oczy znad koronki, której plątanina nitek przypominała chaos jej myśli.

Sean położył na stole paczkę, którą niósł pod pachą.

– Dla nas? – zapytał Sal zrywając się ze swojego miejsca i podając mu rękę na przywitanie.

– Dla was. Płyty – powiedział Sean odpowiadając na nieme pytanie w oczach chłopca. – Od José. Ostatnie nowości muzyki rozrywkowej – sprecyzował.

Mężczyzna czuł się bezbronny wobec bolesnej apatii matki, od której nie mógł oderwać wzroku.

– Mama jest zmęczona – usprawiedliwiła ją Nancy, zapraszając gościa do zajęcia miejsca przy stole między nią a Salem, który za jej zgodą rozrywał niecierpliwymi palcami opakowanie.

– Jak wygląda teraz Nowy Jork? – zapytała z takim uczuciem, jakby w jego oczach widziała wieżowce Manhattanu.

– Nowy Jork jest zawsze piękny – odpowiedział Sean. – We wrześniu jest cudowny – dodał tak, jakby mówił o kochance.

– Liście na drzewach w Central Park zaczynają przybierać barwy jesieni – wspomniała Nancy tęsknie, przypominając sobie zmiany zachodzące o tej porze roku, którą najbardziej lubiła.

– A kiedy opadają, tworzą na trawniku skrzący czerwienią dywan – odrzekł czerwieniąc się z powodu tego niezwykłego obrazu, który nieoczekiwanie mu się nasunął.

Sal podniósł oczy znad kolorowej okładki płyty, patrząc na tych dwoje i zastanawiając się, gdzie też się mogli wcześniej spotkać. Rozmawiali tak, jakby się znali od dawna, jakby podejmowali przerwaną przed chwilą rozmowę. Spojrzenia, które wymieniali, były jak wyczerpujące pieszczoty muskające wspomnienie odległego miasta i osiadające na ich skórze.

– Tak bardzo chciałabym zobaczyć znów Nowy Jork – powiedziała.

– Wiem, że pewnego dnia wrócicie. Wszyscy.

– Kto to powiedział?

– José Vicente.

Młodzi powracali do wspólnych wspomnień, ale ich oczy mówiły o miłości.

Sal, częściowo zajęty płytami, nie umiał zinterpretować tej dziwnej rozmowy o Nowym Jorku i o innych sprawach, które wymykały się chłopcu. Emocjonujące wibracje przepływały między młodymi. Pchała ich ku sobie niespodziewana, niezwykła siła, z trudem kontrolowana, która odgradzała ich od reszty świata i która kazała im prowadzić bezmyślny dialog zakochanych.

– Po co pan tu przyjechał? – szorstki głos Addoloraty przerwał tę magiczną atmosferę. Ton był agresywny, nieprzyjemny, ale pytanie nie wymagało dokładnej odpowiedzi. Była to zmaterializowana pewna myśl, która w tej samej chwili została zapomniana. W ciągu tych kilku lat matka się zmieniła. Czasami można było dostrzec na jej zmęczonej twarzy ślady dawnej piękności, czasami pojawiał się cień uśmiechu na tej zgaszonej, zrezygnowanej masce. Modliła się, płakała, jak automat szyła i haftowała, jadła z przyzwyczajenia to, co babka przygotowała dla wszystkich, nie brała udziału w rozmowach.

– Przekazać pozdrowienia od José Vicente – odpowiedział Sean kobiecie, która ponownie zamknęła się w sobie ze swoimi smutnymi myślami, obojętna na wszystko, co się wokół niej działo.

Gość zrozumiał, że powinien pożegnać się. José wyraził się jasno:

– Rzuć okiem na dzieci.

Wykonał polecenie i teraz instynkt podpowiadał mu, aby wycofał się z tego chaosu uczuć, zanim w nim nie ugrzęźnie.

W drzwiach, żegnając się, wbrew postanowieniom przytrzymał dłużej w swych dłoniach rękę Nancy i ten kontakt wstrząsnął nim bardziej niż pieszczoty.

Nancy odwzajemniła uścisk z namiętnością, której doznała po raz pierwszy, która rozpaliła jej policzki i przyśpieszyła bicie serca.

Tego wieczoru, zamknięta w swoim pokoju, kiedy wszyscy już spali, wyciągnęła z dna szuflady mały pakiecik, zazdrośnie strzeżony. Odwinęła uroczyście i podniosła do światła pożółkły welon, który miała na sobie w dniu tragicznej śmierci Calogero Pertinace. Plama krwi ściemniała.

Pogłaskała ją czule, jakby była to twarz ojca.

– Muszę ci coś wyznać, tato – wyszeptała. – Jestem zakochana.

3

Wszyscy go zauważyli, ale Nancy rozpoznała go pierwsza i poczuła drżenie nóg. Sean miał na sobie płócienne spodnie, błękitną koszulkę polo i duże słoneczne okulary. W oczach ludzi był niewątpliwie cudzoziemcem. Mężczyzna i dziewczyna byli rozdzieleni placykiem, a jednak miała wrażenie, że dolatuje do niej zapach jego wody kolońskiej przypominający jej Nowy Jork.

Nancy poczuła gwałtowne bicie serca, krew zaczęła krążyć szybciej, zaczerwieniła się. Była w nim na zabój zakochana.

Ranek w szkole upłynął jej szybko na myśleniu o Seanie i udawaniu zainteresowania lekcjami. Nauczyciele na szczęście mieli dość taktu, aby nie przerywać jej marzeń. Żyła w stanie cudownej łaski, po raz pierwszy doświadczyła tego niewysłowionego uczucia, którym jest miłość. Słyszała o tym wzburzeniu serca od swych przyjaciółek i licznych koleżanek szkolnych. Słuchała ich z absolutną obojętnością, ponieważ najczęściej ich miłosne przygody były tylko czystą fantazją. Zbyt przypominały dziecinną zabawę, aby można było traktować je poważnie. Kuzyn, brat przyjaciółki, sąsiad, syn aptekarza, gwiazdy ekranu w rodzaju Gregory Pecka i Gary Coopera, dwudziestoletni nauczyciel przybyły do Palermo – byli źródłem rozbudzającym ich fantazje.

Nancy, która przedwcześnie dojrzała, poznała ból i śmierć, ale nie niepokoje i marzenia swoich rówieśniczek. A teraz przypadek, los, przeznaczenie, życie wciągnęły ją niczym bohaterkę romansu w wir namiętności, której znaczenia nie umiała ocenić. Był to chaos wrażeń, niepokojów, wywołany banalną rozmową o Nowym Jorku.

– Zauważyłaś mister McLeary’ego? – wyszeptał Sal, który szedł u jej boku.

– Oczywiście, że zauważyłam – odpowiedziała szarpana pragnieniem, aby wybiec mu naprzeciw i obawą, że nogi odmówią jej posłuszeństwa.

Sean był w towarzystwie don Antonino Persico, którego poprawna elegancja kontrastowała z niedbałym strojem Irlandczyka. Nancy próbowała ułożyć sobie szybko to, co powie za chwilę, gdy się spotkają, ale przychodziły jej do głowy tylko banalne, grzecznościowe zwroty.

Wolałaby spotkać się z nim gdzie indziej, nie na placu, wśród ciekawskich, którzy byli gotowi obgadywać ją. Jeszcze nie wiedziała jak, ale z pewnością zarzuci sieć, tak jak to robią rybacy w zatoce, aby schwytać swoją zdobycz. Pragnęła tego mężczyzny jak niczego innego na świecie i była gotowa na wszystko, żeby go tylko zdobyć.

– Może zaprosimy go na wspólną wycieczkę do Selinunte? – podpowiedział Sal, przypominając o zaplanowanej na następny dzień, niedzielę, wycieczce autobusem do ruin starożytnego greckiego miasta. Nancy lubiła zwiedzać te antyczne ruiny, świadectwo starej cywilizacji.

– Nie – zdecydowała sucho, tłumiąc pragnienie.

Sal wyczuł z tonu siostry, że nie należy się sprzeciwiać. Nancy była gotowa na wszystko, ale nie ona będzie go szukać i nie pozwoli Salowi, aby robił to w jej imieniu. Uszanuje tradycję. To Sean musi przejąć inicjatywę.

Tymczasem odległość między nimi malała coraz bardziej. Dzieliło ich zaledwie parę metrów, przygotowała już swój olśniewający uśmiech, aby pokryć nim zmieszanie.

Nieoczekiwanie Sean i don Antonino zmienili kierunek, wchodząc między stoliki Baru Centrale, i zniknęli wewnątrz lokalu.

Nancy rozłościła się. Była pewna, że Sean ją widział. Specjalnie jej unika? Zastanowiła się nad tym zagadkowym zachowaniem i stwierdziła, że było coś dziwnego w tym mężczyźnie, który rozkochał ją w sobie. Wydawało jej się, że zna go od zawsze.

Nancy poczuła dotknięcie i zadrżała.

– Muszę z tobą pomówić – powiedział Alfredo Pennisi, syn rybaka, który zaszedł ich od tyłu niepostrzeżenie. Urósł od tego czasu, kiedy zwrócił się do niej o pomoc. Wyglądało na to, że chłopak ma jakąś ważną wiadomość i pęknie, jeśli się nią nie podzieli.

– Teraz? – zapytał Sal, który podzielał niezadowolenie siostry, ale wiedział, że przyjaciel jest zbyt rozsądny, aby przeszkadzać im bez ważnego powodu.

– Tak, ale nie na placu – sprecyzował chłopak.

Nancy spojrzała na niego surowo. W gruncie rzeczy przerwał jej rozmyślania na temat zachowania Seana, jedynej rzeczy, która w tym momencie liczyła się dla niej.

– Czego chcesz? – zapytała.

– Musisz mi doradzić – powiedział oddając się w jej ręce ufnie jak dziecko matce.

4

– Dlaczego opowiedziałeś tę historię właśnie mnie? – dopytywała się Nancy.

– Ponieważ ty umiesz decydować – wyjaśnił chłopak. – Wiesz, czy można to przekazać dalej, czy też należy o tym zapomnieć.

Od czasu kiedy Nancy rozwiązała problem jego ojca, zmuszając don Mimì Scalię do zmiany decyzji, Alfredo traktował ją jak wpływową i mającą autorytet matkę, do której można zwrócić się w potrzebie lub po prawdę. Znajdowali się na tarasie domu Nancy, w przyjemnym cieniu.

Nancy siedziała w wielkim bambusowym fotelu i przypominała mu królową. Alfredo usiadł na brzeżku stołka, zamyślony i poważny. Właśnie przed chwilą opowiedział jej o zdarzeniu, które miało miejsce ubiegłej nocy w magazynie oliwek don Antonina Persico.

Chłopak pracował w tym magazynie od prawie roku i przez przypadek był świadkiem niepokojącego zdarzenia, które wymagało interwencji Nancy.

W drodze do domu, po dniu spędzonym na napełnianiu pojemników oliwkami na eksport, spostrzegł, że zostawił w magazynie klucz od domu. Kiedy wrócił po niego, zauważył, że magazyn jest otwarty. Dostrzegł również przemykające się wewnątrz postacie. Alfredo obszedł ostrożnie halę i stanął na skrzyni. Zajrzał przez okno do środka. Rozpoznał Vito Vitanzę, mającego dozór nad magazynem chrześniaka don Antonino, który wraz z kilkoma mężczyznami kręcił się przy pojemnikach z oliwkami. Alfredo przyjrzał się dokładniej. Zauważył, że do cynkowych korków, które zamykały pojemniki, wkładają paczuszki zawinięte w ceratę.

Korki z paczuszkami miały podwójne dno. Serce zaczęło bić mu szybciej, gdy rozpoznał jeszcze jednego mężczyznę. Był to Michele Sansa, zaufany człowiek don Mimì Scalii.

Nancy wysłuchała opowiadania z największą uwagą; teraz przelatywały przez jej głowę różne myśli i refleksje.

– Lepiej zapomnieć – poradziła.

Alfredo skinął głową na znak, że zrozumiał. I że będzie milczał. I że zapomni.

– Lekcja angielskiego? – zapytał don Mimì Scalia spotykając Nancy w parę godzin później, gdy wchodziła do jego domu.

– Również – uśmiechnęła się patrząc teraz, po zwierzeniach Alfreda, na tego mężczyznę innymi oczami.

– Dobrze wykorzystujcie czas – upomniał moralizatorskim tonem. – Czas stracony, pieniądz wyrzucony.

– Zapamiętam to sobie – odparła Nancy, która wciąż myślała o tym, co opowiedział jej Alfredo i próbowała dostrzec w tej wulgarnej, prostackiej twarzy coś, co łączyłoby tego mężczyznę ze sprawami, które rozgrywały się w magazynach oliwek, za plecami don Antonina Persico.

Mężczyzna przeciągnął końcem języka po zmysłowych ustach, nadając twarzy dwuznaczny i odrażający wyraz.

Grazia uwolniła ją z tej nieprzyjemnej sytuacji, zapraszając do swojego pokoju. Urządzony był ciężkimi, ponurymi meblami, tak jak pozostała część domu, ale powietrze nie było tu zatrute śmierdzącym dymem z cygara.

– Nic mi nie powiedziałaś o Amerykaninie, który cię odwiedził – zganiła ją odrobinę rozłoszczona. Ciekawość jednak zwyciężyła i zaczęła wypytywać przyjaciółkę o podniecającą nowinę, która obiegła już całe miasteczko.

– To tylko przyjaciel z Nowego Jorku. Grzecznościowa wizyta – zbagatelizowała Nancy, która nie miała ochoty dzielić się z Grazją swoimi tajemnicami, uczuciami, niepokojami, emocjami.

– Ależ to bombowy facet! Jak możesz o nim mówić z taką obojętnością?

– Wcale o nim nie mówię. To ty o nim gadasz.

Grazia usiadła na łóżku, podniosła się, przesunęła książkę na stoliku, przy którym odrabiała lekcje, przejrzała się w lustrze i uznała, że jest ładna. Chwyciła przyjaciółkę za ramiona i spojrzała jej prosto w oczy, chcąc wydrzeć jej obietnicę.

– Obiecaj, że przedstawisz mi go – błagała. – Boże, jakbym chciała być na twoim miejscu. To taki mężczyzna, – zaczerwieniła się gwałtownie – pod którego spojrzeniem topniejesz.

– Czytasz za dużo romansów, Grazia – broniła się uwalniając się z uścisku i podchodząc do okna wychodzącego na wspaniały ogród. Kłamała w obronie własnej, ale czuła się straszną hipokrytką.

– Wszyscy mówią o Amerykaninie – zauważyła przesuwając ręką po czarnych, kręconych włosach.

– To znaczy, że niewiele przyjemnych rzeczy zdarza się w tej naszej zapomnianej przez Boga mieścinie.

– Wyobraź sobie, że nawet tata mówił dzisiaj o nim.

Nancy wytężyła uwagę.

– Z tobą? – zapytała udając obojętność.

– Nie. Z Michelem Sansa.

– To może i on uważa go za szałowego faceta! – przyjmując ironiczny i obojętny ton próbowała skłonić ją do mówienia.

– Przeciwnie! – zachichotała. – Sądzę, że uważają go za odrażającego czy coś w tym rodzaju.

– Obydwaj?

– Szczególnie tata. Odniosłam wrażenie, że nie spodobał mu się.

– Ale nie martwi cię to? – zażartowała Nancy.

– Przeciwnie. Jeszcze jeden powód, aby mi się podobał. Nie sądzisz? – spytała, płocha i płytka jak zawsze.

– Myślę, że twój ojciec nie miał na względzie wyglądu zewnętrznego Amerykanina – nalegała posługując się ironią, która miała skłonić przyjaciółkę do zwierzeń.

– Męskie sprawy. Interesy. Wysyłka towaru do Nowego Jorku.

– Nic ciekawego – skłamała Nancy, rejestrując nowy element, który mógł okazać się kluczem do wyjaśnienia ostatnich wydarzeń: opowiadania Alfreda i przyjazdu Seana.

Tej nocy, kiedy wszyscy już spali, zadzwoniła do José Vicente.

W Nowym Jorku był dzień.

– Dziękuję za płyty i pozdrowienia – powiedziała.

– Spodobały ci się?

– Bardzo.

– Przepraszam, że nie uprzedziłem cię o wizycie naszego przyjaciela.

– Nie szkodzi – wybaczyła. – Ale teraz, kiedy ten przyjaciel jest tutaj, chcę z nim porozmawiać. Sądzę, że mam mu coś ważnego do przekazania. Coś, co jak sądzę, łączy się z jego podróżą.

Nastąpiła chwila ciszy. José próbował rozszyfrować sygnały przesyłane mu przez dziewczynę.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Zawiadomię go. Ucałowania dla ciebie i rodziny.

– Kiedy cię zobaczę? – zapytała szybko, jakby rozmowa mogła zostać nagle przerwana. Była zmęczona wygnaniem.

– Wkrótce – zapewnił José. – Niedługo przyjadę po was.

– Pamiętaj, że ja ci ufam – wyszeptała z oczami pełnymi łez, zanim odłożyła słuchawkę.

Nazajutrz Sean przyszedł do niej, ale jej nie zastał. O świcie pojechała z Salem do Selinunte.

5

Sean patrzył na nią z podziwem i zdumieniem. Była nierealna w tym blasku słońca złocącego kamienie szlifowane przez wieki. Siedziała na postumencie doryckiej kolumny z włosami zebranymi na karku żółtą kokardą. Miała na sobie jasne spodnie i bluzeczkę w kwiaty o kolorach tak delikatnych, jak trawa po burzy oczyszczającej ziemię i powietrze.

Na kolanach trzymała album i szkicowała klasyczne linie greckiej świątyni. Długo stał w bezruchu, obserwując ją na tle tego świadectwa greckości i pozostałości fenickich osad. Przejrzyste, czyste, pełne zapachów powietrze, poruszane lekkim wietrzykiem, otulało krajobraz i Nancy. Sean wstrzymał oddech. Bał się, że za chwilę ten obraz zniknie. Jakże daleko była teraz Ameryka. Stewardessa miała rację. To była Sycylia, zaczarowana, nieporównywalnej urody ziemia, gdzie czas się zatrzymał.

Nancy podniosła oczy znad albumu, obróciła się w kierunku góry i zauważyła Seana. Pozdrowiła go uprzejmym ruchem dłoni, jakby była u siebie w domu i zapraszała gości do środka.

– Czekałam na ciebie – powiedziała dziewczyna.

– Jesteś bardzo pewna siebie – odrzekł czując na sobie delikatne jak pieszczota, porozumiewawcze spojrzenie Nancy. Zapragnął jej gwałtownie i jednocześnie poczuł niechęć do siebie za tę słabość.

– Nie tak, jakbym chciała – powiedziała wstając. Odłożyła album na kamień i zbliżyła się do mężczyzny.

– José zawiadomił mnie, że mam cię odnaleźć natychmiast. I jak widzisz – jestem.

– Rzeczywiście, muszę z tobą porozmawiać.

– Słucham – powiedział Sean oddalając się w kierunku murku, na którym usiadł. Instynktownie stwarzał rozsądny dystans między sobą a Nancy.

Spojrzała na niego z udawaną obojętnością. On obserwował ją z pozornie aroganckim uśmiechem. Obydwoje próbowali ukryć uczucie, które ich do siebie pchało.

– Wyglądasz na niezadowolonego.

Sean zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

– Nienawidzę owijania w bawełnę – skrytykował ją wydmuchując dym. – Wczoraj na placu, byłem o krok od ciebie. W każdym razie, wiedziałaś, gdzie mnie szukać. Po co tyle komplikacji?

– Nie jestem skomplikowana.

– Jaka więc jesteś?

– Jestem Sycylijką.

– To nie to samo?

– Ty nie możesz tego zrozumieć. Nikt, kto się tu nie urodził i nie ma tej wyspy we krwi – zareagowała, jakby w tej właśnie chwili odkryła własne korzenie – nie rozumie tego. Nigdy bym nie przyszła do ciebie, nawet jeśli to, co mam ci do powiedzenia, jest bardzo ważne.

Stała dumna i poważna. On też się podniósł, czując się nieswojo wobec takiej dumy i patrzył na nią zdezorientowany.

– Kocham Nowy Jork i mam nadzieję, że powrócę tam. Wierzę w to do tego stopnia, że bez tej pewności mogłabym nawet zwariować, – podjęła Nancy – ale pozostaje fakt, że ty traktujesz nasze zwyczaje z obojętnością barbarzyńcy – skrytykowała go, dając upust własnej złości na tego mężczyznę, który ujarzmił ją samą swoją obecnością. – Twoje amerykańskie buty depczą to, co dwa tysiące lat temu było forum Selinunte. Uczeni mężowie rozprawiali tu o filozofii, matematyce, naukach ścisłych.

– Sądziłem, że kochasz tylko Nowy Jork – odrzekł z rozbrajającą szczerością.

– Kocham Nowy Jork. Ale jestem Sycylijką.

– Jesteś piękna – wyszeptał jednym tchem – i pragnę cię – dodał zbliżając się i od razu pożałował swych słów.

– Nawet gdybym i ja cię pragnęła, nigdy bym ci tego nie powiedziała – stwierdziła Nancy pragnąc gorąco, aby wziął ją w ramiona i pocałował. W tym momencie odrzuciła swoje zasady zapominając nawet, że w każdej chwili mógł wyłonić się spośród ruin Sal i zaskoczyć ich.

Ale Sean cofnął się i kopnął z pasją daleko kamyk, jakby chciał rozprawić się w ten sposób ze swoim pożądaniem i uczuciem, które żywił do Nancy.

– Czy zechcesz mi powiedzieć, dlaczego kazałaś mi przyjść aż tutaj? – zapytał zmienionym głosem.

Nancy uśmiechnęła się zadowolona. Sean był w niej zakochany i to jej wystarczyło. Wszystko szło tak, jak tego pragnęła.

– Ktoś manipuluje przy pojemnikach z oliwkami, które są wysyłane z magazynów don Antonina Persico do Ameryki.

Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony i nieufny.

– Mam ci uwierzyć?

– To twoja sprawa.

– Jak się dowiedziałaś?

Nancy opowiedziała mu o Alfredo Pennisi i o tym, czego był świadkiem.

– To Vito Vitanza, chrześniak don Antonina Persico, kieruje tą robotą. I jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden jest na usługach Mimì Scalii. Nazywa się Michele Sansa.

– Czy wiesz również, co chowają w pokrywkach pojemników?

– Mówiąc szczerze, nie. Nawet jeśli nie tak trudno jest się domyślić.

– Jesteś inteligentną i bystrą dziewczyną. Rodzina będzie ci wdzięczna.

– Sam też byś to odkrył. Tyle, że potrzebowałbyś więcej czasu. To wszystko.

– Tymczasem to twoja zasługa. Nie rozumiem natomiast – zamyślił się – dlaczego Mimì Scalia wypowiedział wojnę Persico, który uważa go za przyjaciela.

Nancy sądziła, że nie tylko zwykła chęć zysku była powodem tej decyzji. Przypomniała sobie, jak kilka lat temu zadzwoniła do José w sprawie ojca Alfreda i jak z Nowego Jorku nadszedł rozkaz dla don Mimì, polecenie natychmiast wykonane, ale nigdy nie strawione. Przy pierwszej nadarzającej się okazji odpłacił się na swój sposób, prawdopodobnie sprzymierzając się z konkurencją.

Powiedziała to Seanowi.

– To możliwe, – przyznał mężczyzna – ale kiedy nie ma pretekstu, to się go wymyśla. Liczy się tylko pieniądz i władza. Reszta należy do twoich tysiącleci, nakładającej się warstwowo kultury – podsumował biorąc rewanż za kazanie Nancy.

Nazajutrz znaleziono zwłoki Michele Sansy przed bramą kamienicy don Mimì Scalii, natomiast Vito Vitanza został zabity w swojej sypialni. Śmierć zaskoczyła go we śnie. Morderca był miłosierny. Don Mimì Scalia rozpłynął się w nicości.

6

– Vito to mój chrześniak. Wziąłem go do siebie, kiedy był jeszcze dzieckiem. Był sam. Sierota. Wychowywałem go jak syna.

Don Antonino Persico miał zapuchnięte od płaczu oczy i zmienioną twarz. Zdrada i żałoba jednocześnie zagościły w jego domu. Płakał cicho, mieszając kawę w filiżance z cienkiej porcelany srebrną łyżeczką, która ginęła w jego olbrzymiej dłoni. Wypił łyk gorącej kawy, jak eliksir, i oparł się o twardą dziewiętnastowieczną kanapkę pokrytą czerwonym aksamitem.

Sean, który siedział naprzeciw niego w fotelu w tym samym stylu, poważnie mu przytakiwał myśląc o Nancy.

– Vito był dla mnie jak syn – powtórzył. – Dałem mu to zajęcie, bo chciałem, żeby dojrzał, ale tak naprawdę to widziałem w nim swojego następcę. Ufałem mu całkowicie. Z jakąż odwagą wyznał mi zdradę! Te uszy go słyszały – dodał z dramatyczną gestykulacją. – Te oczy widziały, jak wyznawał swą winę. Cóż mogłem uczynić, Irlandczyku?

– Było możliwe tylko jedno rozwiązanie – odpowiedział Sean – i zrobiłeś to.

– Był jak syn – powtórzył wycierając pot i łzy dużą białą chustką, w którą w końcu wytarł głośno nos.

Sean przytaknął, nadając twarzy wyraz pełen zrozumienia. Nie mógł przywyknąć do tych Sycylijczyków skorych do śmiechu i do płaczu, ofiar, w dobrym i złym, własnych burzliwych uczuć.

Była pora sjesty. Gorące wrześniowe słońce paliło bezlitośnie domy i wysuszone pola. Cykady grały jak oszalałe, jakby to był środek lata. Okiennice w salonie przepuszczały oślepiające światło, które zatrzymywało się na białych, koronkowych firankach, rzucając na tapetę i obicia mebli nierealne cienie.

Don Antonino dał upust swemu bólowi, zaś Sean myślał z bezgraniczną miłością o Nancy.

– Mimì Scalia zapłaci za wszystko – obiecał uroczyście Sycylijczyk, pochylając się do przodu i stawiając filiżankę na kryształowym stoliku nakrytym koronkową serwetką.

– Byłoby dobrze zakończyć sprawę jak najszybciej – poradził Irlandczyk.

– Natychmiast – wysyczał zaciskając pięści.

– Najpierw powinienem się dowiedzieć, gdzie on jest – odrzekł spokojnie, popierając Sycylijczyka i jego sposób rozumowania. Wziął karafkę z wodą z lodem i napełnił szklankę, zaś gospodarz nalał sobie jeszcze kawy z neapolitańskiego ekspresu.

– Już jest załatwiony. Ma związane ręce i nogi – zaskoczył go Persico, przechodząc od bólu do obojętności i od obojętności do uśmiechu. W jego spojrzeniu i głosie nie było już wzruszenia.

– Sądziłem, że uciekł – zaoponował Sean.

– Chwilowo nieuchwytny. Dzisiaj rano, kiedy ty byłeś poza domem, przysłał emisariusza. Chce pertraktować.

– Jakie pertraktacje?

– Chce się spotkać na neutralnym gruncie. Proponuje wysokie odszkodowanie za straty moralne. Wyraża skruchę i jest gotów odpokutować.

– A co w zamian?

– Chce nietykalności – Antonino Persico przyglądał mu się, a okrutny uśmiech wypływał mu na usta.

– Sądzisz, że jest szczery? – zapytał zastanawiając się, co by powiedział na jego miejscu Frank Latella.

– Kłamie – powiedział bez wahania.

– Więc?

– Spotkamy się z nim.

– Żeby pertraktować?

– Żeby wyciągnąć z niego co się da. Potem zamkniemy mu usta na zawsze. Żywy stanowi ciągłe zagrożenie. A ty miej oczy szeroko otwarte. Jego grę przejrzeliśmy. Jest śmiertelnym wrogiem Franka Latelli. Tylko dlaczego? – podsumował zaciskając usta.

Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.

– Kto tam? – zapytał Persico.

– Pan sierżant – odpowiedziała, wchodząc, pokojówka i tym zaanonsowała podoficera.

– Wpuść go – rozkazał gospodarz wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Irlandczykiem. Wstał z niespodziewaną zwinnością i wyszedł naprzeciw gościa, wyciągając na przywitanie rękę.

– Przyszedłem złożyć panu kondolencje – zaczął sierżant.

Był to przystojny, silny mężczyzna o gęstych siwych włosach i o budzącej zaufanie twarzy wiejskiego proboszcza z dużym nosem i śmiejącymi się, niebieskimi oczami. Pochodził z Lombardii, ale żył i pracował na Sycylii od wielu lat. Nazywał się Mario Colombo. Był o krok od emerytury i miał nadzieję, że dożyje swoich dni wraz z żoną, która nie dała mu dzieci, nad tym pięknym morzem, w tym niezrozumiałym dla niego miasteczku, wśród tajemniczych ludzi, których pokochał.

– Wielka strata – odrzekł don Antonino, przyjmując smutny wyraz twarzy i uprzejmym gestem zapraszając gościa do zajęcia miejsca. – Świeżą i mocną kawę dla pana sierżanta – rozkazał pokojówce, która stała jeszcze w progu.

– Proszę o wybaczenie, don Antonino, za wtargnięcie w tak trudnym momencie – przeprosił podoficer zajmując miejsce obok niego na kanapie.

– Znacie pana McLeary? Jest moim amerykańskim klientem.

– Jak może umknąć uwadze obecność tak ważnego cudzoziemca w naszej małej miejscowości? – odrzekł podoficer rozkładając ręce.

– A więc? – zapytał don Antonino udając, że nie zna powodu wizyty.

– Nie jest to najwłaściwszy moment, ale jest dwóch zabitych. A biedny Vito był prawie waszym krewnym.

Don Antonino Persico przytaknął z wdzięcznością. Wiedział, że sierżant mógł go wezwać na komisariat. Docenił przysługę, jaką wyświadczył mu tą wizytą, z której i tak nic nie wyniknie.

– Czy znane są panu jakieś szczegóły, które mógłby coś wnieść do sprawy? – zapytał podoficer ze służbowego obowiązku, wiedząc, że nie otrzyma właściwej odpowiedzi.

– Na pewno pomylono osoby – stwierdził gospodarz. – Mój handel jest całkowicie legalny. I biedny Vito tym się zajmował. Miał czyste ręce. Mam złamane serce.

– Nic panu nie przychodzi do głowy? Jakiś dziwny szczegół? Podejrzenie? Cień podejrzenia?

– Nic nie wiem – skłamał ze łzami w oczach i ze smutkiem w głosie.

Sierżant dopił kawę i podniósł się, aby się pożegnać. Nawet gdyby naciskał, stosował tortury, niczego więcej nie dowiedziałby się.

– Być może prokurator będzie chciał panu zadać jeszcze jakieś pytanie – poinformował go.

– Jestem do dyspozycji sprawiedliwości, sierżancie. Zawsze.

– Gdyby w międzyczasie pan coś sobie przypomniał, czy ja wiem, jakiś szczegół – kończył ściskając wyciągniętą dłoń – wie pan, gdzie mnie szukać.

– Nie omieszkam – powiedział gospodarz, przypieczętowując to wspólne kłamstwo.

7

Nancy obserwowała go z ukrycia, gdy wychodził z willi don Antonina i poszła za nim w odpowiedniej odległości. Sean szedł ścieżką wśród niskich, kamiennych ogrodzeń w stronę plaży. Księżyc wydłużał cienie w tym przyprószonym srebrem krajobrazie. Zebrał kilka kamyków i rzucał je do wody, tak jak wtedy, gdy był dzieckiem i rzucał je do morza w Long Island. Długie, spokojne, szemrzące fale omywały plażę.

Nancy wyszła z ukrycia, zdjęła sandałki i milcząc podeszła do niego.

– Dlaczego idziesz za mną? – zapytał mężczyzna, który zauważył ją już wcześniej.

– Dlaczego nie uciekasz? – zaskoczyła go pytaniem.

– Sama sobie przeczysz. Ostatnim razem powiedziałaś, że wolałabyś umrzeć niż przejąć inicjatywę.

– Tylko idioci nie zmieniają zdania – odrzekła zmuszając go do odwrócenia się.

Sean powoli obrócił się do niej, zamknął ją w gorącym uścisku i pocałował z całą słodyczą, do której był zdolny. A była to niezmierzona słodycz. Nancy, której nie całował jeszcze nigdy żaden mężczyzna, odpowiedziała mu z niecierpliwością i żarem nagromadzonymi w oczekiwaniu tego pierwszego pocałunku.

W tym momencie Sean zdał sobie sprawę, że wszystkie kobiety jego życia nie były warte nawet jednego włoska z głowy tej impulsywnej, namiętnej dziewczyny.

– Kocham cię – wyszeptał jej na ucho. Nigdy jego uczucie nie było tak głębokie i porażające.

– Ja też – odrzekła, a serce jej waliło tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Było tak, jakby całe życie czekała tylko na niego.

Sean ukrył twarz w gęstwinie jej włosów powstrzymując łkanie. Pragnął jej tak, jak nigdy przedtem nie pragnął żadnej kobiety.

– Doprowadzasz mnie do szału, Nancy – wyszeptał, a ona leciutko muskała ustami jego szyję.

Nancy poczuła na swoim brzuchu, który rozpływał się jak złocisty miód, pożądanie Seana i przylgnęła do mężczyzny z całą mocą własnej kobiecości. Właśnie tak wyobrażała sobie swoje pierwsze doświadczenie miłosne. Na brzegu morza, w srebrnym świetle księżyca, kołysana szumem fal. Zapragnęła go silnie, bezgranicznie, bardziej niż czegokolwiek innego. Nie miała już tradycji, reguł, wątpliwości, zasad, tylko tę złocistą ciemność, którą czuła w sobie i która pchała ją w ramiona Seana.

– Nie tak, dziewczynko – przywołał ją do rzeczywistości, chwytając mocno za ramiona i odrywając od siebie.

– Dlaczego? – zapytała zawieszona jeszcze na skraju czarownego zawrotu głowy.

– Nie możemy, Nancy – powiedział stanowczo. – Nie mogę – sprecyzował.

Nancy zapłonęła ze wstydu czując się odrzucona.

– Dlaczego? – powtórzyła. Miała ochotę się rozpłakać.

Czy miał jej powiedzieć, że biorąc ją w ramiona uzyskał pewność, że zakochał się do szaleństwa w córce człowieka, którego kilka lat wcześniej zabił przed Plaza? I nie tylko to zmuszało go do refleksji. Była jeszcze ojcowska postać José Vicente, który gdyby doszło do czegoś nieodwracalnego, chroniłby, jako Sycylijczyk, dobre imię dziewczyny. Wchodząc do rodziny Franka Latelli Sean nauczył się, że istnieją nieprzekraczalne granice i prawa niepisane, choć surowo przestrzegane, regulujące stosunki wewnętrzne między poszczególnymi członkami.

Jedno z tych praw chroniło nietykalność kobiet, niezależnie od tego, czy były to żony, córki czy też siostry.

– Nie mogę – powtórzył mężczyzna.

– Czego nie możesz? – zapytała Nancy.

– Nie mogę cię posiąść – powiedział przytulając ją.

Poczuła znów pożądanie mężczyzny i odnalazła odwagę dającą jej prawo do tej namiętności. Sean pocałował ją zapominając o José, o prawach honoru i rodziny, o własnym brudnym rzemiośle, wyrzutach sumienia za nieumyślną zbrodnię. Chciał tylko jednej rzeczy – Nancy. Przez lata nosił w sobie prawie nierealny wizerunek kobiety, którą chciałby pokochać całym sercem; wyolbrzymił go, wypieścił, a teraz miał ją w ramionach, w świetle księżyca, nad brzegiem morza, drżącą pragnieniem i młodością.

– Pragnę cię – udało mu się wreszcie wymówić, gdy tak klęczeli na piasku rozpaczliwie się szukając.

– Nancy! – imię dziewczyny, dziko wykrzyczane, przerwało czar tej księżycowej nocy i ostudziło pożądanie zakochanych. Cień zmaterializował się parę metrów przed nimi. To była Addolorata, która rozpaczliwym, obronnym gestem chwyciła córkę za ramiona, unosząc nieco do góry.

– Mama! – wykrzyknęła Nancy, bardziej zdziwiona niż przestraszona.

Zrozpaczona kobieta była kłębkiem nerwów. Poczuła się znieważona sytuacją, w jakiej zastała córkę. Nadbiegła zdyszana, dręczona wyrzutami sumienia, zaniepokojna myślą, że Nancy mogłaby popełnić jej własne błędy. Przywołała na pomoc wszystkie siły i uderzyła dziewczynę w twarz z taką gwałtownością, że ta upadła na piasek.

Sean pochylił się nad Nancy i pomógł jej wstać.

– To moja wina – wziął na siebie całą odpowiedzialność.

Nancy była wściekła. Nie chciała słuchać ani Seana, ani matki.

– Skąd u ciebie to poczucie odpowiedzialności za innych? – zapytała trzymając ją za ramiona i potrząsając. – Dlaczego nagle przypomniałaś sobie, że istnieję? Wiele lat temu odsunęłaś się od swoich dzieci pogrążona w bólu. A teraz nagle obudziłaś się, aby mnie obrażać i napadać – była zimna, logiczna, bezlitosna. Odkrywała przed Seanem nieznaną mu stronę swojego charakteru.

– Miałam nieszczęśliwe życie – broniła się Addolorata – i nie chcę, aby moja córka miała jeszcze gorsze. Nawet nie wiesz, kim jest ten mężczyzna – oskarżyła Seana. – Nie wiesz, czym się zajmuje.

– A ty wiesz? – rzuciła wyzwanie.

– Twoja matka ma rację, Nancy – wtrącił Irlandczyk. – Nie jestem odpowiednim mężczyzną dla ciebie. Jesteś wspaniałą, czystą dziewczyną. Zasługujesz na kogoś lepszego. Ja…

– Ty należysz do rodziny Latelli – przerwała mu Nancy. – Jak José. Jak don Antonino Persico. Jak moja matka, moja babka i ja sama. Do jakiej rodziny należymy? Powiedz, mamo. Za czyje pieniądze żyjemy? Wiesz, że mój ojciec został zabity przez pomyłkę w porachunkach między rodzinami z Nowego Jorku? – rzuciła mu wyzwanie.

– Wiem – przyznał z bólem Sean.

– To dlaczego prawisz mi kazania jak moja matka?

– Kobiety z rodziny są święte. Nie mogę cię mieć, Nancy. Gdyby twoja matka nie przeszkodziła nam, popełnilibyśmy błąd nie do wybaczenia.

Dokładnie w tej sekundzie jego zwierzęcy instynkt ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Sean rzucił się na Nancy pociągając ją na ziemię i zakrywając własnym ciałem. W tej samej chwili seria z karabinu maszynowego skosiła matkę. Sean wyszedł cało z zamachu ratując Nancy. Addolorata uśmiechała się do księżyca i do śmierci, której od dawna wyczekiwała. Również ona, tak jak i mąż, zginęła zamiast kogoś innego. Również ona, choć pośrednio, została zabita przez Seana McLeary. W niego wymierzona była broń, która pozbawiła ją życia.

Rozkaz José Vicente Dominici był kategoryczny.

– Przywieź dzieci – powiedział do Seana.

I teraz Nancy i Sal pod jego opieką lecieli w pierwszej klasie rejsowego samolotu nad Atlantykiem w kierunku Nowego Jorku. Sal skończył niedawno czternaście lat, Nancy nie miała jeszcze siedemnastu. Byli sami. Byli sierotami. Anna Pertinace, babka, wyraziła życzenie dokończenia życia w miejscowości, w której się urodziła. Ameryka nigdy jej się nie podobała, ale zdawała sobie sprawę, że z drugiej strony oceanu mogła być przyszłość dla jej wnucząt pozbawionych rodziców. Być może Nancy i Sal znajdą w Nowym Jorku ojczyznę. Pozwoliła więc im wyjechać z błogosławieństwem i pustką w sercu.

Addolorata została pochowana na cmentarzu obok grobu męża. Tam wreszcie odnaleźli spokój.

Tego samego dnia zostały pochowane dwie inne osoby: najemny morderca, który ją zabił, oraz don Mimì Scalia, któremu według raportu policji wplątał się krawat w kierownicę auta i udusił go. Fatum, straszne nieszczęście. Addolorata natomiast zmarła w wyniku zawału serca. Tak stwierdzało świadectwo zgonu wystawione przez lekarza rodziny, doktora Innocenzo Profumo, wielkiego przyjaciela don Antonina Persico.

O świcie Nancy dostrzegła brzeg Stanów Zjednoczonych i oczy rozbłysły jej wzruszeniem.

– Jesteśmy w domu – powiedziała do Sala.

Brat ścisnął ją mocno za rękę.

– Nareszcie – uśmiechnął się.

Siedzący z tyłu Sean spędzał czas na rozpamiętywaniu. Podczas międzylądowania na wyspie Sale Nancy powiedziała mu:

– Niepotrzebnie mi uciekasz. Moje uczucia nie zmieniły się.

Sean uśmiechnął się do niej i powiedział:

– Zapomnisz o mnie. Czas jest najlepszym lekarstwem na chorobę miłości.

– Mówisz o mnie? – zapytała Nancy.

– Także o sobie – odpowiedział. I od tej chwili ignorował ją.

8

Powolny, zimny zmierzch zapadał na cichy, pokryty śniegiem park. Niektóre okna willi rzucały niebieskie światło na puszystą kołdrę. Obstawa przy bramie wyszła naprzeciw niebieskiego packarda José Vicente Dominici.

– Wszystko okay? – zapytał jeden z nich.

– Bez problemów – odpowiedział José wrzucając bieg i wjeżdżając w aleję prowadzącą do willi.

Środki ostrożności były niezbędne odkąd rodzina znajdowała się w stanie wojny z La Manną. José potrzebował czterdziestu minut na przejechanie czterdziestu kilometrów, które dzieliły Brooklyn od willi Latelli w Greenwich w Connecticut. Mocno naciskał pedał gazu, bardziej niż było to wskazane przy tym niskim, stojącym niebie, śniegu bielącym ziemię i śliskiej nawierzchni. Miał nadzieję, że się nie spóźnił.

Kiedy wszedł do gabinetu, Franka jeszcze nie było. Odetchnął z ulgą. Nie znosił kazać Frankowi na siebie czekać. Przywitał się z Seanem McLeary, synem Latelli – Nearco – i Johnem Galante. Uśmiechy i uściski dłoni były takie jak zwykle, ale w powietrzu wisiało napięcie. José natychmiast je wyczuł. Usadowił się na krześle w kącie, blisko telewizora, gdzie wydawało mu się, że nie będzie zawadzał.

Nearco uczepił się telefonu, nacisnął przycisk i po krótkim oczekiwaniu powiedział:

– Jesteśmy wszyscy, tato.

W chwilę później otworzyły się drzwi. Wszedł Frank Latella. Zanim usiadł za biurkiem, przyjrzał się z uśmiechem każdemu po kolei, wymawiając ich imiona i podnosząc prawą rękę w geście pozdrowienia.

– Podjąłem decyzję niezwykłą i poważną – zaczął.

Wszyscy utkwili w nim spojrzenia wzmagając uwagę i słuchając w absolutnej ciszy.

– Jaką decyzję? – wtrącił Nearco, tracąc w ten sposób jeszcze jedną wspaniałą okazję do milczenia.

Wydawało się, że nikt go nie usłyszał i Frank go zignorował.

– W punkcie, w którym się znajdujemy – podjął – uważam, że nie ma innego sposobu na uspokojenie tego szaleńca, Joe La Manny. Jest bardziej szalony niż jego teść. Ale nie ma talentu i jaj starego, niech spoczywa w pokoju. Kieruje nim tępa, sadystyczna przemoc.

Mężczyźni słuchali go z uwagą. Nearco kręcił się nerwowo na wyściełanym krześle. Wszystkie twarze wyrażały napięcie.

– Nie ma co ukrywać powagi sytuacji – kontynuował Frank. – Jesteśmy w oku cyklonu. I jesteśmy sami.

Pokój przypieczętowany śmiercią Chinnici, która miała wyrównać rachunki za zamach na Franka Latellę, trwał krótko.

Zięć Alberta, mąż jego starszej córki Cissy, pogwałcił zawieszenie broni wdzierając się na cudzy teren: w pojemnikach z oliwkami przeznaczonymi dla Latelli przemycał z Sycylii narkotyki. Gdy przerzut ten został krwawo przerwany tak w Castellammare jak i w Nowym Jorku, odbyło się spotkanie na szczycie szefów pięciu rodzin, na którym zawarto właściwie pozorny rozejm.

W kwestii handlu narkotykami okazało się, że Frank Latella jest sam.

– Narkotyki to bardzo ważny biznes – argumentował Joe La Manna. – Jeśli się nim nie zajmiemy, kto inny będzie czerpał z tego zyski. Dlaczego mamy ustąpić? Żydzi, Irlandczycy, Portorykańczycy, Polacy tylko na to czekają. Jeśli im podarujemy ten interes, staną się tak bogaci i wpływowi, że nas zmiażdżą. I dopiero wtedy będą łzy i krew. Narkotyki to pieniądze, duże pieniądze. Narkotyki dają władzę.

W ten sposób Joe wyraził opinię i intencje wszystkich obecnych.

Frank Latella przedstawił w dwóch słowach swój punkt widzenia.

– Narkotyki to gówno. Gówno i trucizna. Mam wnuka, to dobry chłopak. Nie chcę, aby pewnego dnia musiał się wstydzić za dziadka. Nie chcę brać udziału w zatruwaniu świata.

W końcu ustalono, że każdy na swoim terenie będzie działał niezależnie, tak jak będzie chciał.

– Jeśli nie chcesz przystąpić do tego interesu – twoja sprawa – powiedziano Frankowi. – My nie będziemy wtrącać się w twoje sprawy.

Wszyscy przestrzegali umowy, z wyjątkiem Joe La Manny. Był młody, chciwy i teraz, kiedy odziedziczył władzę w rodzinie Chinnici, czuł się nie do pokonania. Wkręcił swoich handlarzy na teren Latelli i rozprowadzał narkotyki w lokalach kontrolowanych przez Franka. Wojna była nieunikniona.

Usłużni policjanci kontrolowani przez Latellę utrudniali działalność lokalom La Manny, natomiast zięć nieboszczyka Chinnici podłożył ładunki wybuchowe w dwóch restauracjach i w trzech sklepach należących do rodziny Latelli.

Frank był wściekły i zwołał swój sztab, aby przekazać mu swoje decyzje.

– Jest to niezwykłe i poważne pociągnięcie – powtórzył. – Wszyscy znamy dobrze Cissy Chinnici, żonę Joe La Manny. Przynosi wstyd swojej rodzinie. Przynosi wstyd wszystkim naszym kobietom. Sean i Buchman odkryli na jej temat coś naprawdę skandalicznego i strasznego. Nie pogłoski lub plotki, ale dowody jej perwersji. Brzydzę się szantażem, zwłaszcza tego typu, ale jest to jedyny sposób, aby powstrzymać tego paranoika i obronić nasze terytorium.

Cissy Chinnici zaczęła przynosić wstyd rodzinie w wieku piętnastu lat. Carmela Anfuso, żona Alberta, powtarzała mężowi:

– Jest taką samą awanturnicą, jak ty. Tyle, że jeszcze większą, bo jest kobietą, a zachowuje się jak rozpalony samiec.

Cissy była jeszcze dzieckiem, kiedy zaszła w ciążę i rodzina nigdy nie dowiedziała się, kto był za to odpowiedzialny. Ojciec zmusił ją do przerwania ciąży i zamknął w college’u. Uciekła po kilku tygodniach. Odnaleziono ją w okolicach Miami, w lokalu odwiedzanym przez kierowców ciężarówek.

Gdy miała szesnaście lat, Albert wydał ją za dobrego chłopaka. Rzuciła go w trakcie miodowego miesiąca lądując w łóżku gracza w bilard. Doprowadzona do owczarni, przy pierwszej okazji uciekła do hotelu trzeciej kategorii za ciemnoskórym piosenkarzem, artystą kabaretowym i w wolnych chwilach sutenerem. Mąż zażądał rozwodu i otrzymał go, kiedy Cissy miała siedemnaście lat. Al Chinnici zbił ją na kwaśne jabłko.

Trzy miesiące później zatrzymała ją policja drogowa. Była pod wpływem alkoholu, koki i haszyszu. Prowadziła nago buicka z rozsuwanym dachem na moście w Brooklynie.

Joe La Manna, który wtedy był gorylem i zaufanym Alberta Chinnici, zapewniał:

– Poradzę sobie z nią.

– Powierzam ci ją – powiedział Albert nie mając już żadnej nadziei.

Osiemnastoletni Joe poślubił ją i oswoił z pomocą dużego przyrządu, którym obdarzyła go przewidująca matka natura. Przez pewien czas wydawało się, że Joemu udało się. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Cissy cztery razy zachodziła w ciążę i cztery razy poroniła. Za piątym razem była to ciąża pozamaciczna. Została zoperowana w ostatniej chwili. Jeszcze godzina i byłaby martwa. Potrzebowała kilku miesięcy, aby dojść do siebie.

Rok później była w ciąży po raz szósty, tym razem udany. Urodził się syn. Wspaniały. Nazwano go Albert, po dziadku. Przez kilka tygodni Cissy bawiła się nową zabawką i była przykładną matką. Po dwóch miesiącach bobas stracił na atrakcyjności i kobieta znów zaczęła pić, narkotyzować się i oddawać się każdemu napotkanemu mężczyźnie. Jak napalona samica podczas rui.

– To nimfomanka – próbował wyjaśnić Joemu lekarz.

– Kurwa – sprecyzował Joe.

– Kobieta chora i nieszczęśliwa – kontynuował lekarz.

– Można ją wyleczyć?

– To skomplikowana sprawa.

– A więc?

– Lubisz ją?

– Tak – odpowiedział Joe, który poślubił ją z wyrachowania, a teraz kochał. Ona również na swój sposób go kochała. W łóżku była jedyną, która umiała dać mu pełną rozkosz.

– Więc musisz postępować tak, jakbyś miał w domu wariata.

– W jaki sensie?

– W takim, że musisz ją chronić.

– Ale jak?

– Zabezpieczając ostre kanty. Upadki będą mniej bolesne.

Joe objął głowę rękami.

– Ja oszaleję!

– Musisz się pogodzić. Powtarzam – to chora kobieta.

I Joe próbował się pogodzić. Najważniejsze, aby rzecz nie przedostała się do publicznej wiadomości i aby zaspokajała swoje potrzeby bez wywoływania skandali.

Tym razem jednak Cissy przebrała miarę. Uwodząc mężczyznę, któremu Joe La Manna zlecił jej pilnowanie, udało się jej wziąć udział w erotycznym spektaklu, który okryłby hańbą rodzinę Chinnici po wsze czasy.

Frank otworzył szufladę biurka, wyciągnął dużą kopertę i podał ją Johnowi Galante.

– Sean i Buchman wiedzą już, o co chodzi – powiedział. – Chciałbym poznać wasze zdanie na temat sposobu postępowania w tej brudnej sprawie.

Galante otworzył kopertę i wyciągnął zdjęcia. On, który znał najbardziej bulwersujące strony życia, uznał te zdjęcia za wstrząsające i aż oniemiał. Wsunął fotografie do koperty, starając się ukryć zdumienie, które wywołały.

– Czy to pewne? – zapytał z dziwnym błyskiem w oku. – Czy to naprawdę Cissy La Manna, ta na fotografii?

Frank przytaknął.

– To pewne – potwierdził Sean.

Nearco wyciągnął rękę do Galante, który przekazał mu kopertę. Latella poczuł się nieswojo na myśl, że syn będzie oglądał te zdjęcia, choć miał czterdzieści lat.

– Chryste Panie! – wykrzyknął Nearco. – To dynamit!

– Dlatego musimy ostrożnie się z tym obchodzić, aby nie wybuchł nam w rękach – skomentował Latella.

Nearco wyciągnął fotografie do José Vicente, ale olbrzym pokręcił przecząco głową.

– Nie w moim typie – powiedział patrząc na Franka z przepraszającą miną.

– Ohyda – usprawiedliwił go Latella. – To tak, jakbyś podniósł błyszczący, wypolerowany kamień, a pod nim znalazł wijące się robaki.

Koperta została odłożona do szuflady.

– Więc? – spytał Frank rzucając wszystkim pytające spojrzenie.

Nearco kręcił się na krześle. Aby dodać sobie pewności, wsadził papierosa do ust i zapalił od strony filtru. Zgasił z niesmakiem. Wyciągnął z paczki drugiego łamiąc go. Trzeciego udało mu się zapalić i zaciągnął się tak, jakby z tej rurki wypchanej tytoniem wysysał życie.

– Jeśli zabierzesz głos i będziesz miał nawet pomysł, nikt się tu nie obrazi – dał mu kuksańca ojciec.

Nearco miał kompleks następcy tronu i wydawało mu się, że wszystko mu się należy. Ale nie robił nic, aby poznać tajniki organizacji, częściowo dlatego, iż uznał, że wie wszystko, częściowo z braku talentu i chęci.

– Mamy w rękach bombę – ucieszył się wydmuchując niebieski dym. – Na co czekamy, aby ją uruchomić? Wystarczy podać do odpowiednich gazet. I gra skończona. La Manna jest skończony – gorączkował się podnosząc głos.

Latella spojrzał na Galante.

– Co o tym sądzisz, John? – zapytał spokojnie jak zwykle.

Stary i wierny współpracownik pokręcił głową.

– Komu to się przyda? – rozumował. – Co nam przyjdzie ze skandalu w prasie?

– Uzyskamy to, że La Manna zareaguje z okrucieństwem tygrysa – wtrącił José Vicente – i rozpocznie najkrwawszą ze wszystkich wojen.

– Dokładnie to by się wydarzyło – potwierdził Latella kierując niemy wyrzut w stronę syna.

– Chryste panie! – rozłościł się Nearco. – Co chciałbyś zrobić? Pójść do niego i powiedzieć: „Popatrz na te świństwa twojej żony, postawmy krzyżyk na przeszłości i pogódźmy się”? Tego chciałbyś?

– To już lepsze rozwiązanie niż to poprzednie, ale jeszcze niewystarczająco skuteczne – odparował spokojnie Frank.

– Musimy doprowadzić Joe La Mannę do burdelu, w którym zostały zrobione te zdjęcia. Joe musi zobaczyć przedstawienie na własne oczy.

– Wyślemy mu zaproszenie z dopiskiem „Obowiązuje strój wieczorowy”. – Nearco próbował odciąć się.

Latella spojrzał na syna z politowaniem.

– Sean zajmie się zaproszeniem. Potem José dostarczy mu zdjęcia. Oczywiście kopie. Wtedy będzie gotowy do pertraktacji. I zaakceptuje kapitulację. Bezwarunkową kapitulację. Ale dopiero po przedstawieniu obejrzanym na żywo. Jasne? – zakończył Frank piorunując syna wzrokiem.

9

Joe La Manna przeszedł przez hol willi w High Point w New Jersey i zszedł do suteryny. W rozbieralni przebrał się w kostium kąpielowy i otworzył drzwi wychodząc na kryty basen. Był postawnym mężczyzną z niewielką nadwagą, której nie mógł się pozbyć. Wszystkie próby odchudzania kończyły się porażką.

– Spóźniłeś się – skarcił go męski głos, młody i wesoły.

– Utknąłem w korku – usprawiedliwił się, zbliżając się do drabinki.

Atletyczna sylwetka młodego człowieka odcinała się wyraźnie na tle przejrzystej niebieskiej wody w basenie.

– Przepłynąłem już cztery baseny – uśmiechnął się pokazując białe, mocne zęby. – Dzisiaj jestem naprawdę w formie.

– Zobaczymy więc, czy mnie pokonasz – rzucił mu wyzwanie Joe wchodząc do wody i zbliżając się do chłopaka.

Ruszyli jednocześnie na sygnał dany przez Joe i płynęli na plecach młócąc energicznie rękoma. Nogi chłopca leżały bezwładne, a mimo to pierwszy osiągnął przeciwległy brzeg basenu olimpijskich rozmiarów. Mocnym pchnięciem klatki piersiowej wywinął w wodzie koziołka, wypłynął i pracując mocno rękoma zawrócił. Joe dogonił go zadyszany.

– Sapiesz i dyszysz jak lokomotywa, tato – śmiał się chłopak.

– Żadna sztuka! – odciął się zduszonym głosem. – Masz dwadzieścia lat. Nie pijesz, nie palisz. Jesz tyle, ile trzeba.

– Możesz zawsze brać ze mnie przykład – zachęcał go.

– Powinieneś wybrać sobie mądrzejszego ojca – powiedział Joe zbliżając się do drabinki, przy której był jego syn.

– Każdy pretekst jest dla ciebie dobry.

– Chodź, poćwiczymy trochę – zachęcił go chwytając za kostki u nóg.

Albert położył się na wodzie trzymając się rękoma drabinki. Joe zmuszał go do ruchów przypominających jazdę na rowerze. Ćwiczenia wchodziły w skład terapii i Joe za każdym razem, kiedy tylko mógł, zastępował fizjoterapeutę, wkładając w ten obowiązek całe swe ojcowskie uczucie. Po wypadku samochodowym, w trakcie którego jakiś odprysk uszkodził mu kręgosłup i w konsekwencji spowodował paraliż nóg, Albert załamał się. Później chęć życia zwyciężyła i stał się mistrzem w posługiwaniu się fotelem na kółkach. Dzięki odpowiedniemu wyposażeniu mógł znów prowadzić samochód. Miał silnie rozwinięte barki i klatkę piersiową, natomiast nogi były cienkie.

– Jesteś zdenerwowany – stwierdził Albert.

– Tylko zmęczony – sprecyzował Joe kłamiąc. W rzeczywistości był bardzo zdenerwowany. Telefon od Franka Latelli był dziwny. Jego najgorszy wróg rozmawiał z nim spokojnie i w niezrozumiały sposób, przyjacielskim tonem.

– Chciałbym, żebyś zobaczył coś, co cię bardzo zainteresuje – powiedział wywołując w nim niepokój.

– Gramy w zgaduj-zgadulę?

– Jestem pewny, że po obejrzeniu tego, co ci proponujemy, my dwaj dogadamy się.

– Powiedz mi, Frank, mózg ci wysiada?

– Nie, Joe. Wiem, co mówię i jestem czujny. Mówię w imię moich interesów, ale również twoich.

– Sądzisz, że możesz coś komuś nakazać? A zwłaszcza mnie? Frank, ty masz odlot.

– To żaden rozkaz, Joe. Jedynie zaproszenie. Lub jeśli wolisz – sugestia. Lub rada. Choć raz powinieneś mnie posłuchać.

Było naprawdę coś dziwnego w głosie Latelli, niezwykła pewność siebie, nieuzasadniona w świetle ostatnich znanych wydarzeń.

– Co ty mi tu pieprzysz, Frank? Mam cię w garści. Masz związane ręce.

– Mag Houdini rozrywał łańcuchy i kłódki.

– Ale ty już jesteś trupem i jeśli jeszcze chodzisz, to tylko dlatego, że nikt ci o tym nie powiedział. Ja ci to teraz mówię.

– Dziś wieczór przyjedzie po ciebie do domu w High Point Irlandczyk. Z naszej strony nie będzie żadnych sztuczek. Ty też nic nie wymyślaj – Latella przerwał rozmowę, zanim La Manna mógł odpowiedzieć.

– Pomóż mi wyjść – powiedział Albert do ojca, który go nie słuchał. Nie wiedział dlaczego, ale wiedział, że pojedzie z Seanem McLeary na tajemnicze spotkanie. Był pewien, że Latella dotrzyma danego słowa i że nie będzie pułapek.

Był też pewien, że tym razem przeciwnik nie blefował. Żeby sprawdzić jego karty, musiał przystąpić do gry.

– Tato, mówię do ciebie, czy ty mnie słuchasz? – przywołał go do rzeczywistości Albert.

Podniósł go i posadził w fotelu na kółkach, wyłożonym prześcieradłem kąpielowym.

– Ależ oczywiście. Chcesz poprosić tę… tę dziewczynę, żeby za ciebie wyszła. A dlaczego miałbyś tego nie zrobić? – powiedział wycierając mu miękkim materiałem nogi.

Przeklęty Irlandczyk! Właśnie jego wyznaczyli mu na przewodnika. Kiedy pojawiał się Sean McLeary wiadomo było, że będą kłopoty. Tak było ze starym Alem, tak było z przemytem narkotyków z Sycylii. No i teraz…

– Chryste, tato – napadł na niego syn – o problemie mojego życia ci mówię! Dlaczego mnie nie słuchasz? Moja dziewczyna rzuciła mnie! I wiesz dlaczego? Ponieważ jestem tylko na wpół mężczyzną! Jestem kaleką! – krzyczał. – Impotentem i kaleką!

Joe nie miał żadnych argumentów, które mógłby przeciwstawić rozpaczy syna. Nie mógł mu powiedzieć: „Stracisz jedną, znajdziesz sto innych.”

Ten chłopak, który na zawsze utracił męskość, musiał znaleźć jakiś inny cel w życiu. I musi być gdzieś na tym szerokim świecie jakiś wystarczający powód, który nie pozwoli mu pójść na dno. Był gotów bić się o niego aż do śmierci, ale nie w tej chwili.

Jego myśli, jego uwaga były skupione na tym przeklętym Irlandczyku. Już dawno powinien był skręcić mu kark. Ale pewnego dnia usunie go z powierzchni ziemi.

– Fakt, że ta kurewka cię rzuciła, jeszcze nic nie znaczy – odpowiedział niezręcznie, wiedząc dobrze, że miało to decydujące znaczenie.

– Zgoda, tato – poparł go chłopak, pozornie pogodzony z losem.

Wiedział, że ojciec bardzo go kocha, ale zdawał sobie też sprawę, że czasami, w pewnych sytuacjach, niezależnie od wagi problemu, może liczyć tylko na siebie. Musiał przyznać, że w gruncie rzeczy ojciec, z tą swoją surowością, był jedyną osobą, która traktowała go tak, jak gdyby był normalnym człowiekiem.

Albert zdjął kostium. Joe spojrzał na niego. Był wspaniałym mężczyzną, wyposażonym hojnie przez naturę, tak jak i on, ale ten cholerny wypadek zdmuchnął płomień, który zasilał jego moc. Co za gówniane życie! Czy się kiedykolwiek z tym pogodzi? A nawet jeśli zaakceptuje swoją ułomność, czy znajdzie kobietę zdolną go pokochać za to trochę, co może jej zaofiarować? Te pytania nie dawały mu spokoju. Teraz jednak nie miał czasu na szukanie sensownych odpowiedzi, o ile takowe istnieją.

– Do jutra, Albercie – pożegnał się gwałtownie, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu.

10

Sean, oparty o swoje czerwone ferrari zaparkowane przed wejściem do willi La Manny, palił niechętnie papierosa rysując na śniegu esy-floresy czubkiem wyglansowanego buta.

– Jedźmy – rozkazał Joe z udawaną obojętnością, wychodząc z holu.

Sean uśmiechnął się do niego z podejrzaną serdecznością i zaprosił do samochodu. Usiadł za kierownicą i ruszył białą już aleją, dojeżdżając do otwartej elektronicznie bramy.

Sean dotknął hamulca i samochód, posłuszny, zatrzymał się.

– Co jest? – zapytał Joe.

– Twoja obstawa – odparł lakonicznie Irlandczyk machając prawą ręką jak autostopowicz, pokazując chryslera, który zatrzymał się za nimi.

– Moi ludzie jadą za mną wszędzie – powiedział.

– Nie tym razem – sprecyzował Sean. – My się zajmujemy transportem. O ile wciąż jeszcze chcesz się udać na to spotkanie. Nie ma miejsca na mediacje i zagrywki. Wóz albo przewóz.

La Manna ścierpiał w milczeniu. Otworzył drzwiczki, dał znak i samochód ruszył z piskiem opon w kierunku Nowego Jorku, podczas gdy obstawa pozostała za zamykającą się bramą.

Ochłodziło się. Z nieba leciały małe płatki śniegu. Przejechali w milczeniu około trzydziestu kilometrów z szybkością na jaką zezwalały warunki na drodze oczyszczonej przez okazałe pługi śnieżne, dobrze widoczne w ciemności dzięki światłom sygnalizacyjnym. La Manna przeżuwał myśli i fakty, zrobił przegląd wszelkich możliwości, ale nic nie rzucało światła na tę głęboką tajemnicę.

Nie był pewien nietykalności. Nie miał żadnej pewności. Jedynie wrażenie, że nikt nie wyrządzi mu fizycznej krzywdy. Nikomu by się to nie opłacało. Frank Latella wiedział, że jeśli tylko spadłby mu włos z głowy, jego rodzina zostałaby unicestwiona. Frank był zbyt inteligentny, aby wystawiać się na takie ryzyko. Mimo wszystko, przygotował się na najgorsze. Spojrzał na profil Irlandczyka. Był nieprzenikniony. Sztuka czekania nie pasowała do jego popędliwej natury, ale tym razem musiał się dostosować. Co miał na myśli Frank robiąc aluzję do maga Houdini, który umiał rozrywać łańcuchy i kłódki.

Ferrari było już na peryferiach Manhattanu. Kiedy La Manna odczytał tablicę Sto Dwudziestej Piątej ulicy i Sean zaparkował przed numerem 235, wiedział, że znajdują się w sercu Harlemu.

– Co do cholery robimy wśród tych parszywych czarnych? – zaklął.

– My nic – odpowiedział lakonicznie Irlandczyk zapraszając go do opuszczenia samochodu.

Grupa chuliganów zbliżyła się do ferrari w sposób, który pozwalał domyślać się ich intencji.

– Jeśli go tu zostawisz, to w najlepszym przypadku zastaniesz dwa.

Sean nie słuchał go nawet, wymienił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie z szefem bandy, ubranym w dżinsy i marynarską bluzę. Typ koszykarza z uśmieszkiem cwaniaka na zarośniętej twarzy.

– Jeden podaruję ci na rocznicę ślubu – odpowiedział Irlandczyk przygryzając dolną wargę w obawie, że posunął się za daleko.

Joe zignorował to jedyne zdanie, które mogłoby naprowadzić go na trop. Wszedł za Seanem do nowoczesnego ośmiopiętrowego budynku, a następnie do windy upiększonej sprośnymi rysunkami. Wszystko było względnie nowe, ale zarówno budynek jak i winda nosiły ślady systematycznego, niemal naukowego procesu niszczenia. W Harlemie wszystko w krótkim czasie było doprowadzone do żałosnego stanu.

Na ostatnim piętrze winda otworzyła się na słabo oświetlony korytarz. Z głębi dobiegały dźwięki jazzu. Sean zadzwonił do jednych z drzwi. Ktoś przyjrzał się im przez judasza, następnie drzwi otworzyły się i młoda Murzynka, piękna i niepokojąca, w czerwonej sukni tak opiętej na jej prowokujących kształtach, że wydawała się namalowana wprost na skórze, przesłała Seanowi gorący uśmiech.

– No, to rzeczywiście spodobało ci się przedstawienie – przywitała go, opuszczając długie rzęsy na ciemne oczy.

Sean wyciągnął z kieszeni marynarki studolarowy banknot i wsunął go za głęboki dekolt dziewczyny.

– Przyprowadziłem przyjaciela – powiedział. – Światowy człowiek.

– Dżentelmena można rozpoznać natychmiast – odrzekła kobieta robiąc aluzję do miłego wstępu.

Usunęła się pozwalając im wejść. Hol był cały czerwono-złoty: ściany i sufit czerwone, złote były drzwi, zza których dochodziła muzyka jazzowa, i złoty był barokowy stolik, na którym stał sześcioramienny świecznik; jego ruchliwe światło dodawało ciepła i wyrazu temu pomieszczeniu. Dziewczyna podeszła do stolika, wyrwała z bloczku dwa bilety i podała je Seanowi, który zapłacił dwieście dolarów. Te dziewczyna schowała do szuflady. Joemu la Mannie udało się odczytać napis na bilecie „Moonlight Club”.

Dziewczyna zapukała i złociste drzwi otworzyły się ukazując dużą salę, która była urządzona w tym samym stylu i w tej samej tonacji co hol. Były tu białe dwuosobowe kanapki ustawione jak fotele w teatrze, na wprost kurtyny z cienkiego tiulu. Za nią, w błękitnym półmroku, można było dojrzeć ciemnoskórą parę, mężczyznę i kobietę, ubraną na biało. On grał na trąbce, ona akompaniowała sobie na fortepianie. Miała ciepły i niski głos.

Kanapki były w przeważającej części zajęte przez pary białych. Dwie kelnerki w skąpych, wyszywanych cekinami strojach, podawały trunki. W powietrzu unosił się słodkawy zapach palonej przez wielu gości trawki. Joe, który sprzedawał ten towar, ale go nie znosił, natychmiast poczuł ucisk w skroniach.

Dziewczyna posadziła ich w jednym z ostatnich rzędów.

– W ostatniej chwili – wyszeptała uśmiechając się. – Przedstawienie właśnie się zaczyna.

Trąbka podała ostatnią tęskną nutę, pianino zatrzymało się na akordzie, głos piosenkarki zamilkł obiecując i pieszcząc. Rozległy się umiarkowane brawa. Muzyczny duet zniknął powoli z obrotowej sceny. Rozsunęła się tiulowa kotara i na purpurowym tle pojawiło się okrągłe łóżko przykryte śnieżnobiałym, błyszczącym atłasem. Na łóżku leżała kobieta w złotej tunice i peruce ze złotych nitek. Chrapliwe dźwięki trąbki podjęły temat sugestywnego bluesa podkreślanego powolnym, przeciągłym rytmem perkusji. Boczna zasłonka odchyliła się, gdy na scenę wyszedł biały, elegancki, smukły chart o wysokich, cienkich łapach, wygiętym grzbiecie i arystokratycznym pysku. Podszedł wolno do łóżka. Kobieta uderzyła dłonią o kołdrę i zwierzę położyło się na ziemi, z postawionymi uszami, czujne i nieruchome.

– Zar – wyszeptała kobieta pieszczotliwym głosem – kochanie.

Chart zbliżył się, wskoczył na łóżko, położył się obok kobiety, która leniwie i zmysłowo podniosła się ukazując się publiczności.

– Cissy – sylabizował La Manna poznając ją. – Cissy – powtórzył wstając.

– Najlepsze dopiero się zacznie – powiedział Irlandczyk, a dwie silne ręce osadziły La Mannę na miejscu. Obrócił się i rozpoznał stojącego za jego plecami Dominici.

– Rozkoszuj się przedstawieniem, skurwysynu – rzucił mu José.

Tymczasem chart podniósł się i wyciągnął pysk do kobiety. Uśmiechnęła się do niego, pocałowała i powiedziała:

– Zar, najsłodszy, zdejmij mi tunikę.

Pies chwycił zębami koniec sukienki, pociągnął zsuwając ją z kobiety i ukazując jej wspaniałą, olśniewającą nagość. Zwierzę zeskoczyło z łóżka, chwyciło zębami suknię i zaniosło na białe, aksamitne krzesełko, później wróciło do niej, patrząc na nią z oddaniem.

– Chodź, Zar – zaprosiła z ogniem w oczach, pieszcząc udo.

Chart wskoczył lekko na łóżko, zbliżył pysk do czarnego trójkąta łona i zaskowyczał. Serce Joego to waliło jak szalone, to znów wydawało mu się, że przestaje bić. Zimny pot zrosił mu czoło.

Kobieta wyciągnęła rękę i pogłaskała szyję zwierzęcia. Ten gest odsłonił cienką obrożę z diamentami, które błyszczały nierealnie w świetle reflektora.

Prawdziwy jednak i realny był ten przeciwny naturze stosunek, prawdziwe były dzikie okrzyki kobiety, prawdziwe było sapanie psa, prawdziwa była żądza u jednych spośród publiczności i prawdziwe było wywołane przedstawieniem obrzydzenie u innych.

José i Sean w ostatniej chwili zdążyli wyprowadzić Joe La Mannę. Zwymiotował w korytarzu. To, co zobaczył, ubliżało temu, kto to robił i temu, kto to oglądał, ale przede wszystkim obrażało jego, który pomimo wszystko kochał tę kobietę. Cissy doszła do dna upodlenia.

José wsadził go do swojego niebieskiego packarda.

Sean odjechał ferrari. Nikt mu go nawet nie dotknął.

– Ja cię odwiozę do domu – powiedział José.

– Czego chcecie? – zapytał słabym głosem Joe, wycierając zroszone potem czoło.

Dominici podał mu kopertę.

– To są zdjęcia twojej pani – powiedział. – Oczywiście kopie – sprecyzował.

– Nie trzeba – odsunął je Joe. – Czego chcecie? – powtórzył, gotów pójść na każdy kompromis, na każde ustępstwo.

– Frank chce odszkodowania za zniszczone restauracje i sklepy – zaczął dyktować warunki. – Chce, aby na jego terenie nie sprzedawano narkotyków. Chce, by warunki umowy były dotrzymane. I jeśli choć jeden naganiacz zostanie przyłapany na rozprowadzaniu twojego gówna w lokalach Franka, te fotografie pojawią się we wszystkich stanach Ameryki. I nawet w Castellammare del Golfo. Zastanów się, kolej na twój ruch.

Dwa dni później Cissy La Manna zginęła w wypadku drogowym w pobliżu High Point, spowodowanym najprawdopodobniej nagłym zasłabnięciem lub zaśnięciem za kierownicą.

Na terytorium rodziny Latella nie było ani jednego dostawcy narkotyków rodziny La Manna. Wszelkie akcje zakłócające spokój skończyły się. Powrócił pokój.

11

Nancy miała na sobie elegancki kostium w drobną kratkę, w którym wyglądała na więcej niż osiemnaście lat. Pantofelki na niskim obcasie były ze skóry pytona. Włosy związała na karku wąską, białą wstążką. Na szyi, na sweterku z niebieskiej angory, błyszczał sznur różowych pereł, urodzinowy prezent od José. W ręku miała torebkę i parę książek. Kiedy rok temu zapisała się do Yale, nie wiedziała jeszcze, na jakie studia skierują ją jej inteligencja i zapał. Teraz, po kilku kursach podstawowych, wiedziała, że wybierze prawo. Spojrzała na pokryte bluszczem budynki starego i sławnego uniwersytetu, jednego z najsłynniejszych w całych Stanach, i na jej delikatnych wargach pojawił się uśmiech. Czy było więc szczęściem to wzburzenie duszy, to rozedrganie jak po bąbelkach szampana, które powodowało, że uśmiechała się bez żadnej widocznej przyczyny w ten wietrzny, majowy dzień? Zdała sobie sprawę, że podjęła ważną życiową decyzję. Była pewna, że wybrała właściwy kierunek. Ta pewność dodawała otuchy.

– Cześć, Nancy – pozdrowił ją chłopak, przypatrując się jej ze zdumieniem i podziwem.

– Cześć, Taylor. Jak leci?

– Jesteś po prostu promienna – powiedział jej komplement.

– Wiem – przyznała zaskakując go.

– Chcesz się przejść? – zaproponował zafascynowany, nie mogąc oderwać od niej wzroku.

– Rozkaz czy zaproszenie?

– A jak ty myślisz? – spytał miękko.

– Że nowicjuszka musi się poddać autorytetowi mastera, tak doświadczonego studenta. Nie wspominając już o tym, że posłuszeństwo jest zaletą.

– A ty masz pełno zalet.

– Nie tyle, ile chciałabym.

Nancy spojrzała na młodzieńca z sympatią. Był to typowy amerykański chłopak: karmiony witaminami, korzystający z sali gimnastycznej i boiska zgodnie z wszelkimi zasadami. O miłej powierzchowności, wysoki, silny blondyn o niebieskich oczach i szczerym uśmiechu na przyjaznej twarzy. Miał na sobie spodnie z szarej flaneli, a pod skórzaną kurtką kaszmirowy sweter. Buty były angielskie. Była to kosztowna, ale nie rzucająca się w oczy i pozbawiona ostentacji elegancja. Taylor Carr pochodził ze świetnej rodziny z Bostonu. Był osobą zrównoważoną, która własną egzystencję budowała w zgodzie z wewnętrzną, spokojną pewnością siebie.

– Wdzięk i tajemniczość to twoja najlepsza broń. Wcale nie wątpię w twoje zalety – powiedział.

– Myślałam, że to moja uroda zrobiła na tobie wrażenie – zażartowała Nancy z kokieterią.

– To nie uroda wzbudza najgłębsze namiętności – zacytował Taylor. – Uroda bez wdzięku to jak haczyk bez przynęty. Piękność bez wyrazu nuży.

– Tak więc mam wiele zalet, ale jestem całkowicie brzydka – zaśmiała się Nancy, gdy Taylor zacytował jej Emersona.

– Brzydka i tajemnicza – żartował chłopak. – Mimo wszystko jestem gotowy skompromitować się wychodząc z tobą dzisiejszego wieczoru.

– Jakżeż mi przykro.

– Na myśl o wyjściu ze mną?

– Na myśl, że muszę ci odmówić.

– Weź, zważ, zapakuj i zanieś do domu – poddał się Taylor. – Nie jestem w twoim typie?

Doszli do zadrzewionej alei przy końcu uniwersytetu.

– Tu nie chodzi o ciebie. Muszę jechać do Greenwich na weekend.

– Taktyka numer jeden: aby wzmóc zainteresowanie mężczyzny, nigdy nie przyjmuj pierwszego zaproszenia podając jednak rozsądny powód odmowy.

– To pozwala mi sądzić, że będzie drugie – zamiauczała Nancy.

– Naprawdę musisz jechać? – zapytał, mając jeszcze nadzieję.

– Już po mnie przyjechali – powiedziała Nancy spoglądając na drugą stronę alei i machając do kogoś ręką.

Za kierownicą niebieskiego packarda Taylor dojrzał twarz José Dominici.

– Twój ojciec? – zapytał.

– Nie. Ale mógłby nim być. Mój ojciec nie żyje.

– Wybacz – powiedział Taylor szczerze zmartwiony.

– To się zdarzyło wiele lat temu. W taki sam wietrzny, majowy dzień jak dzisiaj – odczuła potrzebę wyjaśnień, przytrzymując rozwiane włosy i kierując się do oczekującego auta.

– Odpowiada ci poniedziałek wieczór w self-service? – zaproponował.

– Taktyka numer dwa: aby wzbudzić zainteresowanie mężczyzny, na drugą propozycję odpowiedzieć proponując alternatywne rozwiązanie. Nici z poniedziałkowego wieczoru. Będę w Greenwich przez cały tydzień. Jeśli chcesz, zadzwoń. W sekretariacie biblioteki znajdziesz mój numer.

Ostatnie słowa Nancy wykrzyczała biegnąc przez ulicę w stronę José Vicente, który wysiadł z auta.

Taylor obserwował tę uroczą, drobną postać, która schroniła się w ramionach olbrzyma, i poczuł ukłucie zazdrości. Próbował oddalić od siebie to niebezpieczne uczucie. Oczywiście będzie próbował dowiedzieć się czegoś więcej o Nancy Pertinace.

– Ponieważ pewnego dnia ożenisz się z nią, Taylor – obiecał samemu sobie, podczas gdy niebieski packard oddalał się.

Był typem, który nigdy nic nie obiecywał na próżno.

– Cześć, wspaniała kobieto – pozdrowił ją José. – Widzę, że jesteś w doskonałej formie – rzucił komplement.

– A ty tryskasz energią – powiedziała Nancy, przyglądając mu się z czułością.

– Wspaniała kłamczucha – uśmiechnął się.

– Przysięgam, przysięgam na wszystko – powiedziała całując żartobliwie skrzyżowane wskazujące palce, tak jak to robią dzieci.

– Kto to? – zapytał olbrzym robiąc aluzję do Taylora, który ich obserwował.

– Student ekonomii międzynarodowej – odpowiedziała Nancy z udaną obojętnością, wsiadając do samochodu od strony kierowcy.

– Jednym słowem – tęga głowa.

– W pewnym sensie.

– I również kawał chłopa – dorzucił siadając obok.

– Ma dobre notowania na giełdzie Yale.

W aucie ze skórzanymi siedzeniami i wykończeniami w drewnie orzechowym Nancy chłonęła znany jej zapach José, ten sam, który zapamiętała jako dziecko z ich pierwszego spotkania, zapach dający jej poczucie siły i bezpieczeństwa.

– Do Basila?zapytała wrzucając bieg i kierując się na New Haven. Prowadziła dobrze i ostrożnie. José był dobrym nauczycielem.

– Do Basila – potwierdził.

Basilis, grecka restauracja słynna z nadziewanej ryżem papryki, stała się obowiązkowym przystankiem w ich powrotnej drodze.

– Jak się nazywa? – dodał.

– Kto? – zapytała Nancy, mimo że doskonale zrozumiała czyje imię José pragnął poznać.

– Tęga głowa – sprecyzował.

– Taylor Carr – poinformowała, rozbawiona jego ojcowskim niepokojem.

– Wygląda na twojego wielbiciela – kontynuował zaniepokojony jej lakonicznymi odpowiedziami.

Nancy udała oburzenie:

– Nie widzieliśmy się przeszło miesiąc, a ty robisz mi przesłuchanie, wypytując się o nieznajomego, który zresztą mnie nie interesuje.

– Zgoda. Sąd nie bierze pod uwagę ostatniego oświadczenia – zażartował. W rzeczywistości był dumny i jednocześnie zazdrosny, tak jak ojciec, który odkrywa, że córka ma wielbiciela.

– Zmieniam temat. Chcesz, żebyśmy porozmawiali o twoim bracie?

– Co zrobił Sal?

– Wygrał turniej tenisowy.

– Fantastycznie! – zachłysnęła się, uderzając rękoma o kierownicę. – Będzie zadzierał nosa – uśmiechnęła się Nancy nie odrywając oczu od drogi.

– Co najmniej dwa uniwersytety z Southwest ozłociłyby go, gdyby tylko zechciał w którymś z nich studiować po high school.

– Sal będzie chodził do Yale, tak jak ja – zawyrokowała.

– Jesteś pewna, że się zgodzi? – było to pytanie retoryczne. Za Sala myślała Nancy.

Nie odpowiedziała, ograniczyła się do skinięcia głową. José pamiętał ją jeszcze dzieckiem, kiedy po śmierci jej ojca zobaczył ją po raz pierwszy w ich mieszkaniu w Brooklynie. Od razu przypadli sobie do gustu. I kiedy Nancy odmówiła z całą naturalnością przyjęcia pieniędzy od Latelli, poczuł do niej szacunek i podziw. On też, tak jak Sal, jak wszyscy, którzy zetknęli się z nią, w końcu chciał tego, czego chciała Nancy.

Dziewczyna wrzuciła prawy kierunkowskaz i zwolniła wjeżdżając na parking przy restauracji.

Usiedli przy stoliku pod oknem. Lampka na stoliku rzucała różowe światło na biały obrus. Charakterystyczny, typowy gwar luksusowej restauracji, na który składają się uprzejme głosy i brzęk sztućców, tworzył tło. Była to szczęśliwa chwila dla José i Nancy.

– Chcę zostać adwokatem, José – wyznała, a nowa fala szczęścia zalśniła w szarym aksamicie jej oczu.

Mężczyzna ani przez chwilę nie miał wątpliwości co do wyniku przedsięwzięcia. Nancy była przeznaczona do wielkich czynów. Był tego pewien.

– To dobra wiadomość – powiedział. – Również Frank będzie tym uszczęśliwiony. – Pomyślał o Nearco, który zrezygnował z nauki na drugim roku studiów, sprawiając tym ojcu wielką przykrość.

– Co słychać w domu? – zapytała Nancy, jakby czytając w jego myślach.

– Wszyscy mniej więcej dobrze.

– Wszyscy? – nalegała przymykając oczy i poważniejąc.

– Wszyscy – powtórzył José. – Również Sean – dodał mężczyzna, który zrozumiał prawdziwy cel pytania Nancy. – Widziałem go przedwczoraj. Pytał o ciebie. Przesyła pozdrowienia.

Nancy zaczerwieniła się i José, nie chcąc wprawiać jej w zakłopotanie, zaczął bardzo starannie studiować menu, co było zupełnie zbędne, ponieważ zawsze zamawiali nadziewaną ryżem paprykę i jabłecznik.

– Wciąż się kręcą wokół niego te wszystkie baby? – nalegała z udaną obojętnością.

Po powrocie z Sycylii opowiedziała prawie wszystko José.

– Zapomnij o nim – taka była jego rada. – Zasługujesz na więcej. I na coś lepszego.

– Sądziłem, że dałaś sobie z tym spokój – odrzekł rozczarowany.

– Nigdy – stwierdziła stanowczo Nancy patrząc mu w oczy.

– Okay – westchnął zrezygnowany. Było wiele problemów w życiu Nancy. Ten nie był ani ostatni, ani najpoważniejszy. Gdyby zdecydował się opowiedzieć jej wszystko o Irlandczyku, przeszłoby jej oczarowanie, ale tak, jak to się często zdarza, kuracja mogłaby być bardziej niebezpieczna niż sama choroba.

Nikt nie był w stanie przewidzieć reakcji Nancy.

12

Nancy i Sal uścisnęli się gorąco, wyrażając w ten sposób głęboką radość ze spotkania. Sal również wydoroślał. Miał zdecydowany wyraz twarzy, łagodne spojrzenie i wygląd sportowca.

– Całe wieki cię nie widziałam – powiedziała.

– Miesiąc – sprecyzował.

– Zależy od punktu widzenia.

Uśmiechnęli się obejmując się ponownie i usiedli na kanapie.

– Kogo widziałaś przede mną? – dopytywał się Sal.

– Mamę Sandrę.

Żona Franka jak zwykle powitała ją z pospieszną serdecznością.

– Nearco i Doris?

– Gdzieś się zaszyli.

– Frank jest w Atlantic City.

– Mówił mi José.

– A propos, gdzie się podziała ta bestia? – poskarżył się Sal. – Nawet się nie przywitał.

– Nawet nie wszedł. Był umówiony na Manhattanie. Opowiedz mi o sobie, sportowcu, o twoich wyczynach. Trafiłeś, co? – powiedziała spoglądając na niego z podziwem.

– Miałem szczęście.

– Jesteś piękny, dzielny i jestem z ciebie dumna.

Nancy i Sal byli zadowoleni z nowego mieszkania. Był to apartament przerobiony ze strychu willi w Greenwich: dwie sypialnie, każda z łazienką i garderobą, salon służący jednocześnie za gabinet z dwoma biurkami w stylu Ludwika XV, biblioteką z orzecha, szeroką, wygodną, nowoczesną kanapą i dwoma przepastnymi fotelami. Frank był zadowolony z urządzenia dwojga dzieciaków. Jego żona Sandra nie miała zastrzeżeń. Akceptowała każdą decyzję Franka. Nie rozumiała, dlaczego jej mąż robił to wszystko dla tych dwojga włoskich dzieci, ale z pewnością miał ważny powód. Natomiast Nearco i jego żona Doris nigdy nie zaakceptowali Nancy i Sala.

– Z jakiego powodu mają mieszkać w naszym domu? – przeciwstawił się Nearco.

– Jesteśmy im coś winni. I ty o tym wiesz – odrzekł twardo Frank.

– Pomóżmy im, nie mówię nie. Ale dlaczego w naszym domu? Jest tyle college’ów.

– Ponieważ ja tak postanowiłem – stwierdził Frank piorunując go wzrokiem. – Wydaje mi się, że jest to wystarczający powód.

Nearco opuścił głowę czerwieniąc się jakby został spoliczkowany.

– Ale tych dwoje wops ma się trzymać z daleka od naszego syna – wysyczała rozwścieczona Doris.

– Frank junior jest także moim wnukiem. I będzie spotykał się z Nancy i Salem kiedy tylko będzie chciał. Czternastoletni chłopak ma prawo dobierać sobie przyjaciół, zwłaszcza jeśli nie są to zwykli goście, lecz należą do rodziny. Tak ma być i już, czy wam się podoba, czy nie – podsumował Frank.

Frank Latella wrócił z Atlantic City wcześniej, niż planował. Frank junior wybiegł mu naprzeciw, rzucając się dosłownie w jego ramiona. Bardzo kochał tego potężnego dziadka, który w jego obecności miękł. Zdawał sobie sprawę z wpływu, jaki miał na niego.

– Szybko wróciłeś – uśmiechnął się.

– Aby was zobaczyć – odrzekł włączając w ten sposób do rozmowy Nancy i Sala, którzy podnieśli się na jego widok.

– Dzień dobry – powiedzieli obydwoje, ściskając mu dłoń.

Frank chciałby, aby i tych dwoje wybiegło mu na spotkanie i uściskało go. Chciałby zburzyć tę barierę oficjalnego szacunku, która w pewnym sensie nie pozwalała nadać tym spotkaniom rodzinnego charakteru. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego osobowość, funkcja narzucały mu jeszcze to minimum powściągliwości. A poza tym był José, który zastępował Nancy i Salowi ojca.

– A więc wkrótce będziemy mieli adwokata w rodzinie – pogratulował Nancy. – Może dwóch – dodał patrząc na Sala, który jakby spadł z obłoków.

– Obawiam się, że nie rozumiem – wtrącił chłopak, który poza tenisem nie podjął żadnych decyzji na przyszłość.

– To tylko moja propozycja i pragnienie – wyjaśniła Nancy.

– A poza tym – uśmiechnął się dobrodusznie Frank – są to zbyt poważne tematy, aby poświęcać im tylko pięć minut przed kolacją.

Decyzja Nancy pozwalała mu obecnie żywić nadzieję na realizację pewnych planów. Rodzina Latella przeżywała właśnie okres niezwykłego spokoju. Wstrząsające przepowiednie Joe La Manny nie spełniały się. Interesy szły dobrze, mimo że nie brali udziału w narkotykowym biznesie. Frank miał w tym momencie pod kontrolą spółkę zarządzającą w Atlantic City czterema dużymi hotelami z salonami gier. Znalazł zdolnych, sprawnych współpracowników, których umieścił na kluczowych stanowiskach. Na szczycie piramidy ustawił Johna Galante. Nearco od dawna marzył o tej funkcji dla siebie i oczywiście nie zgadzał się z wyborem ojca. Z drugiej strony Frank nie mógł ryzykować. Było to zbyt poważne przedsięwzięcie, aby można było je zlecić temu zarozumiałemu fanfaronowi, jakim był jego syn. Frank często zastanawiał się nad przyszłością organizacji. W takich chwilach spoglądał na Franka juniora jak na jedyną nadzieję na utrzymanie władzy w rodzinie. Chłopak był inteligentny, potrafił się zaangażować, a kiedy trzeba było, także cierpieć i zaciskać zęby. Miał niezłe zadatki. No i była Nancy. Szkoda, że kobieta. Frank sprawdził godzinę na swoim starym kieszonkowym zegarku, z którym nigdy się nie rozstawał.

– Sądzę, że musimy się ruszyć – zaniepokoił się. – Sandra obiecała spaghetti na ósmą. Jeśli makaron jej się rozgotuje, będzie zła.

Lattela ruszył pierwszy do jadalni, gdzie czekała na nich Sandra. Obok niej stał Sean. Irlandczyk przywitał się ze wszystkimi z uśmiechem, ale kiedy znalazł się przed Nancy, zabrakło mu słów. Nie widział jej od przeszło dwóch lat, odkąd wrócili razem do Stanów. A ona tymczasem jeszcze bardziej wypiękniała i stała się jeszcze bardziej pociągająca.

Nie tak miała wyglądać ta wielka, oczekiwana od dawna chwila. Nie w jadalni Latelli przed górą dymiącego spaghetti. Przez dwa długie lata czekała, marzyła, wyobrażała sobie spotkanie z Seanem. Wyobrażała sobie przypadkowe spotkanie w Central Park lub na Fifth Avenue, marzyła o spotkaniu go w alejkach Yale. Również park otaczający willę w czasie przyjęcia nadawał się na to lub też klub José Dominici, który miał już właściwie pewną klasę. Ale nie tak. Nancy z tysiąc razy dokonała w myśli przeglądu swoich strojów, aby wybrać najbardziej odpowiedni na to spotkanie. A Sean dosłownie ubóstwiałby ją, padłby do jej stóp wyznając, że nigdy nie przestał jej pożądać. Natomiast teraz stał tam, obok Sandry, przesiąknięty zapachem sosu będącego mieszaniną czosnku, oliwy, pomidorów i tartego sera.

Ona miała na sobie czerwony sweter, trochę wypłowiały i bawełniane spodnie, które według niej kryły jej wspaniałą kobiecość.

– Do licha, Nancy! – wykrzyknął Irlandczyk kumplowskim tonem, który markował silne emocje. – Nie poznałbym cię na ulicy – dodał robiąc aluzję do zmiany, jaka w niej zaszła.

– Nasza Nancy stała się kobietą – przyznał Frank. Usiadł na honorowym miejscu zapraszając tym samym innych do zajęcia miejsc.

– Masz rację, Frank. Prawdziwa kobieta – Sean uśmiechnął się w swój charakterystyczny, ironiczny sposób, który tak ją fascynował.

Zaczerwieniła się, zakaszlała, wierciła się na krześle, ale nie potrafiła znaleźć celnej riposty. Nagle wydało jej się, że utraciła swój tupet, przebojowość, werwę. Poczuła się nieswojo. Spojrzała na Sala, jakby był ratownikiem, a ona niedoświadczoną wczasowiczką wciąganą właśnie przez otchłań.

– A mnie nic nie powiesz? – wtrącił chłopak rzucając jej zbawienne koło ratunkowe.

– O tobie wiem wszystko z kroniki sportowej – odpowiedział czujnie Sean. – Wschodząca gwiazda światowego tenisa. Gratulacje. Czy mogę opowiadać znajomym, że jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał. – Byłyby to pierwszorzędne referencje.

– Zawsze lubisz żartować – bronił się Sal z wrodzoną skromnością.

– Nie sądzę, żeby żartował – zapewnił Frank. – To zaszczyt mieć w rodzinie mistrza.

– Bez ironii – potwierdził Sean. – Tylko trochę zawiści. Ja też lubiłem tenis. Ale nie miałem danych, żeby do czegoś dojść.

Irlandczyk miał na sobie dobrze skrojony szary garnitur, białą koszulę i bordowy krawat. Dla Nancy był wzorem doskonałości męskiej urody. Dla niej kolacja była niekończącą się torturą. Wokół niej zaś toczyła się ożywiona rozmowa.

– Co jest, Nancy? – zaniepokoiła się Sandra widząc ją zamyśloną przed ciągle pełnym talerzem. – Nie smakuje ci? A może źle się czujesz?

– Spaghetti jest wyśmienite – uspokoiła ją. – I czuję się dobrze. Za dużo zjadłam w greckiej restauracji z José – usprawiedliwiła się. – Teraz nie jestem głodna.

– Jeśli to prawda – pogodziła się Sandra. – Ale szkoda.

Nancy spojrzała na Irlandczyka i zauważyła, że on też obserwuje ją zamyślony i uśmiecha się do niej, ale bez ironii.

Pod koniec obiadu niespodziewanie znaleźli się sam na sam. Zaczęła sprzątać ze stołu, a Sean miał właśnie podążyć za Frankiem do salonu.

– Ciągle mnie nie chcesz? – zapytała go przypominając sobie dotknięcie jego gorącego ciała.

– Nie dręcz mnie – powiedział głaszcząc ją po twarzy.

– Nie odpowiedziałeś mi – odrzekła uciekając przed tą pieszczotą, która potęgowała dwuznaczność ich stosunku.

W tym dręczącym przerywniku nie było miejsca na niepewność, która obudziłaby w niej ponownie nadzieję.

– Nie chcę cię – potwierdził mężczyzna, podczas gdy cała jego postawa zdawała się temu przeczyć.

– Idź do diabła, Seanie McLeary – zareagowała gniewem, bólem i oburzeniem. Wyszła pospiesznie z jadalni trzymając w ręku kieliszki, które ustawiła na zlewozmywaku w kuchni, gdzie Sandra zmywała naczynia w ciepłej wodzie z dużą ilością piany z płynu o cytrynowym zapachu.

Dziwne życie prowadzili Latella. Byli bogaci, ale w willi nie było na stałe służby. Mężczyzna do ciężkich robót i kobieta na godziny pomagali w trudniejszych pracach, ale gospodarstwem domowym na co dzień zajmowały się kobiety z rodziny. Również Nancy, kiedy była w domu, brała udział w tych pracach. Teraz Sandra płukała kieliszki, a Nancy je wycierała. Zmywarka do naczyń była diabelską sztuczką, której mama Latella dawała zdecydowany odpór. Nancy, która myślami była gdzie indziej, zbiła dwa kieliszki; dosłownie wyleciały jej z rąk.

Sandra podniosła głowę znad zlewozmywaka i spojrzała surowo.

– Zechcesz mi powiedzieć, co się z tobą dzieje? Najpierw nic nie jadłaś pod pretekstem greckiej restauracji. Teraz demolujesz mi dom. Co cię dręczy? – ton był zdecydowany, nie dopuszczający sprzeciwu, ale była również pewna troska o tę dziewczynę, zazwyczaj tak pogodną i zrównoważoną.

Nancy ze złością odłożyła ścierkę, którą wycierała kieliszki. Oczy wypełniły jej się łzami. Szybko odwróciła się, wybiegła z kuchni i uciekła po schodach na mansardę. Gdy weszła do pokoju, rzuciła się na łóżko i rozpaczliwie rozszlochała. Zadzwonił telefon na nocnym stoliku. Nancy podniosła słuchawkę.

– Słucham – powiedziała pociągając nosem jak mała dziewczynka.

– Coś nie tak? – zainteresował się troskliwy głos z drugiej strony.

– Sean? – powiedziała pełna nadziei.

– Przykro mi, Nancy – przeprosił głos – ale to tylko ja, Taylor. Jestem w Greenwich. Miałem zamiar zapytać cię, czy zechciałabyś spotkać się ze mną.

13

Brenda Farrel wróciła do domu obładowana paczkami i paczuszkami. Napiwki i uśmiech zapewniły jej pomoc – najpierw kierowcy taksówki, a później portiera – w zebraniu i bezpiecznym dotransportowaniu całości zakupów. Wiązały się one z zaplanowanym na ten wieczór wyjściem. Ta perspektywa bardzo ją podniecała: nareszcie zje kolację razem z Nearco, jak prawdziwa dama, w Waldorf Astorii.

Przewróciła do góry nogami cały dział konfekcji damskiej w domach towarowych Saksa w poszukiwaniu sukni odpowiedniej na tę wielką okazję. Dzięki pomocy kilku miłych sprzedawczyń udało jej się dokonać doskonałego wyboru: obcisła dżersejowa suknia w kolorze truskawki, a na to lekki, płócienny płaszczyk tej samej barwy.

Przeszła do sypialni, szybko się rozebrała, włożyła sukienkę i czarne, lakierowane pantofle na niebotycznym obcasie. Następnie zgarnęła gęste platynowe włosy, aby zapiąć długi złoty łańcuszek. Lustro odbiło wizerunek młodej i pięknej kobiety, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć na okładce pisma z modą: talia osy, smukła linia, w najważniejszych miejscach przyjemne zaokrąglenia. Czarne oczy o długich rzęsach przyglądały się z zadowoleniem tej naprawdę ładnej kobiecie i przesłały jej promienny uśmiech. Miękkie wargi rozchyliły się, ukazując błyszczące białe zęby. W Waldorf wzbudzi powszechne zainteresowanie.

– Dzielna Brenda – pogratulowała sobie. – Przeszłaś długą drogę.

Miała dwadzieścia pięć lat i wydawało jej się, że całe wieki upłynęły od czasów, kiedy występowała w trzeciorzędnych, pełnych dymu, sprośności i biedy lokalach na zachodnim wybrzeżu. Wtenczas miała szesnaście lat, a za sobą dzielnicę baraków na peryferiach Phoenix w Arizonie, gdzie urodziła się i mieszkała.

Popychała ją naprzód ambicja i szalona chęć dojścia dokądkolwiek, bo nie wiedziała nawet dokąd. Brenda uważała występy w trykocie za obowiązkowy etap na drodze do realizacji ambitnych celów. Mierzyła w każdym bądź razie wysoko i grała ostro, angażując cały swój talent i wdzięk, aby osiągnąć ten jedyny cel: wystawny ślub z bogatym mężczyzną. I w realizację tego swojego marzenia wkładała całą duszę, tak jak inne dziewczyny, które żyły w podobnych warunkach, oddałyby wszystko za błyskotliwą karierę artystyczną.

Jej pierwszym kochankiem był księgowy z małego banku z Ohio, który był za bardzo żonaty i za mało bogaty, aby mógł stanowić prawdziwą próbę sił w tej wspinaczce po szczeblach drabiny społecznej. Brenda uczepiła się go, aby wyrwać się z kręgu trzeciorzędnych lokali. I udało jej się. Księgowy uchylił jej drzwi do świata reklamy; pozbyła się wszystkich szmatek i wstydu, aby dostać się do tej kolorowej jarmarcznej budy. Pozowała nago do kalendarza, który zrobił furorę wśród kierowców ciężarówek i dzięki któremu zdobyła właściciela małej, ale dobrze prosperującej fabryczki konfekcji damskiej. Był to miły, grzeczny i bardzo dobrze wychowany mężczyzna. Był wesoły, bez zahamowań i sympatyczny, ale bał się straszliwie żony, która z pewnością zniszczyłaby go, gdyby odkryła jego związek z Brenda.

To wtedy Brenda stwierdziła, że normy społeczne dzielą kobiety na dwie główne kategorie: żony i te inne. Przywileje, poza rzadkimi wyjątkami, były zarezerwowane dla żon, zwłaszcza jeśli dochody i pozycja społeczna były wysokie. Nastawiła się więc na ten kierunek, zawężając obszar poszukiwań i stając się bardzo wybredna. Pozostawało natomiast dużo miejsca na intensywne i burzliwe historie, które owocowały liczącymi się korzyściami materialnymi, ale również były przyczyną frustracji.

Ostatnim mężczyzną jej życia był Nearco Latella, syn wielkiego Franka, który zalatywał mafią, jak niektórzy insynuowali, ale za to posiadał znaczną fortunę.

Również Nearco, tak jak inni bogaci mężczyźni, których miała przed nim, był bardzo żonaty, lecz tym razem pewne przesłanki utwierdzały Brendę w przekonaniu, że istnieją szansę awansu poprzez doprowadzenie ognistego, wulgarnego, ale naiwnego i zakochanego mężczyznę do rozwodu.

Nearco kupił jej małe, urocze mieszkanko na ostatnim piętrze eleganckiego budynku przy Park Avenue, nie skąpił jej oczywiście pieniędzy, obsypywał ją prezentami i zabierał ze sobą w niektóre służbowe podróże. Przedstawił ją paru zaufanym przyjaciołom. Traktował ją więc z szacunkiem i poważaniem zarezerwowanym zazwyczaj dla żon, chociaż kochał ją wciąż jak namiętną kochankę. Była pewna, że nadejdzie dzień, kiedy wygra decydujący zakład swojego życia. I ten dzień był blisko. Dotąd wspinała się po szczeblach drabiny stopniowo. Brenda okresy przygnębienia i ich intensywność dopasowywała do świąt i przyjęć, które Nearco spędzał nieuchronnie na łonie rodziny. Podczas kłótni, w których umiejętnie odgrywała rolę ofiary, popisywała się swoją samotnością zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej była potrzebna miłość i solidarność. Mówiła o ewentualnej rezygnacji z tej wspaniałej miłości, która prawdopodobnie nigdy nie zakończy się małżeństwem, na rzecz stylu życia uwzględniającego ten podstawowy cel. Szantaż uczuciowy, zręcznie zastosowany, służył do wyegzekwowania dodatkowych przywilejów. Takich jak zaplanowana kolacja w Waldorf.

Nearco przybył w chwili, gdy Brenda pochłonięta była tymi rozmyślaniami. Brenda uściskała go i obdarzyła tkliwym uśmiechem. Patrzył na nią z jawnym pożądaniem, ujawniając swoje prawdziwe intencje. Pragnął ją posiąść natychmiast, tu i teraz. Po to przyszedł, a jeszcze ta suknia, przylegająca niczym druga skóra, dodatkowo go podniecała.

– Jesteś wcześniej – powiedziała Brenda.

– Wcześniej, co wcześniej? – zareplikował przyciskając ją w niedwuznacznych zamiarach.

Brenda broniła się, jakby chodziło o jej honor. W rzeczywistości starała się uchronić suknię przed tym wulgarnym obmacywaniem, które mogłoby spowodować szkody, których nie umiałaby naprawić.

– Nie pamiętasz już o kolacji w Waldorf? – krzyknęła próbując ratować sytuację.

– Nie pamiętam – powtórzył za nią, ogarnięty żądzą.

Chwycił ją za pośladki, podniósł do góry i rzucił na łóżko.

– To daj mi spokój! – rozkazała.

– Ale dlaczego? – zapytał prosząco Nearco.

Brenda sprytnie zrezygnowała z obrony swojej pięknej sukni zalewając się gorącymi łzami. Dotknęła jedynych strun, które mogły wzbudzić w nim poczucie winy. Musiała go ustawić, zanim będzie za późno, musiała wykorzystać sytuację.

– Bo nie jestem kurwą – powiedziała płacząc. – Nie jestem kurwą, która rozkłada nogi na rozkaz.

Mężczyzna był wzburzony, ogarnięty pożądaniem i sfrustrowany.

– Czym więc jesteś? – zareagował rozłoszczony.

– Jestem głupią idiotką, która miała nadzieję przeżyć resztę swojego życia z tobą. Ale pomyliłam się. Ty mnie traktujesz jak kurwę, podczas gdy ja chcę być tylko twoją dziewczyną.

Nearco rozluźnił chwyt, podniósł się i przejechał dłonią po włosach. Brenda stanęła obok niego poprawiając sukienkę.

– Jesteś moją dziewczyną – wyznał. – Moją jedyną dziewczyną. I pragnę cię jakbyś była jedyną kobietą na świecie. – W gruncie rzeczy mówił prawdę. Kiedyś zadawał się ze wszystkimi call girls w Nowym Jorku, ale od poznania Brendy nie miał innych przygód.

– Chciałabym ci wierzyć – powiedziała wycierając chusteczką oczy.

– Musisz mi wierzyć – zapewnił ją Nearco obejmując i pokrywając jej twarz pocałunkami. – Jesteś moją dziewczyną. Jedyną.

Brenda poczuła, że nadszedł moment, aby zaryzykować zakład jej życia.

– Jeśli jestem jedyną kobietą w twoim życiu – zauważyła – dlaczego jesteś wciąż z Doris? Dlaczego nie zostawisz Doris? Dlaczego nie rozwiedziesz się i nie ożenisz ze mną?

Płakała, lecz łzy nie przeszkadzały jej obserwować go z uwagą i z niepokojem. Przez chwilę wydawało się jej, że waha się, że jego twarz wyraża żal i czułość dla niej. Miała nadzieję, że wybrała odpowiedni moment, aby osiągnąć cel. Zdała sobie jednak sprawę, że poniosła klęskę, gdy rysy jego twarzy stężały, przybrały bezlitosny wyraz, który dobrze znała i którego się obawiała.

– Dlaczego? – westchnęła wycierając oczy.

– Dlatego, że tak – odpowiedział posępnym głosem. – I nigdy więcej nie wymawiaj imienia mojej żony.

Brendę ogarnęła złość i wstyd.

– Boisz się, że je zbrukam? – zareagowała gwałtownie.

– Powiedzmy, że jej imię nie brzmi dobrze w twoich ustach – rzucił jej ostro. – Ty masz tylko jedną możliwość, – dodał – musisz znać swoje miejsce. Jeśli ci to nie odpowiada, możesz wysiąść na najbliższym przystanku. Ale ma być jasne raz na zawsze, że ty to ty, a moja rodzina to moja rodzina. Dwie różne rzeczy, których nie należy mylić. Nigdy.

Gdy mówił, powoli znikał okrutny wyraz twarzy, zastąpił go uprzejmy i przekonywujący. Jego głos był spokojny, precyzyjny, mowa grzeczna, lecz stanowcza. Czuło się, że jest szczery i zdecydowany, zupełnie inny niż ten mężczyzna, którego znał ojciec. Brenda zdała sobie z tego sprawę i zobaczyła nagle, jak pryskają jej marzenia. Jej plany ponownie zderzyły się z bolesną rzeczywistością i ponownie była bez przyszłości. Marzenie, hołubione przez dwa lata, rozwiało się w ciągu sekundy.

Z Nearco będzie tak, jak ze wszystkimi innymi przed nim – dobra i uległa w zaciszu sypialni, gotowa na spełnianie życzeń pana i władcy lub wystawiona na ataki okrutnego świata. Jeszcze raz została skazana na pozostanie w kategorii tych drugich. Strach i upokorzenie zostały odsunięte przez uczucie dumy i postanowiła zrezygnować z przywilejów zdobytych w ten sposób.

Nagle podniosła dłoń i z całej siły uderzyła Nearco w twarz.

– Łajdak! – rzuciła zniewagę z rozmysłem.

Krew w nim zawrzała i spojrzał na nią, jakby chciał ją zabić. Instynktownie prawą dłoń skierował pod pachę, gdzie miał pistolet, ale zrezygnował. Szyderczy uśmiech zamienił się w okrutny. Chwycił za dżersejową suknię koloru truskawki i dosłownie zdarł ją z niej. Stała piękna swą niespotykaną urodą, dumnie patrząc mu prosto w oczy.

– Nasza historia kończy się teraz – odprawił ją mężczyzna. – W tym mieście nie ma dla ciebie miejsca. Nawet na ulicy.

Kiedy Nearco wyszedł, Brenda okryła się szlafrokiem. Rodziła się w niej bezgraniczna nienawiść i wiedziała, że zemści się okrutnie na tym mężczyźnie, który pozwolił jej mieć nadzieję.

14

Kiedy zadzwonił telefon, Albert La Manna energicznym pchnięciem obrócił wózek przesuwając się od okna do biurka. Odebrał telefon, chwilę słuchał, potem powiedział:

– Wpuść ją – i odłożył słuchawkę.

Zapatrzył się zamyślony w przestrzeń. Trudno było decydować w tak delikatnej materii. Jak nigdy przedtem potrzebował dobrej rady, ale musiał zdecydować sam.

Albert usłyszał dwa znane sobie uderzenia w drzwi, które otworzyły się ukazując kobietę koło sześćdziesiątki, elegancką, uprzejmą i poważną niczym wychowawczyni w starym stylu. Była to niezastąpiona Mayella, stara sekretarka Joego, która w dawnych, frywolnych i burzliwych czasach była kochanką jego dziadka Alberta. Z tych szalonych lat pozostał jej noszony z wielkopańską nonszalancją kosztowny diament o fantazyjnym szlifie. Przepiękny.

– Panna Farrel – zaanonsowała z godnością, przepuszczając Brendę, która ukazała się promienna niczym obietnica szczęścia.

Mayella wyszła zamykając drzwi gabinetu, a fascynujący gość o blond włosach stanął przed Albertem uśmiechając się do niego.

– Nie wierzyłem, że przyjdziesz – zdziwił się młodzieniec.

– Jesteś słodkim chłopcem, ale złym psychologiem – odpowiedziała aksamitnym głosem.

– Tu nie chodzi o interpretację psychologiczną – kontynuował nie ruszając się zza biurka, za którym czuł się bezpieczny. Mebel ukrywał jego kalectwo. – Nie wierzyłem, że przyjdziesz – powtórzył – po weekendzie spędzonym razem. Gdy odkryłaś, co cię czeka – dorzucił.

Słowa, które mówiły o jego kalectwie były obojętne, lecz ton dumny i wyniosły.

– Kiedy poznasz chociaż minimalną część mojego życia, zrozumiesz, że jesteś moim jedynym marzeniem – wyjaśniła spokojnie, modląc się o to, żeby Albert przez dumę nie wycofał się.

– Mój adwokat przygotował już kontrakt – powiedział podając jej niebieską teczkę. – Możesz podpisać już teraz, jeśli chcesz, lub pokazać zaufanemu prawnikowi. – On już podjął decyzję.

– Chcę za ciebie wyjść, Albercie – oświadczyła z naturalną prostotą. – Połowę mojego życia spędziłam na myśleniu o małżeństwie. I wyobrażałam sobie siebie jako czułą, wierną żonę pięknego i bogatego mężczyzny.

– I impotenta – dodał Albert chcąc powstrzymać entuzjazm Brendy, zmuszając ją do przemyślenia decyzji.

– Jest wiele rodzajów miłości – rozumowała pieszcząc go rozmarzonym spojrzeniem. – My wypróbujemy wszystkie. I znajdziemy taką, która będzie nam odpowiadać.

To był egzamin, który miał zdecydować o jej przyszłości. Robiła wszystko, żeby nie popełnić błędu. Była szczera i wzruszona. Albert uśmiechnął się do niej.

– Jesteś przekonująca jak reklama lodów latem.

Młodzieniec podziwiał jej sylwetkę w zgrabnym, ciemnogranatowym kostiumie od Givenchy. Podziw dla kobiecej urody to było jedyne uczucie, na które mógł sobie pozwolić, nawet jeśli go to strasznie frustrowało.

– Mogę podpisać z zamkniętymi oczyma – zauważyła spoglądając na niebieską teczkę na blacie ciężkiego biurka.

– Jest klauzula, która zezwala ci na rozwód, kiedy tego zapragniesz, kiedy zdasz sobie sprawę, że współżycie z paralitykiem jest dla ciebie nie do zniesienia.

– Lubisz zadawać sobie ból, prawda, Albercie? – zaskoczyła go.

– To jedna z niewielu przyjemności, jakie mi pozostały – zareplikował gorzko. – Dodałem równie klauzulę o wspólnocie majątkowej, ale uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, że niewiele posiadam.

Oczy Brendy błyszczały z satysfakcji. Joe La Manna był uważany za jednego z najbogatszych ludzi w Ameryce, a ten jedyny syn był dla niego wszystkim.

– Również i mój posag nie jest królewski – zażartowała.

– Wiadomość, którą mi przekazałaś jest bezcenna. Jeśli uznamy ją za twój posag, mam jeszcze w stosunku do ciebie dług.

– To ryzyko, które chętnie podejmę – sprecyzowała, nagle poważniejąc.

Wiedziała, że w momencie przekazania Albertowi informacji o udziale rodziny Latella w interesach w Atlantic City wystawiła się na jej zemstę.

– Przyjmując, że informacja okaże się pewna. I potrzebna.

– Wiesz tak jak i ja, że wiadomość jest wiarygodna. Znasz jej ciężar i wartość. Nie szukałabyś mnie, gdybyś nie znała pewnych podstawowych prawd.

Po raz pierwszy była szczera i lojalna i zdała sobie sprawę, że fakt, iż nie musi kłamać, zwiększył jej szacunek do tego młodego kaleki, którego zaczynała kochać. Zrobiłaby wszystko, aby stał się mężczyzną jej życia.

– Masz rację, Albercie. Nie można żyć tak długo u boku mężczyzny takiego jak Nearco i niczego się nie nauczyć.

Podał jej srebrnego parkera i powiedział:

– Więc podpisz ten kontrakt. Pobierzemy się za jakiś tydzień.

– Czy to konieczne? – zapytała. – Sądzę, że mogę ci zaufać.

– Wolę tak – nalegał.

Brenda podpisała i oddała pióro.

– A twój ojciec? – zapytała.

Albert wysunął się zza biurka, wyszedł z ukrycia.

Stwierdzenia zawarte w podpisanym przed chwilą kontrakcie dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Czuł, że nie potrzebował już ukrywać się przed kobietą, z którą miał przeżyć wspólnie kawałek życia.

– Mój ojciec chce mnie widzieć pogodnym – odpowiedział.

– Moja przeszłość nie zapewnia spokoju i harmonii.

– Myślisz o twoim związku z Nearco?

– Oczywiście. I twój ojciec, jeśli jeszcze o tym nie wie, to szybko się dowie.

– Jak długo będziesz nadużywała mojej cierpliwości? – zażartował Albert. – Nie chciałbym spędzić reszty dnia rozmawiając o moim ojcu – zganił ją łagodnie, przysuwając się do niej.

Kobieta usiadła koło niego, aby znaleźć się na tym samym poziomie. Albert wsadził prawą rękę do kieszeni sportowej kaszmirowej marynarki i wyciągnął z niej zgrabne pudełeczko od jubilera.

– Moja rodzinna tradycja wymaga, aby w dniu zaręczyn mężczyzna podarował swej przyszłej żonie pierścionek – przycisnął zameczek pudełeczka.

Wieczko odskoczyło ukazując iskrzący się niebiesko na czarnym jedwabiu kwadratowy diament wyjątkowej wielkości i blasku. Brenda była olśniona jego wspaniałością. Otworzyła szeroko oczy, a dziecinne zdumienie odbiło się na jej pięknej twarzy. Wpatrywała się intensywnie w kamień. Podniosła dłoń, aby go pogłaskać, ale nie odważyła się. Gdyby go dotknęła, była tego pewna, sparzyłaby sobie palce. Nie była w stanie ocenić czystości, wartości i wielkości karatowej diamentu, był to jednak kamień niespotykanej urody. Gdyby Albert powiedział jej, że ten diament miał wartość kamienicy przy Madison Avenue, uwierzyłaby mu. Zresztą, nie było to odległe od prawdy.

Młodzieniec wziął lewą rękę Brendy i wsunął na jej palec wskazujący ten wspaniały pierścionek.

– Należał do mnie – wyjaśnił. – Odziedziczyłem go po moim dziadku, którego imię noszę. Nazywali go Diamond Al ze względu na jego manię kolekcjonowania diamentów. Teraz należy do ciebie – dodał z prostotą, składając na jej dłoni lekki pocałunek.

Brenda czuła, jak ciepło bijące od tego kamienia powoli ogarnia ją całą. A może było to ciepło ust Alberta? Ból i upokorzenie jej nieudanego życia znalazły ujście w ciepłych łzach. Nachyliła się do niego, zbliżyła swe usta do ust mężczyzny i miała nadzieję, że ją pocałuje. I pocałował ją, najpierw delikatnie, potem namiętnie. I Brenda zrozumiała, że naprawdę zaczęła tracić głowę dla mężczyzny, którego nigdy nie będzie mogła posiąść. Rozłączyli się ogarnięci pożądaniem, którego nie mogliby rozładować. Nigdy. Ta pewność spowodowała, że Albert chciał gwałtownie się od niej oddalić, ale Brenda chwyciła go za ramię i przytrzymała.

– Pomówmy o interesach, dobrze?

– Pomówmy – poddał się Albert, któremu płonęła twarz, ale męskość spała.

– Mam nadzieję, że informacja, którą ci przekazałam, jest prawdziwa – zaniepokoiła się.

– W każdym razie my się pobierzemy – zapewnił ją. – Nawet jeśli ta wiadomość nie istnieje. Nawet jeśli ją sobie wymyśliłaś. Nawet jeśli był to tylko pretekst do poznania mnie i złapania w sidła – odrzekł wesoło. – Ale jeśli jest prawdziwa, – dodał biorąc ją za rękę i pozwalając kamieniowi zabłysnąć w całej okazałości – jeśli Frank Latella naprawdę kontroluje interesy w Atlantic City, to w tym przypadku informacja, którą mi przekazałaś, ma wartość większą niż ten diament, jest bezcenna – podsumował całując ją w policzek.

Brenda miała pewność, że znajduje się na progu wymarzonego świata, świata kobiet zamężnych. Po raz pierwszy spotkała mężczyznę, który kochał ją taką, jaką była.

15

Wprawiając w ruch kółka wózka Albert opuścił gabinet i szybko wśliznął się do windy. Był mistrzem w posługiwaniu się tą dryndą, od której zależał każdy jego ruch. Zjechał na parter biura przedstawicielstwa Newtex, najpotężniejszej fabryki wykładziny w całym New Jersey.

Nie była to tylko przykrywka dla nielegalnej działalności rodziny, było to modelowe przedsiębiorstwo w tej dziedzinie, oczko w głowie konsorcjum kontrolowanego przez Joe La Mannę. Newtex był dostawcą wykładzin nawet do Białego Domu. Ojciec zajęty był omawianiem projektu graficznego, logo Newtex i właściwej kampanii promocyjnej. Kiedy go zobaczył, uśmiechnął się dając mu znak, żeby poczekał. Trzech plastyków z agencji reklamowej tłumaczyło Joemu, że najlepszą reklamą produktu będzie akt kobiecy wykonany przez znanego fotografika.

– Moja wykładzina wchodzi do mieszkań – zaoponował Joe. – Do rodzin na pewnym poziomie. Nie do burdeli, Chryste. Damy, a nie kurwy.

Pewność siebie plastyków pod wpływem obiekcji Joego zaczęła się chwiać.

– Osobiście – wtrącił się Albert – uważam, że aby odpowiednio wyeksponować wykładzinę Newtex, potrzebny jest płonący kominek i łóżko z jedwabną pościelą, którego można się tylko domyślać. Książka, fajka, fotografia w srebrnej ramce. Sznur pereł, zabawka. To wszystko.

Ojciec odwrócił się i spojrzał na niego ze zdumieniem. Plastycy słuchali go z uwagą. Był to prosty pomysł, ale właśnie dlatego mógł być skuteczny.

– Podoba mi się pana pomysł – pochwalił go odpowiedzialny za projekt Franchot Granger, niski i krępy facet koło czterdziestki, z karkiem i barkami jak zapaśnik. Można go było wziąć za kogokolwiek, ale na pewno nie za eksperta od reklamy.

– Mój syn, Albert – powiedział Joe.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Propozycja, nad którą trzeba popracować – powiedział wciągając swoich młodych współpracowników do rozmowy.

– Masz talent, chłopcze – przyznał Joe.

– To pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy – wyznał Albert zaskoczony tymi pochwałami.

– Od kilku miesięcy Albert pracuje ze mną w Newtex – wyjaśnił z dumą La Manna. – Przedtem… – przerwał. Przedtem, chciał powiedzieć, był zbyt zajęty kuracją, potem próbą pogodzenia się z tym strasznym kalectwem.

– Sądzę, że po pewnych poprawkach może to być najlepszy pomysł.

Albert pomyślał, że są chyba trochę szaleni, jeśli uczepili się pierwszego pomysłu, który mu przyszedł do głowy. Powiedział to ojcu, gdy zostali sami.

Joe przyglądał mu się z zadowoleniem.

– Nie przyjechałeś tutaj, aby omawiać projekt graficzny naszego image. O co chodzi? – zapytał, gotowy wybaczyć mu każde dziwactwo.

Przyjemność, którą czerpał z pochwał, spowodowała, że zapomniał dlaczego przerwał ojcu zebranie.

– Chciałem porozmawiać z tobą o Atlantic City – zdumiał go Albert.

Rysy twarzy mężczyzny stwardniały, usta zacisnęły się w okrutnym grymasie, co zapowiadało jeden z najgorszych momentów. Altantic City był jak cierń w sercu, temat tabu i cholernie niebezpieczny.

– Sprawdźmy, czy mówimy o tym samym – poprosił go o wyjaśnienia.

– Mam na myśli ten kompleks hotelowy z salami gier – odrzekł Albert.

– Jedź dalej.

– Mówiłeś o nim przedwczoraj z Freddym Profumo. Pamiętasz? – nalegał Albert.

Oczywiście że pamiętał. Ten kompleks hotelowy z salami gier spędzał mu sen z powiek. Dowodził solidnym imperium finansowym w Las Vegas, mając dobre oparcie polityczne. Ten megakompleks osłabił jego interesy w tym mieście, a ktoś mu jeszcze doniósł, że nie należało w tym przypadku używać tradycyjnych metod perswazji. W ten sposób od pewnego czasu przełykał truciznę mając związane ręce.

– Mówiłem o tym z Freddym – przyznał. – A więc?

– Sądzę, że wiem, kto kontroluje instytucję szkodzącą naszym interesom – wyjawił z pewnym wahaniem.

– Ty? – zapytał Joe patrząc z niedowierzaniem na swojego pięknego syna unieruchomionego na fotelu na kółkach.

– Ja. Z tego wózka – odrzekł czytając w myślach ojca.

– Jak tego dokonałeś?

– Z pomocą osoby, która jest mi bardzo droga.

– A czego się dowiedziałeś? – nalegał La Manna coraz bardziej zaintrygowany.

– Nazwiska osoby kontrolującej spółkę, która kieruje kompleksem w Atlantic City.

Po raz pierwszy ze swojego fotela na kółkach panował nad sytuacją, a jego ojciec był od niego zależny.

Wiadomość podniosła Joemu ciśnienie, twarz mu zsiniała, skrzydełka nosa poruszały się gniewnie, krążąca szybciej krew spowodowała chwilowy zawrót głowy.

– Czy ja też mogę je poznać? – zapytał ironicznie, przytomniejąc.

– Frank Latella – wyznał mu Albert.

Joe usiadł w fotelu i oparł dłonie o biurko.

– Komu mamy podziękować? – zapytał po chwili milczenia.

– Kobiecie, która w ciągu tygodnia zostanie moją żoną – odpowiedział Albert.

16

– Mamo Sandro, wychodzę – powiedziała Nancy pokazując się w drzwiach salonu.

Sandra spoglądała na nią rozczarowana i zdziwiona.

– To koniec świata – skomentowała z żalem.

Nancy obejrzała się, jakby chciała się upewnić, że w tym momencie były naprawdę same.

– O czym ty mówisz? – zapytała.

– O czasach nie tak odległych, kiedy prosiłaś Franka lub mnie o pozwolenie na wyjście. Jeszcze jedna dobra zasada, która zanika – uśmiechnęła się melancholijnie.

Nancy objęła ją.

– Nie chciałam was urazić.

– Wiem. I nigdy w to nie wątpiłam – stwierdziła Sandra zmuszona przerwać robotę na drutach, którą zajmowała się zagłębiona w swoim ulubionym fotelu. Na czubku nosa miała okrągłe okulary, które czyniły ją podobną do typowej babci ze starej fotografii. Spoglądała na dziewczynę z uznaniem.

Nancy zaczesała włosy do tyłu odsłaniając piękną, promienną twarz, ożywioną lekkim makijażem. Miała na sobie krótki płaszczyk i układaną kremową spódniczkę. Była elegancka i uśmiechnięta.

– Dokąd idziesz? – zapytała Sandra.

– Nie wiem. Ma po mnie przyjechać kolega z uniwerku. Sądzę, że pójdziemy potańczyć. Nie ma obawy, to porządny chłopak – chciała ją uspokoić.

– Tak będzie lepiej dla wszystkich – odrzekła oszczędzając jej aluzji do wcześniejszego kryzysu. – To twój chłopak?

– Nie. Tylko przyjaciel.

– Nie wracaj zbyt późno – poradziła z matczyną troską.

– Możesz pozdrowić Franka ode mnie?

– Możesz być spokojna.

Kiedy Latella był w swoim gabinecie nie lubił, aby mu przeszkadzano. Dla Nancy czynił wyjątek. Ona jednak nie chciała spotkać się ponownie z Seanem, który omawiał z Frankiem interesy. Byłaby to dobra okazja, aby wzbudzić jego zazdrość, ale nie chciała uciekać się do takich sztuczek, tak jak nie przyjęła zaproszenia Taylora, żeby zrobić na złość. Była zdecydowana nie dać się kryzysowi.

Taylor czekał na nią za kierownicą MG, przed bramą ogrodu. Wstał, aby otworzyć jej drzwiczki, po czym zajął swoje miejsce. Czekając wymyślał różne rzeczy na temat tej wspaniałej dziewczyny mieszkającej w wielkim domu, rezydencji prawie królewskiej, która pozwalała snuć najbardziej fantastyczne domysły. Któż się krył za tą naturalną pięknością? Księżniczka czy awanturnica? Elegancja i skromność wykluczały tę drugą możliwość. Chłopak był onieśmielony swoją tajemniczą towarzyszką, do której żywił uczucie jeszcze nie całkowicie jasne, ale łatwe do przewidzenia w swoim rozwoju.

Taylor był na najlepszej drodze do zakochania się w Nancy. I to właśnie w momencie, kiedy odkrył, że ona, jak w starej piosence, płakała za innym. Pomyślał optymistycznie, że to mógł być pozytywny znak dla takiego jak on, gotowego czekać cierpliwie. Natomiast nie miał żadnych wątpliwości co do pozytywnego efektu tego zamysłu. Ożeni się z nią.

– Dokąd jedziemy? – zapytała Nancy.

Taylor, który miał w planie dyskotekę, postanowił ją teraz zaskoczyć.

– Do Vicky’s – odpowiedział.

Dziewczyna nie okazała ani podniecenia, ani entuzjazmu na dźwięk nazwy modnego lokalu o posmaku dwuznaczności, odwiedzanego przez osoby wątpliwej konduity, ludzi z show biznesu, menedżerów i milionerów.

– Okay – skomentowała z angielskim spokojem, wzbudzając jeszcze większą ciekawość mężczyzny.

– Więc w drogę – zażartował. – Jest jeszcze wcześnie.

Nancy przyłapała się na porównywaniu Taylora z Seanem. Obydwaj piękni, interesujący i tak różni, niczym dzień i noc. Sean był ciemnością, która ją porażała swoimi pogmatwanymi zagadkami, Taylor zaś słonecznym, wiosennym dniem. Przy nim czuła się dobrze, mogła marzyć o wielu rzeczach, może nie łatwych do osiągnięcia, ale możliwych. Mając do wyboru Taylora, który jej pragnął i Seana, który uciekał od niej, niebezpieczeństwo nocy i pewność dnia, nie wahała się. To właśnie Seana pragnęła tak, jak niczego innego na świecie.

– Grosik za twoje myśli – zaproponował Taylor jadąc szybko, ale ostrożnie.

– Zmarnowane pieniądze. Nie myślałam o niczym – przyłapała się zdziwiona na kłamstwie.

Vicky’s był pełen eleganckich gości.

– Ma pan rezerwację? – spytał się Taylora nienaganny szef sali.

– Obawiam się, że nie – uśmiechnął się rozbrajająco master z Yale, mając nadzieję rozwiązać problem za pomocą odpowiedniego napiwku.

Maître wyraźnie zdegustowany odmówił przyjęcia napiwku.

– Jest mi jeszcze bardziej przykro – powiedział z lekką ironią i szczerym bólem – ale obawiam się, że nic nie mogę dla pana zrobić. Może pan spróbuje zarezerwować stolik na jeden z najbliższych wieczorów – poradził mu.

Nancy czekała w milczeniu, co powodowało, że Taylor czuł się jeszcze bardziej nieswojo. Jego rozpacz, że nie może jej zaimponować swoją zaradnością tak, jakby sobie tego życzyła, rozczuliła ją.

– Zależało ci, prawda? – uśmiechnęła się dla dodania otuchy.

– Przykro mi – odpowiedział.

Właśnie przechodził Victor Partana, wiecznie młody boss Vicky’s, i Nancy pomachała mu na przywitanie. Elegancki właściciel, jak na aktora przystało, obdarzył najwspanialszym uśmiechem jakichś ważnych klientów przekazując ich w ręce kelnera i skierował się w jej stronę.

– Mała, słodka, pociągająca Nancy – powiedział słynnym głosem, na dźwięk którego wpadały w ekstazę trzy pokolenia.

– Chcesz, żebym się zarumieniła, Victor? – broniła się Nancy.

Mężczyzna i dziewczyna przywitali się i oczy wszystkich obecnych zwróciły się na tę szczęściarę, której wielki Victor tak demonstracyjnie składał hołd.

Taylor, ze swej strony, nie próbował nawet niczego zrozumieć. Nawet maître był zdezorientowany. Nancy dokonała prezentacji.

– W domu wszyscy czują się dobrze? – spytał Partana.

– Wspaniale.

– Więc – dodał zwracając się do współpracownika – spróbujemy usadzić moich przyjaciół przy najlepszym stoliku.

– Naturalnie, panie Partana – usłuchał maître, który niejednokrotnie był zmuszony odmówić stałym klientom, którzy nie mieli rezerwacji. Zaprowadził młodych do stolika w pierwszym rzędzie z napisem „zarezerwowane”. W chwilę później podano im szampana, rocznik 1948, ze specjalnych zapasów.

– Musiałaś się świetnie bawić – powiedział Taylor odzyskując głos.

– Tak naprawdę to ty wszystko załatwiłeś – odrzekła odczuwając po raz pierwszy przyjemność z faktu, że została rozpoznana i radość, że mogła dzięki uśmiechowi uzyskać przywileje nieosiągalne dla innych, którzy byli gotowi za nie drogo zapłacić.

– Lekcja jest gratis? – zapytał, podczas gdy maître nalewał szampana do kryształowych kieliszków.

– Wierz mi, Taylor, to nie miała być lekcja. Gdyby Victor mnie nie zauważył, w jednej chwili bylibyśmy po drugiej stronie drzwi. Może znaleźlibyśmy lokal, który bardziej by nam odpowiadał. Za dużo snobizmu. – zaczęła wyliczać rozglądając się – za dużo gwiazdorstwa, za dużo ekshibicjonizmu. Ale skoro już tu jesteśmy, możemy wznieść toast.

Taylor podniósł kieliszek i stuknął się z Nancy, szukając jej spojrzenia. Ktoś inny przyciągnął jednak jej spojrzenie. Przy stoliku obok siedział Sean. Był w towarzystwie kobiety, niezłej imitacji Grace Kelly, niestety tylko imitacji. Uwodziła go bez umiaru i bez stylu. On spoglądał na nią z tą swoją wieczną chłodną ironią. Było zrozumiałe, że mieli ze sobą coś wspólnego, że nie było to tylko przypadkowe spotkanie w modnym lokalu.

– Coś nie tak? – zapytał Taylor odwracając się, aby zobaczyć co przyciągnęło jej uwagę. Rozpoznał kobietę i ucieszył się. – Ty też ją rozpoznałaś? – zapytał.

– Kogo? – zapytała Nancy bardzo zdziwiona.

– Dziewczynę przy stoliku za nami. To Mitzi Wronosky. Miała niewielkie rólki w filmach muzycznych.

– Znasz również mężczyznę, który jej towarzyszy? – dopytywała się.

– Nie, ale jeśli w dalszym ciągu będziesz tak intensywnie przyglądać się mu, to zacznę uważać, że to obrzydliwy typ.

Sean podniósł się przepraszając swoją partnerkę i zbliżył do stolika Nancy.

– Cześć, księżniczko – pozdrowił ją wyciągając rękę, która na kilka sekund zawisła w powietrzu, nim Nancy ją uścisnęła.

– Nie przedstawisz mnie? – zapytał robiąc aluzję do chłopaka.

– Taylor Carr – wyrecytowała ze znudzoną miną. – A to Sean McLeary.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Sean, odpowiedzialny za twoje niedawne cierpienia? – powiedział Taylor, przypominając sobie rozmowę telefoniczną.

Irlandczyk rzucił mu wściekłe spojrzenie. Rozłożył już niejednego twardziela z błahszych powodów, ale tym razem chodziło o Nancy, nad którą czuwał na prośbę Franka.

– Sprawdź, czy chłopak, z którym wyszła – powiedział Latella poinformowany przez żonę – jest w porządku.

W hallu Vicky’s spotkał Mitzi, która przyczepiła się do niego jak rzep do psiego ogona.

– Co to za historia z tymi niedawnymi cierpienia? – zapytał Sean, podejrzliwy, ale i uważny, aby nie sprowokować wybuchu złości Nancy. Ta dziewczyna pozornie krucha i bezbronna mogła wywołać niezłą awanturę.

– Nowa gra towarzyska – powiedziała Nancy z pozorną pewnością siebie.

– Chcesz zatańczyć? – zaprosił ją Sean bezceremonialnie, ignorując jej absurdalną odpowiedź.

Gdyby Nancy odmówiła, a mężczyzna nalegał, Taylor mógłby interweniować niczym średniowieczny rycerz. Ona ze swojej strony chętnie znalazłaby się w ramionach Seana, gdyby tylko jednym mrugnięciem oka można było usunąć ludzi, którzy ją otaczali, łącznie z Taylorem, a przede wszystkim tę natrętną piosenkarkę, która czekała niecierpliwie na Seana przy stoliku. Ale Sean i tym razem bawiłby się z nią jak kot z myszką. Nancy rozładowała sytuację podejmując niespodziewaną decyzję.

– Właśnie wychodziliśmy, Sean – powiedziała podnosząc się, a Taylor poszedł w jej ślady mając wrażenie, że gra w przedstawieniu, którego treści nie zna.

Sean chwycił ją mocno za ramię jak właściciel. Stojący z drugiej strony lokalu Victor Partana modlił się, aby nie wydarzyło się nic gorszego.

– Nigdzie nie pójdziesz – rozkazał – beze mnie. Pan Carr nam wybaczy.

– Pan Carr pana prosi, aby zszedł mu pan z drogi – ostrzegł go Taylor.

Natychmiastowa interwencja Nancy była błogosławieństwem.

– Zostaw, Taylor – zasugerowała. – Tym razem ja wygrałam – dodała zwracając się do Irlandczyka z triumfującym uśmiechem.

17

Nancy podczas tej pełnej niespodzianek majowej nocy odkryła miłość. Zapomniała o przeszłości i przyszłości i przeżywała podniecającą gorączkę teraźniejszości. Noc miała świeże i szczypiące tchnienie, a Nowy Jork wydawał się naprawdę wspaniałą grą, szczęśliwą wyspą, miastem radości, o którym mówiły słowa starej piosenki. Nancy, w ramionach Seana, w rollsie z 1950 roku, z ostrożnym i dyskretnym kierowcą jadącym ulicami Manhattanu, wreszcie przeżywała swoją miłosną historię.

Poprzez szyby rollsa widziała imponujące wieżowce tak odległe i tak różniące się od świątyń w Selinunte, a przecież wzbudzające w niej te same uczucia, wspaniałe i delikatne. Auto posuwało się wolno i bezszelestnie. Broodway, szeroka biała ulica, kipiał życiem pełen wesołych ludzi wychodzących z teatrów i z nocnych lokali wokół Times Square. Mężczyźni i kobiety, którzy musieli stać w kolejce, aby dostać bilety na ostatni okrzyczany musical, nucili teraz nowe motywy, przerzucali się nowymi powiedzonkami.

Nancy przypomniała sobie Dos Passos i uśmiechnęła się.

– Dla tego, kto nie umie się bawić, w Nowym Jorku nie ma nadziei – zacytowała na głos.

Sean przytaknął głaszcząc ją po twarzy.

– Ty jesteś nadzieją – powiedział.

– Kiedy trzymasz mnie w ramionach, życie jest snem – wymruczała wtulając się w niego, jakby chciała rozpłynąć się.

– Mam dwa razy tyle lat, co ty i połowę twojego zdrowego rozsądku – wyszeptał całując jej włosy.

– Żadnych oskarżeń – poprosiła. – Nie chcę wiedzieć, co byś zrobił, gdybyś miał głowę na karku.

– Odwiózłbym cię galopem do domu.

– Mogłabym cię nawet zabić.

– Nic o mnie nie wiesz. Nie wiesz kim jestem. Co robię. Skąd pochodzę.

– I nie chcę wiedzieć – uciszyła go, kładąc mu palec na ustach. – Jedziemy na tym samym wózku, sterowanym przez Franka. On jest silnym i lojalnym człowiekiem. Znam José Vicente. Każdy z nich był dla mnie jak ojciec, gdy mój został zamordowany. Jedynie ty bawisz się ze mną jak kot z myszką. Teraz koniec z twoim dwuznacznym zachowaniem. Nic nie chcę wiedzieć o tobie. Nie interesuje mnie, skąd pochodzisz. Ani dokąd zmierzasz. Kocham cię takim, jakim jesteś.

Sean pomyślał, że może nadszedł moment na wyznanie jej prawdy. Może zrozumiałaby. Ale gdy zaczął jej opowiadać, zareagowała gwałtownie.

– Nie chcę mówić o moim ojcu. Nie chcę wspominać tamtego dnia. To wspomnienie należy tylko do mnie, nie mogę go z nikim dzielić – i na krótką chwilę na twarz Seana nałożyła się twarz umierającego Calogero, któremu ona, ubrana w białą sukienkę do pierwszej komunii obiecywała wendettę. Obraz rozwiał się natychmiast. I znów rolls cichym jak wiatr szelestem kołysał jej marzenia.

Sean pomyślał, że Nancy była najuczciwszą osobą, jaką udało mu się spotkać, kobietą z którą mógłby założyć rodzinę. Był pewien, że spodobałaby się jego matce, gdyby ta jeszcze żyła.

Sean miał Nancy, jej zapach, jej ciepło, jej nieskończoną czułość, jej wstydliwe rumieńce, jej bicie serca, jej namiętną miłość, oddanie, pragnienie zjednoczenia się z nim. Jak długo to może trwać? Jedną noc czy jedną minutę? Oczywiście, światło tak żywe nie mogło trwać wiecznie, ale to, że zobaczył je w swoim mrocznym, samotnym życiu było dla niego jedynym i niezapomnianym doświadczeniem. W odległej przeszłości była zbrodnia, która przyćmiewała piękno ich spotkania i na chwilę mężczyzna wycofał się zatrwożony kryjąc się przed tym ponurym zawrotem głowy, zastanawiając się, co z nimi będzie w przyszłości, która właśnie już się zaczęła. Ani Frank, ani José Vicente, którzy reprezentowali niepisane prawa, nic nie mogli zdziałać przeciw pożądaniu, które pulsowało w jego żyłach.

Sean i Nancy chcieli razem podążyć dalej, poza pożądanie. I kochali się w mieszkaniu Seana, na ostatnim piętrze budynku przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy, mając przed sobą zieleń parku i oświetlony zarys Nowego Jorku.

Nancy stała się kobietą lekko, tak jak o tym marzyła, z kolorową delikatnością kwiatu rozchylającego się o świcie.

18

Dźwięk telefonu wyrwał Nearco z głębokiego snu.

– Przykro mi, że cię obudziłem – przeprosił energicznym głosem Jimmy Marron.

– Miejmy nadzieję, że masz chociaż dobry powód – warknął Nearco wypływając z nicości snu.

– Pewne rzeczy lepiej wiedzieć od razu – odrzekł Jimmy.

– Dziesięć do jednego, że to gówniana wiadomość – przepowiedział przeczesując jedną ręką włosy, a drugą ściskając telefon, tak jakby chciał skręcić kark człowiekowi, który obudził go o szóstej rano.

Jimmy nie żywił specjalnej sympatii do Nearco, którego oceniał jako wulgarnego, prostackiego i uciążliwego dla otoczenia, także dla własnego ojca, ale był przy tym wszystkim członkiem rodziny, z którą on był związany od niepamiętnych czasów więzami wierności. Jimmy przyjmował dobre i złe strony organizacji i wykonywał to, co uważał za swój obowiązek, nie zwracając uwagi na reakcje następcy tronu, któremu według hierarchii podlegał.

– Sądzę, że to ważna wiadomość – stwierdził Jimmy.

– Słucham – powiedział Nearco ze śladami snu w głosie, ale z jasnym umysłem.

– Właśnie skończyłem sprawdzać rachunki z restauracji – powiedział.

– No i co?

– Znalazłem dziurę.

– Winien? – popędzał go.

– Paul – powiedział krótko.

– Ach – był to jedyny komentarz Nearco.

– Manipuluje księgowością i chowa do kieszeni pięć procent wpływów.

Paul Valenza był bardzo zręcznym księgowym i zarządzał siecią restauracji kontrolowanych przez rodzinę Latella. Zajmował się importem włoskich produktów i angażowaniem personelu. To Paul odkrył przemyt narkotyków z Sycylii w pojemnikach z oliwkami. Był zaufanym człowiekiem, ale nawet przez chwilę Nearco nie podawał w wątpliwość stwierdzenia Jimmiego Marrona, którego wierności był całkowicie pewien.

– Okay, Jimmy – powiedział. – Dziękuję za informację.

– Pozdrów ojca. Powiedz mu, że mam kopie ksiąg – dodał, zanim zakończył rozmowę.

Nearco podciągnął się i usiadł na łóżku. Rozłoszczona Doris zaczęła gniewnie pomrukiwać. Rzadko zdarzało się, żeby telefon dzwonił o świcie, ale kiedy miało to miejsce, Doris była nieznośna, oznaczało to bowiem kłopoty. A kiedy Doris stawała się nieznośna, wyciągała na światło dzienne wszelkie przewinienia z ich przeszłości i psuła mu kompletnie humor.

Nearco wstał, całkowicie rozbudzony, i poszedł na palcach do łazienki. Zatrzymała go w drzwiach.

– Nie chcę wiedzieć, co się dzieje – wysyczała – ale przypominam ci, że jesteśmy dzisiaj zaproszeni na obiad do moich rodziców – dodała tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Nearco w tym momencie udusiłby ją i jej rodziców. Gnębiło go tysiąc problemów, brakowało mu Brendy, erotycznej ucieczki od gorzkich stron życia, dzięki której czuł się silny i ważny. Poświęcił ją jednak na ołtarzu rodziny, trzymającej się dzięki wytartym konwenansom, które jednak budziły w nim strach i szacunek. Zamiast odpowiedzieć ostro, tak jakby chciał, wymamrotał do żony uspokajającą obietnicę.

Kiedy Nearco zszedł do kuchni, zastał tam swoją matkę w wirze zajęć. W ekspresie filtrowała się kawa i po kuchni rozchodził się jej ciepły zapach. Na stole leżały ciepłe tosty i stał słoik z sycylijskim miodem o złocistych refleksach.

– Tata? – zapytał pocałowawszy ją w czoło.

– Odpoczywa. Dzisiejszej nocy niewiele spał. Nie jest już młodzieniaszkiem. Wiek i troski ciążą mu.

– Wszyscy się starzejemy – skomentował Nearco. – Ale wydaje mi się, że tata jest we wspaniałej formie – skłamał wiedząc, że do trosk starego będzie musiał dorzucić oszustwo Paula Valenzy.

Od kiedy uruchomił interes w Atlantic City, Frank stał się wręcz obsesyjnie ostrożny. Przezorność była zawsze niezastąpioną bronią, ale tym razem, według Nearco, graniczyła ze strachem.

Podwoił straże wokół willi i zalecił zachowanie absolutnej tajemnicy w sprawie operacji handlowej. Nawet Sandra i Doris nie zostały poinformowane.

Nearco nalał sobie kawy do porcelanowej filiżanki w kwiaty, posmarował chrupiący tost masłem i miodem, ugryzł nie odczuwając żadnej przyjemności. Wypił łyk kawy, ale ceremoniał śniadania zakłócała jedna powracająca myśl: Brenda Farrel. Nie był to tylko żal za utraconą grą miłosną, wspaniałą rozrywką. Wyłowił z pamięci ostatni weekend spędzony z Brendą w Atlantic City, przed ich rozstaniem. Nearco nie umiał zrezygnować z perspektywy zabrania jej ze sobą, zwłaszcza, że mieli zatrzymać się w willi jego przyjaciela w pobliżu Smithville. Wbrew dokładnym zaleceniom Franka i z niewybaczalną lekkomyślnością zabrał ją do jednego z kasyn gry kierowanych przez spółkę kontrolowaną przez Latellę.

Brenda wpadła w szał gry i przegrała dużą sumę w ruletkę. A on, zamiast rozgniewać się, jak się tego spodziewała, pocieszył ją, mówiąc:

– Nie przejmuj się. Te pieniądze pozostaną w rodzinie.

W chwilę później odgryzłby sobie język za to lekkomyślne i niebezpieczne zdanie, ale uspokoił się szybko widząc jej pusty uśmiech. Oczywiście nie pojęła znaczenia tego zdania. Teraz jednak, z dystansu czasu, ta wątpliwość ukryta w zakamarkach umysłu odżyła prowokując w nim niepokój i niepewność.

– Mój syn już jadł śniadanie? – poinformował się popijając mocną, gorącą i dobrze osłodzoną kawę.

Sandra spojrzała na duży elektryczny zegar wiszący nad kredensem. Było wpół do ósmej.

– Zjadł śniadanie i właśnie wychodzi – odpowiedziała kobieta, pokazując widocznego przez kuchenne okno chłopaka wsiadającego do auta. Była z nim Nancy i Carmine Russo, goryl Franka Latelli.

Nearco otworzył okno i zawołał go.

– Po co jedziesz z moim synem? – zapytał mężczyznę.

– Rozkaz Franka – powiedział Carmine. – Mam go odwieźć do szkoły, a później odebrać.

Mały Frank pozdrowił ojca szerokim ruchem ręki. Nancy siedziała już w samochodzie. Carmine Russo zbliżył się do okna. Był to nabytek z czasów zamachu przed Plaza. Był najlepszym gorylem, jakiego można było sobie wymarzyć. Nie miał imponującej sylwetki, ale wydawało się, że był ze stali. Jego refleks był zadziwiający, odwaga bezdyskusyjna. Nigdy nie chybiał.

Nearco uznał go za odpowiedniego człowieka do dostarczenia Paula Valenzy. W ten sposób Frank będzie go mógł przesłuchać po przebudzeniu. Wydawało mu się przesadą zatrudnienie przez ojca elementu tak ważnego jak Carmine do odprowadzania jego syna do szkoły. Cóż może grozić jego synowi w czasie pokoju?

– A co tam robi dziewczyna? – zapytał wskazując Nancy.

– Jedzie do miasta na zakupy – odpowiedział Carmine.

– Jesteś mi potrzebny – powiedział Nearco. – Chłopakowi wystarczy kierowca.

Carmine był wyraźnie zakłopotany. Frank junior podszedł pod okno, aby porozmawiać z ojcem.

– Wcześniej dziś wstałeś, tato – powiedział z radosną miną. Wydawało się, że jest z tego zadowolony.

– Jedź bo spóźnisz się do szkoły – upomniał go Nearco. – Dzisiaj Carmine nie będzie ci towarzyszył.

– Zgoda. Cześć. – Chłopak posłusznie wrócił do auta, w którym czekała na niego Nancy.

– Frank wydał mi polecenie – zaoponował Carmine, kiedy auto ruszyło w kierunku bramy.

– A ja je anuluję. Znajdź Paula i przywieź mi go tutaj natychmiast – uciął krótko.

Zamknął okno i wrócił do stołu dopić swoją kawę.

– Twój ojciec będzie się gniewał za to, co zrobiłeś – powiedziała Sandra, która nigdy nie odwołałaby rozkazu męża.

– To wyjątkowa sytuacja. Kiedy się dowie, dlaczego to zrobiłem, przyzna mi rację – odrzekł dumnie.

Sandra miała nadzieję, że syn się nie myli.

19

Metalizowane study pewnie poruszało się w strumieniu aut. Dudley, kierowca, nastawił radio na lokalny dziennik. Spiker zapowiadał burzę nadchodzącą z północnego zachodu, ale na razie niebo było czyste i słońce świeciło jasno. Frank junior powtarzał sobie lekcję historii. Siedząca obok Nancy niecierpliwie sprawdzała godzinę na swoim patku. Pociąg z Greenwich do Nowego Jorku odjeżdżał o ósmej pięć. Nie chciała i nie mogła spóźnić się, gdyż miała zamiar zrobić zakupy i zjeść z Seanem śniadanie w jego mieszkaniu przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy.

Tej nocy wróciła późno do domu i już nie zasnęła, wspominając swoje pierwsze, niezapomniane doświadczenie miłosne, czułe i łagodne, dokładnie takie, o jakim zawsze marzyła.

– Nancy, przepytasz mnie stąd dotąd? – zapytał chłopiec podając jej książkę i przerywając gwałtownie bieg jej myśli.

Uśmiechnęła się nie słysząc ani jednego słowa z tego, co powiedział Frank junior, ale wzięła książkę do ręki, tak jakby zrozumiała. Tego ranka Nancy zwróciła szczególną uwagę na swój strój, wkładając bieliznę z bladoróżowego jedwabiu, szaroperłową, prostą, wąską sukienkę z alpaki z krótkimi rękawami, z różowym żakiecikiem wykończonym szarą lamówką. Włosy ściągnęła gumką z różowego aksamitu.

– System amerykański nie polegał tylko na próbach znalezienia ekonomicznej autonomii – zaczął powtarzając z niezwykłą pewnością Frank jr. – Szkolnictwo i literatura nabierały powoli naprawdę amerykańskiego charakteru. W strefie przygranicznej było niewiele szkól. Przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych Andrew Johnson nie umiał czytać, gdy się żenił… Wojna z 1812 wzbudziła niechęć do Anglii.

Gwałtowne hamowanie przerwało powtarzanie lekcji i obydwoje zostali rzuceni na przednie siedzenia nie odnosząc na szczęście żadnych obrażeń. Przed nimi w poprzek drogi na samym zakręcie stała ciężarówka. Tylko refleks i doskonałe opanowanie Dudleya uchroniły ich przed większymi szkodami. Kierowca zareagował puszczając wiązankę soczystych przekleństw. Natychmiast rozważył wszystkie możliwe rozwiązania, ale sytuacja nie pozwalała na żadne z nich. Wysiadł więc z auta, aby sprawdzić, co się dzieje.

Nancy spojrzała na zegarek.

– Nie zdążę na pociąg – pomyślała uderzając rytmicznie stopą w dywanik z białego jagnięcia leżący na podłodze samochodu.

W tym momencie jakiś człowiek wysiadł z ciężarówki, zbliżył się od tyłu do Dudleya i powalił go uderzeniem w kark. Obydwoje zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje, gdy było już za późno na ucieczkę.

Drzwiczki samochodu otworzyły się jednocześnie i dwaj mężczyźni chwycili Franka jr i zabrali go ze sobą. Trzeci usiadł na miejscu chłopca i powiedział do Nancy zamarłej ze zdumienia:

– Tylko spokojnie. Nie mamy zamiaru cię skrzywdzić.

Nancy skinęła głową.

– Słuchaj mnie uważnie – kontynuował mężczyzna, który miał gęste, kręcone włosy i śmierdział czosnkiem. – Zabieramy chłopca. Ty pojedziesz do Franka Latelli i powtórzysz mu dokładnie to, co ci powiem: Joe La Manna mówi, że za sprawą Altantic City zerwałeś układ. To oznacza wojnę. Dostaniesz twojego wnuka, kiedy zaakceptujesz warunki, które ci podyktujemy. Zrozumiałaś? – warknął mężczyznę.

Nancy odpowiedziała, że tak.

– Powtórz, co ci powiedziałem – rozkazał.

Nancy powtórzyła słowo po słowie wyraźnym, bezbarwnym głosem i dodała:

– Teraz ja ci coś powiem, ty bydlaku. Postaraj się, żeby nic się nie przytrafiło Frankowi jr, w przeciwnym razie będziesz żałował, żeś się urodził.

– Dobra jesteś i masz klasę, dziewczyno – powiedział mężczyzna szczypiąc ją w policzek.

Nancy nienawidziła go z całego serca. Kiedy mężczyzna zniknął, ciężarówka ruszyła dając przejazd. Wysiadła z samochodu wychodząc naprzeciw Dudleyowi, który podnosił się z ziemi.

– Przykro mi, Nancy – wyszeptał.

– To nie twoja wina – rozgrzeszyła go myśląc o Nearco. – Potrzebny ci lekarz. Wracamy do domu. Ja poprowadzę.

20

Frank Latella stał przed lustrem w sypialni i wiązał sobie, jak zwykle starannie, krawat dobrany kolorem do szarego garnituru z miękkiej angielskiej flaneli. Mimo że wszystko układało się jak najlepiej, to jednak od pewnego czasu uskarżał się na uciążliwe zmęczenie, które przypisywał pogodzie i wiekowi, oraz na powtarzające się mdłości, które kładł na karb nie najlepszej przemiany materii. Te niewielkie dolegliwości nie przeszkadzały mu rozkoszować się osiągniętym sukcesem. Interes w Atlantic City, w który zainwestował wszystkie swoje siły i cały rodzinny majątek, był ukoronowaniem jego życia. Teraz mógł spędzić w spokoju resztę swego życia, a jego syn zająłby się wyłącznie czystymi interesami. Spadek po teściu był zlikwidowany, nie było już loterii ani lichwy, ani prostytucji, ani wymuszania pieniędzy w zamian za opiekę. Nie przeszkadzało to w opłacaniu urzędników sądowych, polityków i policjantów. Płacono biżuterią, obrazami znanych artystów, wyrobami ze srebra, fundowano podróże. To nie była korupcja, to stanowiło część stosunków społecznych.

Latella był potęgą. Był właścicielem sklepów spożywczych, sieci restauracji na dobrym poziomie, hoteli na zachodnim i wschodnim wybrzeżu. A poza tym było jeszcze jego oczko w głowie: kompleks w Atlantic City, niewyczerpalne źródło czystych pieniędzy. Wszystko to zrealizował nie brudząc sobie rąk handlem narkotykami. Przedsięwzięcie sfinalizowane w New Jersey, w samym środku terytorium rodziny Chinnici, było ryzykowne, ale dramat był nieodłącznym składnikiem życia. Nawet przejście przez jezdnię jest ryzykiem: można wpaść pod samochód. To była jedyna okazja: być albo nie być. Zostały jednak podjęte wszelkie możliwe środki ostrożności, aby uniemożliwić dotarcie do niego. Tylko Nearco znał ten sekret, którym podzieliłby się pewnego dnia z Frankiem jr. Stary, mimo że miał niejakie wątpliwości co do talentów syna, wciąż wierzył w jego umiejętność dochowania tajemnicy o podstawowym znaczeniu dla ich życia.

Frank wpiął w krawat małą złotą szpilkę: znak zapytania wysadzany perełkami i zakończony szafirem. Wierny swoim przyzwyczajeniom wziął z nocnego stolika pustą filiżankę po kawie, którą Sandra przyniosła mu jak co dzień rano po przebudzeniu, i przygotował się do zejścia. W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę – powiedział zdziwiony.

Tylko Sandra wchodziła do sypialni. I nigdy nie pukała. Otworzyły się drzwi i w progu ukazała się Nancy. Blada, z trudem łapiąca powietrze, z zagubionym spojrzeniem.

– Proszę o wybaczenie – wyszeptała.

– Co jest, mała? – zaniepokojony poprosił, aby kontynuowała.

– Stało się coś strasznego – wyznała dziewczyna. – Porwano Franka.

Na te słowa rysy mu stężały, zmieniając się w nieprzeniknioną maskę.

– Wejdź i zamknij drzwi – rozkazał odstawiając filiżankę na marmurowy blat komody. – Teraz usiądź i złap powietrze – dodał wskazując jej jedno z dwóch krzeseł w nogach łóżka.

Nancy naprawdę musiała usiąść. Spokojnie zareagowała na porwanie, ale teraz wstrząsały nią dreszcze.

– Frank – wyszeptała.

– Uspokój się i powiedz mi, co się przytrafiło Juniorowi – upomniał ją Frank.

– Junior został porwany przez Joe La Mannę. Byłam z nim w samochodzie prowadzonym przez Dudleya, kiedy został porwany.

– Co ty robiłaś w samochodzie? – zapytał.

– Chciałam pojechać na dworzec w Greenwich, aby złapać pociąg do Nowego Jorku.

Frank usiadł powoli na krześle naprzeciw niej. Nie okazał najmniejszego przestrachu, nie zmienił wyrazu twarzy, nie mrugnął nawet okiem. Rozpiął marynarkę, wyciągnął złoty zegarek z kieszeni kamizelki, sprawdził godzinę i schował na miejsce.

– Opowiedz mi wszystko spokojnie – poprosił – nie zapominając o żadnym szczególe. Masz dobrą pamięć, prawda?

Szarpał łańcuszek zegarka, a Nancy opowiadała z drobiazgową precyzją przebieg wydarzeń. Stary słuchał z uwagą i potakiwał.

– Dlaczego Carmine Russo nie był z wami? – zapytał.

– Nie wiem – odpowiedziała Nancy, która przestała się trząść.

– Pamiętasz coś jeszcze.

– Pamiętam, że Nearco zawołał Carmine przed odjazdem. Rozmawiał z nim półgłosem. Potem Carmine zbliżył się do samochodu i powiedział do Dudleya, żeby jechał bez niego.

– Idiota – wysyczał przez zęby Frank.

– Może, proszę pana, gdyby doszło do strzelaniny, byłoby jeszcze gorzej – odważyła się. – Może.

Prawdopodobnie Nancy miała rację.

– Jesteś inteligentną i mądrą dziewczyną.

Mężczyzna analizując w myślach wszystkie możliwości, nie zapominając o żadnej hipotezie, zastanowił się, czy porywacze nie liczyli na nieobecność Carmine Russo. Jeśli to było prawdą, ktoś zdradził. Miało to już miejsce w czasach Toniego Croce, ale tym razem sprawa była poważniejsza. La Manna dowiedział się o czymś, o czym nie powinien wiedzieć. Tajemnica Atlantic City została odkryta. Znał ją tylko on i jego syn Nearco.

Nancy uspokajała się.

– Co się dzieje, proszę pana? – zapytała. – Dlaczego porwali Juniora?

Frank uśmiechnął się pochylając się ku niej.

– To tylko kwestia pieniędzy – powiedział jakby mówił do siebie. – Junior został porwany dla okupu. Dla nas to straszna sprawa. Ale wiadomo, że dla pieniędzy i władzy popełnia się najokrutniejsze ze zbrodni.

Nie o tym chciał mówić Frank. Odczuwał natomiast potrzebę rozmowy z Nancy, uważał ją za jedyną osobę, która była w stanie go zrozumieć. I mówiąc sam sobie wyjaśniał sedno sprawy.

– Junior w zamian za pieniądze – zastanawiała się głośno dziewczyna.

– Mówiąc krótko, o to chodzi.

– Ale przecież rodzina Chinnici jest bardzo bogata.

– Nigdy nie dość pieniędzy i władzy.

– Ale dlaczego właśnie teraz, a nie rok temu? Lub za rok?

Frank pogłaskał ją po twarzy.

– To są inteligentne pytania – zauważył. – Mówisz: „Dlaczego teraz?”. I ja ci odpowiem. Joe La Manna od dawna zajmuje się narkotykami. To brudny interes, któremu zawsze byłem przeciwny. Ale to mu nie wystarcza. Jest w pobliżu inny interes, na który ma chętkę. A w tym interesie siedzę ja. Sądzę, że to jest powodem porwania – dodał Latella, który teraz zaczynał widzieć jasno całą sprawę, nie chciał jednak jeszcze mówić Nancy, że to on, Frank Latella, wdarł się na terytorium La Manny. Wchodząc w hotelowy interes w Atlantic City złamał pakty. Nie upoważniało to jednak do porwania dziecka.

– Teraz, kiedy chodzi o życie Juniora, co zrobimy? – przerwała mu przerażona Nancy. – Co pan zrobi?

– Postąpimy tak, aby nie spadł mu ani jeden włos z głowy – odpowiedział łagodnie, jakby chcąc jej podziękować za to spontaniczne zaangażowanie się. – Życie mojego wnuka jest bezcenne. Jest warte o wiele więcej niż to, co posiadam. Dam La Mannie to, czego zażąda. Również moje życie w zamian za życie Juniora.

– Ustąpimy bez walki? – spytała Nancy.

– Nie ma sensu walczyć w przegranej sprawie. Jest czas na zwycięstwa i na przegrane. Wszystko przemija – powiedział stary, już pogodzony, – Zejdźmy na dół. Musimy zawiadomić Sandrę i Doris. W odpowiedni sposób.

21

– Zacznijmy od początku – rozkazał Frank.

Wiadomości przekazywane mu przez Nearco były jak okruchy kolorowego szkła układające się we wciąż nowe, dziwne wzory, zmieniające się przy najdrobniejszym ruchu jak w kalejdoskopie, ale dalekie jeszcze od końcowego kompletnego rysunku.

Ojciec z synem byli sami w gabinecie starego na parterze. Sandra była na górze z lekarzem, który przybył natychmiast, na wezwanie do Doris, która miała atak histerii. Kobieta wzywała syna i rzucała się jak opętana. Nearco obdzwonił już zaufanych ludzi wzywając ich do rezydencji w Greenwich.

– Powiedziałem ci już wszystko, co wiem, tato – rzucił agresywnie Nearco, tak jakby miał coś do ukrycia.

– Impulsywność to twój słaby punkt, chłopcze – powiedział tak, jakby mówił do dziecka. – Jeśli w wieku czterdziestu lat nie nauczyłeś się jeszcze myśleć, obawiam się, że już się tego nigdy nie nauczysz. To poważna i przykra sprawa – dorzucił – ale w tej chwili drugorzędna. Nie możemy rozwiązywać wszystkich problemów na raz. Najpilniejszą sprawą jest sprowadzenie chłopca do domu. Więc chcę wiedzieć, jak mają się sprawy z tą kobietą, którą utrzymywałeś na Madison Avenue. I chcę nauczyć się na pamięć, słowo po słowie, rozmowy telefonicznej z Jimmym Marrone – kontynuował stary spokojnie, tonem nie znoszącym sprzeciwu, nie tolerującym zwłoki. Stał pod olejnym portretem wnuka, kciukiem i wskazującym palcem przesuwał złoty łańcuszek od zegarka przy kamizelce. Dręczyły go mdłości. Był zmęczony. Słuchał opowiadania syna w maksymalnym skupieniu.

Nearco czuł się nieswojo, jak dziecko zmuszone do wyznania ciężkiego przewinienia, i uciekał się do najgłupszych kłamstw próbując ukryć prawdę, w rezultacie wybierał niewłaściwe słowa budując konstrukcję, którą pierwszy podmuch wiatru mógł zdmuchnąć. Próba zminimalizowania własnej winy nie powiodła się. Wyznał, że kilka miesięcy temu pojechał z Brendą do Atlantic City na weekend.

– Chciałem osobiście zobaczyć, jak działa cały ten mechanizm – usprawiedliwiał się.

– I najprościej było pojechać tam z kobietą – podkreślił Frank – z twoją utrzymanką, która ma tę zaletę, że nie przechodzi niezauważana.

– Tam w środku – zareplikował – jest pełno kobiet, jak mówisz, wpadających w oko. To tak, jakby wieźć drzewo do lasu. Jedna podobna do drugiej. Nikt jej nie zauważył.

– Bylejakość i powierzchowność to także twoje słabe punkty, także impulsywność – zmienił temat. – Gdzie spałeś?

– W domu przyjaciela.

– Jakiego przyjaciela?

– Jamesa Everetta, deputowanego.

– Fantastycznie. A co potem?

Nearco przesunął ręką po czole, lepiła się od potu.

– W sobotę zjedliśmy obiad w restauracji w kasynie. Potem tańczyliśmy, oglądaliśmy przedstawienie i graliśmy w ruletkę.

– I naturalnie wygraliście. Niemożliwością było przegrać.

– Właśnie to próbowałem wytłumaczyć Brendzie, kiedy rozpaczała z powodu przegranej – wpadł w pułapkę zastawioną przez ojca.

– Przegrana nie była brana pod uwagę – zauważył Frank.

– To jej właśnie powiedziałem.

– W jaki sposób? – usta starego lekko drżały.

– Powiedziałem jej, że nie należy się przejmować. Pocieszyłem ją. Prawie płakała.

– Chcę usłyszeć dokładne słowa – rozkazał.

Nearco zrozumiał, że nie miał wyjścia z pułapki przygotowanej przez ojca.

– Powiedziałem jej, że te pieniądze pozostają w rodzinie – dokończył słabym głosem.

– Wyraziłeś się jasno i wyraźnie. Powiedziałeś jej, że nie musi się martwić, bo i tak te pieniądze wychodzą z jednej kieszeni i wracają do drugiej. Powiedziałeś jej, że interes w Atlantic City to nasz biznes. Dokładnie.

– Prawdopodobnie nie doszła do takiego wniosku – spróbował słabo Nearco.

– I to „prawdopodobnie” mi się nie podoba. Ten przysłówek sprowadza nieskończoną ilość kłopotów. A ty, mimo tego „prawdopodobnie” uznałeś, że lepiej ją rzucić jak niepotrzebny, stary kapeć.

– Chciała, żebym się z nią ożenił – bronił się syn.

Frank usiadł w wygodnym, pluszowym fotelu i wskazał Nearco drugi, identyczny, stojący naprzeciw niego.

– Rozumiem – powiedział obserwując syna, który zapalał papierosa od strony filtra, co zdarzało mu się, gdy czuł się nieswojo.

Nearco kaszląc wypluł papierosa.

– Widzisz, mój chłopcze – podjął Frank nie zdradzając żadnych emocji – ja nigdy nie miałem kochanek. Nawet jeśli wyda ci się to dziwne, zawsze byłem wierny twojej matce. Ale widziałem wielu mężczyzn potrafiących traktować odpowiednio swoje przyjaciółeczki. Na przykład stosownie wysoka odprawa czyni rozstanie znośniejszym.

– Powtarzam ci, ona chciała małżeństwa – zaprotestował.

– Bo ty pozwoliłeś jej na snucie takich marzeń – uciszył go ojciec. – Zawsze miałem do ciebie duże zaufanie – dodał. – Za duże. I tak, kiedy twoja Brenda poślubiła syna Joe La Manny, sądziłem, że Joe kupił sparaliżowanemu synowi nową zabawkę. Jak głupi, nie chciałem myśleć o niczym innym.

– To wiedziałeś? – zapytał zdumiony Nearco.

– Oczywiście. Wszyscy wiedzieli.

– Nigdy mi o tym nie powiedziałeś.

– O zbyt wielu rzeczach ci mówiłem, również o tym, czego ta dama użyła jako towaru wymiennego.

– Skończy jak na to zasługuje – odgrażał się zrozpaczony Nearco.

– Wszystko w swoim czasie – odrzekł spokojnie Frank.

– Nikt nie może nam udowodnić, że kompleks w Atlantic City jest naszą własnością – zareagował.

– Mają Juniora w swoich rękach. I nie potrzebują niczego udowadniać. Świadkowie i dowody są potrzebni tylko w sądzie.

– Źle zrobiłem odwołując Carmine Russo – przyznał. – Ale nie brałem pod uwagę porwania. Po telefonie od Jimmiego Marrona wydawało mi się, że najważniejszy jest Paul Valenza.

– To może jedyna sensowna rzecz, którą zrobiłeś w tym wielkim burdelu – zaskoczył go Frank. – Intuicja, odwaga i refleks Carmine mogły uratować Juniora, ale mogły również przynieść mu zgubę. Nancy także. Zasadzka była dobrze zorganizowana. Musieli zablokować boczną drogę znakami drogowymi i prawdopodobnie ustawili fałszywych policjantów przy wjeździe na autostradę, uniemożliwiając wjazd na nią innym kierowcom. Nie, niczego innego nie należało robić. Ale oskarżenia nie mają już sensu.

– Paul Valenza jest tutaj – przypomniał Nearco. – Co z nim zrobimy?

Frank potrząsnął głową bezradnie.

– Powiedz mu, że jest mi potrzebny. Potrzebuję wszystkich, również złodziei takich jak Valenza. Przyjdzie czas, kiedy każdy dostanie to, na co zasłużył.

Kiedy wypowiadał te ostatnie słowa, jego spojrzenie złagodniało, ponieważ wiedział, że również Nearco będzie musiał zapłacić.

– Teraz – zakończył – musimy myśleć o tym, jak sprowadzić chłopca do domu całego i zdrowego.

22

Sean przyjechał do willi w Greenwich jako pierwszy. Nancy wybiegła mu naprzeciw i ukryła się w jego ramionach.

– Nie zostawiaj mnie, kochany. Nigdy więcej mnie nie zostawiaj – szeptała mu na ucho, z trudem powstrzymując łzy.

– Naprawdę nic ci nie zrobili? – zapytał biorąc jej piękną twarz w swoje ręce i patrząc jej intensywnie w oczy.

Telefon Nearco wyrwał go ze snu i marzeń. Śnił o Nancy i wdychał jej zapach pozostawiony na poduszce.

– Joe La Manna porwał mojego syna. Nancy była z nim. Wróciła z przesłaniem – zaatakował go Nearco jak tylko odezwał się zaspanym głosem.

Wyskoczył z łóżka w jednej chwili przytomny. Spał bardzo krótko, może wszystkiego ze dwie godziny. Po odwiezieniu Nancy do Greenwich wrócił do Nowego Jorku, zwolnił kierowcę i kręcił się po opustoszałych ulicach myśląc o niej. Był zakochany w Nancy, tak jakby była pierwszą kobietą w jego życiu i jedyną kobietą na świecie. Przez lata całe nosił w sobie jej obraz, zabraniając sobie kochać ją.

Teraz poddał się namiętności. Od tej chwili, kiedy Nancy była wreszcie jego, nie zrezygnowałby z niej za żadne skarby świata. Wrócił do domu kiedy już świtało. Zasnął, gdy nieprzyjemny, zaniepokojony głos Nearco przywrócił go do twardej rzeczywistości.

– Jak się czuje? – zapytał myśląc o najgorszym. Był już na nogach, słuchawkę leżącą na ramieniu przytrzymywał brodą, i zaczynał się ubierać.

– Lepiej od Dudleya. Dostał w głowę.

– A Carmine?

Również Sean znał rozkaz ojca, aby pilnować Juniora.

– Miał inne zadanie – Nearco wyznał półprawdę.

– Przyjeżdżam natychmiast – zakończył Sean.

Teraz, kiedy trzymał delikatnie jej twarz w swoich rękach, zaczął drżeć. Po raz pierwszy bał się o kogoś.

– Moje biedne maleństwo – wyszeptał.

– Naprawdę, nic mi nie zrobili – próbowała go uspokoić. – Chcieli Juniora. Ja nie jestem nic warta, nie nadaję się na towar wymienny – dodała z gorzkim uśmiechem.

– Jesteś bardzo cennym i rzadkim okazem – wyszeptał jej wprost do ust i poczuł wzbierające w nim pożądanie, ale nie mógł jej pocałować. Nie tutaj. I nie w tym momencie.

– Co będzie z Juniorem? – zapytała zaniepokojona Nancy.

– Co będzie z nami? – zastanawiał się Sean. Problem chłopca wcześniej czy później zostanie rozwiązany. To tylko kwestia ceny, którą trzeba będzie zapłacić. Jego historia z Nancy natomiast nie miała rozwiązań, nie miała ceny i nie przewidywała szczęśliwego zakończenia.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją.

– Też tak sądzę – przyznała. – Ale tymczasem pragnę cię bezwstydnie. Powinnam płakać, rozpaczać, myśleć o Juniorze i Franku. A pragnę tylko ciebie, jakbyś był całym moim życiem.

– Ja też cię pragnę. I nie wstydzę się tego.

W suterynie willi urządzono wielki salon, salę z bilardem i szereg saloników z niskimi i długimi oknami zasłoniętymi gęstymi firankami. Schody prowadzące na dół były tuż obok, wabiły przyjacielsko i nieodparcie.

Sean wziął Nancy za rękę, nie potrzebował jej niczego tłumaczyć. Zeszli po stopniach, przeszli przez salon i gdy doszli do pierwszego saloniku, padli na kanapę pokrytą żółtym atłasem. Sean objął Nancy i poczuł, jak rośnie jego namiętne, pulsujące pożądanie. Pragnienie złączenia się było tak silne, że nawet myśl, że ktoś mógłby ich zaskoczyć, nie była w stanie zgasić tych kolorowych fajerwerków, które wybuchały w ich wnętrzu. Słowa szeptane z miłością rwały się, zanikały w przyśpieszonym oddechu, aż słychać było tylko westchnienia i bicie serca. Ekstaza Nancy przeszła w cichy, delikatny płacz niczym w tęczę, która w niej falowała.

Kiedy wynurzyli się z tego zamętu doznań, spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się.

– Frank czeka na ciebie w gabinecie – przypomniała Nancy.

– Chodźmy, księżniczko – zaprosił ją Sean podając jej rękę.

23

Frank Latella zreasumował pokrótce fakty.

– Musimy działać z maksymalną ostrożnością – zalecił ludziom ze swojego sztabu. – To sprawa bardzo delikatna. Im mniej szumu, tym lepiej. Nie możemy włączyć w to innych rodzin ani prosić o pomoc. Tu chodzi o życie chłopca. Musimy sami to załatwić.

Wszyscy zastanawiali się nad powodami, które zmusiły La Mannę do przerwania rozejmu w tak obrzydliwy sposób, który łamał wszelkie zasady i zapowiadał pojedynek do ostatniej kropli krwi. Nie było wątpliwości co do wyniku pojedynku. Jeden z przeciwników nigdy się nie podniesie. Nikt nie odważył się poprosić o wyjaśnienia. Każdy był przekonany, że Frank Latella zna powody i że zapozna ich z nimi, kiedy uzna za stosowne.

– Mój wnuk został porwany cztery godziny temu – podjął Frank sprawdzając godzinę na zegarku, który wyciągnął z kieszonki kamizelki. – I jeszcze się nie odezwali. To jasne, że La Manna bawi się trzymając nas w niepewności. Teraz on jest górą. W tej chwili mamy związane ręce. Możemy tylko czekać – dodał nakręcając zegarek.

– Czy domyślasz się, czego mogą zażądać? – odważył się José Vicente.

– Domyślam się. Wszyscy będziemy się musieli do tego przyzwyczaić – odpowiedział Frank. – La Manna zażąda mojej głowy. Mamy porachunki jeszcze z czasów komisji Kefauvera. Najbardziej gorzką pigułkę musiał przełknąć, kiedy powiedzieliśmy mu o perwersyjnych rozrywkach jego żony. Czekał tylko na pretekst, żeby skoczyć nam do gardła. Teraz znalazł – rozumował z właściwym sobie spokojem. Wyglądał jak szachista czekający na kolejny ruch przeciwnika. Uważny, ostrożny, analizujący w myśli wszelkie możliwe ruchy i ewentualne kontrposunięcia.

Każda rodzina przechodziła swoje trudne okresy. Prześladowane przez rząd w czasie, gdy walczyły o supremację na najlepszych rynkach: narkotyków, prostytucji, w grach hazardowych, musiały angażować swe siły jednocześnie na dwóch frontach i starać się inwestować kapitał w legalną działalność: budownictwo, rzeźnie, supersamy, magazyny, fabryki odzieżowe.

Frank Latella był pierwszym, który opuścił stado dinozaurów na wymarciu, jak określano szefów starej daty. Wyszedł z obiegu, ale nie z zaczarowanego kręgu, i musiał walczyć metodami organizacji. Była jednak różnica. O ile przedtem wystarczyło usunąć ojca chrzestnego, padrino, aby przenieść swój racket pod jurysdykcję zwycięskiej rodziny, o tyle teraz, kiedy protekcja, loterie, wymuszenia pieniędzy przeszły w ręce nowej generacji małych, krwiożerczych przestępców, a szefowie inwestowali swoje pieniądze w legalną działalność, śmierć szefa nie oznaczała automatycznie przejścia do zwycięskiej organizacji.

Coraz częściej płatni zabójcy byli zastępowani przez prawnych prokurentów, którzy zamiast broni używali pakietów akcji. Było jasne dla wszystkich, że La Manna zażąda przelania na swoje konto wszystkich akcji spółek Latelli.

– La Manna zażąda wszystkiego, co nasza rodzina posiada – sprecyzował. – Wszystko w zamian za Juniora. Zebrałem was tutaj, ponieważ jesteśmy współudziałowcami niektórych przedsiębiorstw. Należy podjąć odpowiednie kroki, aby zminimalizować wasze straty – kontynuował Latella. Następnie zwrócił się do José Vicente. – Klub należy do ciebie w pięćdziesięciu procentach. Pomyślałem, że mógłbyś zapewnić sobie drugą połowę za symboliczną sumę. Chyba, że odpowiada ci jako wspólnik ktoś z rodziny Chinnici – potrafił jeszcze zażartować.

– Zgoda – podziękował José. – Zgadzam się z każdą twoją decyzją.

– Nie mamy dużo czasu. Należy działać natychmiast. Moi prawnicy są do waszej dyspozycji. Jeśli o ciebie chodzi, Sean – dodał zwracając się do Irlandczyka – radzę ci przejąć w całości restauracje, których jesteś wspólnikiem, zanim La Manna położy na tym łapę. A ty, John – zwrócił się do Galante – będziesz musiał mi odstąpić akcje, które posiadasz. Należą do spółki, którą La Manna będzie chciał przejąć w całości. Jesteś szczerym i zaufanym przyjacielem. Odważnym chłopcem. Spłacę cię co do grosza.

John Galante skinął ręką, że się zgadza i dodał:

– Nie ma sprawy.

– Jeśli uznasz, że będzie to dla ciebie korzystne, możesz z nim pracować. Nie jestem w stanie zapewnić wam przyszłości – kontynuował zwracając się do wszystkich. – To dotyczy każdego z was. Zwolnijcie także waszych chłopców z jakichkolwiek zobowiązań. Od tego momentu mogą wybierać nowego pana. Frank Latella zamyka z powodu zaprzestania działalności – zaryczał ironicznie stary lew, aby ukryć wzruszenie i tym żartobliwym stwierdzeniem rozładować dramatyczną i poważną atmosferę.

Latella przypominał generała planującego bezwarunkową kapitulację narzuconą mu przez nieprzyjaciela.

Telefon porywaczy uczynił klęskę bardziej realną i okrutną, ale również uchylił wrota nadziei.

Dzwonił Charly Imperante. Odpowiedział John Galante.

– Frank chce rozmawiać ze swoim wnukiem, zanim rozpocznie jakiekolwiek negocjacje – rzucił John energicznym głosem.

– Zgoda – powiedział Charly.

John przekazał słuchawkę Latelli. Głos Juniora, jasny i głęboki, skandował:

– Czuję się dobrze. Powiedzieli, że będę mógł szybko wrócić do domu. Mam ci powiedzieć, że aby tak się stało, musisz natychmiast przyjąć ich warunki. Wiem, że postąpisz słusznie – powiedział zdecydowanie i z dumą.

– Jutro będziesz z powrotem w domu, chłopcze – zapewnił go. – Masz moje słowo. A teraz daj mi Charliego.

Charly Imperante i Frank Latella znali się dobrze. Razem pracowali i byli przyjaciółmi. Teraz rozmawiali, stojąc po dwóch różnych stronach barykady, ale rozmawiali z nieukrywanym szacunkiem.

– Zajmujesz się teraz porywaniem dzieci – rzucił mu Frank.

– To nie był mój pomysł.

– I tak gówno.

– Wojna to gówno. Świat to gówno. My wszyscy jesteśmy gównem.

Frank przełknął ślinę, ale ucisk w piersiach nie zelżał.

– Uważaj, żeby chłopcu nic się nie stało.

– Jest bardzo dobrze traktowany. Bądź spokojny. Nie rób głupstw, a chłopcu nie spadnie włos z głowy.

– Zgoda, Charly.

– Joe ma dla ciebie dokładne warunki. Dam ci go.

– Nie – zaoponował stary. – Tym zajmą się moi prawnicy. Mają rozkaz zaakceptować jego warunki. Chcę jutro widzieć Juniora w domu.

– Pokonałem cię, stary – warknął La Manna w słuchawkę. – Jesteś skończony! – ryczał śmiejąc się wulgarnie na całe gardło.

– Wiem – wymruczał Latella, zanim odłożył słuchawkę. – To naprawdę koniec – dodał zwrócony do swoich ludzi, którzy spoglądali po sobie bezradni i zdezorientowani.

– Co zrobisz? – zapytał José Vicente.

– Teraz idę odpocząć – zakończył Frank. – Jestem bardzo zmęczony.

24

Nancy prowadziła pontiaca koloru barwinka. Był wspaniały, słoneczny dzień i mimo oczekującego ją zadania była wyjątkowo spokojna, prawie szczęśliwa. Pozostawiła za sobą Brooklyn, przejechała przez most Verrazzano i przez Staten Island dojechała do Clove Lakes Park. Zgodnie z planem zatrzymała się w pobliżu budki telefonicznej. Jej zadanie było proste: miała przejąć Juniora i wrócić do domu, przedtem zaś zadzwonić i powiadomić o uwolnieniu. W Coney Island dołączyć mieli do nich Sean i Carmine Russo, aby eskortować ich do rezydencji w Greenwich. Dopiero wtedy pełnomocnik La Manny miał opuścić biura prawników Latelli z dokumentami potwierdzającymi przekazanie wskazanej spółce całego majątku Franka. To Joe La Manna wybrał Nancy do tej delikatnej operacji, a Latella natychmiast zaakceptował.

Nancy wysiadła z samochodu, weszła do budki telefonicznej, spojrzała na zegarek: brakowało około minuty do umówionego spotkania. Była ciekawa, czy wśród strażników Juniora był również ten wulgarny typ, śmierdzący czosnkiem, który uszczypnął ją w policzek. Był i prowadził nadjeżdżającego właśnie forda. Nancy włożyła monetę, wykręciła numer w Greenwich. Po pierwszym sygnale odezwał się Frank Latella.

– Junior wysiada z auta – opisywała dokładnie. – Zbliża się. Czuje się dobrze. Tak. Teraz wsiada do mojego samochodu. Trzech ludzi La Manny obserwuje go z samochodu. Ten przy kierownicy patrzy w moją stronę.

– Wracaj do domu, Nancy. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Dobrze się sprawiłaś.

Nancy odłożyła słuchawkę i podeszła do pontiaca. Spojrzała na zaparkowanego forda i zobaczyła, jak mężczyzna siedzący za kierownicą wychyla się z auta, uśmiecha się do niej obleśnie, otwiera dziurawą paszczękę i sprośnie oblizuje się.

Zrobiło jej się niedobrze, spuściła wzrok i wsiadła do auta obok Juniora.

– Przykro mi – powiedział chłopak siedząc nieruchomo jak kukła.

– Nie ma powodu – próbowała go uspokoić. – Wszystko idzie dobrze.

Zapaliła silnik i poczekała, aż ford oddali się w przeciwnym kierunku. Tak zostało ustalone. Mężczyzna za kierownicą przejeżdżając koło niej po raz ostatni uczynił w jej kierunku sprośny gest, ale tym razem Nancy odpowiedziała mu uśmiechem. Zdążyła przyjrzeć się dwóm pozostałym porywaczom: młodym mężczyznom o ponurych twarzach i pustych spojrzeniach.

– Dobrze się czujesz? – zapytała chłopca.

– Tak – odpowiedział nie ruszając się.

– Zrobili ci krzywdę?

– Ograniczyli się do szyderstw – mówił zrywami, zmienionym głosem, cały czas szarpiąc kartki książki do historii, którą miał ze sobą od dnia porwania. – Dotrzymywała mi towarzystwa – dodał.

Nancy obserwowała we wstecznym lusterku oddalającego się forda, później spostrzegła ciężarówkę „Dodge”, która pojechała za nim. Za kierownicą tego kolosa siedział Antonio Corallo. Nie był to ten sam łagodny, skory do żartów mężczyzna, którego znali klienci klubu Dominici. Jego twarz była twarda, zdecydowana. Wymienił z Nancy porozumiewawczy znak, którego Junior nie zauważył.

– Wszystko skończone, Junior. Zapomnij – upomniała go.

– Ile kosztowało?

– Co?

– Okup za mnie.

– O czym ty myślisz?

– Przykro mi – powtórzył chłopiec.

– Na twoim miejscu nie przejmowałabym się tak bardzo.

Była spokojna. Wierzyła w starego Franka, w jego mit, w legendę, że jest niepokonany. Samochód poruszał się szybko i pewnie w intensywnym ruchu na Clove Road w kierunku Brooklynu.

– A jeśli przeze mnie straciliśmy wszystko? – zapytał.

Nancy uśmiechnęła się.

– W życiu wszystko przychodzi i wszystko przemija – powtórzyła słowa Franka. – Ale na koniec, wszystkie rachunki muszą się zgadzać. Jeśli nie, to jaki sens miałoby życie?

Junior spojrzał na nią uspokojony. Zaczynał się rozluźniać. Napięcie, które ściskało mu żołądek, zaczęło mijać.

– Czy chcesz powiedzieć, że i oni zapłacą? – zapytał mając na myśli porywaczy.

Nancy wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Juniora z czułością.

– Zaufaj, Junior.

– Oczywiście. Dokąd jedziemy? – zapytał.

Dziewczyna odpowiedziała tonem przewodnika po mieście.

– Proszę państwa, jedziemy w kierunku Coney Island. Za chwilę przejdziemy most Verrazzano, jeden z najdłuższych wiszących mostów na świecie.

Była prawie wesoła i zaraziła swoim stanem ducha Juniora.

– Cieszę się, że wracam do domu – wyznał. – Były momenty, kiedy myślałem o najgorszym.

– Wszystko skończone – zapewniła.

Kiedy minęli most, Nancy wjechała w Ericson Drive i jechała dalej aż do Drier Offerman Park. Skręciła w małą uliczkę i zaparkowała przed barem.

– Co robimy?

– Zadzwonimy do dziadka – odpowiedziała wysiadając z samochodu i dając mu znak, żeby zrobił to samo.

Wtedy właśnie zobaczyła buicka José Vicente, który zatrzymał się tuż za nimi. Za kierownicą siedział Sean. Olbrzym wysiadł i uściskał Juniora.

– Nie wiedziałam, że miałam eskortę – zdziwiła się.

– Im mniej się wie, tym lepiej – zażartował José Vicente.

– Nie traciliśmy cię z oczu – powiedział Sean. – I nie tylko my.

Nancy rozpoznała Carmine Russo w drugim samochodzie, który zaparkował za nimi.

– Ruszyło całe wojsko – zażartowała.

– Ale ty miałaś osobistą ochronę – stwierdził José odciągając ją na stronę. – Co tam robił Antonio Corallo w dodge’u?

Nancy spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Nie wiem, o czym mówisz – skłamała.

– A jednak w dodge’u był Antonio Corallo.

– Przypadek. Teraz muszę zadzwonić do Franka – ponagliła go.

– Nie ma potrzeby.

– Jeszcze jedna niespodzianka?

– Jeśli chcesz tak to nazwać.

– Jedziemy prosto do domu?

– Jedziemy prosto na lotnisko.

– Dlaczego? – zareagowała zdezorientowana.

– Ponieważ tam czeka na was Frank.

– A okup, który miał zostać zapłacony, jak tylko Junior przekroczy bramę w Greeenwich?

– Joe La Manna dostał to, czego żądał. Frank Latella dotrzymuje słowa. Zawsze.

Nancy przygryzła dolną wargę. Przyszło jej do głowy, że Frank wymyślił jakąś diabelską sztuczkę, aby nie płacić okupu.

– Dlaczego na lotnisko? – zapytała domyślając się powodu tego niecodziennego wezwania, mając jednak nadzieję, że Sean i José rozwieją jej obawy.

– Rodzina Latella wraca do Włoch – stwierdził Sean, kładąc jej na ramionach swe silne ręce, jakby ją chciał ochronić. – A ty należysz do rodziny. Ja zostaję – dodał pośpiesznie…

Decyzja była nieodwołalna, musiała ją zaakceptować.

– Bez ciebie? – powiedziała, a cały jej świat w tej sekundzie zawalił się.

– Beze mnie, skarbie. I to natychmiast – podsumował Sean zapraszając ją do buicka.

25

Frank Latella usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy, wciągnął rześkie, wieczorne powietrze, przesiąknięte zapachem mokrej ziemi i delikatną wonią róż opadłych po krótkiej i zbyt gwałtownej burzy; w jednej chwili pod wpływem tego mrowiącego uczucia życia powrócił w czasy dzieciństwa. Ujrzał siebie obok matki, wdychał to samo powietrze, pełne kolorowych nadziei i marzeń. Jakżeż to wszystko było proste w wyobraźni! I mniej bolesne.

– Zasnąłeś, prawda? – zapytał go jakiś głos.

Podskoczył na dźwięk tego głosu, który przypominał mu głos matki. Z tyłu, za nim stała Sandra, która pochyliła się i pogłaskała go po dłoni. Otworzył oczy. Kolorowe ozdoby z papieru, dekoracja przyjęcia wydanego przez don Antonina Persico z okazji jego powrotu, smutno zwisały z mokrych jeszcze od deszczu gałązek glicynii.

– Czekałem na ciebie – odpowiedział biorąc w swe ręce przeźroczystą dłoń żony, podnosząc ją do ust i muskając pocałunkiem.

Kobieta usiadła obok niego i spojrzała z uśmiechem, pełnym wdzięczności i miłości.

– Jak się czujesz? – zaniepokoiła się. – Tak mało zjadłeś.

Mówiła z oddaniem, z czułością, bawiąc się sznurem cennych pereł sięgającym aż do miejsca, w którym suknia z jedwabiu w czarne roślinne wzory układała się w gęste, plisowane fałdy. Wiek, przyzwyczajenia i wysoki poziom cholesterolu kazały Frankowi unikać obfitych i ostrych sycylijskich potraw. Podejrzewał także, że ma anginę pectoris, ale to zachował dla siebie.

– Tylko młodzi mogą stawić czoła tym bachanaliom jadła – zauważył uśmiechając się smutno. – Ale bardzo mi się podobało – dodał, zadowolony w głębi serca, że przyjęcie wreszcie się skończyło.

Don Antonino Persico przygotował wszystko w wielkim stylu z okazji tego niespodziewanego powrotu do Castellammare wielkiego Franka razem z rodziną. Sprowadził z Trapani kucharza wraz z pomocnikami, paru kelnerów oraz zaprosił wielu wpływowych przyjaciół.

Na tej wyspie wciąż żyły stare zwyczaje, o których on zapomniał. Najbardziej rozpowszechnionym i uświęconym był zwyczaj świętowania powrotu przyjaciół. Nie brano pod uwagę zmęczenia podróżą, problemów, trosk, potrzeby samotności. Naprawdę poczuł się lepiej teraz, kiedy przyjęcie definitywnie dobiegło końca, opatrznościowo przerwane przez burzę, która orzeźwiła powietrze. Teraz, na tarasie oddanej do ich dyspozycji sypialni mógł wreszcie odpocząć i pomyśleć.

– Dałeś do zrozumienia, że wróciłeś z zamiarem pozostania – powiedziała. – To prawda? – zazwyczaj przyjmowała bez dyskusji jego postanowienia, ale tym razem pytanie samo się nasunęło, ponieważ decyzja była zbyt poważna i mogła zmienić całe jej życie.

– Musiałem przecież coś powiedzieć – zaoponował bez przekonania.

– Mogłeś powiedzieć coś innego – była smutna, rozgoryczona.

Frank wypił łyk wody z kryształowego kieliszka.

– Nie było to oświadczenie zbyt stanowcze – próbował ją uspokoić. – Taka sobie gadanina. Bez konkretnych zobowiązań.

Sandra westchnęła z ulgą.

– Widzisz, Frank, nigdy nie przysparzałam ci kłopotów, a nie chciałabym zacząć teraz. Wiem, że przeżywamy trudne chwile. Może jest to najtrudniejszy okres w naszym życiu. Ale myśl, że resztę swojego życia mam spędzić na wygnaniu, na tej wyspie, przeraża mnie, Frank. – Kontynuowała z oczami błyszczącymi ze wzruszenia. – Czuję się tu nieswojo.

Mężczyzna pocieszył ją głaszcząc po twarzy.

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Uśmiechnęła się przez łzy, które zaczęły jej płynąć po policzkach.

– Naprawdę? – zapytała.

– Czy nie dotrzymałem kiedyś jakiejś obietnicy?

– Nigdy tak nie było.

– Nie będę zaczynał w moim szacownym wieku.

Sandra otarła łzy.

– Bo jedno to opłakiwać tę ziemię mieszkając w Nowym Jorku, a drugie to żyć na niej tu, z perspektywą pozostania na zawsze. Ja urodziłam się w Ameryce. Moim domem jest Greenwich. Niezbyt dobrze rozumiem ten język. A jeszcze gorzej nim mówię. Moje miejsce jest tam, za oceanem – po raz pierwszy od ich poznania Sandra polemizowała z decyzją męża.

– Doskonale wiem, gdzie jest twoje miejsce – odrzekł stanowczo.

Uścisnęła mu dłoń.

– Przepraszam, Frank – wyszeptała. – Rozkleiłam się trochę.

– Musieliśmy wrócić na Sycylię. To była jedyna możliwa decyzja po porwaniu chłopca i przelaniu praw do udziałów.

Junior był w ogrodzie, pod ich tarasem i rozmawiał z ożywieniem z Salem i Nancy.

– Jeśli ty mi powiesz, że pewnego dnia wrócimy do domu, to nic więcej nie chcę wiedzieć.

– Obiecuję ci to – zobowiązał się.

Usłyszeli Nancy śmiejącą się z dowcipu Juniora.

– Ta dwójka to błogosławieństwo dla naszego wnuka – skomentowała kobieta. – Ostatnie wydarzenia były dla niego wielkim przeżyciem. Doris i nasz syn zadręczają go swoją neurotyczną nadopiekuńczością. To rodzeństwo pomaga mu zapomnieć.

– Jest młody. Zapomni. A dzięki temu doświadczeniu zrozumie, że wrogowie mogą być bezlitośni.

Z ogrodu dobiegł ich głos Sala.

– Jutro przedstawimy ci wszystkich naszych przyjaciół – powiedział do Juniora.

– Ale fajnie! – ucieszył się chłopiec.

– Masz okazję poznać język.

– Moim językiem jest amerykański – zaprotestował.

– Nie zapominaj, że nazywasz się Latella – upomniała go Nancy.

– Ale nie jestem małym, brudnym wop – zażartował.

Zdarzyło się to po raz pierwszy od momentu, kiedy Nancy przejęła go z rąk porywaczy.

Dzieci oddaliły się i coraz słabiej było słychać ich głosy. Wiatr rozproszył chmury i teraz ucichł, a na niebie rozbłysły gwiazdy. Dwoje starych ludzi słyszało już tylko echo młodzieńczych wybuchów śmiechu. Wewnątrz willi rozległ się natarczywie dźwięk telefonu. Potem don Antonino wyjrzał do ogrodu i zawołał Latellę.

– Do ciebie, Frank. Z Nowego Jorku – zawiadomił.

26

Joe La Manna, nadęty i pyszny jak pingwin w okresie godów, przejrzał się z zadowoleniem w lustrze. Jedwabny, szyty na miarę smoking nadawał pewnej elegancji jego sylwetce, ciężkiej od systematycznego obżarstwa i nadużywania wszelakich trunków. Przez szparki w opuchniętych powiekach jego oczy rzucały błyski zadowolenia. Nigdy w życiu nie czuł się tak dobrze. Mimo zwałów tłuszczu i wystającego brzucha był w formie. Nie przeszkadzał mu wysoki poziom cholesterolu i cukru we krwi, co wykazały ostatnie badania.

Teść umierając pozostawił mu królestwo, które on zmienił w imperium. Córki Alberta Chinnici, siostry nieszczęsnej Cissy i ich mężowie, a nawet siostrzeńcy, ponownie mu zaufali. Dywidendy były więcej niż zadowalające.

Joe przybliżył twarz do lustra próbując wygładzić podwójny podbródek wylewający się na kołnierzyk koszuli, i przez to przeszkadzający w perfekcyjnym ułożeniu muchy. Westchnął z rezygnacją i udał się do łazienki.

Od pewnego czasu miał problem z pęcherzem, który zmuszał go do częstego oddawania moczu. Prędzej czy później będzie musiał zdecydować się na wizytę u urologa. Ale w tym dniu nie chciał myśleć o niczym innym, jak tylko o ukoronowaniu całego swego życia.

Przez otwarte okno wychodzące na park dochodził do niego szmer rozpoczynającego się właśnie przyjęcia.

Potknął się o coś i gdyby nie oparł się o umywalkę, z pewnością upadłby. Przyjrzał się uważniej podłodze i odkrył leżący na niej przewód, czarny, mocny, wyglądający na przewód elektryczny.

– Chryste! Co to jest? – zaklął. – Charly! – krzyknął, przywołując swojego zaufanego człowieka i badając jednocześnie przewód elektryczny przechodzący przez otwarte okno i zakończony czarnym, błyszczącym pudełkiem stojącym na zielonych kafelkach z Faenzy, obok sedesu. Od tego pudełka rozchodziły się druty, które biegnąc po ścianie łazienki dochodziły do sypialni.

Charly Imperante wszedł do łazienki w chwili, gdy Joe opróżniał pęcherz puszczając wiązankę przekleństw.

– Wołałeś mnie, Joe? – zapytał z typowym dla siebie spokojem.

Taki był stary Charly. Nic nie mogło go wytrącić z równowagi. Spojrzał na La Mannę załatwiającego swoją potrzebę, jakby patrzył na muchę spacerującą po szybie.

– Co to jest, do cholery? – powtórzył gniewnie, wskazując na przewód. – Mało brakowało, a bym się zabił! – ryknął.

Był przesądny, potknięcie zapowiadało nieszczęście. W rzeczywistości nic się nie stało, ale to „nic” zepsuło mu najpiękniejszy dzień w jego życiu. Charly schylił się, aby przyjrzeć się lepiej przewodowi.

– Co za idioci – powiedział spokojnie. – A przecież kazałem im zrobić porządnie. Z drugiej strony – usprawiedliwił ich – musieli ją jakoś podłączyć.

– Co? – zapytał podejrzliwie Joe zapinając spodnie.

– Iluminację, którą kazałeś zainstalować w parku – wyjaśnił dając do zrozumienia, że sam sobie był winien, jeśli potknął się o sznur.

Z prawej strony umywalki, na półce z kwarcu, stały w równym szeregu liczne wody kolońskie najlepszych firm. La Manna nie patrząc wziął jedną z nich, zwilżył dłoń i przejechał nią po twarzy.

– Musiałeś je puszczać właśnie z mojej łazienki? – zaprotestował spokojnym tonem, starając się odzyskać równowagę. Za parę minut będzie musiał witać gości.

– Zwróć się do tego geniusza, twojego architekta – odrzekł Charly. – To on przyprowadził tutaj techników i elektryków, przygotowując ten burdel.

Joe La Mannie nigdy nie udało się pokonać Charliego Imperante. Ten człowieczek z wielkim nosem i wąskimi ustami, nieodgadnionym, obojętnym spojrzeniem zza grubych szkieł krótkowidza, budził w nim zawsze poczucie winy.

Tak samo postępował z jego teściem. Ale Albert Chinnici, tak jak zresztą i on, uważał go za niezwykle cenny element rodziny. Jego zmysł organizacyjny, odwaga, niewzruszony spokój, umiejętność godzenia różnych interesów, nawet najbardziej skomplikowanych, powodowały, że nie dopuszczali myśli o zrezygnowaniu z jego usług.

Joe wychylił się z okna łazienki. George Segal, architekt, stworzył prawdziwe dzieło. Park willi w High Point przypominał olśniewające bogactwem renesansowe obrazy. Zadowolony błądził wzrokiem po tych cudach stanowiących apoteozę jego kariery.

Na rozległy plac jego luksusowej rezydencji wciąż zajeżdżały eleganckie, imponujące limuzyny, z których wysiadały znane osobistości ze świata polityki, finansów, ekonomii, sztuki.

Albert na wózku i olśniewająca Brenda obok niego czynili honory domu. Był naczelny prokurator hrabstwa, dwóch wiceprokuratorów, trzech sędziów, dwóch deputowanych, szef policji i sześciu detektywów. Był Victor Partana z chmarą aktorów. Niektórzy z nich byli bardzo popularni. Był Wladimir Wronosky, król Wall Street, był Joséph Mortens, jeden z właścicieli Las Vegas, było dwóch bankierów i prezes znanej linii lotniczej. Wszystkim towarzyszyły miłe panie. Wielu gości obnosiło cenną biżuterię, prezent od niego lub starego Chinnici z okazji jakiegoś innego przyjęcia. Hojność – pomyślał to główna cecha, znak rozpoznawczy rodziny Chinnici. Frank Latella nie wiedział nawet, co to znaczy. Dlatego źle skończył. Rozpierzchli się niczym stado wróbli, stary Frank i jego rodzina. Znaleźli schronienie na wyspie, z której wiele lat temu wyruszyli bez grosza przy duszy. Nawet jego ludzie go opuścili. Niektórzy przeszli na stronę Joego. Dla innych była to spalona ziemia. Żałował tylko, że do tej pory nie udało mu się dosięgnąć Seana McLeary. Nigdy nie zapomniał masakry sprzed Vicky’s ani poniżającego doprowadzenia do lokalu w Harlemie, w którym produkowała się Cissy. Ten przeklęty Irlandczyk miał siedem wcieleń, niczym kot, i wydawało się, że rozpłynął się we mgle.

Poza rozległym trawnikiem i szerokimi, ukwieconymi grządkami, z lewej strony parku, Segal stworzył jezioro. Robotnicy pracowali dzień i noc, aby zrealizować projekt w rekordowym czasie. Efekt był nadzwyczajny. Z Wenecji ściągnięto dziesięciu gondolierów, a z Neapolu całą orkiestrę. Kolacja, przygotowana przez restaurację Vesuvio, została wyładowana z ciężarówki parę godzin wcześniej i teraz oddział kelnerów dokonywał ostatnich poprawek w specjalnie przygotowanym w tym celu pawilonie z tyłu willi. Kolacja miała być podana gościom na olbrzymich gondolach przy dźwiękach najpiękniejszych włoskich piosenek. Joe La Manna zauważył liczną, choć dyskretną obecność swoich ludzi. Wszystko było pod kontrolą.

Kiedy uznał to za właściwe, wyszedł do gości. Albert go uściskał. Brenda, kiedy ją objął, obdarzyła go uśmiechem przepełnionym wdzięcznością. Joe poza tym, że był jej zobowiązany, podziwiał urodę i słodycz tej kobiety, która uczyniła znośną samotność Alberta. Niezwykłe było nie to, że jego syn ją kochał, ale to, że ona go kochała czule.

– Jesteś wspaniałą panią domu – pochwalił. – Naprawdę niezrównaną.

– Jestem niesłychanie szczęśliwa, tato – wyszeptała uścisnąwszy go. Miała na sobie wspaniałą suknię od Diora, z oszałamiającym dekoltem, który podkreślał uroczo jej idealne kształty. Życie w kategorii żon było naprawdę upajające. Cokolwiek by nie uczyniła, oceniane było jako czarujące!

Albert podjechał do nich cicho, za nim szedł kelner z tacą z szampanem.

– Chciałem wypić z tobą toast przed wyjazdem – powiedział chłopak.

Joe wziął kieliszek.

– Wyjazdem dokąd? – zapytał zdziwiony.

– Już zapomniałeś? – odrzekł Albert: – Brenda i ja lecimy do Europy. Do Lozanny.

Nie, nie zapomniał. Dla jego syna było to ważne spotkanie zbyt ważne. Odrzucił nerwowo tę myśl od siebie, oznaczała bowiem nowe, prawdopodobnie definitywnie rozczarowanie. W Lozannie znajdował się słynny chirurg, który po przeanalizowaniu karty choroby Alberta zgodził się, ze wszystkimi należnymi zastrzeżeniami, przyjąć chłopca do swojej kliniki, aby ocenić szansę na wyzdrowienie. Specjalista nie wykluczał operacji.

– Nie sądziłem, że mnie opuścisz w dniu mojego święta – zażartował. – Nie zrobiłoby ci dużej różnicy, gdybyś wyjechał jutro – nalegał.

– Teraz już nas nie potrzebujesz – odrzekł chłopak. – Jesteś teraz najpotężniejszym biznesmenem na wschodnim wybrzeżu.

– Wasza współpraca miała decydujące znaczenie – podziękował unosząc kieliszek i spoglądając na Brendę – Dużo szczęścia, chłopcze.

Wokół nich rozbrzmiewały rozmowy.

– Dziękuję, tato – powiedziała wzruszona Brenda.

– Wspieraj go na duchu – wyszeptał jej do ucha, całując w policzek.

Joe przyglądał im się, gdy odchodzili, i poczuł litość dla swojego nieszczęsnego syna, który ciągle jeszcze miał nadzieję.

Przyjęcie trwało dalej; były rozmowy, muzyka, oklaski, a na koniec radosny, kolorowy pokaz ogni sztucznych. Służba porządkowa miała za zadanie trzymać z daleka dziennikarzy i fotografów czyhających na jakieś niedyskrecje lub zdjęcie z uroczystości.

La Manna przyjmował gratulacje, uściski dłoni, uśmiechy. Świtało, kiedy ostatnia limuzyna opuściła park willi. Potem odjechali kelnerzy, gondolierzy, muzycy.

– Ty też odchodzisz? – zapytał Joe Charliego, który wrócił do High Point po wsadzeniu Alberta i Brendy do samolotu.

– Przyjęcie się skończyło – odpowiedział.

– Udane przyjęcie, prawda? – odrzekł Joe, który lubił komplementy.

– Wspaniałe – zadowolił go Charly. – Doskonałe – podwoił dawkę.

– O tym przyjęciu długo się będzie mówiło. Naprawdę wyśmienita zabawa – podkreślił ściskając dłoń Charliego.

– Joe, jesteś wielki – pożegnał go.

– W twoich ustach brzmi to jak komplement.

La Manna powlókł się zmęczonym krokiem do domu i wszedł na pierwsze piętro. Za dużo zjadł, za dużo wypił, za dużo mówił i za bardzo cieszył się uzyskanymi rezultatami. Głowa mu ciążyła, czuł niesmak w ustach, zawładnęło nim uczucie zmęczenia. To nie był stan euforii, w którym powinien znajdować się zwycięzca. Parę godzin snu wystarczy, aby odzyskać zwykłą energię. Dokładnie o dwunastej musi być całkowicie trzeźwy. Była to godzina, o której według klauzuli kontraktu przygotowanego z prawnikami Franka, cały majątek Latelli przechodził w jego ręce. Zdobyta władza, nieograniczona i nie dająca się oszacować, nie wzbudzała w nim takiego entuzjazmu, jak sobie wyobrażał. Być może musi się do tego stopniowo przyzwyczaić.

Wszedł do pokoju i zaczął się rozbierać. Był sam w tym dużym domu. Po wrzawie zabawy park i rezydencja tonęły w ciemnościach i ciszy. Zagwizdał melodię starego walca, który przypominał mu trudne dzieciństwo i niespokojną młodość.

Omijał wzrokiem lustra, ponieważ nie chciał patrzeć na spustoszenia, jakich życie dokonało w jego wyglądzie. Nigdy nie był tak potężny i nigdy też nie czuł się tak bezbronny.

Całkiem nagi szedł do łazienki, podniósł pokrywę sedesu i z trudem, ale i nieopisaną ulgę, opróżnił pęcherz.

Potem zbliżył się do okna, aby po raz ostatni spojrzeć na park pogrążony w niepokojącej ciszy, która była odzwierciedleniem jego stanu ducha.

Oderwał się od okna, aby wrócić do sypialni. I wtedy po raz drugi potknął się o elektryczny przewód. Upadł, uderzając ramieniem o wystającą część bidetu. Poczuł, że łamie kość, nie odczuł jednak żadnego bólu, jakby znajdował się pod narkozą. Może zresztą nie złamał żadnej kości. Spróbował się podnieść, ale mu się nie udało i uśmiechnął się myśląc, że potknięcie przynosi nieszczęście. Błysnęło się na niebie i w oddali przetoczył się grzmot. Lekka, świeża bryza przyniosła zapach morza. Przyszło mu na myśl, że w tej chwili jego syn Albert leci nad oceanem po swą ostatnią nadzieję. Potem spostrzegł niebieską iskrę wydobywającą się z czarnego pudełka, które łączyło odpowiedzialny za jego upadek przewód z gniazdkiem. Było to w ułamku sekundy, gdyż zaraz potem niebo i ziemia rozpadły się w strasznym wybuchu. Wspaniała rezydencja w High Point wyleciała w powietrze, zamieniając się w tysiące małych rozżarzonych kawałków. Wybuch był słyszalny na wiele kilometrów. Joe La Manna i jego dom zniknęli.

Charly Imperante obserwował ze szczytu wzgórza oszałamiającą eksplozję i następujący później krótki, gwałtowny pożar. Zdjął okulary, przetarł je starannie chusteczką, ponownie założył, spojrzał na olbrzymi płonący stos, zapalił silnik i odjechał w stronę Nowego Jorku. Wyprzedziło go hałaśliwie ferrari. Siedzący za kierownicą Sean McLeary pomachał mu ręką i gwałtownie przyśpieszając zniknął za pierwszym zakrętem.

27

Minęli winnice i wyszli na ścieżkę biegnącą przez kamienistą spaloną równinę w kierunku góry Inici. Blady świt obejmował niedostępny szczyt barwiąc go na różowo. Stopy grzęzły w odłamkach skalnych. Powietrze zachowało jeszcze świeżość minionej nocy. Upłynie jeszcze kilka godzin, zanim słoneczny żar rozpali na nowo górę, dolinę i ścieżkę.

Od czasu do czasu Nearco rzucał ojcu badawcze spojrzenie, ale jego twarz nie zdradzała żadnych myśli ani emocji. W tych dniach wiele razy telefonowano ze Stanów Zjednoczonych. Frank długo rozmawiał ze swoimi amerykańskimi rozmówcami, zamknięty w gabinecie don Antonina Persico, lecz treść rozmów pozostała nieznana.

Poprzedniego wieczoru powiedział do syna:

– Jutro idziemy na polowanie. Obudź mnie o czwartej.

Sal i Frank Junior chcieli się do nich przyłączyć, ale stary nie zgodził się. I teraz ojciec i syn w sztruksowych marynarkach, z dubeltówkami przewieszonymi przez ramię, posuwali się w ciszy w kierunku góry. Wschód słońca był bliski.

Z łopotem skrzydeł trzy dzikie gołębie poderwały się do lotu.

– Za parę dni my również odlecimy – ogłosił stary Latella patrząc na gołębie. – Wraca się do domu.

– To o tym chciałeś porozmawiać? – odetchnął z ulgą Nearco, który od porwania syna siedział jak na szpilkach.

– Właśnie o tym – odpowiedział kładąc dłoń na czole.

– To dobra wiadomość – ucieszył się.

– Jest tylko mały szczegół – ostudził jego radość. – Ty zostajesz na Sycylii. Z Doris.

Serce mężczyzny na ułamek sekundy przestało bić, aby później podjąć szalony rytm. Wiedział, że ojciec ukarze go, ale nie spodziewał się tak surowej kary.

– Na jak długo? – zapytał.

– Na zawsze.

– Więc to dożywocie.

– We własnej obronie. Każdy twój ruch przynosi szkody. Ostatni wyskok o mały włos nie kosztowałby mnie całego majątku. I życia twojego syna. Przykro mi, Nearco. Ale jestem zmuszony do wyłączenia cię ze spraw rodziny.

Był zimny, stanowczy, bezlitosny. Nearco zbyt dobrze wiedział, że decyzje ojca są nieodwołalne. Stary umiał być głuchy nawet na zew krwi. Szacunek i miłość stanowiły dla niego nierozerwalną całość.

– Ale twój majątek – zareagował Nearco – dzięki sztuczkom twoich prawników i opatrznościowej śmierci Joe La Manny pozostał nietknięty.

– Dobrze powiedziałeś, chłopcze: opatrznościowej. Ale nie możesz mieć wciąż opatrzności po twojej stronie.

Nearco poczuł, że go nienawidzi ze wszystkich swoich sił. Nienawidził tego zwycięskiego ojca nawet wtedy, gdy wydawało się, że cały świat zawalił mu się. Nienawidził go, ponieważ nie potrafił mu dorównać, ponieważ przy nim, czuł się nikim, ponieważ ojciec preferował obcych, takich jak José Vicente czy Sean. Nawet Nancy darzył większym szacunkiem niż jego. Niejeden raz zaskoczył go, gdy analizował z nią problemy, cierpliwie odpowiadał na pytania. Serdeczna więź, która z nim, jego synem, nigdy nie została zadzierzgnięta.

– Wydaje ci się możliwe – wycharczał – że zostanę tu i będę wegetować, nie mając nic do roboty?

– Don Antonino posunął się już w latach – próbował osłodzić pigułkę. – Nie ma dzieci. Zaproponowałem mu przejęcie jego interesów. To będzie twój biznes.

Stary szedł naprzód ścieżką pnącą się teraz zboczem góry. Jego energia i zwinność były zdumiewające. Nearco z trudem dotrzymywał mu kroku.

– Mogłeś przynajmniej porozumieć się ze mną przed złożeniem mu takiej propozycji! – krzyknął z tyłu. A ponieważ ojciec, niewzruszony, kontynuował wspinaczkę, krzyknął gniewnie. – Zatrzymaj się, na Boga, kiedy do ciebie mówię. Nie jesteś Wszechmogącym. A ja nie jestem twoim podnóżkiem.

Stary nie przerywał wspinaczki, jakby nie słyszał. Nearco poczuł do ojca dławiącą nienawiść. Przyłożył strzelbę do ramienia, wycelował w starego i rozkazał mu.

– Zatrzymaj się! Zabiję cię, tato!

Ten rozpaczliwy krzyk odbił się echem od zboczy góry i drgającymi falami popłynął po równinie Castellammare.

Frank zatrzymał się, odwrócił powoli i zastygł naprzeciwko syna celującego do niego z dubeltówki.

– No, na co czekasz? – prowokował go kpiąc. – Pokaż mi, że jesteś mężczyzną, chociaż raz w życiu. A może chcesz, żebym to ja nacisnął na spust? Powiedz.

Nearco opuścił broń i oczy zaszły mu łzami.

– Jestem człowiekiem, tato. Dlatego nie strzelę. Nie jestem mężczyzną, którego pragnąłbyś. Zawsze narzucałeś mi rolę, która była mi obca. Próbowałem zdobyć twoje względy, udając kogoś innego. Czegokolwiek bym nie zrobił, zawsze jest źle. Nie chcę już udawać. Od tej pory nie będę udawał. Wracaj sobie do Ameryki i walcz dalej o władzę. To twoja gra. Gra, w której ludzie tracą życie. Mnie to już nie bawi. Ale powiem ci coś – kontynuował z niebywałą godnością. – Mój syn nie pojedzie z tobą. Weź sobie rodzeństwo Pertinace. Oni są do ciebie podobni. Junior jest inny. Chcę, żeby był szczęśliwy. Dlatego musi być ze swoim ojcem i swoją matką.

Odwrócił się i zaczął zbiegać w stronę równiny. Stary patrzył, jak się oddalał, aż stał się czarnym punkcikiem. Wtedy uśmiechnął się.

– Po raz pierwszy podobasz mi się, mój synu – krzyknął w czyste powietrze wczesnego poranka. – Ale jeśli chodzi o Juniora, to jeszcze zobaczymy.

Ułożył wygodnie na prawym ramieniu dubeltówkę i wrócił po swoich śladach.

28

Zachód słońca napełnił pokój ciepłym i jasnym światłem, pieszcząc spokojną, nieruchomą postać śpiącej Nancy, uosobienie wdzięku pierwszej młodości.

Niebieskie prześcieradło modelowało ukryte kształty: okrągłą pierś, wygiętą linię bioder, harmonię długich, szczupłych nóg. Sean przyglądał się temu śpiącemu u jego boku stworzeniu i zalała go fala ogromnej czułości, pragnął ją kochać i strzec.

Usta Nancy, na wpół nadąsane, na wpół ironiczne, zapowiadały uśmiech. Delikatne, przezroczyste powieki były niedomknięte, a niewidoczna szczelina była przysłonięta jedwabną firanką rzęs. Sean pragnął dotykać jej, pieścić, żyć w niej. Jego egzystencja to następujące po sobie próby i sprawdziany, nieprzerwany łańcuch niedotrzymanych obietnic. Nancy zaś była jedyną pewną rzeczą w świecie, gdzie wszystko było tymczasowe. Ale z przeszłości dobiegł do niego ostrzegawczy sygnał. Jakby niespodziewanie znalazł się blisko momentu wyrównywania rachunków za popełnione błędy. Poczuł do siebie obrzydzenie, jakby wisiał nad nim wyrok skazujący go na złośliwą samotność.

Nancy obudziła się z radosnym uśmiechem i objęła go.

– Na czym skończyliśmy? – zażartował Sean przytulając ją do siebie.

– Na tym, jak wysłałeś mnie do Włoch niczym paczkę – wyszeptała pieszcząc wargami jego ucho.

Nancy powróciła do Nowego Jorku z rodziną Latella kilka dni temu.

– Są rzeczy, których nie można uniknąć – usprawiedliwił się bawiąc się jej lokami. – Ale teraz znów jesteśmy razem. I to się liczy – dodał odrzucając ponure myśli.

– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – stwierdziła ironicznie.

– Jesteśmy gotowi, aby stawić czoła życiu pełnemu niespodzianek – odparował.

– Niespodzianek miłych czy niemiłych? – zapytała podciągając się na łóżku i przeciągając miękko jak kotka.

– Niespodzianki nigdy się nie zapowiadają! Gdyby tak nie było, to co to by były za niespodzianki? – w porę zmienił temat. Gdyby dał ujście swoim myślom, rozmowa zeszłaby na niebezpieczne tory.

Nancy wyciągnęła rękę i wzięła leżącą przed łóżkiem jedwabną bluzeczkę ecru, założyła ją na siebie, zapinając w nagłym przypływie wstydu.

– Za kilka dni wracam do Yale – zakomunikowała. – Mam dwa miesiące opóźnienia w stosunku do programu. Muszę nadrobić stracony czas.

Myśl o ponownym podjęciu studiów napełniała ją dumą.

– A ja? – zaprotestował szukając jej dłoni.

– Nie chcę być już tak długo bez ciebie. Pragnę cię, Sean. Chcę cię dotykać – wyszeptała przechodząc od słów do czynów. – Chcę cię kochać. Oddychać tobą. Słyszeć twój głos. Chcę zasypiać i budzić się w twoich ramionach.

– Czy przypadkiem nie próbujesz mnie uwieść – zaśmiał się.

– Jak to zauważyłeś? – odpowiedziała rozbawiona.

– Dzięki pewnym przesłankom.

– Nie żartuj, Sean – upomniała go, nagłe poważniejąc. – Na myśl że mam cię opuścić, czuję się jakbym umierała.

– No to nie wracaj na uczelnię i zostań ze mną.

– Nie mogę. Uniwersytet to moja przyszłość. To realizacja pewnych planów.

– A ja? Czym ja jestem?

– Moją miłością.

Odnaleźli się, objęli, kochali. Ich miłość była niczym biały żagiel wzdęty pożądaniem. Było już ciemno kiedy opadli szczęśliwi na miękkie poduszki wielkiego łoża.

– Muszę cię odwieźć do Greenwich – powiedział.

– Chcę spędzić z tobą noc – odrzekła naburmuszona. – Frank wie o nas wszystko – wyznała Nancy. – Wie, gdzie jesteśmy i co robimy.

– Może to ty mu o nas powiedziałaś.

– Nie. Nigdy. Sądzę jednak, że dla niego nasze życie nie ma żadnych tajemnic. Frank w gruncie rzeczy jest o wiele bardziej tolerancyjny, niż się to wydaje.

– Lepiej nie ryzykować.

– W jakim sensie?

– Lepiej opowiedzieć mu dokładnie, jak się mają sprawy.

– Moglibyśmy się pobrać i znaleźć dom w Yale – marzyła. – Ja bym dalej studiowała, a ty przyjeżdżałbyś, kiedy byś tylko chciał. Dobry pomysł?

– Oczywiście – potwierdził. – Teraz jednak jedziemy do domu.

Pozostawili za sobą Nowy Jork z tysiącami świateł, ferrari mknęło w kierunku Greenwich.

– Mam wrażenie, że czasami traktujesz mnie jak dziecko – pożaliła się Nancy.

– Co ci przychodzi do głowy – zaprzeczył bez przekonania.

Niespodziewanie rozdzieliła ich fala smutku i rozgoryczenia. Przeklęte wspomnienie zatruwało myśli Seana. Przed wyjazdem na Sycylię wszystko było takie jasne, precyzyjne, zrozumiałe. Szczęście wydawało się w zasięgu ręki, konkretne i oszałamiające.

– A gdybyśmy wszystko zostawili? – zaproponował mężczyzna.

– Wszystko, co? – zdziwiła się.

– To miasto. Mój dom. Moje sprawy.

Nancy pomyślała o mieszkanku na Manhattanie z widokiem na Central Park i ścisnęło jej się serce.

– Żeby pojechać dokąd? – zaniepokoiła się.

– Chciałbym zawieźć cię do Irlandii.

Nancy wiedziała o tym kraju tyle, ile widziała na filmie Johna Forda.

– Żartujesz? – zapytała nieufnie.

– Irlandia jest moją ojczyzną – podjął. – Gdy byłem dzieckiem, ojciec opowiadał mi o wspaniałym domu na zielonym wzgórzu. Irlandia to przepiękne miejsce na zamieszkanie z osobą, którą się kocha.

– Ziemie naszych przodków są piękne, ponieważ są daleko – rozumowała myśląc o Sycylii. – Wtedy wspomnienie zabarwia się tęsknotą, wzruszeniem. Ale kiedy musisz opuścić twoją prawdziwą ojczyznę, tę w której wyrosłeś, to wtedy, dokądkolwiek pójdziesz, czujesz się jak w ponurym więzieniu. Wszyscy potrzebują kraju, za którym mogliby tęsknić. To takie zapasowe koło. Marzenie. Iluzja. Czar, który pryska w zetknięciu z rzeczywistością.

– Dobrze – zmiękł. – Nigdzie nie pojedziemy.

Nancy odetchnęła głęboko z ulgą. Cóż to za pomysł, opuszczać ten wielki kraj, z którym związane były jej najprawdziwsze wspomnienia. Świat, z którym identyfikowała się na dobre i na złe; miejsce, gdzie może rozwinie się jej kariera. Tutaj obiecała ojcu, że zostanie wspaniałą kobietą. A Nancy dotrzymywała obietnic. Duży dom na zielonym wzgórzu Irlandii to był punkt docelowy. Ale ona, Nancy Pertinace, miała dopiero wyruszyć.

29

Kiedy Nancy weszła do czytelni biblioteki, Taylor siedział zasłonięty stosem książek, pochłonięty ich lekturą. Siedział w pobliżu oszklonych drzwi wychodzących na zielony zakątek. Słońce padało na jasną głowę chłopaka pochylonego nad książkami, rzucając złote refleksy na koszulę z białego lnu. Podwinięte rękawy ukazywały silne i opalone ręce, pokryte złotym meszkiem. Przez chwilę obserwowała go, przyciskając do piersi książki, później podeszła zdecydowanie do niego.

– Cześć – pozdrowiła go cicho, nie chcąc zakłócać panującej tu ciszy.

Taylor podniósł głowę otwierając szeroko niebieskie oczy, w których najpierw wyczytała zdumienie, później radość.

– Powinnaś się zaanonsować – wyszeptał.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Jesteś nazbyt piękna. Brakuje mi tchu – podniósł rękę do gardła, udając że się dusi.

Podniosło się kilka głów, zaintrygowanych ożywionym szeptaniem. Nauczyciel uciszył ich.

– Czuję się urażony – udawał, że się obraził, przyjmując poważny wyraz twarzy i zbierając szybko książki. – Kto nas nie chce, ten nas nie wart.

Wziął ją za rękę i wyprowadził z czytelni.

– Dokąd chcesz iść? – zapytała Nancy, rozbawiona porywczością chłopaka.

– Tam, gdzie można spokojnie posiedzieć i porozmawiać jak starzy przyjaciele – odpowiedział. – Trafna definicja czy mam ją rozszerzyć?

– Sądzę, że jest to poprawna definicja. Przynajmniej na razie – kokietowała go.

Zwrócili książki i wyszli na dwór. Parę minut później cieple lipcowe powietrze rozwiewało im włosy w odkrytym MG, które wiozło ich w kierunku oceanu.

– Postanowiłeś wygrać Grand Prix? – zapytała.

– Na tym odcinku sam Manuel Fangio miałby ze mną problem – pochwalił się.

Zwolnił w pobliżu starego portu. Minęli go i dojechali do dzielnicy willowej. Domy blisko plaży były przepiękne.

– Wydaje mi się, że to jest to spokojne miejsce – powiedział Taylor zatrzymując samochód w alejce wysypanej granitem i okolonej krzewami górskiego wawrzynu, która prowadziła do drzwi nowoczesnej willi tonącej w krzewach azalii i białego derenia.

– Chyba zbyt spokojne – zauważyła Nancy. – Czy to dom siedmiu krasnoludków? – zapytała, podczas gdy Taylor skierował się do drewnianych, pomalowanych na zielono drzwi. Nie bała się, ale nie chciała, żeby chłopak robił sobie jakieś nadzieje.

– Po prostu mój dom – powiedział, ceremonialnym gestem zapraszając ją do przekroczenia progu. – Mówią, że zaprojektował go Le Corbusier.

– Wchodzimy do historii sztuki – uśmiechnęła się. – Jesteś pewien, że to twój dom? – powątpiewała.

– Rodzice mi go podarowali, kiedy uzyskałem dyplom z ekonomii.

– Zobowiązujący prezent.

– Nareszcie ten dom ma sens.

– Wytłumacz mi to.

– Może gościć w swych progach najbardziej fascynującą i najbardziej nieuchwytną dziewczynę jaką znam.

– Pochlebia mi to bardzo – dygnęła wdzięcznie.

Nancy weszła do holu, którego jedna ściana była kryształowym oknem ukazującym zachwycającą panoramę: kwitnące krzewy, tryskającą fontannę i wszędzie, dokąd wzrok sięga, ocean. Odwróciła się gwałtownie, a spódnica w biało-niebieską kratkę zawirowała ukazując piękne, opalone nogi. Torebka, którą miała przewieszoną przez ramię, zsunęła się na ziemię i otworzyła. Taylor pochylił się, aby ją podnieść i wtedy zobaczył ciemny, ciężki przedmiot, który z niej wypadł: mały rewolwer z rękojeścią z masy perłowej.

– Co to jest? – zapytał Taylor, jeszcze na kolanach ważąc broń w dłoni.

– Nie poznajesz rewolweru? – zażartowała Nancy.

Podeszła do niego, wzięła broń i włożyła do torebki. Włożył ją jej do ręki Sean po powrocie z Sycylii.

– Na wszelki wypadek – powiedział.

Wówczas kontakt z bronią przeraził ją, przypomniał w ciągu ułamka sekundy wstrząsającą scenę, której nie chciała wspominać.

– Sądzę, że nigdy nie będę umiała się nią posłużyć – powiedziała mu, wsuwając do torebki ten ostateczny środek obrony.

– Jestem bardzo ciekaw, dlaczego osiemnastoletnia dziewczyna, studentka Uniwersytetu w Yale, chodzi uzbrojona? – powiedział Taylor nagle rozgniewany.

– Czy chcesz usłyszeć odpowiedź ogólnikową? Czy ma to być historia mojego życia, czy też pogłębiony portret psychologiczny? – próbowała obrócić pytanie w żart.

– Uwielbiam osoby, które odpowiadają pytaniem – skrytykował ją. – Znikasz z Uniwersytetu na całe miesiące. Znika również twoja rodzina. Nagle pojawiasz się z rewolwerem. Lubię tajemnice, ale ty przesadzasz.

– Zostałam porwana – zmyślała nie wysilając się zbytnio. – Chcesz, żebym opowiedziała ci ze szczegółami? Chcesz znać wysokość okupu? I sposób uwolnienia?

– Nieważne – uciął krótko Taylor. Otworzył drzwi na jasno oświetlony korytarz, który prowadził do krytego basenu. Światło z zewnątrz przenikało przez przesuwany sufit i ściany z grubego kryształu.

– Pewnego dnia opowiem ci o mnie wszystko: moje życie, moje miłości, moje podłości – przyrzekła.

Chłopak otworzył szafę w ścianie, w której leżały ułożone w idealnym porządku szlafroki, ręczniki i kostiumy.

– Coraz bardziej się przekonuję, że jesteś dziewczyną o niebezpiecznych przyzwyczajeniach.

– Niebezpieczeństwo to mój zawód.

– Oczywiście – przyznał. Zmienił ton, wyraz twarzy i uśmiechnął się wyrozumiale. – Chcesz się wykąpać razem ze mną? – zapytał podając jej kostium.

Nancy poczuła się wytrącona z równowagi tą nagłą zmianą nastroju. Surowy moralista zmienił się w uważnego i czułego uwodziciela, uprzejmego pana domu. Taylor zniknął za jakimiś drzwiami, aby pojawić się już w kostiumie. Był proporcjonalnie zbudowany, silny, szczupły, dobrze umięśniony. Skoczył w doskonałym stylu i popłynął crawlem, mocno uderzając rękami, później ociekając wodą usiadł na brzegu basenu. Nancy stała nieruchomo, z kostiumem w ręku, przyglądając mu się i nie wiedząc, co robić. Było w tym chłopaku coś zaskakującego, nieuchwytnego.

– Niewiele jest tu do rozumienia – zdumiał ją podejmując przerwaną rozmowę.

– Strzelasz w ciemno? – odrzekła, udając obojętność.

– Nie, czytam w myślach.

– Jednak byłbyś gotowy zapłacić grosik za moje myśli.

– W każdej chwili – skapitulował. – Jesteś najpiękniejszą tajemnicą w moim życiu. Mam wiele wątpliwości i tylko jedną pewność.

– Jaką? – zaciekawiła się.

– Że pewnego dnia zostaniesz moją żoną. I tego dnia będę chciał dowiedzieć się wszystkiego o tobie.

Nancy chciała mu odpowiedzieć, ale on kontynuował:

– Odraczamy przesłuchanie świadków na termin późniejszy, po pokrzepiającym przepłynięciu basenu. Dlaczego nie przebierzesz się i nie dasz nurka ze mną do wody?

Pływali obok siebie do chwili, gdy wyczerpani poszukali jednocześnie oparcia na brzegu basenu.

Ciemnoskóra pokojówka, która wyłoniła się nagle znikąd, zbliżyła się podając im białe szlafroki z aksamitnego frotte.

– Czy można podać obiad za pół godziny, proszę pana? – zapytała rozkosznym nowojorskim akcentem. Naprawdę ładna dziewczyna. Te dwa szczegóły nie umknęły uwadze Nancy.

Stół nakryto na osłoniętym od wiatru tarasie. Delikatna pergola z dzikich białych róż chroniła ich przed słońcem. Służąca, cicha i dyskretna, podała im kurczaka w sosie grzybowym z jarzynami gotowanymi na parze i wspaniałe chianti z Badia Coltibuono.

– Co to za pomysł z tym małżeństwem? Żartowałeś? – zapytała.

– Nigdy bym nie żartował z tak poważnej sprawy – odpowiedział.

– Muszę cię więc poinformować, że jestem zakochana w innym – wyznała.

– Doceniam twoją lojalność – powiedział kosztując wina i przyglądając się pod światło kieliszkowi z cienkiego kryształu. – Fakt, że kochasz innego, nie ma żadnego znaczenia – zignorował. – Widziałem was razem, stanowicie ładną parę. Ale on jest tylko chwilą. Ja ci mówię o naszym życiu.

– Taylor, ja z tym mężczyzną się kochałam.

– Wiem.

– Wiesz?

– I jest mi przykro. Ponieważ pewnego dnia niechybnie dokonasz porównań i zrozumiesz, co utraciłaś.

– Kocham go i chcę za niego wyjść, Taylor – powtórzyła, aby pozbawić go złudzeń.

– Poczekam, aż się rozwiedziesz. Ponieważ na pewno się rozwiedziesz, jeśli za niego wyjdziesz.

Nancy była zirytowana zachowaniem Taylora.

– Skąd ta pewność? – zapytała.

– Z siły twojego charakteru. I mojej miłości do ciebie.

– Porozmawiajmy o czymś innym – sposępniała.

– Gdzie byłaś przez te kilka miesięcy? – zadowolił ją.

– Na Sycylii.

– Sama?

– Z rodziną Latella – w gruncie rzeczy nie było to dla nikogo tajemnicą i mogła o tym rozmawiać z kim chciała.

– Wyglądało to raczej na ucieczkę niż na podróż. Zniknęliście z dnia na dzień. Wy, mafiosi, dziwnie się zachowujecie – odrzekł twardo.

Nancy spojrzała mu prosto w oczy, próbując wedrzeć mu się do duszy. Przez chwilę myślała, że żartuje, potem zdała sobie sprawę, że nigdy jeszcze nie był tak poważny.

– Nie spodziewałam się po osobie tak inteligentnej, jak ty, oklepanych frazesów. Mafia, bardziej niż ogólnikowym oskarżeniem, jest oszczerczym wymysłem, który ma zdyskredytować pewną grupę osób robiących karierę w tym kraju. Mafia to etykietka.

– Mafia to rzeczywistość. I byłoby dobrze, gdybyś nauczyła się ją rozpoznawać i nazywać po imieniu. – wyjaśnił próbując ją przekonać.

– Ja mam swoje zdanie, Taylor – stwierdziła stanowczo.

– Zdanie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Możesz myśleć co chcesz, ale najpierw musisz sobie uświadomić, że żyjesz w rodzinie bossa mafii. Setki artykułów w prasie wskazują na niego jako głównego sprawcę wszystkich kryminalnych działań. Jego nazwisko powtarza się we wszystkich procesach Cosa Nostra. O Franku Latelli można by napisać powieść.

– Ale nie było żadnego wyroku skazującego.

– To tylko oznacza, że jest bardzo sprytny.

– Ty też jesteś bardzo sprytny, Taylorze Carr. A może tylko na takiego wyglądasz – rzuciła mu wyzwanie. – Gdyby nie Frank Latella, nie byłoby mnie tutaj, w tym wspaniałym domu, na obiedzie z tobą. Nie studiowałabym w Yale. Nie miałabym konta w banku. Ani mansardy w Greenwich. Gdyby nie Frank Latella, nie zaszczyciłbyś mnie spojrzeniem – powiedziała podnosząc się nagle i rzucając serwetkę na stolik.

Taylor przypieczętował oburzenie Nancy dyskretnymi brawami i ujmującym uśmiechem.

– Jesteś inteligentna, naturalna, lojalna, fascynująca i masz wszelkie dane, żeby być kimś. Teraz rozumiesz, dlaczego cię kocham i chcę poślubić?

– Nie bawisz mnie już, Taylorze Carr. Bardzo cię proszę, odwieź mnie na campus – oczy błyszczały jej ze złości.

– Możemy dokończyć obiad?

– Nie zamierzam poddawać się twoim policyjnym przesłuchaniom. Są pewne sprawy w moim życiu, o których nic nie wiesz. I tak jest lepiej, wierz mi. Należymy do dwóch różnych światów. Ty jesteś bogatym arystokratą ze znakomitymi angielskimi przodkami, ja pochodzę z rodu ciemnych i biednych chłopów. Moja babka jest analfabetką. Powiedziałeś jedną słuszną rzecz: ja będę kimś. Ponieważ chcę tego. Ponieważ jestem to winna moim bliskim. Ponieważ jestem to winna przede wszystkim mojemu ojcu. I powiedziałeś jedną rzecz nieprawdziwą. Nigdy za ciebie nie wyjdę, Taylorze Carr. Ponieważ kocham innego i spodziewam się jego dziecka.

30

Nancy była pogodna i szczęśliwa. Była promienna tą radością, która niczym słońce grzała ją od wewnątrz. Wydawało jej się, że znalazła wreszcie swe miejsce przy ogniu, marzenie, które należało hołubić, miłość, którą należało pielęgnować. W nocy przeszła gwałtowna burza z błyskawicami, grzmotami i ulewnym deszczem. O świcie wiatr rozwiał gęste chmury i niebo znów było czyste i niebieskie. Była niedziela, koniec sierpnia. Zapowiadał się jasny, pogodny dzień.

Frank Latella z żoną mieli zarezerwowane dwa miejsca na popołudniowym przedstawieniu na Broadwayu. Na Manhattan przyjechali w południe, akurat na mszę w kościele Saint Patrick. Byli z nimi Nancy, Sal i Junior.

Po skończonym nabożeństwie szli pieszo Fifth Avenue w kierunku Plaza, gdzie byli umówieni na wczesny obiad z Seanem i José Vicente, którzy jechali z San Francisco. Obiad byłby więc okazją do miłego spotkania i do rozmowy o interesach.

Nancy miała na sobie biały, dopasowany kostium z lnu, który podkreślał jej smukłą sylwetkę i zaokrąglające się z powodu ciąży biodra.

– Jak się czujesz? – zatroszczyła się serdecznie Sandra. Mówiła konfidencjonalnym tonem, tak aby trzej mężczyźni idący przed nimi nie mogli wtrącić się w ich babskie rozmowy.

– Cudownie – uśmiechnęła się Nancy.

– Ja w drugim miesiącu miałam nudności – wspomniała myśląc z tęsknotą o marzeniach i nadziejach utraconej młodości.

Ciąża Nancy została zaakceptowana przez całą rodzinę. Poinformowała o niej najpierw Sandrę, a Frank dał swoją zgodę na małżeństwo. Młodzi mieli się pobrać w pierwszych dniach września. Frank i José Vicente mieli być świadkami.

W Plaza czekała na nich wiadomość od Seana i José, że są w drodze. Nancy zdecydowała się oczekiwać ich przed hotelem. Sal wyszedł za nią. Na placyku przed hotelem podmuch wiatru rozwiał im włosy. Od strony Central Park przejechał konny patrol policji.

Sal pomyślał o babce, która żyła jeszcze w Castellammare del Golfo, zamknięta w surowej twierdzy swojego samotnego życia. Nancy natomiast zapatrzyła się na portiera, przystojnego mężczyznę o imponującej sylwetce. Przypomniał jej się ojciec, taki jakim go widziała po raz ostatni, wiele lat temu, w słoneczną niedzielę, gdy wiatr znad oceanu pędził ulicami miasta. Znów go ujrzała w okazałym uniformie ze srebrnymi galonami. Tyle, że teraz lata i zdobyte doświadczenie zadziałały niczym szkło powiększające. W uprzejmym, sprawnym zachowaniu portiera widziała uniżoność podkreśloną jeszcze przez jaskrawą liberię. Zrobiło jej się żal tego ojca, w którym nie było nic mitycznego, który był tylko gorliwym służącym, zwykłym lokajem, tak jak ten mężczyzna, który pośpiesznie otwierał drzwiczki limuzyny zdejmując z szacunkiem czapkę.

Nancy poszukała ręki brata i ścisnęła ją mocno w swojej. Wspomnienie zabójstwa Calogero Pertinace było w niej wciąż żywe. Biały lniany kostium zmienił się w tiulową sukienkę do pierwszej komunii, którą miała na sobie w tę odległą wiosenną niedzielę. Usłyszała znowu szybkie strzały z okna taksówki. I w tej samej chwili zobaczyła ojca leżącego na ziemi i powiększającą się ciemną plamę krwi na mundurze ze srebrnymi ozdobami i guzikami. „Tato, drogi tato” – wyszeptała jednym tchem. Przez chwilę była znów dzieckiem, ból w niej nagle ożył. Nancy ściskała konwulsyjnie rękę Sala. Ona nie widziała spokojnego, różnobarwnego, niedzielnego tłumu na Fifth Avenue, widziała twarz Calogero i swoją okryte poplamionym krwią welonem. „Pomszczę cię, tato.” Ta straszna obietnica ciągle ją prześladowała.

– Nancy, tyle lat już upłynęło – próbował uspokoić ją Sal, który odgadł jej myśli.

– Oczywiście… Oczywiście – uśmiechnęła się, próbując odepchnąć w przeszłość tę tragiczną przysięgę.

– Myślę, że to oni – ucieszył się Sal wskazując na taksówkę, która zbliżała się do Plaza.

W samochodzie siedzieli Sean i José, którzy jechali tu bezpośrednio z lotniska.

Oni też zauważyli rodzeństwo, ponieważ Nancy dostrzegła rękę pozdrawiającą ich zza szyby. I w tej samej chwili, w tylnym oknie zwalniającego auta Nancy zobaczyła jak w zatrzymanym kadrze twarz młodego mężczyzny, intensywnie niebieskie oczy, piękne, bezlitosne niczym ogień. Mężczyzna spoglądał na nią i uśmiechał się. Obraz ten zatrzymał się w jej pamięci i zmroził jej serce. Nancy zadrżała. Podniosła ręce do ust, aby stłumić krzyk. Po tylu latach, po wielkiej miłości i namiętności, w momencie gdy czuła, że dokonała najważniejszego wyboru w swym życiu, rozpoznała w Seanie McLeary, jedynym mężczyźnie, którego kochała, zabójcę ojca. Ulica, domy, ludzie, cały świat zaczął wirować wokół niej w przerażającym rytmie. U jej stóp leżał ojciec podziurawiony kulami. A zabójca stał obok niej, mówił do niej. Nancy widziała jego poruszające się usta, ale nie słyszała słów. Zastanawiała się, dlaczego nie rozpoznała go wcześniej. Pomyślała, że gdyby nie ten zbieg okoliczności, gdyby to spotkanie sprzed lat nie powtórzyło się w identycznych warunkach, wzbudzając wspomnienia, poślubiłaby zabójcę własnego ojca. Poślubiłaby go, gdyż go kochała, ponieważ był jedynym mężczyzną w jej życiu, ponieważ był ojcem jej nienarodzonego dziecka.

Sean mówi, próbuje wyjaśniać, chciałby ją przekonać, chwyta ją za ramiona i potrząsa. Ale ona słyszy tylko głos dziecka, który szepcze. „Pomszczę cię, tato.” Na głos dziewczynki nakłada się jej głos.

– Zostaw mnie! – krzyczy Nancy szlochając.

Sean próbuje zatrzymać ją, ale ona wyrywa się, ucieka i biegnie w stronę parku. Ma tylko jedno pragnienie: oddalić się z tego miejsca i zniknąć. On biegnie za nią, gdyż wspomnienie odżywa z całą gwałtownością i czuje w sobie udrękę Nancy. Kiedy dobiega do niej i zatrzymuje, jej oczy błyszczące nienawiścią spoglądają czulej, uspokaja się oddech i na czarującą twarz powraca uśmiech.

– Teraz rozumiesz, dlaczego cię nie chciałem, Nancy? Rozumiesz, dlaczego próbowałem trzymać się od ciebie z daleka?

– Kocham cię, Sean – szepcze mu do ucha i czuje, że nigdy w życiu nie będzie kochała tak żarliwie.

– Będziesz umiała mi wybaczyć?

– Już ci wybaczyłam, mój kochany.

Gorący pocałunek przypieczętowuje pojednanie, ale mały pistolet, który podarował jej, aby mogła się bronić, błyszczy w jej ręku. Sean przytula ją zapominając się w tej błogosławionej ekstazie, gdy tymczasem Nancy naciska na spust. Kula przebija serce Irlandczyka, który umiera w jej ramionach.

José Vicente i Sal zabrali ciało Seana, a Sandra i Frank Latella zajęli się Nancy.

– Musiałam to zrobić, Frank. Musiałam pomścić śmierć mojego ojca.

Ból był kamienną maską na jej pięknej twarzy.