38530.fb2 Kokaina. Zwierzenia Narkomanki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Kokaina. Zwierzenia Narkomanki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Odsłona czwarta: Delirium cocainikum

Wyjrzało słońce wraz ze świtem. Nie śpię, nie czuwam. Sądzę, że nie ma naukowego wyjaśnienia mego obecnego stanu. Systematycznie zbliżam się do kresu… Zmniejszyłam się o dalsze cztery centymetry. Czy zmieniałam się w drzewo bonsai? Świat bardzo małych ludzi byłby pewnym rozwiązaniem kwestii żywieniowych i mieszkaniowych. Oczywiście wykluczając potrzebę przestrzeni.

Przerastały mnie moje obrazy, paleta stała się wielokrotnie cięższa. Malowałam miniaturowe kosmosy i czasoprzestrzenie przetykane nićmi pajęczyny, umazane fekaliami robaków. Sądziłam, że nad ziemią jest zawieszona Wielka Dupa, która co jakiś czas wypróżnia się nad kontynentami i obsrywa tu i ówdzie miasta, kraje, ludzi, w zależności od powiewu wiatru. Ściany pomalowałam na kolor pomarańczowy. Posprzątałam mieszkanie. Słodycz pustki. Wiatry przynosiły świeży powiew, wilgoć zanikła. Szczury zaskoczone przemianą zmieniły rewir żerowania. Ból przeszywający odleżyny zmuszał mnie do działania. Zamroziła mnie Królowa Śniegu, oczy odbijały doskonale światło bez mrugnięcia powiekami.

600 mg kokainy. Świat zawirował i upadłam. Śmierć wystraszyła się, że odejdę zbyt wcześnie. Zastygłam w półklęczącej pozie, w Wielkim Oczekiwaniu na ostateczne rozwiązanie, sparaliżowana przez skurcz mięśni. Nagle nastąpiło rozluźnienie i potężny, gardłowy śmiech wypełnił pokój, jak woda przedziera się przez zaporę. Tak odnaleźli mnie sanitariusze, związali i wrzucili do wozu. Kierunek akcji szpital psychiatryczny. Byłam grzybem, który żywił się martwymi drzewami albo kliszami fotograficznymi, na których utrwalone było moje życie.

W szpitalu zaczęłam mówić, jakbym musiała powtarzać zaległe lekcje. Wyrzucałam z siebie bezkształtne słowa, sylaby, nawracające uporczywie głoski. To były jakieś zawody, na których trzeba nieustannie ścigać się słowami, by nie usnąć, nie znieruchomieć. Lekarze nie przemawiali do mnie. Nie dopuściłam do tego. Zostałam zamknięta w izolatce z wytłumionymi ścianami. Nerki przestawały funkcjonować. Śmierć łagodnie osuwała się wzdłuż kręgosłupa lecz powstrzymywano ją. Walka trwała dziewiętnaście dni o każdy oddech, przyspieszenie pulsu, jedną kreskę temperatury.

Przenosiłam się do Wielkiej Mgławicy, moja świadomość obejmowała zbyt wiele systemów bym mogła je skoordynować na połączeniach systemu nerwowego. Posiadałam inną budowę połączeń synaptycznych, przetransformowanych przez kokainę. Lekarze nadal w absolutnym milczeniu, jakby całkowicie zaskoczeni moim istnieniem, wlewali we mnie płyny ustrojowe, podłączali do respiratora, badali krzywą pracy mózgu. Po przebudzeniu oskarżałam ich o zbiorowy gwałt. Powiększenie pochwy było wyraźne, śluz wyciekał nadmiernym strumieniem.

Podsłuch zainstalowano w wywietrznikach na sali. Stamtąd szeptali. Dlatego gromadzili mój mocz, by w kroplówkach podawać coraz więcej trucizny. Walka z pasami była bezcelowa, mięśnie popadały w rezonans przy każdej próbie ich naprężania i jakaś niewidzialna dłoń powstrzymywała mnie, przynosząc chwilową ulgę. Anioł Stróż łaskotał mnie w stopy wywołując szczęśliwy spazm śmiechu i dawał poczucie ciepła. Po powrocie z Wielkiego Snu rozpoczęłam naukę chodzenia. Porażone mięśnie posuwały się powoli pod naporem szkieletu, a zmysł równowagi nie potrafił zaskoczyć nowym rytmem wzbudzania. Stawiane kroki przy pomocy ściany były oklaskiwane przez innych pacjentów. Zwieracze zawodziły w każdym momencie i kupa spływała na świeżo wymytą posadzkę. Telewizja była nieznośna, stale nadawano o mnie programy, a spiker obrzucał mnie przekleństwami. Gasiłam aparat, co wzbudzało niezadowolenie.

Kiedy opanowałam sposób na poruszanie się, podniecenie narastało i wirowałam w tanecznych podskokach w palarni lub holu głównym, co zaburzało porządek i ciszę. Spokój na psychiatrii jest wpisany w regulamin i należy go bezwzględnie przestrzegać. Za karę zabroniono mi oglądania telewizji. O Bogowie, nie mogło być większej ulgi. Zaczęłam zastanawiać się jaka tajemnica tkwi w sile ramion sanitariuszy, kiedy każdy pacjent nieruchomiał na ich widok, milknął w krzyku i nikt, nikt nie poskarżył się za uderzenie w twarz czy kopnięcie pod prysznicem.

Nikt mnie nie odwiedzał, nie pytał czy stan mój ulega poprawie. Najchętniej tańczyłam nago, za co zaraz byłam przywiązywana do kaloryfera.

Lekarz namawiał mnie bym malowała. Pędzelek wędrował po kartce i zostawiał kilka bełkotliwych plam.

Oni czekali zaczajeni, by mnie wchłonąć w otwór do mielenia na mączkę, którą żywili szpitalne świnie.

Kto w tak uparty sposób wygrywa symfonie Beethovena, pośrodku kamieniołomów w Kaliszanach?

Zostałam podłączona pod komputer schizofrenika i stałam się eksperymentem w dziedzinie Robakologii, przemiany larw, budowy odnóży, sposobu odżywiania i atakowania naskórka, kolorów godowych.

Mózg lekarzy także jest skomputeryzowany, mają zakodowane dawki leków, sposoby pacyfikacji. Nie ma bezpośredniego połączenia z pacjentami.

To niepojęte! Kazali mi myć klozety! Mnie, która sterowałam całymi systemami! To zbrodnia na moim geniuszu!

Wewnętrzny podsłuch, który połknęłam podczas kolacji wymagał stale pozycji pionowej i konserwacji kokainą.

Zakaz onanizowania!

Zakaz palenia papierosów przez trzy dni. Za kradzież spirytusu z apteczki oddziałowej. Panie mój, jeden mały niuch wtedy, a spełniło by się Królestwo Boże. Taka niewielka szpryca, która już nie zaszkodzi, takie nic, ot tak sobie, by poczuć inaczej smród oddziału. Nie mieli żadnego prawa by mnie więzić. Byłam jedynie zdolna do ucieczki; prześlizgnęłam się przez kratę w palarni o zmierzchu, kiedy następuje zmiana personelu i odeszłam w las otaczający szpital.

Nareszcie wolna, bez ciosów, bez poniżania duszy, bez zmuszania do jedzenia i kąpieli. System komputerowy zmniejszył zakres działania; dotarłam do domu bez nakazów. Czasami obłęd jest dobrym wyjściem.

Stałam się nienamacalną strukturą bytu.

Ostatecznie pokusa samobójstwa tkwiła we mnie od dziecka. Zapach umierania, zawijanie nici życia w supełki, niedbale, zapach wonności przekroczenia zjawy. Na dzisiaj wystarczy. Muszę ułożyć się wygodniej, nigdy nie wiem, gdzie jest granica mego ciała, to coś płynnego, przybiera kształt wgłębienia w łóżku. A słońce nadal świeci. Jest coraz cieplej. Co za dziwny wrzesień. Wczoraj udało mi się na chwilę wyjść do ogrodu; niebo było roziskrzone setkami gwiazdozbiorów. Królowała Wielka Niedźwiedzica. Poczułam spokój, głęboki, przenikający mnie niczym doświadczenie prawdy. Wiedziałam, że taki spokój przychodzi, kiedy przekracza się stan umierania w agonii i wchodzi się w stan śmierci klinicznej, kiedy ciało jest jeszcze po tej stronie, a zmysły dostrzegają światło, ból zamiera, odpływa łodzią w dół rzeki. Ból także jest zniewolony w ciele, walczy, staje się uczłowieczony. Zaczęłam brać kokainę w tętnicę szyjną. Innej możliwości już nie posiadałam. Byłam jak bańka mydlana, pozbawiona ciężkości; mogłam fruwać bezpiecznie na ograniczonej przestrzeni.

To jeszcze kilka dni. Czuję się coraz gorzej, chyba mam gorączkę, myśli ponownie uciekają, są niezdarne, zagubione w słowach, oddech ulega spłyceniu, ostrość wzroku zmniejszyła się o 60%. Lecz teraz czuję, że chcę dokończyć wspomnienie. Ja sama tego pragnę.

W kawiarni przyglądałam się wirującemu pod sufitem wiatrakowi o potężnych, ostro tnących powietrze skrzydłach. Nagle jedno z nich urwało się i cięło głowy siedzących ludzi. Ja w ostatniej chwili umknęłam pod stolik. Krew jasnym, żywym strumieniem rozpryskiwała się po ścianach, tworząc nowoczesne malowidło z mozaiką ciepłego mózgu. W kawiarni panowała cisza, wiatrak sam się zatrzymał, ucichły jęki zabitych. To naprawdę nie była moja wina.

Sen powracał. Wibrujący dźwięk przekraczał barierę czasu, przenosił moje ciało w tysiącletni las pełen niewidocznych ścieżek, gąszczu i wysychających źródeł. Na wzgórzu stał kościół otoczony krzyżami, wymarły, bez tchnienia modlitwy, wypełniony pustką lasu i zapachem gnijącej podściółki starych liści i zwłok zwierząt. Nie potrafiłam stamtąd uciec, nie umiałam odnaleźć drogi. Obciążone nieznanym ciężarem nogi wbijały się w lepką ziemię wokół kościoła. Wiatr zamarł, było bezszelestnie, bez ruchu.

Rozpoczęłam tajną wojnę z odbiornikami telewizyjnymi. Spikerzy przekazywali społeczeństwu rozkaz wykonania na mnie wyroku śmierci. System transmisji przebiegał przez moje jelita i wysysał resztki żywotności. Zbrodnia doskonała. Latarnia pod domem przekazywała sygnały świetlne przeciwnikom, czas emisji, kiedy udało mi się przyjąć trochę pokarmu.

Olśnienie prawdy ostatecznej: każda choroba to maska.

Nie śmierci, tak nie będziemy się zabawiać. Jeżeli zależy ci na tym tekście, to przywróć mi lepszą sprawność umysłu i wzroku.

Instynktowne pragnienie śmierci nad ranem przeradzało się w obsesyjną chęć życia, choćby kilku lat szansy na inną postać.

Szatan zapładniał mnie co noc, nakazywał rodzić potworki. Usiłowałam je topić wkładając kamienie do wzdętych brzuszków, lecz woda wyrzucała je jak baloniki i fale gniewnie pluły mi w twarz.

Jesień wypełnia otoczenie.

Już czas.

Czym było tamto ciało pełne zaczarowanych labiryntów, uniesień rozbudzonej z porannego snu skóry, pełne tajemnicy dotyku, kiedy stawałam się kobietą, ja, dziecko kobieta w wibrujących światłach poklasku, oparów kokainy, zaciśniętych palcach na wszelkiej maści członkach albo tłoczona ciężkimi dłońmi policjantów na kraty. Cielesność. Dusza. Rozdzielenie od początku istnienia. Kto staje się całością? Zapach jesieni jest realny, bardzo wyraźny, wypełnia dom, ociera się leniwie jak kot o drzewa w ogrodzie.

Moje kolejne urodziny: 22, 23, 24, 25 lat. Odmierzano mnie przez kroniki policyjne czy karty statystyczne szpitali, oczy kobiet: Spójrz, nie ma jeszcze 30 lat, a wygląda na sto, może 1000 lat.

To dorośli tworzą obłąkane dzieci.

Ja wykonuję jedynie ich zamiary.

Nie znałam zbyt wielu ludzi w zwykły sposób. Mężczyźni na jedną noc zawsze odgrywali jakieś role, supermenów lub nieszczęśliwych i pokrzywdzonych. Chyba w jednym człowieku jest wiele postaci, które obumierają jak skóra węża, odpadają od głównego trzonu, a na ich miejsce odrastają nowe, mniej lub bardziej zagmatwane, polepszone lub zakazane. Tylko ja malałam w kolejnych warstwach.

Człowiek potężnieje jak słoje drzewa, upada pod jednym ciosem lub powoli obumiera od środka.

Diagnoza ludzkości tragizm nawracający.

Wystraszyłam się dzisiaj. Ponownie zaczęłam odliczać godziny, sekundy, drgnienia słońca na horyzoncie.

Powraca majaczenie jakiś rozkaz?, nakaz?, żądanie?, prośba? Kolejne ostrzeżenie bliskości.

Nie mogę stwierdzić, że kiedykolwiek kochałam życie, rozświetlone poranki, złotawe jesienie, wybudzanie świtem, rozśpiewane stada ptaków, spacer po mieście, pożądanie pięknych dusz o tak, na pewno są tacy ludzie, duchowo cudowni, krzewy ciepłych róż, marzenia, marzenia, marzenia.

A jednak znalazłam swą doskonałość. W umieraniu.

Mój ogród walczył o istnienie. Słońce pochylało się nad nim zawstydzone, wysuszało krzewy i drzewa. Strzepywałam spokojnie z siebie węże, jaszczurki, wybierałam z włosów motyle, zrzucałam ze stóp ropuchy. Obrazy i barwy wirowały, rozbiegane kolory łączyły się w mozaiki, pokrywały zeschnięte liście, usiłując wydobyć z nich światło. Z oczu wypływała mgła, osnuwała trawniki. Krzyk paraliżował ptakom serca, wykrzywiały dzioby w grymasie podobnym do ludzkiej twarzy. Z gniazd wypadały martwe pisklęta. Ibi magis iam non ego św. Augustyn nie daje żadnej szansy człowiekowi na dopełnienie się, niezależnie od kierunku ruchu.

Sądzę, że to nie ja wszystko to piszę. Patrzę na tekst szklanymi oczami, nie widzę słów, nie czuję zdań, nie oddycham, nie cierpię. Nie przeklinam. Nie uśmiecham się. Nie opowiadam. Samotność jest potęgą.

Spotkałam dzisiaj drzewo, rozbudzone kolorami jesieni, ciepłe, przyjazne, delikatnie szumiące w słonecznym poranku. Udało mi się swobodnie odetchnąć. Twory wyobraźni nadal przybliżają się i oddalają, przelatują jak spłoszone stada ptaków, znikają jednym pociągnięciem gałek ocznych, rozpryskują się o ściany, wyłaniają się z kurzu, szpar podłogi.

Wszystko zaniknęło, nawet idea pięknej duszy, której poszukiwałam, kiedy udawało mi się być trzeźwą.

Barbituranty, opiaty, alkohol. To jedna strona śmierci. Kokaina przemknęła zdecydowanie w przeciwległym kierunku.

Śmierć przyniosła mi radio. Słucham koncertu skrzypcowego. Udaje mi się rozpoznać dźwięk.

Wyczekiwałam i nasłuchiwałam. Znaki z Kosmosu były wyraźne i jednoznaczne. Wielkie mocarstwa wysyłały setki satelitów z nową, groźną bronię. Atak miał być niespodziewany, a ja nie mogłam ostrzec nikogo. Kto mógł mnie wysłuchać?

Nerki u kokainistów są zbędnym ciężarem. Nabrzmiewały, dwa tygrysy prężące się do skoku. Dializowano mnie poprzez żyły znajdujące się na brzuchu. Szum pracującej sztucznej nerki działał na mnie odprężająco. W śmierci klinicznej słyszałam głos matki, która twierdziła, że to już niedługo, albo chór męskich głosów, nostalgicznie zawodzących AVE MARYJA.

Inny rodzaj smutku wkradł się tutaj. Niedługo zakończy się wrzesień. Być może początek października będzie z moim udziałem. Nie mogę pisać więcej. Usypiam. To ja byłam genialna. Wymyśliłam bajki i cały świat. Powroty chwilowe do szpitali łamały ustalony porządek rzeczy. Wszyscy czekali na mój koniec, zmęczeni bezradnością i przyglądaniem się mojej agonii.

Moje samobójstwo to moja decyzja osobista.

Głos dochodził wzdłuż wschodniej linii parapetu. Strażnicy szpitalnych krat mieli zostać zniszczeni. Zamach został udaremniony, otrzymałam cios w krtań. Metamorfoza mózgu. Doskonały komputer do odbioru przekazu międzygwiezdnego, przewidujący przyszłość.

Uprzejmość jest jedyną, dopuszczalną maską na psychiatrii, która gwarantuje bezpieczeństwo. Chyba, że sanitariusze i tak planują twoją zagładę. Kiedy dojdziesz do tego momentu w swoim życiu, kiedy zrobienie kupy będzie najistotniejszą sprawą, możesz spokojnie odejść. Brak wypróżnienia zakłóca przebieg odbioru, zwłaszcza impulsów wysyłanych z Peru. Policja rozpyla środki chemiczne nad uprawami krzewu kokainowego, które na szczęście nie dają rezultatów, lecz pomysłowość przeciwnika jest iście szatańska. Wyhodowano gąsienicę motyla Malumbia, która zjada uprawy jak stonka ziemniaki. Być może mączka z ciał martwych kokainistów będzie wystarczającym antidotum na gąsienicę.

Nie można tak po prostu zniszczyć wszystkiego jednego dnia, kiedy poświęciło się 6 dni na stworzenie. To nie takie proste, nawet dla Boga.

Zanikanie, rozsypywanie popiołów. Nie potrafię, jak kiedyś, uśmiechać się oczami. Czytelniku (zakładam, że śmierć ogłosi ten tekst), czy miałeś kiedyś poczucie bliskości nieuchronności kresu, tak namacalnego końca, pomimo że jeszcze chodziłeś, odczuwałeś, pragnąłeś?

Rozwiązywałam zagadkę bytu i natury człowieka. To było oczywiste, że Normalni byli poważnie chorzy na Przeciętność i Nieświadomość, wtłoczeni w tryby maszyny toczącej rzeczywistość w sposób ogłupiający i niosący inny rodzaj zagłady. Radosne drżenia wolnych myśli były natychmiast tłumione przez nakazy, religie, systemy polityczne. Sanitariusze byli gromowładnymi, którzy przykuwali do łóżka, karmili sondą, wtłaczali kroplówki. Z pęcherza wypływał ropiejący mocz. W zdarzeniach, które przesuwały się na ścianie, ujrzałam wszystkie postacie chwilowych kochanków, ogromne członki ociekające spermą, skrobane dzieci, wlewany fetor do gardła dawał uczucie połykania nieczystości. Zabierzcie koszmary!: krzyczałam. Stawałam się cząstką wylewanej magmy z krateru wulkanu, wypływałam gorąca, zalewałam ciała, przestrzenie. Nareszcie było mi ciepło. Moje dzieci węże, które rodziłam każdej nocy w szpitalne łóżko, ssące puste piersi, nie atakowały personelu, były bezużyteczne.

Nastąpiła przemiana. Byłam bardzo delikatnie wyjmowana z łóżka, wyklepywano mnie tam, gdzie jeszcze nie zaatakowała odleżyna, podmywana po wydalinach. Pościel zmieniano mi trzy razy dziennie!!!

Odpadające fragmenty mięśni wietrzono, odsysano flegmę. Kto, kto zapragnął za wszelką cenę utrzymać mnie przy życiu?

Cały świat był wypełniony szklanymi postaciami, które przenikały mnie na wylot, przebijały dłońmi jak doskonałymi ostrzami, wgryzały się szklistymi zębami. Były prawie niewidzialne, a jakże bolesne.

Schowałam się do probówki i oczekiwałam końca eksperymentu. Zakłady psychiatryczne miały na celu utrzymywanie mnie w stanie względnej świadomości, bym odczuwała zaplanowany atak. Liczyłam na ptaki, które mogły mi pomóc w ucieczce i wyczekiwały na drzewach, zaglądały przez kraty.

Lekarze z lubieżnością wychwalali moje postępy w nauce siadania. Powstrzymali zmniejszanie się ciała, utyłam o 5 kg. Zaczęłam zaprzeczać, aby ktokolwiek zakładał podsłuchy w liczniku na prąd, czy w szafce z opatrunkami. Robaki zniknęły z piżamy, napady śmiechu były mniej gwałtowne.

Pojawiły się mikroślady pamięci i ogarniało mnie totalne przerażenie dlaczego ONI chcą przywrócić tamten koszmar.

Rozpoczęłam naukę pisania. Być może była to decyzja niewłaściwa. Zorientowali się, że pamięć wzbudza u mnie szczególny niepokój i podłączono mnie do odsysacza myśli. Kontroluję połączenia. Nie. Nie będę wydawała rozkazów. Gdyby mózg jednego człowieka przeniesiono w ciało drugiego człowieka, czy nie byłaby to cudowna odmiana nowego rodzaju schizofrenii?

Gdybym pisała jedną stronę dziennie, mogłabym żyć jeszcze dwa tygodnie. Nie, nie ma takiej potrzeby.

Ceny kokainy ponownie rosły. Partyzanci nie zdołali obronić wielu plantacji przed ogniem niesionym przez brygady specjalne. Lecz mafia nie poddaje się nigdy. Narkomani przeklinali rządy i inne formy przemocy i terroru. Nic w zamian, tylko zabranie narkotyku. Zaczęłam pracować nad nowym środkiem, który może być podany raz na tydzień. Jesteś przez całe siedem dni na obłędnym haju, bez kłucia żył, robienia wlewu w odbyt czy łykania prochów. Wierzyłam, że będzie to epokowe odkrycie, nowy rodzaj broni supernarkotyk dla ludzkości. Jeden zastrzyk w tygodniu i ogarnia cię wieczna szczęśliwość, wielka i nieodgadniona. Mogłam dać światu świadectwo mego geniuszu. Siły bezpieczeństwa pragnęły wysadzić laboratorium, odebrałam przekaz z kwiatu w ogrodzie. Policja ponownie odwiozła mnie do szpitala, badania zostały przerwane.

Ukrzyżowano mnie w łóżku.

Byłam niezniszczalna.

Byłam jedyna.

Słońce zagląda do pokoju. Tam podobno jest inny rodzaj światła. Wolę mieć zamknięte oczy.

Czy wiesz jaka jest cena wolności? Bywa najsmutniejsza.

Jesień trochę mnie zawodzi, ostatnia jesień. Być może i w tym jest jakaś mądrość. Nie kochasz, nie cierpisz. Nie jesteś kochany, nikt nie cierpi z twego powodu. To podstawy złudnej wolności.

Mieć i mieć, posiadać. Gromadzenie rzeczy i ich utrata jako największa tragedia. Wielkie nienasycenie, tak jak kolejne dawki narkotyku. No tak, przecież spokojnie można naćpać się rzeczami. Cały świat jest uzależniony od rzeczy.

Wielkie igrzyska śmierci rozpoczęte. AIDS wkroczyło do naszego kraju. Nie będę w nich uczestniczyć. Widywałam wiele podobnych śmierci. Czy AIDS powali człowieka na kolana? Koncentrowałam myśli na łączach siedmiu galaktyk i spowodowałam długotrwałe spięcie. Jedna z wróżek błagała mnie o darowanie życia, lecz pochyliłam kciuk w dół. Ostateczny wyrok zapadł. Wróżka opadła na Ziemię, w płonącej szacie, wokół unosił się delikatny zapach fiołków, który przypominał dom, matkę. Nagle usłyszałam: Nie zabijaj mnie. Zaczęłam konstruować niedorzeczne historie, które musiałam opowiadać przed kamerami zainstalowanymi w moim pokoju przez Wielkie Mocarstwo. Nie mogłam pozwolić sobie na wyjawienie prawdziwych myśli i odkrycie Wielkiej Tajemnicy, która się we mnie odradzała. Byłam prześladowana z powodu Największego Geniuszu Wszechczasów, który chciano wykorzystać do zagłady plantacji kokainy i wytropienia wszystkich narkomanów lub do odnalezienia receptury na powiększanie grama narkotyku przez pączkowanie… do 5000 g w ciągu doby.

Usiłowano wprowadzić mnie w stan hipnozy, lecz owinęłam głowę drutem kolczastym i zamknęłam obwód jaźni.

Nie można było mnie pokonać.

Kochałam słońce, teraz światło dzienne przynosi udrękę, dlatego stale pada i jest ciemno. Śmierć o wszystkim pamięta. Mam nadzieję, że nie będę skoszona ot tak, pomiędzy wieloma zgonami. Chcę mieć swój czas na umieranie.

Gdyby udało mi się przeżyć jeden dzień bez zastrzyku. Nie, to niczego nie zmienia. Jeden dzień nic mi nie daje. O drugim nie jestem w stanie nawet pomyśleć. Przychodzą wieczorami, ciężkimi, wojskowymi butami deptają kwiaty w ogrodzie, stukają do okien, gniewnie wydają rozkazy.

Dlaczego ludzie nie potrafią milczeć, kiedy trzeba i zadręczają innych swoimi opowieściami. Zupełnie nie na miejscu i nie na temat?

Codziennie wymiana ciała, pokonanie jaszczura. Wstrzykiwane pod skórę insekty poruszają się w takt czarodziejskiego fletu.

Wyjadali mi źrenice.

Byłam twórcą kokainy syntetycznej. Mogą zniszczyć wszystkie plantacje, nigdy nie zniszczą sieci laboratoriów. Oddałam patent światu, rozkaz napłynął rurkami destylatora. Byłam posłuszna głosom, melodyjnym i stanowczym, niosącym zapewnienie, że kokaina będzie wieczna.

Trupom odcinałam głowy i nabijałam je na kije słoneczników. Miałam dużo pracy, zbyt wiele, by mnie powstrzymano.

Rozpoczęłam Wielki Eksperyment. Postanowiłam zakończyć produkowanie kokainy i innych narkotyków na dowolnie wybranym terenie. Wszystkie kamery zostały nakierowane na cel.

Laboratoria nagle wstrzymały produkcję i dystrybucję, ludzie z gangów zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach, zamarł ruch na melinach.

Na ulicy pozostał ćpun bez towaru.

Zajęłam stanowisko w głównym obserwatorium.

Marcelu, tego czasu nie da się odnaleźć, odwrócić nawet we wspomnieniach. Jest stracony bezpowrotnie, zagubiony, oszalały, przegrany. Biegł we mnie jak przewrotny huragan, trąba powietrzna, muskając i niszcząc wszystko. Zagarniałam, by wypluć zmiażdżone, martwe, nie do odtworzenia oblicze. Antynomia istnienia.

Śmierć dla nosicieli śmierci. Śmierć dla handlarzy narkotyków, morderców, rebeliantów, trucicieli rzek, powietrza, oceanów i ozonu, producentów alkoholu, papierosów, dezodorantów, polityków wydających skrytobójcze rozkazy, terrorystów, producentów broni. Śmierć, śmierć, śmierć.

Narkomani z całego świata (lub jego części) wylegli, a raczej wypełzali, na ulice, z nor, z ciemności, jak szczury, w przeczuciu zagłady. Trwałam na posterunku w obserwatorium. Szpitale przyjmowały pierwsze wycieńczone ciała. Brakowało leków uśmierzających objawy głodu. Część z nich pokładała się na chodnikach, w konwulsjach, z żebraczymi gestami. Przechodnie chowali się w bramach, nie wychodzili z biur, ze sklepów. Wszyscy zdezorientowani. Dać im narkotyku! wołano desperacko. Kwestia ćpunów ma być ostatecznie rozwiązana głoszą napisy na murach. Poczułam moc Najwyższego nad uzależnionymi. Wystarczył jeden mój rozkaz, by ćpuny dostały towar, a świat mógł powrócić do zwykłego porządku rzeczy cichej śmierci, która nie drażni tak jawnie.

Powoli zaczęłam ustępować. Zobaczyłam młodą dziewczynę błagającą o jeden strzał, jeden powiew, draśnięcie w żyłę. To ja konałam na ulicy.

NIE. Natychmiast wznowić produkcję.

Po kilkunastu godzinach świat oddycha z ulgą. (Świat?) Dziesięć tysięcy narkomanów umarło w czwartej dobie, pięć tysięcy popełniło samobójstwo, zamordowano w aptekach trzy tysiące farmaceutów.

Gangi przemytnicze stoczyły kilka nierozstrzygniętych bitew.

Sen narkomana powrócił. Naturalna selekcja słabych i nadwrażliwych na światło. Jestem przerażona, po prostu przerażona. To nieprawda, że z ulgą przyjmuję odejście. Z ulgą przyjmuję jedynie zniknięcie bólu. Chodzenie po powierzchni Ziemi naprawdę jest pasjonujące. Zniszczyłam moją pasję i zapłacę za to. Lecz teraz, śmierci, zabierz ból, niech się stanie mocniejszy blask świecy przed zgaśnięciem.

Pokochać ową nicość. Mam jeszcze kilka godzin czasu. Jutro październik, nie dotrzymam umowy, nie do końca. Nie będę pisała całą noc. W nocy rozmawiam z Kosmosem. Przychodzą, odchodzą. Kosmate stwory o różnych kształtach i kolorach. Gdyby udało się je namalować, zatrzymać na papierze lecz one zmieniają się, znikają i rodzą od nowa, w innym czasie i miejscu, ze zwielokrotnioną potęgą zniszczenia, wylewają się z ust lub z krocza.

Nie mogę już niczego powstrzymać.

Jak narysować zarys postaci, kiedy nie ma już odbicia w lustrze? Filmowanie sztormu z rozkołysanego statku.

Czy istnieje nieskończona ilość wersji umierania? Coś pulsuje w mojej świadomości, coś, co mam ochotę nazwać oszustwem. Śmierć ostatecznie jest zawsze taka sama. To człowiek stwarza różne możliwości na jej przyjęcie. Zanik funkcji organizmu, plamy opadowe, proces gnilny. Czego więcej można wymagać od ciała?

Cholera, spieszę się. Chcę tę jedną rzecz zrobić dobrze.

„Asymboliczny rozpad tworzy chorobę umysłową” Cassierer. Popęd narkomanii uderza na ślepo i nie znajduje swego symbolicznego wyrazu. Człowiek ginie w masowym stanie nieświadomości.

Moje obrazy umierają, zacierają się ich kontury, barwy mieszają się w nowe kompozycje. Dziennikarze pytają znawców o przyczynę zaistniałej sytuacji… One odchodzą wraz ze mną. Mój ostatni wybór samobójstwo. Psychoza odrzuciła mnie ze swoich ścieżek, jako twór absolutnie niezdolny do dalszego przetwarzania wizji.

Już czekają, bez uprzedzenia, bez znaku porozumienia wbiegają na schody, za moim cieniem, niedoścignionym obrazem. Już są, śmierć o stu twarzach, stu postaciach, zderzenie z Kosmosem.

Śmierć denerwuje się, kiedy zapadam w sen. Zmusza mnie do uczestnictwa. Jestem gotowa do zakończenia opowieści. Już czas na księcia z bajki i ostatni pocałunek, Trzeba tylko wyjść na ulicę i odnaleźć TO miejsce. Śmierć bierze mnie za rękę. To dziwne, jest ciepła i miękka, i prowadzi mnie w tunel jasności. Wszechpotężna ta pani, dręczona niepokojem przez swego władcę ciemności, podąża drobnymi krokami jak gejsza zawsze gotowa do usługi, w pokłonie, ze zmęczonymi powiekami, wywołuje moje imię, nieustępliwa, pochyla się nad ostatnimi chwilami i rozpoznaje uwięzionego ducha. Odnalazłam najwyższy wieżowiec w mieście i skoczyłam. To był lot. Nie dotknęłam ziemi, ciało zniknęło pomiędzy szóstym, a czwartym piętrem. Na dole pojawił się cień.

P. S. Jutro październik.

Jest to jedynie fikcja literacka. Taką przynajmniej mam nadzieję.

30. 09. 90.

P. S. II Oto kokaina, Przyjacielu. Jest taką, jaką ją napisałam na miesiąc przed samobójstwem.

Maj 1991

I stałoby się. Lecz nagle Dobra Wróżka zatrzymała czas. Wtedy Przyjaciel wszedł na czwarte piętro wieżowca i złapał mnie w objęcia, przytulił. Powiedział, że na mnie poczeka.

Odczułam jego miłość.

Czas powrócił na swoje miejsce w Kosmosie.

Powróciło życie.

I spotkaliśmy się w nieprawdopodobieństwie.

P.S. III

To ja, Barbara Rosiek, specjalistka od post scriptum, byłam przez ponad miesiąc po drugiej stronie lustra. Zobaczyłam tam przeszłość, która się wydarzyła i przyszłość, która mogła się spełnić, gdybym nie powróciła na czas.