38545.fb2 Krolowa Bona. Smok w herbie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Krolowa Bona. Smok w herbie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Biała klacz spłoszyła się, skoczyła w bok i nagle nad głową księżniczki zaszumiał, rozśpiewał się las. Za kudłatą od paproci polaną wąska ścieżka wiodła coraz głębiej w dziewiczą puszczę, gałązki drzew, tak niepodobnych do cyprysów i palm, uderzały Bonę po aksamitnym kołpaczku, po policzkach i ramionach. Prędzej, jeszcze prędzej! Presto! Presto! Nie ściągała cugli, dała się ponosić szalonej wierzchówce ze stadniny Sforzów. Pęd, szum wiatru nad głową, szum w uszach, uśmiech triumfu na wargach. Oto ona, córka principessy z Bari, bierze w posiadanie tę ogromną, puszczańską ziemię, o której tyle jej opowiadał Stanisław Ostroróg, poseł i dworzanin króla Sigismunda, polski kasztelan. Castello... Wierzchówka stanęła nagle przed gęstą, zwartą ścianą zieleni jakby przed murem warownego zamku i, pokręciwszy się chwilę po rozległej polanie, zawróciła sama na ścieżkę.

– Zmęczona? Si. Zmęczona... – gładząc wilgotną, pociemniałą szyję przemawiała do niej czule Bona. – Wracaj na gościniec, carissima, na czoło orszaku.

Klacz potrząsnęła przekornie łbem, ale ścieżyna była tylko jedna, ledwo widoczna wśród leśnego gąszczu; wracała tedy tą samą drogą, która przywiodła ją w głąb lasu.

Polonia... – rozglądała się wokół jej pani. Tak więc wygląda owe północne królestwo, którego granicę przekroczył orszak dopiero wczorajszego ranka. Ale posłowie mówili nie tylko o szumiących, nieprzebytych borach i o nielicznych osadach. Chwalili wspaniałe castella wielmożów, górujące nad szmaragdowymi łąkami, mówili o równie pięknej jak zamki władców italskich siedzibie królewskiej na Wawelu. Kasztelan Ostroróg, wkładając jej na palec pierścień ślubny z wielkim diamentem Zygmunta Jagiellona, nie taił, że zostaje małżonką jednego z najpotężniejszych władców Europy. A wicekról neapolitański i kardynał d'Este jeszcze przed uroczystą chwilą tych zaślubin per procura, jeszcze przed ucałowaniem przez nią szmaragdowego krzyża z relikwią świętego Mikołaja, patrona Bari, mówili długo o obowiązkach, których cały naród w Polszcze – tak dziwnie wymawiał nazwę swego kraju Ostroróg – spodziewa się po niej, nowej małżonce królewskiej. Nie, nie powiedzieli wówczas "nowej". O tym, że wychodzi za wdowca, dowiedziała się wcześniej od principessy matki, gdy ta zaczęła słać coraz częstsze listy do cesarza Maksymiliana, który wśród licznych kandydatek raczył wybrać i polecić polskiemu królowi właśnie ją, Bonę Sforza d'Aragona, wnuczkę nieżyjącego już króla Neapolu i córkę mediolańskiego księcia. Pytała matkę, czemu to uczynił, ta jednak uchylała się od odpowiedzi. Twierdziła, że polskiego króla, męża w sile wieku, mogła zarówno zachwycić podobizna młódki wręczona mu w Krakowie przez jej mentora i wychowawcę Colonnę z Neapolu, jak zdumieć wysokość posagu uczonej i słynnej z urody księżniczki italskiej.

I oto stało się. Rozstępują się teraz przed nią kolumny drzew o zieleni w najróżniejszych odcieniach, jak niedawno jeszcze, przed wyruszeniem w daleką podróż, rozstępowały się tłumy na ulicach Neapolu i Bari, wznoszące okrzyki "Evviva la principessa Bona!", "Bellissima principessa Bona!"

Tak było już po uroczystych zaślubinach, ale pamięta, jak przedtem jeszcze matka obeszła wraz z nią cały zamek z trzypiętrowymi wieżami, ozdobiony herbami Sforzów – smokiem z koroną na łbie i ludzką postacią w pysku – i weszła do ukwieconej, jarzącej się od świateł dworskiej kaplicy. Klęczały długo przed ołtarzem, z którego patrzał na nie patron Bari, święty Mikołaj, i tam właśnie, przy wzajemnym podawaniu sobie wody z kropielnicy, odbyła się rozmowa, którą księżniczka zapamiętała na zawsze.

Dostojna i piękna jeszcze Izabela Aragońska, principessa Bari i Rossano, wówczas już wdowa wypędzona z Mediolanu przez regenta księcia Ludwika II Moro, dotknęła wilgotnymi palcami dłoni córki, mówiąc:

– W tej kaplicy byłaś ochrzczona, carissima.

– Dwadzieścia trzy lata temu – odrzekła chyląc głowę.

– Oszalałaś? – skarciła ją principessa. – Osiemnaście. Powiedzmy: dziewiętnaście.

– Zapamiętam.

– Cara mia! W chwilach trudnych módl się zawsze do świętego Mikołaja, naszego patrona.

– Si. Zapamiętam.

– Te stare mury – dodała księżna z naciskiem – widzą ostatni raz księżniczkę Bari i Mediolanu. Kiedy przybędziesz do mnie w odwiedziny, wejdziesz do tej kaplicy już jako królowa. Regina Poloniae.

– Tego nie jestem pewna. – Potrząsnęła lekko głową.

– Jak to? Że będziesz królową? – zdziwiła się principessa.

– Nie. Że wejdę jeszcze kiedyś do tej kaplicy.

– Ależ perché? Perché?

Odpowiedziała bez namysłu:

– Bo chyba królowie nie jeżdżą w odwiedziny do książąt. Nawet tak sławnych jak włoscy.

Księżna wyprostowała się, zmarszczyła brwi.

– Jestem twoją matką.

– I właśnie dlatego – próbowała naprawić swój błąd – zapraszam cię, pani, do stolicy mojego północnego królestwa.

Ale księżna Sforza odpowiedziała wyniośle:

– Przyjadę do Cracovii dopiero na chrzest następcy tronu. Nie wcześniej.

– Cóż... Zapamiętam – westchnęła i wyszła w ślad za matką. Nagle klacz skoczyła w bok, suchy konar z trzaskiem padł tuż za nią i jasno oświetlona kaplica znikła sprzed oczu Bony. Zanim uspokoiła wierzchówkę, już była pod łukiem potężnych drzew nie znanych jej z nazwy, splątanych w górze konarami. I oto mroczne sklepienie przypomniało jej ciemną, ponurą grotę, do której wprowadziła ją zaufana służka Marina tego samego dnia, kiedy czyniły z matką obchód zamku. Zapadał już wtedy zmrok, w grocie palił się tylko jeden kaganek, a przybrany w dziwaczne szaty mag mówił:

– Chcesz znać, signora, całą prawdę?

– Si. La verita. Prawdę i tylko prawdę...

Wpatrywał się długo w szklaną kulę, mrużył oczy, wreszcie rzekł:

– Widzę... Widzę łapy dzikiego zwierza na końskim grzbiecie. Zabija... Widzę też dwa smoki na straży wielkiego zamczyska.

– Aż dwa? Mam smoka w herbie. Co znaczy drugi? – pytała.

– Nie wiem. Nie widzę dobrze...

– A co wiesz? – nalegała.

– Będziesz, pani, władczynią sławną na cały świat i potężną, ale...

– Ale?

– Strzeż się trujących ogni z paszczy smoka. Trujących ziół... Bądź czujna. Obrażaj tylko tych ludzi, których zemsty nie musisz się obawiać.

– Jadę do kraju, gdzie może gryźć tylko jeden smok, Sforzów. Gdzie nie zabija zatruty sztylet ani trujące ziele. Mów o czym innym. Będę szczęśliwa?

– Jeżeli, będąc wielką, potrafisz być szczęśliwą – odparł, cofając się w głąb groty.

– I to wszystko? – spytała zawiedziona.

– Powiedziałem dużo. Nawet chyba... za wiele – szepnął.

Wtedy krzyknęła już z gniewem:

– Chcę być szczęśliwa! Słyszysz? Szczęśliwa ponad wszelką miarę!

Mag rozłożył bezradnie ręce. Niezadowolona z wróżby odwróciła się i odeszła bez słowa.

Teraz, po wielu miesiącach od tamtego spotkania z magiem, wyjeżdża oto z mroku sklepienia i jest na tejże kędzierzawej od paproci polanie, na którą skręciła z gościńca biała klacz. Ale polana już nie jest pusta. W jej stronę zdążają rycerze z przybocznego orszaku, łucznicy z osłony, biegną nawet pokrzykując mali paziowie. Przeraziła ich swoim zniknięciem i za chwilę nie będzie już czasu na rozpamiętywanie lat młodości spędzonej w słonecznym księstwie Bari.

Kwietniowy dzień był jednak jak w Italii pogodny i pełen blasku, kiedy świetny i liczny orszak przyszłej królowej dotarł do Morawicy, siedziby możnego rodu Tęczyńskich. A że od tygodnia, dla przyśpieszenia pochodu, odpoczywano nie tylko po miasteczkach, lecz także w namiotach na polankach leśnych lub na suchych łąkach, towarzyszący Bonie poseł królewski Ostroróg za jej zgodą zarządził, że postój w Morawicy będzie długi. Na godzinę przed wjazdem pachołkowie włożyli wspaniałe kapy, rzędy i pióropusze na konie rycerzy, a Ostroróg podszedł do Bony w szacie mieniącej się srebrem i ciężkiej od klejnotów. Ona sama, zrzuciwszy strój podróżny, przywdziała niebieską suknię przetykaną złotem, a zamiast kołpaczkiem jasne włosy osłoniła aksamitnym beretem zdobnym w kosztowną zaponę. Ostroróg patrzył pełen podziwu na wielkie, gorące oczy Włoszki, na złociste włosy, na świeże usta nie pobladłe od trudów podróży, wreszcie na całą postać smukłą, a mimo to przywodzącą na myśl zręczność i siłę legendarnych Amazonek. Podjechał do niej zupełnie blisko i nim spotkał ich gospodarz Morawicy, ciągnący ze swoimi dworzanami naprzeciw, zdążył wyjaśnić, jak znaczne są w Polszcze rody Tęczyńskich, Tomickich, Zarembów i Łaskich. Do Morawicy pośpieszyli już bowiem, by powitać przyszłą królową: podkanclerzy koronny i zarazem biskup Piotr Tomicki, wojewoda Jan Zaremba i – jako przedstawiciel kniaziów litewskich – wielki hetman Konstanty Ostrogski. Prymas Jan Łaski miał witać księżniczkę dopiero wraz z królem przed Krakowem i złączyć ją prawdziwym już ślubem z polskim monarchą.

– Mogę z nimi mówić po łacinie, jak i z wami, panie? – spytała.

– Tak – potwierdził – chociaż Tomicki, wiele lat pobierający nauki w Bolonii i w Rzymie, mówi po włosku jak rodowity Italczyk.

– I to prawda, że tak wielu waszych młodzian przebywa w uniwersytetach Padwy, Bolonii i Romy? Myślałam, że przyjechawszy do nas z umową ślubną przechwalaliście się tylko.

– I po co miałbym to czynić? – zapytał zdumiony.

– Perché? – powtórzyła. – Sama nie wiem. Ale domyślacie się chyba, kasztelanie, że byli i tacy, którzy myśleli z żalem o moim małżeństwie i woleli mówić o was z niechęcią.

Uśmiechnęła się do niego promiennie, z wdziękiem, i musiał przyznać, że król polski uczynił słusznie, nie zwlekając z przysłaniem ślubnego kontraktu i pierścienia z diamentem. Po czym oboje umilkli, bo już widać było na gościńcu zbliżający się do nich orszak Jana Tęczyńskiego z Morawicy.

Parodniowy pobyt w tym polskim dworze, pierwszym z poznanych przez Italczyków, miał być odpoczynkiem dla strudzonych podróżnych, a zarazem przedsmakiem festynów, jakie szykował dla nich Kraków.

Już pierwsza uczta wydana na cześć Bony swoją wspaniałością przeszła oczekiwania wszystkich jej dworzan. Siedzący obok księżniczki podkanclerzy koronny, biskup Tomicki, bawił ją nie tylko włoskimi rymami Danta i Petrarki, lecz także opowiadaniem o swym olbrzymim księgozbiorze, o ciekawych rozmowach i dysputach z wybitnymi poetami mieszkającymi w Krakowie – Dantyszkiem, Krzyckim. Tłumaczył też księżniczce przemówienie hetmana Ostrogskiego i wyjaśniał, że odniósł on wielkie zwycięstwa w wojnie z Moskwą i że to właśnie Orsza uczyniła jego imię sławnym nie tylko w całej Polszcze, lecz także w środkowej Europie. Chciała powiedzieć, że ten stary rycerz budzi lęk i w niej samej, ale słowo "stary" nie przeszło jej przez usta. Uprzytomniła sobie nagle, że zwycięzca spod Orszy może mieć tylko niewiele więcej lat od tego, z którym prymas połączy ją prawdziwym ślubem jeszcze przed końcem kwietnia. Zaczęła więc wypytywać Tomickiego o przyszłego małżonka, a ten opowiadał chętnie o jego wielkoduszności, dobroci, o ostrożności tak potrzebnej w tym kraju, o rozległych granicach, wreszcie o godnej podziwu rozwadze. Słuchała tych pochwał z tym samym skupieniem, co chełpliwych uwag hetmana o dzielności jego syna Ilii, który jako dziedzic olbrzymich dóbr na Litwie był przedmiotem snucia małżeńskich planów przez wszystkie litewskie kniahinie. Jednakże hetman wolałby mieć za synową córkę polskiego wielmoży i obiecywał przysłać jedynaka na dwór krakowski, aby zdobył na nim nie tylko ogładę, ale także odpowiednią małżonkę. Obiecała mu żartem, że przeznaczy dla Ilii najpiękniejszą z polskich dworek, które według umowy ślubnej miał wybrać dla niej sam król, i spojrzała z żalem na koniec stołu, gdzie siedziały jej italskie panny, z których niewiele tylko mogło pozostać, w myśl tejże umowy, na wawelskich komnatach.

Cztery dni w Morawicy minęły szybko, a piątego, po przybyciu z Italii przedstawiciela principessy kardynała Hipolita d'Este, znającego Bonę od dziecka, zaczęto szykować się do drogi. Był piętnasty dzień kwietnia, słoneczny i prawie upalny, gdy orszak opuścił wreszcie Morawicę. Bona jechała na swej białej klaczy u boku pana Tęczyńskiego, który miał odprowadzić dostojnego gościa aż do Łobzowa, być świadkiem zajęcia przez przyszłą królową miejsca w czekającej na nią karocy i tam włączyć się do dworskiego orszaku.

Kolebka była nad podziw piękna, wybita na zewnątrz szkarłatem; zajęły w niej miejsce obok Bony trzy dworki z najznamienitszych rodów italskich. Przed karocą jechali konno dwaj trębacze, a za nimi, w przepisanym porządku, kilkudziesięciu ludzi z eskorty w barwach królewskich. Było to czoło pochodu, za którym szła kompania lekkiej chorągwi na pięknych koniach bułanej maści, a za kolasą oraz karetami wysłannika cesarza Maksymiliana i kardynała d'Este jechali na wspaniale przystrojonych wierzchowcach w bogatej uprzęży dostojnicy królewscy i Jego dworzanie, wśród nich przedstawiony przyszłej monarchini już w Łobzowie ochmistrz jej dworu, Mikołaj Wolski. Pochód był wielotysięczny, zgiełkliwy i barwny nad podziw, toteż chłopi schodzili z pól, stawali na skraju gościńca i przyglądali się pełni podziwu wjazdowi nowej pani na Wawel.

Ona sama, dotychczas tak spokojna, zaczęła zdradzać niecierpliwość czy też niepokój. Na pytanie Diany di Cordona, co ją trapi, odparła gniewnie, aby zamilkły wszystkie, musi sobie bowiem przypomnieć wskazówki, jakie otrzymała od principessy przed samym odjazdem. Dotyczyły one także powitania przyszłego małżonka oraz jej posagu, usiłowała więc, korzystając z ostatnich chwil przed spotkaniem, przypomnieć sobie, jak było wówczas w Bari.

Tak, pamięta. Rankiem pogalopowała z jednym tylko koniuszym, młodym Gaetano, nad szmaragdową zatokę, którą już Horacy nazywał "rybną", i pożegnała się z morzem, ze słońcem południa, z gajami oliwek i cytryn. Potem zajrzała raz jeszcze, także z Gaetano, do wszystkich znanych im grot przybrzeżnych, do książęcych winnic i wreszcie, przebrana w strojniejszą szatę, stanęła na progu największej z komnat zamku. Czekali już tam na nią doktor Alifio, dworzanin zaprzyjaźniony z nią od lat wczesnego dzieciństwa, i Gian Lorenzo Pappacoda, zausznik principessy, oko i ucho władczyni baryjskiego dworu.

Pamięta. Jej dostojna matka siedziała wówczas oparta o poręcze wysokiego, rzeźbionego krzesła i wskazując ruchem ręki obu dworzan, oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu:

– Pojadą z tobą. Łatwiej zniosę rozłąkę, jeżeli tych dwóch wiernych mężów będzie mi donosiło o wszystkim, co dzieje się w Cracovii. A także służyło tobie.

Ośmieliła się wtedy zapytać:

– Doktor Alifio jako mój przyszły kanclerz?

– Si – przyznała księżna Sforza. – A signor Pappacoda – burgrabia krakowski. Tyle lat był kasztelanem Bari. Bardzo doświadczony.

– Ale nie zna języka – ośmieliła się zauważyć i dodała po chwili: – Jak i ja sama.

Księżna zmarszczyła brwi.

– Słyszałam – rzekła – że Elżbieta Habsburg, zwana Rakuszanką, matka wielu królów z rodu Jagiellonów, jadąc do Cracovii nie znała ani jednego polskiego słowa. Niente, niente! A mimo to już po roku... Nie jesteś, mam nadzieję, mniej od niej zdolna i bystra?

– Rozumiem – skinęła głową.

– Poza tym dostajesz olbrzymi posag. Taką wyprawę ślubną, jakiej żadna królowa tego wieku do domu małżonka nie wniosła.

Pappacoda wyliczał pośpiesznie:

– Czterdzieści osiem zwojów obić ściennych ze skóry kordybanowej...

– Makaty jedwabne... – dorzuciła principessa.

– Sztuk trzydzieści sześć. Dywany, srebrne puchary, misy, lichtarze, czary złote...

Przerwała, recytując jak wyuczoną lekcję:

– I dwadzieścia szat ze złotogłowiu haftowanych perłami. Nie wymieniając stu piętnastu haftowanych srebrem koszul, dziewięćdziesięciu arcykosztownych czepców i czapeczek... Wiem, wiem, pamiętam. To kosztowało ile?

– Pięćdziesiąt tysięcy dukatów – odparła matka – i o wiele więcej w sumach posagowych.

– Niemało – przyznała. – A w jakim języku mam zaraz po ślubie przypominać o tym dostojnemu małżonkowi?

Choć były do siebie podobne i principessa rozumiała dobrze, czemu jej córka użyła zjadliwego słowa "przypominać", przez wzgląd na obecność dworzan odpowiedziała pochwałą przyszłego małżonka:

– Sigismundus rex zna łacinę równie dobrze jak ty. Pamiętaj, że był przez wiele lat uczniem przesławnego Kallimacha.

– Rozumiem – skinęła znów głową, a księżna mówiła dalej:

– Tak więc na razie w języku Cicerona opowiesz mu o tym, że w dniu pożegnania, wzruszającego pożegnania z córką, kazałam wyryć na jednej z płyt zamku napis: "Tutaj stała królowa polska, kiedy żegnała się z Donną Izabelą, matką swoją, księżną Mediolanu, Bari i Rossano".

Pamięta, że cofnęła się wtedy o krok, żeby zobaczyć napis na płycie, którą zasłaniał kraj jej szaty. Ale płyta była pusta, być może jeszcze pusta? Kto wie, czy po jej wyjeździe nie pojawił się na niej ów napis? A może nie odnajdzie go tam nikt nigdy i będzie takim samym zmyśleniem jak ów tytuł księżnej Mediolanu, z którego wypędził je najpierw stryj regent, a z kolei i tego Sforze usunął z księstwa król francuski Ludwik XII?

Przyszło jej na myśl, że to równo szesnaście lat temu, w kwietniu 1502 roku zamieszkała na stałe z principessa na Bari, Rossano i hrabstwie Borello w zamku z czterema narożnymi wieżycami nad zatoką i że trzeba będzie podać inne daty małżonkowi, skoro w jego oczach ma uchodzić za młodszą o lat kilka. Ale już nie było czasu na żadne obliczenia, gdyż dano jej znać, że czoło orszaku zbliża się do miejsca spotkania z najjaśniejszym panem, królem Polski, Litwy i Rusi.

Tuż pod Krakowem, pośród kwitnących łąk było rozesłane szkarłatne sukno, na którym stał namiot dla królewskiej pary. Król Zygmunt, choć raczej powolny i nigdy nie tracący spokoju, tym razem pospieszył na powitanie małżonki, której podobizna zapowiadała młódkę wielkiej urody. Opuścił tedy namiot, ledwo zagrzmiały okrzyki, wiwaty, i zobaczył z daleka zatrzymującą się karocę oraz swoich posłów, Ostroroga z Zarembą, pomagających wysiąść księżniczce italskiej na drugim końcu barwistego sukna. Stali przez chwilę i on, i ona, stali bez ruchu, ale gdy zagrzmiały trąby i huknęły działa, zaczęli zbliżać się ku sobie, oboje ciekawi, oboje świadomi, że na ich przywitanie patrzeć będzie tysiące oczu. Jak opowiadali sobie potem dworzanie, jego zachwyciła niezwykła uroda wybranki, oczy jeszcze bardziej podobne do czarnego aksamitu przy jasnych, złocistych włosach, ją zdumiała jego postać wysoka, potężna, a mimo to kształtna, i rumieniec na ogorzałych policzkach. Szli najpierw wolno, potem coraz szybciej i Stańczyk, docisnąwszy się aż do miejsca, które zajmował poeta Krzycki, zadrwił:

– Pilno im. Ale głowę dam, że oboje myślą to samo: szkoda, że idący naprzeciw nie ma trochę mniej lat. Bo ona to nie młódka, a rozkwitła róża...

Tymczasem królewska para zeszła się w pół drogi i Bona skłoniła głowę, on zaś najpierw wyciągnął ku niej rękę, ale gdy chciała ją ucałować, objął pochyloną w ukłonie gorącym uściskiem. Przy dźwiękach trąb i huku dział ustawionych pod murami grodu król wprowadził swoją wybrankę do namiotu, gdzie powitał ją łacińską oracją prymas Łaski, a odpowiadał doktor Alifio. Zaraz potem marszałek nadworny Piotr Kmita, przedstawiony młodej pani wraz z innymi dygnitarzami dworu, zarządził sformowanie nowego pochodu. Jadąc na białej klaczy obok króla, Bona widziała przed sobą posłów cesarskich, wysłańców króla Czech i Węgier, dygnitarzy i dworzan królewskich, ogromny orszak panów duchownych i świeckich wprowadzający ją do Krakowa. Dopiero jednak zjeżdżając w dół z łagodnego pagórka zobaczyła wreszcie i sam obwarowany gród, nad którym niby iglice przebijały lecące obłoki setki wież i wieżyczek kościelnych. Potem przez potężny Barbakan orszak wsunął się w ulice miasta o wąziutkich a wysokich kamienicach. Przybrane były wszystkie w tureckie makaty, wzorzyste kobierce, w proporce ze smokiem Sforzów i herbami Jagiellonów. Do ścian domów przystawiono drabiny, na których tłoczyła się gawiedź, a z otwartych okien wiwatowali mieszczanie i urodziwe mieszczki, odziane strojnie jak w największe święto. Krzyczeli ludzie, nie ustawały bić działa oraz huczeć dzwony, i tak orszak dotarł wieczorem do katedry na Wawelu, gdzie już przy świecach pochyliły się wszystkie głowy przed grobem świętego Stanisława, patrona Polski. Po pięknej i długiej mowie powitalnej księdza biskupa, podkanclerzego Tomickiego, król podał rękę nowo przybyłej i wprowadził na wawelskie komnaty, a że było już po północy, dworki Bony pospiesznie ułożyły ją do wspaniałego łoża.

Była zmęczona nie mniej od nich, odurzona zapachem kadzideł, rozedrgana jak powietrze za oknami dźwiękiem dzwonów, które przestały bić tej nocy dopiero o dwunastej. A jednak nie mogła zasnąć i dworka Marina, śpiąca w tejże sypialni, dwukrotnie podchodziła do łożnicy, poprawiała poduszki, pytała, czy principessie nie za zimno, czy nie zamknąć okna? Ale ona patrzyła jeszcze długo na niebo nabite gwiazdami, jakby to był sierpień, nie kwiecień, i rozpamiętywała chwile, kiedy po szkarłatnym suknie szła z dumnie podniesioną głową, ale z bijącym sercem, ku swemu przeznaczeniu.

Jednakże dopiero w niedzielę osiemnastego kwietnia po takim samym czerwonym suknie ruszył koronacyjny pochód z zamku do wawelskiej katedry. Szła wedle obyczaju przed królem, pierwsza, zaraz za marszałkiem wielkim koronnym i dwoma dostojnikami niosącymi na złotych tacach insygnia władzy: berło oraz jabłko. Po jej bokach kroczyło dwóch biskupów i takoż dwóch towarzyszyło kroczącemu za nią monarsze. Szła z jasnymi włosami spadającymi luźno na plecy i po drodze, w przepełnionej świątyni, słyszała szepty, lecz inne niż dobrze jej znane pochwały "bella" czy "linda". Szeptali: "Piękna" i było to pierwsze słowo, jakie potrafiłaby wymówić w tym kraju, który witał ją z tak barbarzyńskim przepychem. "Piękna" była gorejąca od świateł świątynia, "piękna" uroczystość zaślubin z tym niedźwiedziem z północnych lasów, który przybrany wspaniale na ślub i koronację stąpał za nią olbrzymi, oszczędny w gestach, tak niepodobny do ruchliwych i drobnych Italczyków.

Jej biała, lekka szata, przecięta wedle koronacyjnego obyczaju z przodu i z tylu, ledwo dotykała purpurowego chodnika, a mimo to zaczęła jej ciążyć. Z ulgą opuściła się na aksamitny klęcznik, a tuż obok ugiął kolana Zygmunt.

Zaczęła się uroczysta msza poprzedzona obrzędem ślubnym, przysięgą i związaniem stułą ich rąk, ale już przy "Kyrie eleison", którym rozśpiewał się chór głosów w górze, król wstał, odszedł i zasiadł na podwyższeniu obok ołtarza. Została sama czekając na podobną koronę, jaka tego dnia zdobiła głowę jej małżonka. W tejże chwili prymas w asyście biskupów odwrócił się od ołtarza, podszedł ku klęczącej i zaczął się modlić. Choć słowa te słyszała po raz pierwszy, rozumiała je dobrze, jako że były wypowiadane w języku łacińskim:

– Spojrzyj, Boże, na służebnicę swoją, którą wybrałeś na królową i błogosław ją swą potężną prawicą za wstawiennictwem błogosławionej Dziewicy Maryi przez Chrystusa Pana Naszego...

Z chóru rozśpiewał się, rozbrzmiał "Agnus Dei", a dwóch innych biskupów zeszło od ołtarza ku prymasowi, podając mu złoty kielich. Ucałowawszy go z czcią, wsunął palec do rzeźbionej czaszy i kciukiem umaczanym w świętym oleju zaczął namaszczać jej głowę, pierś i plecy, odnalazłszy nie bez trudu pod złocistymi puklami rozcięcie szaty. Bona starała się być spokojna, ale czuła, jak coraz mocniej bije jej serce w takt wypowiadanych przez prymasa słów:

– Namaszczam cię na królową olejem poświęconym w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Pokój z tobą.

Chciała odpowiedzieć, ale to biskupi odpowiedzieli za nią: "I z duchem twoim", a chór głosów w górze wybuchnął radością, głosząc nowinę:

– Namaścił Salomona Sadok kapłan i Natan prorok na króla Syjonu.

Sama Madonna! To o niej śpiewały te anielskie głosy, bo w tejże chwili prymas wsunął na jej palec ciężki pierścień ze słowami: "Przyjmij ten pierścień jako znak wierności i szczerego serca", po czym nakreślił znak krzyża nad podawaną mu przez biskupów królewską koroną. Współkoronatorzy trzymali ją ponad głową klęczącej, dopóki prymas nie ukończył słów uroczystej inwokacji:

– Boże, korono Twoich wiernych, pobłogosław tę koronę, by służebnica Twoja, która ją będzie nosić, była ozdobiona licznymi cnotami.

Skończył, a biskupi włożyli koronę na złote włosy i dopiero wówczas prymas rzekł:

– "Przyjmij koronę chwały i radości, byś zasłużyła na wieczyste wesele w niebie. Amen".

Ukoronowanej już dał do prawej ręki berło, do lewej jabłko i udzielił błogosławieństwa:

– "Niech cię błogosławi i strzeże Bóg, który cię ustanowił królową nad narodem" – rzekł, a zaraz potem ze wszystkimi towarzyszącymi mu biskupami wrócił przed wielki ołtarz.

Kończyła się msza przerwana ślubem i koronacyjnym obrzędem, a ona sama poczuła, że dźwigają ją, klęczącą, mocne ramiona tych samych, którzy towarzyszyli jej przy wejściu do świątyni. I to już koniec...

Idzie znowu po miękkim suknie aż do stóp wzniesienia, na którym czeka na nią król, i zasiada obok niego na tronie, w całym majestacie, w blasku tysiąca świec. Stara się patrzeć prosto przed siebie, by zapamiętać na zawsze to barwne widowisko, radosne okrzyki wiernych, bicie dzwonów i triumfalne "Te Deum", którym rozbrzmiewa teraz cała świątynia.

"Vivat regina! Vivat! Vivat!" – krzyczą tłumy, unosi więc głowę i uśmiecha się łaskawie. Największy z zaszczytów, najwspanialsza z ceremonii świata stała się udziałem jej, italskiej principessy z małego księstwa Bari. Jej, Bony Sforza d'Aragona...

Tegoż wieczora w sali, na której obicie poszło kilkaset łokci złocistego brokatu, odbyła się wspaniała uczta weselna. Obok pary królewskiej, wciąż jeszcze w koronach, zasiedli posłowie cesarscy, książęta piastowscy z Mazowsza i księstw śląskich, duchowieństwo, dostojnicy cudzoziemscy i polscy. Niewiasty błyszczały klejnotami i urodą, barwiste stroje wielmożów lśniły od kosztownych łańcuchów, diamentowych guzów i zapon. Na stołach stało tysiące pucharów i mis z wszelkim mięsiwem, setki srebrnych naczyń z siedzącymi na nich w pełnym upierzeniu smukłymi bażantami, z dziczyzną znaczną dzięki posrebrzonym rogom żubrów i jeleni, przywiązanym kunsztownie do uchwytów tac, a wreszcie wiele złotych czasz z pomarańczami, cytrynami i owocami w cukrze. Pito odstały węgrzyn, miód i sprowadzone na ten dzień italskie wina. Oracje przeplatały się z wiwatami, przygrywała italska orkiestra, z podwórca dochodziły okrzyki pachołków i czeladzi, raczącej się piwem wprost z beczek. Było duszno, gorąco, gwarno i bawiono się tak znakomicie, że po ośmiu godzinach niemal wszystkim dwoiło się w oczach: służby w polskich kontuszach było znacznie więcej niż na początku ucztowania, pacholęta nosiły w rękach aż po cztery dzbany, świece w lichtarzach iskrzyły się poczwórnym płomieniem; wszystkiego było za wiele, prócz jednego: donośnego, rubasznego pokrzykiwania "Gorzko! Gorzko!" Ale że tego nie śmiał zawołać nikt, przeto szeptano tylko, że królowej nie przybyło rumieńców, choć siedzi tych monarchiń w koronie już nie jedna, tylko dwie, że koron w Królestwie Polskim przybyło jakoś ponad miarę, cztery już złocą się nad głowami ich królewskich mości, a może i tych głów jest także cztery? In vino veritas. Ani chybi – cztery...

To wszystko i więcej jeszcze dostrzegały bystre, czujne oczy kanclerza królowej, bo wystarczyła jedna jego rozmowa z mistrzem ceremonii, aby para królewska wstała od stołu i udała się do sali sąsiedniej, gdzie italscy dworacy odtańczyli wdzięcznie nie znaną w tym kraju pawanę i galardę, a potem tańcował już po polsku, po krakowsku, po litewsku, kto mógł, chciał i jeszcze trzymał się krzepko na nogach. Jak doniósł swej pani Alifio, miasto także nie spało tej nocy. Gospody były otwarte, barwne korowody przebiegały ulice, kuglarze i błazny bawili lud na Rynku przedziwnymi sztuczkami. Grały kapele, dzwoniły dzwonki trefnisiów, szumiał, huczał i hulał do białego rana cały gród podwawelski...

Uroczystości trwały od poniedziałku dziewiętnastego kwietnia – dziewiętnastego dla uczczenia lat panny młodej – aż do soboty i ucieszyły jeszcze oczy pospólstwa pasowaniem przez króla na rycerzy kilku panów polskich oraz italskich, przyjmowaniem przez monarchów cennych darów od poddanych oraz świetnym turniejem na dziedzińcu zamkowym. I na tym skończyło się świętowanie. Goście poczęli opuszczać rozbawiony Kraków, dostojnicy włoscy powracali do Bari, zabierając ze sobą część dworek królowej, które zastąpić miały panny z najznamienitszych polskich rodów. Bona żegnała je z żalem, ale też i z dumą, gdyż po jednej z gorących poślubnych nocy zdołała uprosić u króla łaskę pozostawienia wielu dworzan z jej italskiego orszaku.

Nie było to jednak największe z jej dotychczasowych zwycięstw: mlecznobiałe, gorące ciało nie zdradziło tajemnicy prawdziwego wieku, zdało się królowi nad podziw młode, piękne. A i Bonę zdumiała siła ramion kochanka, jego namiętne pożądanie. Zaznała w czasie tych kilku nocy rozkoszy prawdziwych, zgoła innych niż te, które przeżywała nieraz w marzeniach sennych.

Dotykając kruchymi palcami jego mocarnych barków i ud, zagadnęła, czy to prawda, co mówili jego posłowie, że łamie podkowy w ręku? Odparł, że czynił tak za młodu, ale teraz woli głaskać jej atłasowa skórę i – jeśli będzie trzeba – łamać opory, toczyć zgoła inne zapasy, osiągać inne zwycięstwo.

– Z kim i jakie? – zapytała zdziwiona.

– Z wami, mia cara – odparł, obejmując ją gwałtownie. – A także nad wami...

Pytała kiedyś maga, czy zazna szczęścia? Po co? Powinna była wiedzieć, że będzie szczęśliwa, skoro tego sama chce, skoro tego tak bardzzo pragnie...

Po odjeździe ostatniego z dostojnych gości przez cały dzień przebywała ze swoimi dworkami, oglądając zamkowe komnaty i piękne krużganki, a potem w ścisłym gronie najmilszych panien zasiadła nad wielką czarą, w której jednak nie złociły się cytryny, tylko wspaniałe łańcuchy, zapony i wisiory przyniesione jej w darze od króla przez podskarbiego koronnego, Szydłowieckiego. Kiedy wszedł, w jego rękach znajdowały się tylko klejnoty, ale tuż za podskarbim szły pacholęta niosące cienkie tkaniny przetykane złotą nicią i lśniące od drogich kamieni oraz adamaszki, aksamity i brokaty na liczne suknie.

Zapytała swego nadwornego poetę, Mikołaja Carmignano, czy zapisał wszystko, co zobaczył w czasie ich podróży do Cracovii, i kiedy wyśle na dwory europejskie opis wspaniałej uroczystości ślubnej i otrzymanych przez nią darów? Odpowiedział, że zapamiętał każdy szczegół licznych ceremonii, a nawet ułożył już list do principessy Izabeli, sławiący w rymach triumf jej dostojnej córy.

Kazała przeczytać sobie ów list i słuchała uważnie pierwszego panegiryku poświęconego jej jako królowej.

– "Patrząc na króla tak wielkich zamysłów, na bogatą, potężną Koronę, kiedy on córkę twą pojął za żonę, ciesz się, o księżno..."

Przymknęła oczy i ukołysana śpiewnością mowy italskiej przeniosła się myślą do potężnej budowli w kształcie trapezu, gdzie w największej z zamkowych sal księżna Bari nie omieszka odczytać na głos swoim przyjaciołom i dworzanom pierwszego pisma królowej córki. Biedna wygnanka! Tak bardzo bolała zawsze nad utratą Mediolanu, tak często wymieniała imię swego małżonka, następcy neapolitańskigo tronu. Teraz może się chlubić, że jest matką reginae Poloniae, że w dalekiej Cracovii la bellissima Bona jest równie potężną władczynią, co królowe Francji i Anglii...

*

Była ciekawa, czy mogłaby jeździć konno po tutejszych ogrodach i galopować wzdłuż brzegów Wisły, ale kanclerz Alifio bał się, że nie pochwaliłby tego ani król, ani lud tutejszy przywykły do oglądania swych królowych tylko w majestacie lub w kolebkach ciągnionych przez cztery rumaki. Skrzywiła usta. Przebywanie w zimnych komnatach, gdy za oknami świeciło wiosenne słońce, zaczęło jej już ciążyć. Kazała Marinie wybadać, jakie są podwawelskie ogrody i czy nie mogłaby siadywać w cieniu drzew z wierszami Horacego lub Petrarki w ręku. Czy właśnie tam, wśród młodej zieleni, nie powinna by ich bawić przydzielona do jej dworu karlica Dosia?

Dworka, jak Pappacoda, była okiem i uchem principessy w Bari, nie musiała więc czekać na jej relację z przechadzki po zamkowych ogrodach. Już następnego ranka, rozczesując dłużej niż zwykle miękkie lśniące jak jedwab włosy królowej, rzekła:

– Ogrody, miłościwa pani, są niewielkie, znanych nam drzew i kwiatów nie ma w nich żadnych. Ale... – zaczęła i urwała nagle.

– Mów, presto! – zniecierpliwiła się Bona.

– Widziałam w tych ogrodach troje dzieci... – dokończyła szeptem.

– I cóż, żeś widziała? – zdziwiła się Bona. – Miałaś donosić tylko o tym, co ci się zda ważne.

– Si. I z tej właśnie przyczyny... Bo były to dzieci królewskie, miłościwa pani.

Odwróciła się od zwierciadła tak gwałtownie, że dworka zachwiała się i cofnęła o krok.

– Czyje? Króla, mojego małżonka? Dziwne... Słyszałam od principessy tylko o jednej córce. O innych dzieciach nie mówił mi ani Ostroróg, ani nikt tutaj na zamku.

– A któż by się ośmielił wspominać nowej królowej o córkach po obu niewiastach, które kiedyś miłował polski monarcha?

– Miłował? – powtórzyła marszcząc brwi. – O tym dowiem się od i niego sama. Polski? Odtąd będziesz zawsze mówiła: nasz.

– Certamente, nasz.

– Tedy jakież to małe dzieci widziałaś w ogrodach?

– Dwie dziewuszki jasnowłose to córki pierwszej żony królowej: Jadwiga i Anna. – Dworka rozwarła ręce, pięć palców uniosła w górę na jednej i trzy na drugiej. – Małe to, zmarłej matki nie mogą pamiętać.

– Bene. O macochach mówią, że bywają złe, pasierbów nimi straszą. Chcę, żeby król wiedział, że z tymi małymi będzie inaczej. Jego córki – niby moje rodzone, i to najmilsze. A trzecia?

Marina wykrzywiła pogardliwie usta.

– Beata Kościelecka. Spotkałam jakiegoś trefnisia...

– Stańczyka? Ostroróg chwalił jego dowcip.

– Nie. Mniej sławnego, tamten to wódz tutejszych błaznów. I ten błazenek, najjaśniejsza pani, koziołkując i strojąc pocieszne miny, nazwał ją córką królewską z nieprawego łoża.

– Stulta! Powtarzasz plotki trefnisiów? Nie trzymałby jej tu, pod moim bokiem. Pytałaś Pappacodę? Może on wie więcej?

– Wiedział – przyznała niechętnie. – Ojcem tej małej był Andrzej Kościelecki, zaufany naszego króla, wielki pan, kasztelan. Zmarł przed trzema laty, a matką... Matką, miłościwa pani, jest dawna kochanica królewska, mieszczka Katarzyna Telniczanka. Miał z nią, jak to wybadał Pappacoda, dwie córki i syna. Jan to już dziś dziewiętnastolatek...

Chciała coś dodać, ale królowa nakazała ruchem ręki milczenie.

– Syn... Tedy z faworyty i żony nie same córki. Pierwszy, najstarszy – jednak syn... Nie uznany za prawego następcę, skoro na uczcie w Morawicy wojewoda Zaremba pił zdrowie moje i przyszłego dziedzica korony, upragnionego następcy tronu... Jagiellona.

– Nie uznany – potwierdziła dworka – ale wygląda na to, że kościelnych zaszczytów będzie syt. Od pacholęcia – tytularny kanonik krakowski.

– Powiesz Pappacodzie, że chcę wiedzieć o nim wszystko: co łączy go z matką, czy widuje go król, jakie żywi on uczucia do ojca? I czemu ta mała Kościelecka bawi się w królewskich ogrodach? Jej piastunka może być szpiegiem Telniczanki.

– Ta od lat, od ślubu z pierwszą żoną, niegroźna, najjaśniejsza pani.

– Co możesz o tym wiedzieć już teraz? Trzeba czasu, żeby mieć pewność, jakie tajemnice kryją te grube mury. A teraz basta! Przejdę się z dworkami po ogrodach i krużgankach. Presto! Presto! Gdzie Diana? Gdzie Flora? Gdzie Beatrice?

Zjawiły się natychmiast, ale przez to nie przybyło drzew i krzewów w królewskich ogrodach. Były tam jakieś niskie szpalery i bukszpanowe meandry, były kępy fiołków i niezapominajek, ale wszystko śmiesznie ubogie wobec przepychu neapolitańskich i nawet baryjskich parków. Istotnie, spotkała bawiące się tam dziewczynki i przywoławszy do siebie najstarszą, próbowała, gładząc rozwichrzone włosy małej, zjednać ją sobie cukrami przyniesionymi przez dworki. Królewna przyglądała się jej ciekawie, zjadła ofiarowane łakocie, ale porozumieć się nie mogły. Określenie "piękna" nie pasowało ani do żadnej z dziewczynek, ani do ich skromnych, choć jedwabnych szatek, ani tym bardziej do zamkowego ogrodu. Musiała jednak wypowiedzieć to jedyne ze znanych jej polskich słów. Pamiętała uwagę matki, że Elżbieta Habsburg nauczyła się szybko owej barbarzyńskiej mowy, toteż schyliwszy się, zerwała sama największy z fiołków i podając małej, spytała:

– Piękna?

Odpowiedział jej wybuch śmiechu. Mała królewna chwyciła kwiatek i przysuwając go do twarzy nieznajomej, zaczęła powtarzać z dziecinną przekorą:

– Piękny! Fiołek piękny! Piękny!

Santa Madonna! Kto mógł wiedzieć, że o włoskiej violi nie można rzec jak o principessie "bellissima"? Kto by przypuszczał, że nie umie posługiwać się poprawnie nawet tym jednym słowem, a niezrozumiałej lekcji gramatyki udzieli jej pięcioletnie dziecko?

Elżbieta Rakuszanka... Nie, nie będzie od tamtej gorsza. Wie już, co zrobi natychmiast, od jutra: zacznie uczyć się tego dziwnego języka. Jednakże, aby pozostać sobą, Boną Sforza, zamieni od razu te biedne ogrody w przepyszny kwietny kobierzec, w zielony raj godny zachwytów największych poetów Italii...

Prawie biegła po cienistych krużgankach, nie przestając ganić, narzekać, snuć planów na najbliższą przyszłość.

– O Dio! – dziwiła się – to mają być ogrody polskiego króla? Trochę drzew i dużo trawy. A sad? Warzywnik? Ależ tam nic nie rośnie.

Niente! Niente! Trzeba będzie sprowadzić italskich ogrodników. A także kucharzy. Wszystko, co jedzą ci ludzie, jest nie do jedzenia: za tłuste i za słodkie. Żadnych jarzyn, sałaty, owoców. Zawiesiste zupy i sosy, gorzkie piwo. Okropność!

– O, si – przytaknęła Marina.

– Dio! Co bym teraz dała za soczystą cytrynę! Za winogrona... Przystanęła nagle, zapatrzona w przestrzeń, myślami w słonecznym Bari.

– Południowe frukta mają wkrótce nadejść z Italii – zdążyła wtrącić Diana di Cordona, ale rozgniewała tym królową. Wkrótce! Ona chce teraz, zaraz dotykać ciężkich, dojrzałych gron. Tych ciemnych, których sok ma barwę krwi, a skórka pokryta jest jakby puchem. Albo brzoskwiń o rumieńcach żywszych niż na policzkach dziecka. Prawda... Ta mała Jagiellonka. Co myślą panny o starszej córce króla? Ma imię dziwaczne, do wymówienia trudne: Jadwiga. Szkoda, że tego nie można zmienić.

– Ale jest ładna, pełna wdzięku – Beatrice próbowała bronić małej i także naraziła się królowej.

Znów szła na czele swego orszaku podniecona, chmurna.

– Och! Tobie podoba się tutaj wszystko. Od przyjazdu słyszę tylko zachwyty i pochwały: zamek większy niż w Bari, komnaty wspanialsze. Tymczasem dziś dopiero, kiedy jest pochmurno, dostrzegłam, że obicia w mojej sypialni są za ciemne. To nie grób! Trzeba jak najprędzej rozwiesić przywiezione kobierce i opony.

Milczały, tylko Marina przytaknęła gorliwie:

– Si! O si! Mury Wawelu tak zimne, tak ponure...

Urwała dostrzegłszy ochmistrza dworu, który szedł im naprzeciw z młodą dziewczyną u boku. Panna była smukła, wysoka, jasnowłosa.

Królowa przystanęła znowu, mrużąc oczy. Jeszcze nie wygasł w niej gniew, bo ton, jakim powitała ochmistrza, nie wróżył nic dobrego.

– A! Maresciallo Wolski? Zażywa przechadzki, i to nie sam.

Skłonił się lekko, wcale nie zmieszany.

– Z nową dworką najjaśniejszej pani. To Anna, córka wojewody kaliskiego Jana Zaremby, który polecał usługi swojej jedynaczki jeszcze u Tęczyńskich, w Morawicy. Panna biegła w łacinie i zna język włoski.

Królowa przyjrzała się uważnie pochylonej w ukłonie jasnowłosej, urodziwej dziewczynie.

– Bene – powiedziała po długiej chwili. – Będzie wyjaśniać to, co dla nas tutaj nie dość jasne. I mówić ze mną po polsku. Umie śpiewać?

Marszałek spojrzał na Annę, ale ta odrzekła bez wahania niskim, przyjemnym głosem.

– Si.

– I tańczyć?

– Si.

– To dobrze, że odpowiadasz jednym słowem. Nie znoszę próżnej gadaniny. Pamiętaj także: każdy mój rozkaz ma być wykonany natychmiast. Presto! Presto!

– Dołożę wszelkich starań...

Bona nie spuszczała przez chwilę oczu z wojewodzianki. Milczała, aż wyrok zapadł:

– Zmienisz jeszcze dzisiaj kolor sukni. Nie cierpię fioletów. Dobre to dla duchownych, nie dla młodych seniorin z mojego orszaku.

Bez żadnego przejścia, odwracając oczy od Anny, rzuciła w stronę ochmistrza dworu:

– Caro maresciallo! Wracam z ogrodów zamkowych, z tutejszych stajni. I nie jestem zachwycona. Czy wiecie, że w naszych stadninach w Bari były konie wielkiej urody? Moją ulubioną klacz siwej maści otrzymał w darze sam Henryk Ósmy, król Anglii. Nie chciałabym teraz wysyłać z Polski na dwory monarsze rumaków mniej pięknych niż ongiś principessa – moja matka.

– Powtórzę koniuszemu Tomickiemu, miłościwa pani – skłonił się Wolski.

Ale już nie patrzyła na niego, tylko na Marinę, pytając, czy zabrała traktat włoski o hodowli koni. Słynny traktat, który przydałby się bardzo nadwornemu koniuszemu na Wawelu. Nie? Szkoda. Trzeba będzie sprowadzić to dzieło z Bari przez pierwszego posłańca z listami do principessy. A także nasiona kwiatów i warzyw. I znowu nagle, bez żadnego przejścia, zwróciła się do dworek:

– Idziemy obejrzeć sarkofag.

Wolski nie potrafił ukryć odruchu przerażenia.

– Ależ mistrz Berecci zaczął dopiero budowę kaplicy, gdzie zostaną złożone zwłoki pierwszej małżonki miłościwego pana. I sarkofag jeszcze niegotów. Zamek w rozbudowie, wciąż brak kamieniarzy, rzeźbiarzy, budowniczych...

– Których sprowadza się z Italii – wtrąciła Bona. Wolski nie zaprzeczył. Mówił coś jeszcze o stanie prac w zaplanowanej przez Zygmunta części zamku, ale królowa ucięta krótko:

– Sarkofag niegotów? Tym lepiej. Może da się jeszcze coś poprawić, zmienić? Jako dziecko byłam świadkiem przebudowy zamku blisko Mediolanu pod kierunkiem mistrza Bramante i ozdabiania jego wnętrz przez samego Leonarda da Vinci.

Lekkim ruchem ręki włączyła Annę do grona towarzyszących jej dworek i poderwała się znów do biegu po krużgankach. Ochmistrz patrzył przez chwilę z podziwem na barwną plamę jej sukni, na oddalający się orszak królowej. Zbudził go z zamyślenia dobrze znany, zgryźliwy śmiech.

– Burza minęła? Wichura przycichła? – pytał Stańczyk, wychodząc spoza filaru.

Wolski zmarszczył brwi.

– Uważaj, żebyś nie stawał temu wichrowi na przeszkodzie. Bo zmiecie.

– Nie pojmuję, caro maresciallo. Co macie na myśli?

– Idź lepiej swoją drogą – doradził tamten.

– Biedny mój pan – westchnął błazen. – Ona, jak widać, ogień, on – woda. Ona wicher, on lubi pokój i ciszę. Dalibóg! Obecna królowa – istne przeciwieństwo jego pierwszej małżonki! Na miejscu króla nie pozwoliłbym nowej pani od początku wtrącać się do wszystkiego. Zwłaszcza do budowy kaplicy i sarkofagu dla tamtej.

– Poszła tylko obejrzeć – mruknął ochmistrz.

– Santa Madonna! Czy smok w herbie może tylko patrzeć? I nie otwierać paszczy? Nie zionąć jadem? – udawał zdziwienie Stańczyk.

– Wydajesz sądy nadto pośpiesznie.

– Nauczyłem się tego od niej. Wszystko musi być presto. Natychmiast! Zaraz!

– Tedy zmykaj. I to już – zniecierpliwił się ochmistrz.

– Presto! Presto! – przedrzeźniał błazen, ale usłuchał i pobiegł w podskokach za oddalającym się orszakiem. Nie widział go już, ale byt pewien, dokąd zdąża.

Wolski szedł jeszcze czas jakiś pustym krużgankiem. Tuż za zakrętem zderzył się niemal z kanclerzem Bony doktorem Alifiem. Kiedy na zapytanie, dokąd udała się królowa, powtórzył w skrócie rozmowę o budującej się kaplicy, zobaczył bladość na smagłej twarzy Włocha i może dlatego dodał:

– Byłoby lepiej, aby najjaśniejsza pani...

– Wiem – przerwał kanclerz – i cieszyłbym się, gdyby król nie dowiedział się o tych projektach zmian, poprawek. Królowa chciała jak najlepiej, ale rozumiem, że... Będę tam za chwilę i obiecuję rzecz całą wyjaśnić...

– Byle nie przy mistrzu Berecci. I jeszcze jedno: tu mury są grube, ale mają oczy i uszy. Pomówcie z królową w jej komnatach i bez żadnych świadków.

– Czyżby zdążyła już narazić się komu? – zaniepokoił się Alifio.

– Nie wiem, nic nie wiem. Po prostu jest inna, zupełnie inna niż zmarła królowa.

Tego popołudnia, przed wieczerzą, kanclerz usiłował powtórzyć ten ostrożny sąd swojej pani. Opowiadał, ile słyszał pochwał o zmarłej królowej, którą szczerze opłakiwał dwór, choć władała na Wawelu niewiele więcej niż trzy lata. Historyk i sekretarz królewski Decjusz zaświadczył na piśmie, że płakały po niej wszystkie stany, jako że nigdy nie obraziła ani nie skrzywdziła nikogo, stosowała się do zwyczajów królestwa i – nie mieszając się do rządów – chciała być tylko dobrą żoną i matką.

– Certamente – przerwała Bona – że nie zdążyła narazić się nikomu, stojąc na uboczu. Ale takie stanie w cieniu nie dla mnie i nie spocznę, dopóki nie będę wiedziała, jaki jest dwór tutejszy, jakich doradców ma król, a wreszcie, jacy są ci moi poddani. A wy? Czy znacie ich pragnienia, obyczaje, narowy? Sposoby dochodzenia do wpływów i znaczenia?

Alifio bezradnie rozłożył ręce.

– Starałem się, choć rzecz niełatwa. Dwór wobec nas jeszcze nieufny, a kraj rozległy, ludny...

Przerwała mu gwałtownie.

– Ludny a niebogaty. Skarbiec – jak słyszałam – zupełnie pusty.

– Nawet zadłużony.

– Widzicie sami. Wiecie, że zadłużony król to jeszcze mniej niż żebrak. Zagadka: czym opłaca nasz małżonek zaciężne wojska? Jak odpiera najazdy wrogów?

– Wielcy panowie mają hufce własne. I podobno jest pospolite ruszenie.

– A kto, wedle was, ma posłuch u najjaśniejszego pana?

– Znakomity wojownik Tarnowski. Także kanclerz Szydłowiecki. I jeszcze...

– Może ten błazen Stańczyk?

– Jeszcze Kmita, pan na Wiśniczu. Ale ostatnio w niełasce. Nadto krewki. Skacze do oczu Tarnowskiemu.

– W niełasce? I gwałtownik? Lubię takich. Spróbujemy go okiełznać. Takoż przeciągnąć na naszą stronę ochmistrza Wolskiego. W małych księstwach italskich pełno jest zwaśnionych rodów, walczących ze sobą stronnictw. A tutaj? Są jacyś przeciwnicy królewskich rządów? Zwolennicy odmiany?

– Si. Nie chcą, aby jeden dostojnik piastował kilka urzędów naraz, dążą do odebrania wielmożom dóbr darowanych im przed laty. Zwą siebie stronnictwem narodowym. Cóż, kiedy drobna, ciemna szlachta przeciwko nim.

– A magnaci?

– Tym bardziej. Te zmiany godziłyby w nich.

– Co na to najjaśniejszy pan?

– Tego nie wiem. Ale zwą go królem senatorskim, tedy...

Przerwała niecierpliwie:

– Santa Madonna! Jak trudno poruszać się w tych ciemnościach! Nie słyszeliście. Nie wiecie... Ja także nie wiem. Obijam się o wysoki mur, tłukę między głuchymi ścianami, za którymi tylko niebo. Obce. Si, si! Sama czuję, że jestem nadto niecierpliwa. Ale przyjechałam tu, żeby być kimś, czegoś dokonać. Tymczasem przede mną piętrzy się góra przeszkód. A do skakania, jak sami wiecie, nie najlepsze konie! Przy tym król zda się nigdy nie tracić spokoju, najczęściej milczy. A może czasem unosi się gniewem?

– I tego nie wiem. Nie słyszałem – przyznał.

Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spojrzała na niego z wyrzutem.

Drwiący uśmieszek rozchylił wargi, których kształt podziwiał od lat.

– Cóż, będę zmuszona nakazać Pappacodzie, żeby baczniej śledził, żeby donosił o każdym królewskim słowie, geście. Ale to wam, nie jemu powiem, co niedawno wywróżyły mi gwiazdy: dam Jagiellonom prawowitego dziedzica. I principessa przyjedzie z Bari na uroczysty chrzest.

Alifio milczał chwilę. Wreszcie rzekł:

– Tylko wówczas, jeżeli to będzie syn.

Odwróciła się gwałtownie, jej piękna twarz promieniała.

– To będzie syn! – krzyknęła. – Oznajmiłam już o tym królowi.

To musi być syn!

Pragnęła poznać bliżej Piotra Kmitę i zjednać go sobie, stało się to jednak wcześniej, niż zamierzała. Któregoś poranka Alifio zameldował królowej:

– Miłościwa pani, prosi o pilne posłuchanie marszałek Kmita.

Wzburzony wielce.

– A? Wzburzony? Ciekawe, czemu? Niech wejdzie. Pan na Wiśniczu wszedł natychmiast i skłoniwszy czarniawą, dumną głowę, zaczął pierwszy:

– Dziękuję kornie, że najjaśniejsza pani zgodziła się mnie wysłuchać.

– W nadziei, że rozproszycie nudę. Siadajcie, proszę. Słyszałam od mojego kanclerza, że ostatnimi czasy chodzicie bardzo gniewni?

– A jak inaczej? Wszystko źle. Do najjaśniejszej pani nie ma dojścia, za to Tarnowski nie odstępuje króla.

– Dziwić się trudno. Wiadomo już, że wielki mistrz krzyżacki gromadzi siły zbrojne. Radzą o wojnie.

– O czym tu radzić może Tarnowski? Toż chyba nie on stanie na czele wojsk, tylko hetman Firlej.

– Nie on? – zdziwiła się królowa. – Tedy o czym, według was, mówi z królem?

– Raczej o wyniesieniu własnym. Miłościwa pani nie wie, jaki to człek?

– Słyszałam, że między wami wielka nienawiść...

– Wielka – przyznał. – I aż do samej śmierci.

– Rada bym bardzo usłyszeć, dlaczego?

– Pokrzywdził mnie. Ciężko pokrzywdził. Dobra od lat będące we władaniu Kmitów zbrojnie zajechał i siłą odebrał. Oddać ich nie chce, a do tego odsuwa mnie od króla, od urzędów. Ot, choćby teraz. Zamarzyła mu się kasztelania.

– Nie za młody na kasztelana? – zdziwiła się Bona.

– Otóż to! Starszym od niego, a dopiero przed rokiem dostałem marszałkostwo nadworne. Ale Tarnowskiemu i to nie w smak. Zwiedział się, że ciężko zachorzał kasztelan wojnicki, i teraz o tę kasztelanię zabiega. Kasztelan! Podczas gdy ja... Miłościwa pani! Kmitowie ród prastary, senatorski. Nigdym przed żadnym dworem – jak Tarnowski – czołem nie bił i nie ukrywał, co myślę. Tedy i ja powiem: nie sługam pański, wydźwignięty z nizin łaską królewską. W zamku na Wiśniczu niejednemu księciu mogę być równy. I dlatego, choć nie pójdę do króla z prośbą o kasztelanię, żółć łykam i złość się we mnie zapieka. Czemu taka niesprawiedliwość u nas, miłościwa pani? Taka krzywda jednych, a samowola i zuchwałość drugich?

– O Dio! Jakbym słyszała prymasa Łaskiego, który też ze mną niedawno o krzywdzie rozprawiał.

– Łaski? Ten wróg wszystkich magnatów razem i każdego z nas z osobna? O krzywdzie? – Nie mógł ukryć zdziwienia.

– Si.

– I miłościwa pani słucha jego wyrzekań? – pytał.

– Czemuż by nie? Przecież nie o siebie zabiega, tylko o dobro kraju, o sprawiedliwość. Mówi, że u was, to znaczy u nas, siła przed prawem.

– Nie o siebie zabiega... – mruknął. – Widzę, że najjaśniejsza pani... czyni porównania na korzyść...

– Nie, nie! – przerwała. – Nie chciałam was dotknąć. Wracajmy do sprawy. Tedy zależy wam na tym, panie marszałku, aby Tarnowski nie otrzymał wojnickiej kasztelanii?

– Nie zasłużył na nią – przytaknął. – A zresztą, po co wzmacniać w senacie zwolenników habsburskiej dynastii?

– A wy zawsze po przeciwnej stronie niż Tarnowski?

– Zawsze. I gotów spełniać rozkazy Waszej Królewskiej Mości.

– Ciekawe. Bardzo ciekawe. Cóż... Spróbuję pomówić w waszej sprawie z królem. Być może...

– Z całą pewnością – przytaknął żywo – ze zdaniem najjaśniejszej pani miłościwy pan zaczął się liczyć.

Bona przygryzła usta.

– Zaczął... Zaiste! Nie ukrywacie waszych myśli i sądów, panie marszałku!

– Cieszę się, że mogłem szczerze rzec, co mnie gnębi. I że widziałem miłościwą panią zdrową, jeszcze w pełnym blasku urody.

– Nie wiedziałam, że Kmitowie to także ród pochlebców.

– Kiedym was zobaczył pierwszy raz, do Krakowa wjeżdżającą, od razum wiedział: dla mnie wzeszło słońce – rzekł żarliwie.

– Piano, piano, mości marszałku! Bo jeszcze spłoniecie w jego ogniu.

Kmita wstał i pochylił się nisko nad wyciągniętą ręką królowej.

– A bodajbym spłonął! Żyje się tylko raz, miłościwa pani.

Uśmiechnęła się łaskawie.

– To prawda. Żyje się raz tylko...

Kiedy wyszedł, przywołała natychmiast stojącą na czatach Marinę.

– Słyszałaś? Podaj mi zwierciadło. Powiedział: "w pełnym blasku urody". Czy to znaczy, że już zaczęłam zmieniać się? Brzydnąć?

– Nie znać po miłościwej pani trudów i cierpień jej stanu. Ale marszałek musiał o nim wiedzieć...

Bona przyglądała się uważnie swoim oczom, ustom.

– Ten Kmita wpatrzony we mnie jak w obraz. Zauważyłaś? – spytała wreszcie.

– Si. Od dnia przyjazdu na Wawel.

– Zabawny, ale jako polityk za gwałtowny. I za prawdomówny.

– Podobno nie lubią go możni. Może zazdroszczą? Za to na jego wspaniałym zamku w Wiśniczu zawsze pełno szlachty. Rojno tam i gwarno.

Bona milczała chwilę, wreszcie znów przybliżyła zwierciadełko do oczu.

– Podaj mi barwiczkę – rozkazała. – I każ przynieść inną szatę.

Jaśniejszą, bardziej strojną.

Ta rozmowa musiała dać jej do myślenia, zawezwała bowiem nazajutrz swego kanclerza i zaczęła go wypytywać o dworskie urzędy, o królewskich doradców. Wiedział znacznie więcej od niej. Okazało się, że wszyscy dworzanie podlegali marszałkowi nadwornemu Kmicie, cenionemu dyplomacie i słynnemu pono wojownikowi. Że w Wiśniczu nie tylko bawi się szlachta, lecz także bywają tam poeci, artyści, nawet sam mistrz Berecci. Że to magnat pyszny, ale i zdolny do mściwej zemsty, a także do nieposłuszeństwa. Poza marszałkiem liczył się Mikołaj Tomicki, nadworny koniuszy, któremu podlegały stadniny i wszyscy stajenni. Stolnik czuwał nad wyżywieniem królewskiej rodziny, do wyższych urzędników dworskich należeli też krajczy i podczaszy, a także podskarbi nadworny Seweryn Boner.

– Pytałam o doradców, nie o sługi – przerwała niecierpliwie królowa.

– Myślę, że do nich należy kanclerz Szydłowiecki i podkanclerzy Tomicki. Rządzą oni jak chcą kancelarią królewską i jej sekretarzami, a także, wraz z hetmanami, doradzają najjaśniejszemu panu w czas pokoju i wojny. Szydłowiecki od dnia przyniesienia poślubnych darów królewskich nie interesował się bliżej dworem miłościwej pani: ani mną jako jej kanclerzem, ani naszym italskim podskarbim. Mógłbym wnioskować, że nie lubi cudzoziemców. Słyszałem...

– Słucham, mówcie dalej.

– ... że sprzyja Habsburgom. I to już wszystko, com zdołał stwierdzić z całą pewnością, odrzucając plotki...

– Ciągle za mało – orzekła – alem teraz zajęta niewieścimi kłopotami. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy po urodzeniu królewicza...

Istotnie, nie widziano jej już więcej ani przy budowie kaplicy, ani nawet w podwawelskich ogrodach, wołała bowiem przechadzać się po krużgankach. Za to zajęła się upiększaniem skrzydła na drugim piętrze, przeznaczonego dla niej i licznych dworek. W sypialni królowej rozwieszono na ścianach wschodnie i flandryjskie tkaniny, rozłożono przywiezione z Bari kobierce. Pozostał tylko mały kwiatowy arras. Król, poprzedzany przez błazna, wszedł do komnaty w chwili, gdy Bona, trzymając cenną tkaninę w ręku, zastanawiała się, gdzie ją umieścić.

– Niech Beatrice spróbuje zawiesić między oknami. Wyżej, nie, trochę niżej. Radam wielce, że miłościwy pan znalazł w takiej chwili czas dla mnie. Przyznajcie, że ten arras zdobi mury.

Czekała długo na odpowiedź.

– Nie sądzę, aby tam było jego miejsce – usłyszała wreszcie.

– Ależ tak! Między oknami.

– Skoro koniecznie chcecie...

Wyczuła, że ustępuje bez przekonania, i nagle głos jej stał się miękki, łagodny. Podeszła bliżej, stanęła tuż przed królem.

– Ja? Santa Madonna! Przecież ja nic nie chcę. Przeciwnie! Ten bukiet kwiatów miał wam przypominać, miłościwy panie, że jestem gotowa spełniać tylko wasze życzenia. Szukać jedynie waszej pochwały, waszego oparcia.

Znów czekała na odpowiedź, lecz Stańczyk ubiegł monarchę, nadstawiając swoje ramię.

– Najjaśniejsza królowo, oprzyj się lepiej na mnie.

Patrzyła na zuchwałego błazna, nie rozumiejąc jego słów, ale król spytał, niezbyt rad z żartu ulubieńca:

– Na tobie? Niby dlaczego?

– Bo miłościwy pan często na wojennych wyprawach, poza Krakowem, na innych zaś liczyć trudno. Mądrych mało, a ci, co mądrzy, sami chcieliby panować. Na Wawelu głupich i błaznów znacznie więcej. I łatwiej nimi rządzić, tedy królowa oprzeć się może tylko na głupich. A także na mnie, królewskim wesołku.

– Nadtoś zuchwały! – skarcił go pan.

– Taki jest przywilej błaznów – odciął się i nagle wybuchnął śmiechem.

Była ciekawa tych przywilejów i pierwszym Polakiem, który wprowadził ją w gąszcz intryg i wpływów dworskich, był zaufany sekretarz króla, krzemieniecki biskup Wawrzyniec Międzyleski. To on pamiętał Stańczyka jeszcze jako nadwornego błazna poprzedników Zygmunta, Jana Olbrachta i Aleksandra, człeka ponoć herbowego, który ocalał po klęsce bukowińskiej, kiedy to powstał zjadliwy dwuwiersz, mówiący o tym, że za "króla Olbrachta wyginęła szlachta". Czy był naprawdę żołnierzem, tego Międzyleski nie wiedział, ale dawniej król brał go ze sobą na łowy i nikt nie mógł zaprzeczyć, że błazen był jeźdźcem znakomitym. Starszy już i teraz rzadziej towarzyszący swemu panu w wyprawach wojennych, był postrachem dworaków na Wawelu i licznych wielmożów. Jego trafny sąd oraz dar przewidywania, cięty dowcip i wielka zuchwałość kazały widzieć w tym błaźnie raczej mędrca niż zwykłego trefnisia-wesołka.

– A karzeł królewski i przydzielona do mego dworu karlica Dosia? – dopytywała się Bona.

– Ach, nie – śmiał się Międzyleski – to ludziki zrodzone z mody panującej na wszystkich europejskich dworach. Możesz, miłościwa pani, używać tej karlicy do zabawy i do wszelakich posług, nie licz jednak na jej dowcip.

– Ale wcisnąć się może wszędzie, i to niepostrzeżenie – raczej stwierdziła, niż spytała królowa.

Międzyleski przyjrzał się jej ciekawie, jakby zobaczył po raz pierwszy te przenikliwe oczy, ten mocno zarysowany podbródek.

– Miłościwa pani chyba nie zamierza uczynić z tej karlicy swojego szpiega?

Odwróciła głowę i dostrzegł tylko lekkie zaróżowienie jej konchy usznej i pięknej szyi. Odpowiedziała wreszcie:

– Jeśli się okaże, że Polska to nie księstwa italskie, że panujący nie ma tu zawistnych wrogów, fałszywych przyjaciół i skrytobójców. Że są tu same miecze w pochwach, nie sztylety za pasem. Zresztą, mniejsza o karły. Co Wasza Eminencja myślisz o synu Telniczanki? Słyszałam, że niebawem dwadzieścia lat kończy. I wciąż jeszcze siedzi w Krakowie, przy matce?

Obrzucił ją bystrym spojrzeniem i zaraz spuścił oczy. Pytał z namysłem, dobierając słów:

– A najjaśniejsza pani wolałaby go widzieć na jakiejś odległej plebanii?

– Czemu? – zaprzeczyła. – Krakowski Kanonik, syn królewski, wart jest i biskupiego stolca. Słyszałam od Alifia, ze nie obsadzone jest do dziś biskupstwo wileńskie.

Międzyleski nie krył podziwu.

– Czyżby miłościwa pani wiedziała już o znaczeniu, jakie mają dla króla jegomości ziemie litewskie? Jak nosi je w sercu?

– Wiem, że pierwej był wielkim księciem Litwy niż koronowanym władcą całej Polski. A poznawszy hetmana wielkiego Ostrogskiego, słyszałam z jego ust w Morawicy, jak ważne jest niezrywanie nici łączących oba narody.

– Ostrogski, sławiły wojownik, zwycięzca pod Orszą, musiał wspomnieć o tym, witając przyszłą królową. A co do Jana... – rozważał Międzyleski. – Jako zaufany prymasa Łaskiego mógłbym powtórzyć jego eminencji życzenie miłościwej pani.

– Och – zaprzeczyła – to tylko myśl rzucona pod rozwagę. Nie będę taić przed wami, że wtedy Telniczanka byłaby daleko stąd, przy synu biskupie.

Międzyleski zmarszczył brwi.

– Czy Katarzyna Kościelecka w czymkolwiek naraziła się na gniew miłościwej pani?

Oczekiwał wszystkiego, tylko nie wybuchu śmiechu.

– Mnie? Zapamiętajcie, wasza dostojność, że narazić się Bonie Sforza, wnuczce króla Neapolu i polskiej monarchini nie może mieszczka z Moraw, choćby wydana potem za mąż za podskarbiego koronnego.

Ale ten od przeszło trzech lat leży w grobie, przeto czas, aby matka znalazła opiekę w dostojniku-synu. Nic nie mówcie. Domyślam się, że przypomnieć mi chcecie o córeczce Kościeleckich, Beacie. Lubią ją obie królewny, nawykła do zabaw z nimi. I bene. Zostanie tutaj. Nie jako zakładniczka, to byłoby śmieszne, tylko pod moją osobistą opieką. To ładne dziecko i mnie, przyznaję, miłe.

– Będzie może przykrym przypomnieniem dla króla – zauważył.

– I co z tego? Chować ją będę razem z królewskimi córkami, wydam za mąż tak, aby była blisko matki i brata. Kto wie, czy nie za owego Ilię, syna Ostrogskiego, o którym z taka dumą opowiadał mi pan hetman litewski?

Międzyleski namyślał się, długo milczał, wreszcie rzekł:

– To plany zbyt odległe, żebym śmiał odradzać czy doradzać. Ale byłoby dobrze, gdyby Jan, objąwszy biskupstwo, stał się wiernym stróżem interesów ojca na Litwie, a Beata zaufaną miłościwej pani w tak kochanym przez naszego pana Wilnie. O jedno chciałbym spytać, jeżeli wolno: ten plan podsunął waszej miłości kanclerz Alifio, czy też obmyślony został przez nią samą?

Roześmiała się znowu, tym razem szczerze.

– Tylko przeze mnie – oświadczyła z nutką triumfu w głosie. – Alifio będzie drugim, który się o nim dowie, a król trzecim. Prymas wyrazi zgodę, na którą liczę, Wasza Eminencjo.

Wstała i Międzyleski musiał uznać te słowa za kończące audiencję. Czyżby ta niewiasta, tak inna od pierwszej żony króla, wybrała sobie jego za powiernika? Bona. Nie darmo nosiła takie imię. Dobra, kanclerska głowa? Czy też dobry, zręczny gracz?

*

W komnacie astrologa na wieży panował półmrok, ale kula, w którą wpatrywał się od paru chwil, płonęła jasnym, przedziwnym blaskiem.

Królowa wysunęła się przed Marinę i nie spuszczała oczu z ust maga.

Powiedział wreszcie:

– Urodzi się pod znakiem Koziorożca. W styczniu...

– Wiem to i bez was – przerwała niecierpliwie. – Ale czy na pewno będzie to dziecię płci męskiej? Syn?

– Gwiazdy mówią, że dostąpi najwyższych zaszczytów. Że będzie nosiło koronę.

– On?

– Powiedziałem: ono – sprostował. – Dziecię.

– W Polsce na królów zwykli wybierać mężów. Więc rzekliście: syn? – nalegała Bona.

– Miłościwa pani...

– Bambino?

– Tego jeszcze powiedzieć nie mogę. Może za tydzień? W początkach stycznia?

Krzyknęła w pasji:

– Kiedy się już urodzi, tak? Bene! Przyślę do was gońca i będziecie wtedy pewni! Zupełnie pewni, że syn.

Biła pięścią w stół do taktu wypowiadanych pogróżek i dworka odstąpiła o krok. Dawno nie widziała swojej pani aż w takiej pasji.

Wróciły w milczeniu do komnaty, ale w tym złym dniu wszystko zdarzało się nie w porę. Bona nie ochłonęła jeszcze z gniewu, gdy dworzanin królewski zapowiedział nadejście swego pana. Marina wycofała się pośpiesznie i już po chwili Zygmunt był w sypialnej komnacie małżonki, już czule i ostrożnie obejmowały ją potężne ramiona. Starała się opanować, ale musiał wyczuć jej podniecenie, bo rzekł:

– Serce kołacze, dygoczą usta. Drżycie jak pojmany ptak. Po raz pierwszy widzę was...

– Jaką?

– Chyba spłoszoną. Pełną lęku.

Próbowała przeczyć:

– No, no! Sforzowie nie boją się niczego. Nigdy!

– Szkoda... – powiedział jakby z żalem.

Spojrzała na niego uważniej.

– Wolicie słabe niewiasty?

– Łanie zawdy bywają płochliwe.

– A królowe? Wasze królowe?

– Jak sięgnę pamięcią wstecz, spokój serc osiągały tylko te, którym wystarczało miano królewskich małżonek.

Potrząsnęła głową.

– Ja nie potrafię stać na uboczu.

– Nawet dla własnej bezpieczności? Dla szczęścia? – nalegał.

– Chciałam być szczęśliwa. Ale nie za tę cenę. No, no! Lecz obiecuję, będę spokojna. Dziś wzbudziły mój gniew oczy nadwornego astrologa. Dziwnie rozbiegane, niespokojne...

– Może boi się pomyłki? Waszej niełaski? I co wywróżył?

– Właśnie, że nic. Mam czekać na lepszy układ gwiazd.

Przygarnął ją do siebie mocniej.

– Po co czekać na rzecz tak niepewną jak gwiazdy w noc styczniową? Nasze noce bywały dotychczas nocami miłowania. A nie zmieniło się przecież nic?

Patrzył na nią bacznie, czekał odpowiedzi, więc ją usłyszał:

– Nic. Miłuję was. Jak miłowałam zawsze.

– Tedy mnie pytajcie, nie maga. A ja odpowiem: nade wszystko pragnę waszego spokoju. I was. Choć teraz nie pora, wciąż jednak pragnę...

Przytuliła się mocniej do ramienia króla, który w tym obcym, tak odmiennym od italskiego świecie wydawał się jej najpewniejszą ostoją, opoką. Gdyby zapytał o to teraz, gotowa była przyznać, że jest słabą, płochliwą łanią.

Już ociężała, w ósmym miesiącu, starała się oszczędzać, rzadziej odwiedzając skrzydło królewskich córek, gdy nadeszła nieoczekiwana wieść o śmierci głowy Habsburgów, cesarza Maksymiliana.

– Ledwo ukończył sześćdziesiątkę, a już pożegnał się ze swoim tytułem rzymskiego króla i cesarza. Co będzie teraz, Alifio? – pytała.

– Sądzę – odparł kanclerz – że jego wnuk Karol, od trzech lat król Hiszpanii, nie zechce opuszczać Madrytu. Pozostaje jako główny spadkobierca korony cesarskiej jego brat, Ferdynand austriacki.

– Nie znoszę Ferdynanda. Pyszny i żądny władzy młodzik.

– Toteż może stanąć mu na drodze starszy od niego o dziesiątek lat i już wsławiony w bojach o Mediolan król francuski Franciszek, a nawet angielski Henryk Ósmy.

Uśmiechnęła się jak z dobrego żartu.

– Chyba że przygalopuje pierwszy na elekcję, zajeżdżając na śmierć podarowaną przeze mnie klacz. Nie, chyba nie on, choć wolałabym jego albo Franciszka od obu krewniaków Maksymiliana.

– Żyje i jest w pełnym zdrowiu matka Waszej Królewskiej Mości, principessa Izabela.

– Ale nie jest wieczna. A mnie swatał Maksymilian za Zygmunta właśnie dlatego, abym była daleko od Italii i walk cesarza o tamte księstwa.

Alifio skłonił głowę.

– Miłościwa pani rozumuje słusznie, jednakże szkodzi sobie, kłopocząc się o wynik elekcji. Elektorów jest siedmiu i trudno przewidzieć, komu zechcą oddać swoje głosy.

– Ale nietrudno posłać do Frankfurtu poselstwo, które wpłynie na elektora czeskiego. Bratanek mojego małżonka nie zechce głosować inaczej, niż będzie tego pragnął nasz król.

– Polacy będą w orszaku czeskiego elektora, ale czy ten jeden głos może zaważyć w sprawie tak ważnej?

Tym razem rozgniewała się, uniosła.

– Poselstwa są po to, aby zjednywać sobie stronników. Gdybym czuła się lepiej, pomówiłabym sama z tymi, których wyznaczy najjaśniejszy pan, opiekun nieletniego Ludwika, na posłów do Frankfurtu.

– Miłościwa pani powinna myśleć teraz tylko o sobie. Nie przejmować się nikim i niczym.

Wydęła usta. Choć twarz była już lekko obrzmiała, wargi wciąż jeszcze pozostawały wilgotne i świeże.

– Zdążę chyba wrócić do zdrowia i sił, zanim król wybierze i wyśle swoich przedstawicieli.

Jednym z nich został biskup włocławski, od lat zaufany sekretarz królewski Maciej Drzewicki, i to jego zaprosiła królowa do swoich komnat.

Nie próbując nawet ukrywać własnych planów, zagadnęła od razu:

– Księże biskupie, jesteście zwolennikiem Habsburgów? Namyślał się przez chwilę, przyglądając się jej zdeformowanej postaci. Oszczędzać czy mówić prawdę? Musiał wybrać to drugie, bo odparł:

– Tak mi się przynajmniej zdawało. Ale jeżeli Wasza Królewska Mość potrafi mnie przekonać, żem w błędzie, gotów jestem rzecz całą przemyśleć, rozważyć od nowa.

Klasnęła w ręce i natychmiast na progu komnaty stanęła dworka Marina.

– Przynieś – rozkazała – zwój, który przywiozłam z Italii. Otrzymałam jako dar ślubny od naszych wasali z Bari mapę Europy. Dar, zaiste, bezcenny.

Mapa była barwna, istotnie wielkiej urody, i gdy dworka rozłożyła zwój na stole, biskup pochylił się nad nią z ciekawością. Królowa stanęła naprzeciwko i jej szczupłe, rzadkiej piękności ręce zaczęły błądzić po liniach granic.

– Zechciejcie tylko spojrzeć, eminencjo. Oto trzy dynastyczne potęgi naszego świata: Walezjusze we Francji, Habsburgowie w Hiszpanii, Austrii oraz w Niemczech i Jagiellonowie w środkowej Europie. Liczą się jeszcze Czechy, Węgry, ale tam panuje Ludwik Jagiellończyk, nad którym opiekę sprawuje mój małżonek. Czy jest tak, jak mówię?

– Tak. Ale Ludwikowi przyrzeczona w małżeństwo Habsburżanka Maria.

– Sami widzicie. Oni, wszędzie oni! W Wiedniu, w Madrycie, w Neapolu, w Niderlandach.

– Najjaśniejszy pan sądzi, że nie ma w środkowej Europie potęgi nam równej – próbował przeczyć Drzewicki.

– Wiem. Ale to dziś. A jutro? Habsburgowie, którzy się wadzą o księstwa włoskie z Francją, gotowi stanąć do walki z Jagiellonami i wyprzeć ich z Pragi, z Budy. A wtedy, gdy zagarną Italię, Czechy i Węgry, kto się im oprze?

– Widzicie czarno, miłościwa pani.

– Widzę jasno, eminencjo. Sforzowie – drobni książęta, a od lat starają się im nie ulec. Czyżbym ja, królowa wielkiego państwa, miała ich popierać w dążeniu do obsadzania wszystkich tronów?

– Jakieś przymierza istnieć jednak muszą – protestował.

– O tak! Ale dlaczego nie z Francją i Turcją przeciw Habsburgom?

– Miłościwa pani, Turcy szarpią od lat nasze granice. To poza Krzyżakami na północy nasz wróg największy.

Roześmiała się, jakby żartował.

– Wróg! Wróg! Doprawdy, śmieszne. Wrogów trzeba sobie jednać. A gdyby spróbować przekupstwa? Nie zostało ono, eminencjo, wymyślone dla przyjaciół.

Drzewicki potrząsnął głową.

– Najjaśniejsza pani, półksiężyca kupić się nie da. A zresztą, nie mamy w Polsce kopalni złota.

– Ale macie wielkie obszary ziemi, podobno żyznej – nie dawała za wygraną. – I jakaż tu bujna zieloność, podczas gdy w spalonej słońcem Italii woda jest największym skarbem. Próbujcie rosnąć w siłę. Dio! Na co czekacie? Aż was okrążą i zduszą w kleszczach? Trzeba umacniać się już teraz, dopóki dynastia Jagiellonów liczy się w świecie.

– Dynastia? Miłościwa pani zapomina – nie ustępował biskup – że u nas król jest obieralny.

– Wiem. O tron dla mojego syna trzeba będzie zabiegać.

– Istotnie. Ale przecież jeszcze nie wiadomo, czy...

Nie pozwoliła mu dokończyć.

– Dynastii potrzebni są synowie. I będę ich miała!

– Zdumiewające – zdobył się tylko na taką odpowiedź biskup i dodał: – A czy wolno jeszcze zapytać, jakie, poza tym że rozległe, wydało się nasze północne królestwo waszym oczom? Południowym?

– Jakie? Dziwaczne. Każdy wielmoża bogatszy od króla. Dobra królewskie rozdrapane albo rozdane za zasługi. Pytałam, ile mamy ziemi koronnej? Nikt nie wie. Jakie dochody? Niepewne, niestałe! To przecież, wbrew pozorom, sytuacja niemożliwa do przyjęcia.

– I najjaśniejsza pani wie, czego ta sytuacja wymaga?

Ożywiła się, jej oczy rozbłysły.

– Ależ tak! Tak! Działania.

– To znaczy? – nalegał.

– Umocnienia władzy monarszej. Stworzenia dynastycznej potęgi. Eminencjo! Królestwo Neapolu było rządzone nad podziw dobrze. Spędziłam tam lata młodości, nauczyłam się wiele i dziś jestem gotowa... – Zakrztusiła się nagle. – O Dio! – westchnęła przykładając chusteczkę do ust. – Darujcie, proszę.

Wybiegła potykając się, śpiesząc, a Drzewicki patrząc za nią nie mógł powstrzymać się od mruknięcia:

– Niezwykła. I jakże niebezpieczna...

W sąsiedniej sypialni królowa wstrząsana atakami torsji pozwalała Marinie usługiwać sobie, ocierać zroszone potem czoło. Dworka, podtrzymując słaniającą się panią, prowadziła ją powoli do uchylonego okna. Ostre styczniowe powietrze wdzierało się do komnaty, chłodziło pobladłą twarz królowej.

– To zaraz minie – próbowała pocieszać Marina.

– Dziwne... Wróciło po tylu miesiącach znowu i... jakże nie w porę. Mamma mia! Czyż dzieci nie mogą rodzić się jakoś inaczej? – westchnęła królowa.

– I nie od razu po ślubie – dodała dworka.

Bona odtrąciła ją nagle.

– Zawsze byłaś krótkowzroczna! To dziecko potrzebne mi jest już, zaraz. Co mówię – dziecko. Chłopiec! Na chrzest królewny nie przyjedzie nikt z liczących się gości. Nawet moja matka, choćbym wedle zwyczaju dała pierwszej wnuczce jej imię.

– Horoskop był zawiły, niejasny...

– Zamilcz! Wiesz dobrze, że to nie może być dziewczynka. O Dio!

– Co się stało?

– Przyszło mi na myśl... Okropność! Moja matka urodziła aż trzy księżniczki. A jeżeli i ja... Córka? Nie chcę! Nie chcę!

– Css... Biskup może posłyszeć.

– Prawda, biskup. Warto go mieć po swojej stronie.

– Jeszcze mdli?

– Przestań mnie męczyć. Idź! Przeproś go za moje zbyt nagłe odejście. Powiedz... Powiedz, że śpieszyłam przywitać papieskiego posła. Otóż to: legata, który przywiózł pisma do mnie z Rzymu.

– Nie wiedziałam, że legat jest na Wawelu.

– Basta! Cóż za głupią służkę dostałam od księżnej Bari. Głupią i tępą!

– Dziwiłam się tylko...

– Bene. Nie było żadnego pisma, nie ma też legata. I cóż z tego? Idź powiedzieć biskupowi, że jest.

– Łatwo sprawdzi i wykryje kłamstwo.

– Najwcześniej jutro. A jutro... Może zapomni?

Kiedy Marina powróciła za chwilę po wykonaniu rozkazu, zastała królową czującą się o tyle lepiej, że odważyła się spytać, co ma uczynić ze skrzynią nadesłaną dnia poprzedniego z Bari.

Bona ożywiła się, jej oczy zabłysły.

– Prawda! Dar principessy! Santa Madonna! Na co ty właściwie czekasz? O czym myślisz? Presto! Presto! Niech wniosą skrzynię tutaj. Natychmiast!

W pośpiechu, ale ostrożnie, pod nadzorem Pappacody wnieśli pachołcy wielką drewniana skrzynię. Italczyk uniósł odbite uprzednio wieko.

– To ciężki przedmiot z metalu, miłościwa pani – rzekł.

– Na pewno srebrna gotowalnia – zgadywała królowa. – Albo lustro w złotej ramie. Postawcie tutaj. Rozwińcie. Prędzej, prędzej!

– To nie jest gotowalnia. To... kołyska.

– Santa Madonna! Jak mogłam być tak niedomyślna. Oczywiście, kołyska.

– Ale bardzo piękna. Srebrna – zachwycała się Anna. – Bogato rzeźbiona. Wewnątrz kartka z napisem.

– Przeczytaj! – rozkazała królowa.

"Dla następcy tronu". To wszystko – wyszeptała Anna, opuszczając rękę z pergaminową kartką. Czekała na wybuch, który musiał nastąpić.

– To nie do zniesienia! – usłyszała ochrypły szept. – Przypomina mi o moich obowiązkach w każdym liście. Syn! Syn! I bez jej kołyski byłby chłopiec. Bo tak chcę. Nikt inny, tylko ja! Ja!

Wyrwała z ręki Anny kartkę i rzuciła ją na ziemię. Dworki nie śmiały odezwać się ani poruszyć. Szept Bony, taki szept, był gorszy od krzyku.

*

W komnacie królowej i w wiodącym do niej przedsionku któregoś ranka pod bacznym okiem Pappacody zawieszano herby Sforzów. Stanowiły piękną ozdobę murów, nie znalazły jednak uznania w oczach Stańczyka, który zatrzymując się przed herbową tarczą, zapytał:

– Chciejcie, panie, zaspokoić moją ciekawość...

– Znowu wy? – nachmurzył się Pappacoda.

– Co ten italski smok trzyma w pysku? – ciągnął nie zrażony błazen.

– Nie widzicie? Bambino. Niemowlę.

– O? To dobra wróżba dla Jagiellonów... A czy Sforza po italsku znaczy "smok"?

– Nie. "Sforzare" znaczy "narzucać". Wodzowie z tego rodu zawsze narzucali swoją wolę innym.

– A niewiasty z rodu Sforzów?

– Och, one... – przerwał i dodał zjadliwie: – Słynęły z tego, że miały na swoich dworach mnóstwo karłów.

– Karłów? Dlaczego właśnie karłów? – zdziwił się Stańczyk.

– Bo, rozumiecie, żadna wielkość nie bawiła już ich oczu.

– Ho, ho... Czemu więc królowa Bona nie przywiozła swoich karłów tutaj?

– Ponieważ liczyła na to, że znajdzie ich pod dostatkiem wśród polskich błaznów – zakończył rozmowę dworak, zbliżając się do drzwi komnaty królewskiej.

Patrząc w ślad za odchodzącym, Stańczyk tym razem nie znalazł błyskawicznej riposty. Mruknął więc tylko, ganiać sam siebie:

– Basta! Wystarczy!

Ale Pappacoda, choć wygrał słowną utarczkę ze słynnym z dowcipu błaznem, nie mógł przekonać Mariny, że przynosi ważne wieści jej pani. Z głębi pokoju posłyszał zresztą sam odmowę królowej:

– Teraz? Powiedz, że miałam trudny dzień. Chcę odpocząć.

– Nie pora – powtórzyła jak echo dworka. – Principessa bardzo zmęczona.

– Ale słuch ma więcej niż dobry – rozległ się rozdrażniony głos. – Powiedziałaś "principessa"?

– Darujcie, miłościwa pani – wyszeptała Marina.

– Wpuść signora Pappacodę. Z czym przychodzicie? Bona wpółleżała na fotelu i gdy stanął w progu, ruchem ręki odprawiła wszystkie dworki. Pappacoda zbyt późno zrozumiał, że przyszedł rzeczywiście nic w porę, ale cofać się było już trudno, toteż rzekł:

– Z pewnego źródła wiem, że szykuje się nowa rozprawa z Krzyżakami. Najjaśniejszy pan długo o tym radził z panem Tarnowskim.

– Doniesiono mi już o tym. Co jeszcze?

– Z rozkazu króla kosztowne futra dla waszej miłości są już gotowe.

Poruszyła się niecierpliwie.

– Wojna i futra? Jednako dla was ważne? A przy tym zrozumieć trudno, dlaczego wkraczacie w obowiązki maresciallo Wolski? On jest ochmistrzem naszego dworu.

Pappacoda zmieszał się tylko na chwilę.

– Sądziłem, że jako przyszły burgrabia zamku powinienem wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w jego murach – wyjaśnił.

Bona wybuchnęła złym śmiechem:

– O wszystkim! Per Bacco! Jakież to zabawne. Ale o tym, na przykład, że kto inny może zostać burgrabia na Wawelu, nie wiecie?

– Kto inny? – powtórzył, sądząc, że się przesłyszał.

– Na przykład ktoś bystrzejszy od was, lepszy do rady?

– Principessa matka wysłała mnie do Krakowa w nadziei, że to właśnie ja... – zaczął, ale królowa uderzyła pięścią o poręcz fotela.

– Basta! Dosyć! Na tym zamku należy liczyć się tylko z moją wolą.

Tu wola principessy nie znaczy nic. Nic!

Nie we wszystkim znaczyła chyba i jej własna wola, o czym Pappacoda przekonał się miesiąc potem. Był świadkiem, jak przed drzwiami sypialni królowej gromadził się coraz większy tłum dworek i na chwilę przystanął przy nich.

– Zaczęło się? – zapytał.

Ale zanim otrzymał odpowiedź, do Diany di Cordona przysunął się Stańczyk.

– Jak gwiazdy? Odgadły? – dopytywał się szeptem.

Potrząsnęła głową.

– Jeszcze nic nie wiadomo. Przy niej, prócz medyków, zostały tylko Marina i Anna. Królowa jedno powtarza: syn.

Roześmiał się drwiąco.

– Teraz ja mógłbym rzec jak ona: Presto! Presto! Umilkli, bo drzwi otworzyły się gwałtownie i wybiegła z nich Anna Zarembianka.

– Syn? – spytała Beatrice.

– Kazała mi wyjść – odpowiedziała z żalem tamta. Wyglądała na zdziwioną czy przestraszoną.

– Więc nie królewicz? Na Boga! Mówcie! – odezwały się zewsząd głosy.

W tej chwili jakiś przedmiot ciśnięty z komnaty w zamknięte drzwi roztrzaskał się o nie z hukiem.

– O Dio! – westchnęła Diana.

– Powiedziałam "śliczna"... i wtedy pokazała mi drzwi – poskarżyła się Anna.

– Santa Madonna! Od obu żon – córki. Kiedyż nasz pan doczeka się wreszcie dziedzica? – westchnęła któraś z dworek.

– I co na to powie? – dorzucił Stańczyk. – Bo radość wielka będzie tylko u naszych przyjaciół, Habsburgów. W Wiedniu i w Hiszpanii. Anna pochyliła głowę jeszcze niżej.

– Królowa pytała o to samo: co na to powie król?

Kiedy stanął w parę godzin później przy łożu królowej, ta podniosła na niego niespokojne oczy.

– Już wiecie, miłościwy panie? – spytała tak cicho, że nachylił się nad bielą poduszek, żeby odpowiedzieć:

– Wiem.

– Czuję się bardzo winna...

– Myślcie teraz tylko o sobie. O zdrowiu własnym.

– Grazie, grazie... – I dodała po chwili: – Tak bardzo chciałam, abyście mogli do swego modlitewnika wpisać imię królewicza.

– A wpisałem jeszcze jedną Jagiellonkę, Izabelę. Urodzoną 18 stycznia, tedy pod szczęśliwą gwiazdą.

– Zawstydzacie mnie swoją dobrocią. Ona jest tam – wskazała ręką w oddalony kąt komnaty.

– W kołysce z Bari? – spytał nie odchodząc od łoża.

– Si. Ale nie sądzę, aby moja matka przyjechała na chrzest. Jest z rodu Sforzów. Nie tak wspaniałomyślna jak wy. Wyciągnęła rękę i król przywarł do niej ustami.

– Tedy obejdziemy się bez principessy. Wracajcie jeno do sił. Jak to lubicie mówić: "presto!".

Bona uniosła głowę. Była znów ożywiona, uśmiechnięta.

– O si! – przytaknęła. – Presto! Presto!

Powracała w istocie tak szybko do zdrowia, że zaczęta żądać od Pappacody i Alifia raportów o wszystkim, co działo się na dworze w ciągu tych kilku dni, kiedy nie opuszczała swoich komnat. Zmieniło się niewiele: król naradzał się z Tarnowskim, a ten wymawiał pono swemu władcy, że otworzył bramy Krakowa aż tak groźnemu wrogowi. A kiedy się zdziwiła, Alifio wyjaśnił, że magnat miał na myśli italskie dworki królowej, twierdząc, że takim hufcom żaden najdzielniejszy rycerz nie sprosta.

Usłyszawszy ten przytyk, królowa zmarszczyła brwi.

– Nie ciekawam żartów tego wojownika. Chcę wiedzieć, co myśli o przyszłej wojnie? Najjaśniejszy pan ruszy przeciw Krzyżakom, czy też pozostanie na Wawelu?

Ale na to pytanie otrzymała odpowiedź dopiero później, gdy z elekcji cesarskiej powrócił włocławski biskup. Król chciał go widzieć jeszcze tego samego dnia i nie mógł odmówić małżonce, kiedy twierdziła, że już czuje się na siłach wysłuchać wszelkich nowin: dobrych i złych, przeto powinna być obecna przy tak ważnej rozmowie.

Drzewicki był utrudzony daleką drogą, ale stawił się w zamku od razu po wyjściu z podróżnej kolaski. Król wypytał biskupa o stan zdrowia, po czym rzekł:

– Doszły nas słuchy, że walka o tron cesarski była we Frankfurcie bardzo zażarta.

Drzewicki przytaknął.

– Elektorzy wahali się między królem francuskim Franciszkiem a Karolem hiszpańskim, wnukiem Maksymiliana. Jednakże Habsburgowie skaptowali od razu trzech najważniejszych elektorów i cesarzem został...

– Kto? – pochyliła się do przodu Bona siedząca na fotelu obok króla; ten milczał, ale i on czekał niecierpliwie na odpowiedź.

– Król Hiszpanii, dziś już cesarz Karol Piąty. Zadecydował głos czwartego elektora.

– Czeskiego? – spytał Zygmunt.

– Właśnie. I ten, w imieniu bratanka waszej miłości. Ludwika, doradziłem posłowi z Pragi oddać za Karolem.

– Tedy właściwie to wy, księże biskupie, zdecydowaliście o elekcji cesarza Carolusa? – nalegał król.

– Można i tak rzec, miłościwy panie.

Chciał coś dodać, ale królowa poruszyła się gwałtownie.

– Jak to? – spytała. – Nie pojmuję. Bez naszej zgody? Najjaśniejszy panie?

Zygmunt milczał, ale biskup wyjaśnił.

– Głosowałem w myśl tajnej instrukcji króla danej mi tuż przed wyjazdem.

– Tajnej instrukcji? Za Habsburgiem? – Królowa wydawała się zdziwiona, więcej, zgorszona.

– Za królem Hiszpanii – sprostował Drzewicki.

– Panie mój, trudno uwierzyć – nalegała Bona – że król Polski, mogąc wybrać między Francuzem a Niemcem, popiera Habsburga.

– Dlaczego trudno? Czym lepsi Walezjusze?

– Nie zagrażają nam jak tamci, jak zakon krzyżowy. Francuzi są dalej.

– Ba! – mruknął Zygmunt i znowu zamilkł.

Bona nie dawała jednak za wygraną.

– Ależ Karol to dynastia habsburska. A ta od dawna chce zagarnąć moje włoskie dziedzictwo. I księstwo Bari.

– A jednak to od Habsburgów otrzymałem przed rokiem portret młodziutkiej księżniczki... – zaczął król.

Bona wydęła pogardliwie wargi.

– Och! – próbowała przerwać, ale Zygmunt kończył:

– ... i wiadomość, że principessa Bona z Bari, bellissima principessa, gotowa jest zostać moją małżonką.

– Jeśli nawet dzięki nim zostałam polską królową, to mieli powody, aby pozbyć się mnie z księstw włoskich. Nie jestem ślepa, wiem, ile znaczy ich życzliwość.

– Unosicie się gniewem, miłościwa pani – łagodził król.

– Jestem z rodu Sforzów. Nie dowierzam Habsburgom.

Zygmunt wstał nagle i skinąwszy głową Drzewickiemu, skierował się ku wyjściu. Przed drzwiami zatrzymał się, odwrócił i rzekł z naciskiem, choć spokojnie:

– Ród Sforzów ma wprawdzie smoka w herbie, ale pamiętać warto, że na Wawelu mieszka także smok. I nie wiadomo, który z nich okaże się mocniejszy.

Wyszedł, a Bona spojrzała na biskupa, pytając ze zdumieniem:

– Nie rozumiem. Co powiedział król?

Drzewicki wydawał się zmieszany, nie uchylił się jednak od odpowiedzi:

– Wspomniał o smoku wawelskim.

– Santa Madonna! Jestem tu już prawie rok, a dopiero teraz mówią mi, że jest tu jakiś potwór. Jakiś groźny smok. Co to znaczy? Skąd wiecie o dotyczącej mnie wróżbie?

– Teraz ja powiem: nie rozumiem... O żadnej wróżbie nie wiem. Znam natomiast legendę o złym smoku, który porywał spod Wawelu młodzieńców i zginął zatruty jadłem podrzuconym mu przez łyków krakowskich.

– Zatruty?

– Tak.

– To tylko legenda? – upewniła się, już spokojniejsza.

– Oczywiście, legenda – przyznał z uśmiechem.

– Wciąż jednak nie pojmuję, czemu byliście jeno doradcą posłów z Pragi, zamiast jawnie dać głos w imieniu miłościwego pana jako opiekuna nieletniego Ludwika?

– Ponieważ Czesi przed czasem ogłosili pełnoletność swojego króla. Mogłem tylko doradzać, ale przyznam miłościwej pani, że ani król angielski Henryk, ani francuski Franciszek nie uzyskaliby zgody aż czterech z siedmiu elektorów.

Nie spuszczała z niego oczu, jakby chciała przeniknąć na wskroś, wyczuć najmniejszy fałsz, choćby ślad obłudy, lecz biskup dobrze pamiętał rozmowa tak nieoczekiwanie przerwaną niedyspozycją królowej, bo uprzedził jej pytanie:

– Zrobiłem, co mi nakazał król, pragnący żyć w zgodzie z sąsiadami, z nowym cesarzem. Ale przyjrzawszy się bliżej temu, co działo się we Frankfurcie, podzielam obawy miłościwej pani, że Karol Piąty będzie raczej sprzyjał Krzyżakom w konflikcie z nami. Dlatego też proszę miłościwą panią o zaliczenie mnie do grona jej zaufanych doradców wiernych sług... Tym bardziej że mam nowinę świadczącą o prowadzeniu przez Carolusa podstępnej gry wobec miłościwej pani.

– Jakiej?

– Wolałbym pomówić o tym nie tutaj.

– Czekam was tedy, eminencjo, w moich komnatach nie później niż za godzinę...

Kiedy nazajutrz Drzewicki został wezwany ponownie do króla, ten przywitał go serdeczniej niż zawsze i wyjaśnił:

– Prosiłem was na wspólną naradę z Tarnowskim. Chciałbym od obu moich doradców usłyszeć ocenę sytuacji, która powstała po wyborze cesarza. Może jest ona nieco inna, niż sądzi królowa?

Drzewicki starał się nie odpowiedzieć wprost na zadane pytanie.

– Najjaśniejsza pani bardzo uczona – rzekł. – Słyszałem, że zna na pamięć cztery księgi "Eneidy" i wiele listów Cicerona. Recytuję Owidiusza i Petrarkę. To umysł żywy i bystry.

– A temperament południowy – mruknął król.

– Nieco porywcza, przyznaję, lecz dobrze wie, czego chce.

– Na razie nie mówcie Tarnowskiemu o jej niechęci do Habsburgów, jako że...

Ale ten wszedł właśnie do komnaty, Zygmunt więc urwał i po paru słowach powitania zapytał:

– Wiecie już zapewne, że Karol obrany cesarzem?

– To dobra nowina – odparł Tarnowski i zwrócił się do Drzewickiego: – Cieszę się, że z taką przybywacie, eminencjo.

– Hiszpania, Niderlandy i wszystkie księstwa niemieckie w jednym ręku. Co wy na to? – pytał król.

– Że mamy, na szczęście, potężnego sojusznika, w którego państwie nie zachodzi słońce. Teraz łatwo nam będzie odeprzeć ataki Krzyżaków i Turków, bo już tylko stąd grozi nam niebezpieczeństwo.

– Królowa widziałaby korzyści raczej w przymierzu francusko-tureckim. Przeciw Habsburgom.

– Jeżeli przeciwko, to z kim? Nie widzę innego sojusznika. Darujcie, najjaśniejszy panie, ale to gniew przez nią przemawia – rzekł porywczo Tarnowski.

– Gniew? Nie pojmuję.

– A jednak. Niedawno zmarła królowa Neapolu Giovanna zapisała w testamencie ogromne sumy swej krewniaczce, księżnej Bari. Karol odmówił zatwierdzenia testamentu Giovanny oraz wypłacenia spadku.

– Odmówił? Nie sądzę, aby moja małżonka wiedziała już o tym w dniu przyjazdu naszych posłów.

– Zaraz po przyjeździe – wtrącił się Drzewicki – wspomniałem o tej przykrej sprawie kanclerzowi Jej Królewskiej Mości.

– Doktorowi Alifio? Italczykowi?

– Tak, jemu.

– A? Tedy wiedziała... To zmienia postać rzeczy – stwierdził król.

– I ja tak sądzę, miłościwy panie – dodał Drzewicki. – Karol nie wywiązał się z danych przed elekcją zobowiązań w sprawie sukcesji neapolitańskiej.

– A czy przynajmniej pośredniczył w sprawie krzyżackiej, jak nam obiecał?

– W pewnej mierze, miłościwy panie. Owszem, nakłaniał wielkiego mistrza Zakonu do złożenia należnego wam hołdu.

– A mimo to Albrecht hołdu złożyć nie chce?

– Nie.

– Z Krzyżakami i tak musiałoby dojść do walki – wtrącił się Tarnowski. – Gorzej, że wielki książę moskiewski Wasyl nie ustaje teraz w jednoczeniu ziem ruskich. Ostatnio pozyskał dla siebie chana Giraja.

– I sądzicie, że znowu ruszą tatarskie zagony? – zapytał król.

Tarnowski przytaknął:

– Jestem tego więcej niż pewien. I gdyby najjaśniejszy pan pozwolił mi wyjaśnić miłościwej pani, jak wielkie jest zagrożenie ze wszystkich stron, może nie domagałaby się dochodzenia teraz swoich praw do sukcesji po królowej Giovannie?

– Próbujcie wyjaśnić. Ale jednocześnie wymusić trzeba na wielkim mistrzu uległość wobec Korony. Chyba że uderzy pierwszy...

Uważniej jednak niż Tarnowskiego Bona słuchała w kilka dni potem oznajmienia króla o nieuniknionej wojnie z Zakonem.

– Mówicie, rozprawa bliska? – spytała dotykając końcami palców kwiatów, które trzymała w ręku.

– Tak. Knechci wielkiego mistrza palą i pustoszą nasze pogranicza.

– Więc opuścicie znowu Kraków. Kiedy?

– Zanim nadejdzie dla Albrechta pomoc zaciężnych wojsk i zachodniego rycerstwa. Ale rozprawa wojenna to rzecz mężów, nie turbujcie się nią zbytnio. Zresztą, nie chcieliście podobno wierzyć Tarnowskiemu, gdy mówił o stałym zagrożeniu naszych granic.

Bona. rozłożyła ręce.

– Dio! Co mogłam wiedzieć ja, wychowana w Bari, o knechtach krzyżackich. O carskim jasyrze, tej udręce kobiet i dzieci? O poturczonych, chowanych na janczarów waszych pacholętach? A co do Tarnowskiego...

– Słcham, pilnie słucham – ożywił się Zygmunt.

– Czy to prawda, że właśnie on przejmie na czas wojny buławę po Firleju?

Król wydawał się zaskoczony tym pytaniem.

– Nie wiem, skąd taka wiadomość? Hetmanem koronnych wojsk jest Mikołaj Firlej z Dąbrowicy. Jest i będzie, aż do swojej śmierci na polu walki.

– Tym lepiej. I jeszcze jedno. Warto coś zrobić dla Kmity. Już teraz.

– Pyszny to magnat i skłonny do warcholstwa.

– Czyż tak? – zdziwiła się królowa. – Bardzo oddany wam.

– Mnie?

– I dynastii. A że starszy od Tarnowskiego, tedy spieszno mu do znaczniejszego urzędu.

Zygmunt podszedł bardzo blisko i przez chwilę przyglądał się Bonie.

– Na miły Bóg! Tyle planów, tyle myśli kłębi się w tej ślicznej głowie – rzekł wreszcie. – Czy doprawdy nigdy nie bywa wśród nich i taka: "mnie także spieszno". Nie do króla, dawcy łask i urzędów. Do małżonka. Czemu odwracacie twarz? Nie spodziewałem się na niej wstydliwych rumieńców.

Odpowiedziała prawie szeptem, bardzo ciepło:

– Italskie niewiasty to prawdziwe viola d'amore. Można na nich wygrać najpiękniejszą pieśń miłości, jeżeli...

– Jeżeli? – nalegał.

– Umie się grać.

– Nie była to odpowiedź wprost – zarzucił. – Ani odpowiedź miła sercu.

Uśmiechnęła się tym promiennym uśmiechem, który zmieniał zupełnie jej twarz.

– Dziś wieczorem spróbuję dać wam taką, która z pewnością wyda się lepsza.

Ramiona królewskie opasały mocno kibić Bony. Wzdłuż jej szaty, na posadzkę, poleciały z bezwładnie zwisłych rąk zielone gałązki, liliowe płatki kwiatów...

Rozstali się dopiero nad ranem i król, odchodząc, raz jeszcze zbliżył się do łożnicy, żeby, dotknąwszy rozsypanych w nieładzie włosów, wyznać szeptem:

– Zaiste. Prawdziwa viola d'amore.

Została sama senna, ale świadoma, że już nie zaśnie przed nadejściem godziny, w której przyjdzie ją obudzić Marina albo Anna. Dwór królowej... był już ostatecznie uformowany, i to według jej woli, a nie przedślubnych umów. Zachowała przy sobie aż dwanaście italskich dworek poza Mariną, trzech paziów, kanclerza Alifia i Pappacodę. Pozostało też z jej ślubnego orszaku kilku najlepszych muzyków, poeta Carmignano, kronikarz jej podróży do Polski i nadworny podskarbi, przyboczny lekarz Mikołaj Catignani, kuchmistrz z rodzinnego Bari i wreszcie franciszkanin ojciec de la Torre – spowiednik matki i jej samej od lat najwcześniejszej młodości. Nie, nie czuła się osamotniona, chyba że piękne panny znajdą wkrótce mężów wśród królewskich dworzan, że wykruszą się starzy słudzy. Jednakże ten niepełny rok pobytu w Krakowie mogła uznać za nie zmarnowany. Zdobyła przychylność, może nawet tajoną miłość tak potężnego magnata, jakim był Kmita, przyjaźń biskupów Międzyleskiego i Drzewickiego, obu wybitnych statystów i byłych sekretarzy królewskich. Ów sekretariat nie przestawał być dla niej zagadką i tę teraz należało rozwikłać. Alifio twierdził, że był to urząd grupujący przy królu wielu uczonych i zasłużonych mężów, jak poetów – Andrzeja Krzyckiego i Jana Dantyszka, historyków – Decjusza i Wapowskiego, humanistów – Chojeńskiego, Latalskiego, Karnkowskiego. Być może, dla tych stanowisko sekretarza nie było szczytowym osiągnięciem w pięciu się wzwyż, ale dla wielu innych? Czyż nie stanowiło pierwszego szczebla na drodze do awansu? Czyż nie byli tam ludzie szlachetnie urodzeni różnych narodowości, a więc wybitni znawcy spraw zachodnich, wschodnich, śródziemnomorskich i tureckich? Podlegali im pisarze królewscy, ale to tamci, nie owe skryby, sprawowali poselstwa i, jak to stwierdził Alifio, wyjeżdżali często poza granice kraju. Kto wie, czy któregoś z owych sekretarzy nie warto wysłać jako stałego obserwatora na dwór nowego cesarza? Albo do Pragi, dla czuwania nad nieletnim, mimo oświadczeń panów czeskich, bratankiem króla Ludwikiem?

Tej nocy nie rozmawiała z Zygmuntem jak władczyni, lecz jak najczulsza kochanka, i nie żałowała tego ani przez chwilę. Jej młode ciało spragnione było pieszczot, a poza tym... Obiecała sobie, że będzie jak Elżbieta Jagiellonka matką królów i te pierwsze lata poznawania obcego kraju, dworu, języka poświęci pochylaniu się nad kołyską z Bari, srebrną kołyską Jagiellonów. Te lata powinna poświęcić także wprowadzeniu włoskiej mody w strojach niewiast, nowych potraw, warzyw i przypraw do polskiej kuchni. Tak. Dzięki niej Wawel rozśpiewa się i roztańczy, zacznie tętnić bujnym życiem i wkrótce dwór Bony Jagiellonki stanie się stawny w całej Europie. Konie... prawda. Jeszcze powinna zadbać o wspaniałą stadninę królewską...

Przymknęła oczy i znów zobaczyła siebie na czele ślubnego orszaku, siebie harcującą na białej klaczy, to wjeżdżającą w las, to wypadającą na skraj puszczy. Była wtedy nie mniej szczęśliwa, nie mniej zmęczona niż po dzisiejszej nocy. Izabela... Córka... Tak, to jedyny cień na jasnych obrazach przesuwających się teraz przed oczyma. Ale jest jeszcze młoda i wszystkie marzenia mogą się spełnić. Ktoś stuka... Kto ośmiela się przerwać ten półsen? Jak zwykle Marina. To znaczy, że jest już późny ranek, że nadchodzi nowy dzień...

Przyglądała się dworce, która zbliżyła się do okna, aby odsłonić kotary, i nagle, ujrzawszy słoneczne światło, zapragnęła skąpać się w nim, jak kiedyś nad Morzem Śródziemnym.

– Otwórz okno! – rzuciła rozkaz.

Marina odwróciła się zdumiona.

– Jak to? Na niebie słońce, ale to luty, dzień chłodny. Nie tak jak u nas.

– Więc tylko uchyl. W komnacie duszno.

– Duszno? – powtórzyła tamta jak echo. – Ależ tutaj zawsze za zimno, za wilgotno.

Zwijając naprędce w węzeł rozpuszczone włosy. Bona spytała nagle:

– Więc to prawda? Nie lubisz tego zamku? Nie lubisz Krakowa? Wawelu?

– Kto śmiał to powiedzieć? – przeraziła się powiernica.

– A któż by, jak nie twój przyjaciel, Pappacoda.

– On? – zdziwiła się. – Także bez przerwy narzeka.

– Wiem. Niemiły mu doktor Alifio. Tedy niech próbuje jak tamten zyskać uznanie Akademii Krakowskiej. Jak tamten niech dostąpi zaszczytu uczenia polskich żaków rzymskiego prawa... Ale cóż on właściwie potrafi? Niente! Niente!

– Mógłby zostać przynajmniej burgrabią zamku.

– Przynajmniej? Och! To nie Bari, gdzie radził sobie z tym urzędem.

– Miłościwa pani – powiedziała dworka z goryczą – coraz częściej mówi o naszym księstwie...

– Ciekawam jak? – przerwała, czując narastający gniew. – Nie milcz, mów.

– Jakby z... pobłażaniem. Z nutką lekceważenia w głosie.

– Jak? A zresztą... Drażnisz mnie. Widzisz tylko to, co gorsze tutaj niż w Italii: ciemniejsze niebo, chłody, brak owoców i jarzyn... Sama wiem. Si! Wszystko surowsze, trudniejsze. Wszystko zupełnie obce. Ale w tym nowym, niełatwym świecie, z woli principessy wy mieliście być dla mnie tarczą i osłoną. Wy, Italczycy, dworacy z Bari. A co z was mam? Prawie nic. Wysiłki Alifia budzą niechęć w tobie, w Pappacodzie. Perché? Odpowiadaj!

– Bo miłościwa pani ufa mu jak żadnemu z nas. Mianowała swoim kanclerzem.

– Na co zasłużył. Wie o wszystkim, łagodzi zadrażnienia, ostrzega przed niebezpieczeństwem. Pappacoda chce mu dorównać? A czy zadbał choćby tylko o zabezpieczenie moich sum posagowych? Co wiem o dobrach nadanych mi po ślubie jako oprawa polskiej królowej? Niewiele. Chce pochwał? Bene. Idź. Każ mu przyjść do mnie zaraz po śniadaniu.

– Miłościwa pani! Pozwólcie mi zostać, uczesać was jak co dzień – błagała Marina.

– Powiedziałam: wyjdź. Niech przyjdą Anna i Beatrice.

– Miłościwa pani...

– Powiedziałam. Presto! Prosto!

Kiedy znalazłszy Pappacodę prowadziła go do komnat królowej ten zwijał i rozwijał niesione pod pachą rulony. Nawet Marinie wydał się wzburzony ponad miarę.

– Musicie uzbroić się w cierpliwość – rzekła. – Miałam nieszczęście rozgniewać ją przypominając, że dawno nie pisała do principessy że zapomina o Bari.

– Co jest prawdą – mruknął. – Nie liczy się już z radami matki. Słyszeliście? Alifio ma do niej dostęp o każdej porze dnia. Czyżby to jego chciała widzieć burgrabią zamku?

– Nie wiem – skłamała dworka. – Ale tamten zaczyna zdobywać uznanie u tutejszych uczonych, profesorów Akademii, u sekretarzy królewskich. Musimy pomówić o naszych sprawach dłużej i nie w przelocie. W wolnej chwili zaproszę was do siebie na lampkę wina. A teraz wejdźcie. Przygotujcie potrzebne papiery, bo za chwilę, kiedy skończy śniadać, zechce rzucić na nie okiem...

To było jednak więcej: dokładne badanie akt, czytanie wszystkich umów i nadań. Kiedy kolejno podawał jej skrypta, pochylała się nad nimi uważnie, a potem ciskała kolejno na ziemię. Najpierw oceniała je tylko, ale niebawem zaczęła niecierpliwić się, mówić podniesionym głosem:

– Co to jest? Niente! I to także nic. Niente! Jako zabezpieczenie wielkiego posagu miałam otrzymać dobra należne polskim królowym. A to tylko papiery do wyrzucenia! Śmieszne nadania: Radom, Chęciny, Łęczyca, Łobzów i Konin. Konin? Jest tam przynajmniej jakaś wielka stadnina?

– Nie, miłościwa pani. Nie mówiono mi o tym.

– Tedy Konin bez koni. Dalej. Kłodawa i Inowrocław. Mało. Bardzo mało. Wyraziliście komu trzeba moje niezadowolenie?

Pappacoda wpatrywał się w leżące na posadzce papiery i odpowiadał już z mniejszą pewnością siebie.

– Tak, miłościwa pani. Ale przypominam, że ostatnio król jegomość ofiarował wam, już poza granicami Korony, całe księstwo pińskie, Kobryń i Kleck.

– Gdzie leżą wszystkie te ziemie? – spytała.

– Na wschodzie, miłościwa pani.

– W Wielkim Księstwie Litewskim?

– Tak. Ciągną się od Grodna po Kowno, obejmują rozległe starostwa na Rusi, Podlasiu i Wołyniu – wyliczał.

– Nie są zagrożone na wypadek rozprawy z Zakonem?

– Jeżeli książę Wasyl nie ruszy jednocześnie, jeżeli hordy tatarskie nie uderzą na Wołyń...

– Dosyć – przerwała. – Nie chcę słuchać tego "jeżeli". Liczmy na to, że wojna obejmie tylko północną część Polski, Pomorze i Gdańsk. Co wtedy warte są moje rozległe dobra na Litwie i Wołyniu?

– Miłościwa pani... Jak słyszałem, to kraj puszczański, bogaty we wszystko, co daje bór: w drzewo, skóry i wosk.

Zastanowiła się przez chwilę, złagodniała.

– Dziewicze lasy... Wysokopienne sosny... Nie ma takich w Italii. Bene. Lubię polować. Zawsze marzyłam, żeby kiedyś zmierzyć się ze stadem wilków. Usłyszeć, jak wyją.

– W tamtych odwiecznych borach pełno zwierzyny – przytaknął skwapliwie. – Są nawet niedźwiedzie.

Ucieszyła się, poweselała.

– A? Nareszcie coś ciekawego. Pojadę tam i zapoluję na grubego zwierza.

– Księżna Bari byłaby temu przeciwna – powiedział nieopatrznie.

– Czyż tak?

– A i oszczep nie na siły miłościwej pani... po niedawnym porodzie.

– Czyż tak? – drwiła już jawnie.

– Drobna zwierzyna: lisy, zające nie wymagają takiego wysiłku...

– Basta! – przerwała. – Powiedziałam: zapoluję na zwierza! Dzikiego, Primo – królewna Izabela jest pod dobrą opieką. Secundo – po co mi oszczep? Mam arkebuz przysłany w darze od francuskiego króla. Wspaniała broń i nad podziw celna. Godna największego z litewskich niedźwiedzi.

Pappacoda użył ostatniego z argumentów:

– Jelenia można ubić i pod Krakowem. W Niepołomicach.

Roześmiała się, nawet przytaknęła:

– O si! Si! Tylko na to czekają! Stańcie tam, signor Pappacoda. Dalej, jeszcze dalej. – Złożyła się jak do strzału. – Pif-paf! I już nie ma waszych rogów.

Pappacoda, zły, wyprostował się zgodnością.

– Nie jestem żonaty.

– Jeszcze nie. Ale Polki bellissime! Doprawdy lepiej, żebym strzelała do niedźwiedzi... – śmiała się, lecz nagle, spojrzawszy na rozrzucone papiery, zmieniła ton. – Na dzisiaj starczy. Możecie zabrać wasze nadania i papiery. Zaczekamy, aż król wróci z wyprawy, a wtedy... Tymczasem starajcie się zdobyć jak najwięcej wiadomości o wszystkich nadanych mi dobrach.

*

Nadeszło upalne lato i nawet zawsze zmarznięta Marina musiała przyznać, że jest ono w Polsce bujne, nad wyraz piękne. Mała królewna przebywała już całe dnie na podwawelskich trawnikach i nie przelękła się nawet w noc świętojańską rozpalonych ognisk, choć łuna biła w okna zamkowych komnat. Królowa, która przed rokiem, zaraz po swoim przyjeździe, zwiedzała zameczek w Niepołomicach i nie widziała obrzędu puszczania wianków na Wiśle, stała teraz na krużganku wpatrzona w ognie znaczące złotem brzegi rzeki.

– I piękne to, i straszne – rzekła. – Ogień. Tyle ognia...

– W wigilię świętego Jana – tłumaczyła Anna – także na wszystkich polanach leśnych i na brzegach każdej rzeki ludzie rozpalają ogniska. Na cześć nadchodzącego lata.

– Bene. Może to i odwieczny obyczaj, ale pogański. Santa Madonna! Mam patrzeć przez cały wieczór, a może i noc na płonące nad Wisłą stosy? To przypomina palenie czarownic.

– U nas ich nie palą, miłościwa pani – wtrącił się Stańczyk.

– U was! U was! Basta! Wolę obejrzeć jutro na podwórcu zamkowym walkę kogutów.

– Ależ w Krakowie żacy puszczają je przeciw sobie dopiero na Piotra i Pawła. I to ku uciesze gminu – stropiła się dworka.

– A w tym roku zrobią to po nocy świętojańskiej, i na Wawelu.

Obejrzę zapasy jutro wraz z całym dworem. Jak w Bari.

To życzenie, jako rozkaz królowej, sprawiło, że późnym popołudniem następnego dnia, ku zdumieniu całego zamku, na podwórcu zaroiło się od żaków w różnobarwnych szatkach – ni to kuglarzy, ni to błaznów.

Królowa patrzyła na nich z krużganków i wciąż ponaglała ochmistrza.

– Maresciallo Wolski. Na co czekamy? Nie widzę tu żadnych zapasów, jeno jakieś maszkary.

– Przebierance to, najjaśniejsza pani. Ale już wnoszą kojce z kogutami.

– Widzę – rzekła, pochylając się niżej.

– Zapasy zaczęte, miłościwa pani! – oznajmił Stańczyk i dodał, krzywiąc się pociesznie: – I jeszczem takich nie widział na tym dziedzińcu.

Królowa przypatrywała się chwilę dwom przestraszonym gwarem, nieskorym do ataku czarnym kogutom, z których jeden miał czerwoną wstążkę na szyi, i też skrzywiła wargi.

– I to ma być walka? – rzekła. – Nudna, bez życia. Tak nędznych zapaśników nie sposób ani zagrzać do walki, ani krzyknąć: bierz go! Presto! Avanti! Avanti!

– A miłościwa pani wolałaby patrzeć, jak lecą pióra, jak kapie krew z grzebieni i dziobów? – dopytywał się Stańczyk.

– Si! – powiedziała już gniewnie. – Jestem córą italskich kondotierów i nie boję się krwi. Chciałam patrzeć na widowisko prawdziwe, a tu... błazny na krużgankach i błaznowanie tam, w dole. Idziemy do ogrodów, signoriny.

Odwróciła się i odeszła, a za nią pociągnął cały dwór. Na krużgankach został tylko Stańczyk i patrzył chwilę na żaków usiłujących zmusić do krwawej rozprawy nie przygotowane do niej czarne ptaki. Pokiwał wreszcie głową i mruknął:

– Basta! Tu nie Italia. Nie Bari...

Jednego z letnich popołudni, gdy zebrani wokół królowej dworacy przestali już chwalić grającą na lutni Beatrice, Bona spytała Stańczyka, przygadującego szpetnie jednemu z dworzan, którego zmogła senność:

– Obiecywałeś odczytać nam dzisiaj jakoweś poema. Co to będzie?

Wiersz imć pana Krzyckiego czy łacińskie poema Dantyszka?

– Ani jedno, ani drugie – skrzywił się wzgardliwie. – Zaprezentować chciałem miłościwej pani pierwszy w poezji Słowian wiersz dworski mówiący o zachowaniu przy biesiadnym stole. Traktat rymowany z ubiegłego stulecia, ucieszny wielce.

– Bene. Czytaj.

Z udaną powagą recytować zaczął:

"A mnogi idzie za stół,

Siędzie za nim jako wół,

Jakby w ziemię wetknął kół!

Sięga w misę przez drugiego,

Szukając kęsa lubego:

Niedostojen nic dobrego!

Panny! Na to się trzymajcie,

Małe kęsy przed się krajcie!

Ukrawaj często, a mało,

A jedz byleby się chciało..."

– Insze rady poety są takie:

"Trzema palcami jeść masz brać,

Wielkich sztuk nie masz ukęsać..."

– Bo wielkie sztuki, miłościwa pani, zawdy kością w gardle stają.

Bona zmarszczyła brwi.

– Starczy. O czym jeszcze mówi autor tego wiersza?

Stańczyk parsknął śmiechem.

– Radzi biesiadnikom nie oblizywać palców. I nie obgryzać zbyt gorliwie kości.

– Kości? – upewniła się królowa.

– Tak radzi. Czy źle? – spytał przekornie.

– Ja pytam, ty odpowiadasz. I słuchaj, trefnisiu, pono wszystko lepiej wiesz, wszystko wyśmiać jesteś gotowy. Odpowiedz tedy na takie pytanie: prawda to, że dziczyzny w puszczach jest teraz mniej niż dawniej?

– Każda wojenna wyprawa napełnia nią brzuchy rycerzy. Mięso trzeba dla wojska suszyć, wędzić. A i w czas pokoju nie ma dnia bez polowań.

– Ale stepowych obszarów i łąk mamy bez liku. Tak czy nie?

– Odpowiem żartem...

– Chcę usłyszeć jedno tylko słowo: "tak" albo "nie" – przerwała.

– Tak. Dla jednego smoka starczy.

Odpowiedziała na pozór spokojnie, ale oczy ciskały błyskawice.

– Gdybyś byt naprawdę mądry, jak sądzi król, nie odpowiadałbyś głupio. Signor Alitio, proszę zbadać sprawę i złożyć mi raport. Chcę wiedzieć, ile na tych stepowych obszarach można by wypasać wszelakich zwierząt, głównie wołów.

– Nie wieprzy, tylko wołów? – zdziwił się błazen.

Raczyła odpowiedzieć.

– Nierogaciznę trzeba tuczyć, a stada owiec i wołów pasą się same. W królestwie Neapolu liczne domeny koronne przenaczone są na pastwiska, a opłaty za ich użytkowanie idą na rzecz skarbu. Kwitnie przez to hodowla bydła, a na stołach jest mięsa w bród. Poza tym nieprzeliczone stada wykarmione na tej trawie przekraczają na własnych nogach granice neapolitańskiego królestwa. Żadnych kosztów przewozu. Proste?

– Oszałamiająco proste! – wykrzyknął błazen. – Tylko...

– Tylko?

– Odkąd Polska Polską żadna z jej królowych nie zaprzątała sobie głowy... bydłem – dokończył Stańczyk.

Spodziewał się wybuchu śmiechu, ale dworzanie przezornie milczeli, twarze ich były kamienne, oczy spuszczone w dół. Bona wstała nagle i przytaknęła spokojnie, choć zjadliwie:

– Nie zaprzątała, właśnie dlatego poeci musieli pouczać poddanych, żeby nawet w czas pokoju tak gorliwie nie obgryzali kości.

*

Późną jesienią, kiedy zaczęły już opadać liście, oboje królestwo udali się na polowanie do Niepołomic, a zaraz potem zaczęły nadchodzić coraz gorsze wieści z Pomorza. Król zwlekał jeszcze czas jakiś, wreszcie postanowił wyruszyć w pole, mimo namawiań Bony, ażeby zdać się na Firleja i Tarnowskiego. Zygmunt jednak, uparty jak wszyscy Jagiellonowie, nie uległ nawet temu argumentowi królewskiej małżonki, że czuje się znów słaba, bo ma już pewność, że po raz drugi zostanie matką. Ucieszył się szczerze, ale od swego zamiaru nie odstąpił.

– Ostawiam was niespokojny wielce, lecz jechać muszę.

Westchnęła pytając:

– To nie potrwa długo?

– Rozprawa z Albrechtem może być bardzo ciężka. Potrwa przez całą zimę, a kto wie, czy nie dłużej?

Spojrzała na niego, zdumiona.

– Jak to? Nie przybędziecie ani na święta Bożego Narodzenia, Wielkanocy, ani na urodziny syna?

Milczał, starając się uniknąć jej oczu.

– Rozumiem – powiedziała po chwili – nie wrócicie.

– Nie wiem – zaprzeczył. – Będę stał listy. I chcę mieć wiadomość o pomyślnym rozwiązaniu.

– O przyjściu na świat następcy tronu? O, tak. Nie omieszkam. Jednakże... Najjaśniejszy panie...

Podbiegła do niego w nagłym porywie lęku i wtuliła się w rozwarte ramiona. Pocieszał ją dobrotliwie:

– Postaram się wrócić. Ale zechciejcie pamiętać: jeżeli nie zdążę na czas, choćby to była znowu córka i tak pchnijcie gońca. Wyprostowała się dumnie.

– Jeżeli, nie daj Bóg, urodzi się druga księżniczka...

– Wtedy? – nalegał.

– Wtedy powiadomię mojego pana i króla o jednym tylko: o stanie zdrowia... królowej.

Wyjechał i Wawel, bez rycerstwa i doradców królewskich, wydawać się jeszcze bardziej zimny, pusty. Co gorsza, przed samymi świętami Bożego Narodzenia królową obudziły wcześniej niż zwykle jakieś okrutne hałasy i zgrzyty. Przywołana Anna zbiegła na dół, ale wróciła po chwili twierdząc, że nikt ze służby nie wie, co zaszło. Poleciła wówczas poprosić do sypialnej komnaty ochmistrza Wolskiego i przywitała go wymówkami.

– Od godziny przeszkadzają mi jakoweś stukoty, nieznośne hałasy.

Słyszycie?

– Słyszę turkot kół.

– I bicie kopyt o bruk. Głowa pęka. Co to wszystko znaczy?

– Miłościwa pani... Na rozkaz króla ściągają z murów i z grodu wszystkie działa.

– Działa? Jak to? Także z Wawelu?

– Tak. Nawet te najcięższe.

– I zamek zostanie bez armat?

– Taki był rozkaz najjaśniejszego pana. Działa oblężnicze, które wziął ze sobą, są zbyt słabe. I bardzo nieliczne.

– Nie znam się na tym, ale sądzę... Chciałabym pomówić z marszałkiem Kmitą.

– Pociągnął wczoraj za królem.

– On także? Nie ma więc nikogo! Zostałam sama w bezbronnym mieście... W zamku pozbawionym armat. Dio! Czyżby król pamiętał o działach, a zapomniał, w jakim stanie zostawił... mnie? Swoją małżonkę?

Ochmistrz nie zdołał jednak wpłynąć na zmianę rozkazów królewskich i zima nie tylko zaczęła dokuczać wielkimi mrozami i śnieżną zawieją, ale także niepewnością: jaki los spotka gród nie mogący się bronić? Czy hufce krzyżackie nie dotrą aż do granic Małopolski?

Jakby i tych obaw było nie dosyć, od świąt Wielkiej Nocy zaczęła chorować mała Anna, córka z pierwszego małżeństwa króla, i Bona wydała rozkaz, aby zmienić medyka, wyszukać najlepszego z najlepszych. Alifio wynalazł wreszcie i sprowadził na Wawel znamienitego Jana Andrzeja Valentino, który odtąd wraz z dotkniętym tym brakiem zaufania nadwornym lekarzem Catignani czuwał nad chorym dzieckiem. Bona schodziła jeszcze w kwietniu do skrzydła zajmowanego przez obie pasierbice i małą Beatę, ale choć widziała, że z królewną jest coraz gorzej, starała się oszczędzać małżonka i jej listy były pełne samych dobrych nowin lub dworskich plotek. Pisała także, że wyniesiony, tuż po wyjeździe króla na biskupstwo wileńskie, książę Jan czuje się na tym urzędzie nad podziw dobrze, jedna sobie szacunek panów litewskich i że nie mniej rada z tej nominacji syna jest przebywająca przy nim wraz z dwiema starszymi córkami pani Katarzyna Kościelecka. Czy Telniczanka naprawdę została dobrze przyjęta przez litewskich magnatów – tego Bona nie była pewna. Sądziła nawet, że dawna konkubina królewska musiała czuć się obco w Wilnie, nie przyjmowana przez dwory wielmożów, ale Alifio twierdził, że obyczaje w księstwie nie są tak surowe jak w Koronie i że nie słyszał o żadnych afrontach czynionych matce biskupa. Tak więc król nie wiedział nic ani o tym, co czuły jego najstarsze nieślubne córki, opuszczające Kraków pod przymusem, ani o chorobie królewny Anny. I dopiero gdy tej zmarło się 8 maja w piątym roku życia, królowa pchnęła gońca na północ z żałobną wieścią. Jednakże przyjechać na pogrzeb nie mógł, przystał tylko list, składając królowej niezmierne dzięki za to, że nie zbywało jej na czułym macierzyńskim staraniu, wypływającym z obowiązku odpowiedniego jej cnocie i ich wzajemnej miłości. Prosił też, aby zatrzymać na Wawelu przesławnego medyka Valentino i by to on był obecny przy rozwiązaniu w lipcu.

Czerwiec minął niewesoło, wlókł się, rozciągał, jakby miał trwać całe lato. Alifio coraz częściej zastawał królową w złym humorze, zmęczoną upałem i skąpymi wieściami o przebiegu zmagań z krzyżactwem.

– Czekam, ciągle czekam – poskarżyła się któregoś wieczoru, choć rzadko ujawniała swe najtajniejsze myśli. – Widzicie sami: w wielkim napięciu, kiedy zapada noc i słyszę tylko straże krążące pod murami i na podwórcu, wstaję i błądzę po komnatach łaknąca snu, a tak niespokojna, że odpoczynku zaznać nie mogę. Wtedy wiem, widzę, że jestem tym wielkim zamku sama, zupełnie sama...

Kanclerz przyjrzał się baczniej pobladłej, nieco zmienionej twarzy królowej i spytał nieśmiało:

– Miłościwa pani aż tak niepokoi się o wynik orężnej rozprawy?

– Nie tylko. Także o króla, upiera się, żeby być zawsze tam, gdzie najsroższa walka. I o niepewną konstelację gwiazd. W bezsenne noce myślę: czyżbym ja, Bona Sforza, nie potrafiła na złość sąsiadom urodzić syna? Zapewnić ciągłości dynastii? Habsburgowie w Wiedniu, w Hiszpanii... Oni na pewno sądzą, że nie potrafię. A inni? Choćby wy? Chcę wiedzieć.

Alifio uchylił się od odpowiedzi.

– Miłościwa pani ma żelazną wolę, ale w tej sprawie trzeba zdać się życzliwy los. I na modły.

Uniosła obie ręce w górę.

– Santa Madonna! Przecie odprawiam jedną nowennę po drugiej! Żebrzę o tę łaskę. Ja – żebrzę. Nie do wiary! I pomyśleć, że tak niedawno, jeszcze przed dwoma laty w Italii mówił mag: "Będziesz władczynią wielką i potężną". A ja chciałam być tylko szczęśliwą...

– Przed najjaśniejszą panią jeszcze cała przyszłość.

– W samotności? – spytała. – W lęku? W ciągłym zagrożeniu? Dio, Dio! Jak trudno być polską królową!

W tym samym czasie Pappacoda pijąc wino u dworki Mariny zapewniał ją, że wydaje się teraz młodsza, weselsza, a ona, słuchając pochwał, kryła pod powiekami bystre oczy i dolewała mocnego trunku.

Wreszcie rzekła:

– Może to być, bo nareszcie mogę się wygrzać na letnim słońcu jak w Bari. To jesienie i zimy są na Wawelu udręką.

– Jak czuje się królowa? – zapytał po chwili.

– Nie może doczekać się powrotu małżonka. Wygląda gońców.

– Trudno się dziwić – mruknął. – W tych dniach rozstrzygnie się los dynastii Jagiellonów.

– Madonna mia! To król aż w takim niebezpieczeństwie?

– Nie wojnę krzyżacką miałem na myśli. Tu, na zamku, rozstrzygnie się los dynastii, a także Bari i Rossano.

Marina spojrzała na niego zdziwiona.

– Przecież królowa Bona dziedziczy po matce italskie księstwa.

– Ale nie jej córki – zaśmiał się. – Te mogą utracić ziemie Sforzów na rzecz hiszpańskich Habsburgów, ściśle mówiąc. Carolusa. A już na pewno żadna z nich nie będzie królem Polonii.

– Królowa jest przekonana, że tym razem urodzi syna.

Wzruszył ramionami

– Dwór wiedeński nie jest tego aż tak pewny. Raczej nie liczy na urodziny chłopca. Zważcie tylko: król miał, poza Janem, same dziewczynki – dwie z nieprawego łoża, a trzy ze swoich małżeństw. Nie jest już młody, ma lat przeszło pięćdziesiąt. Pytałem signora Catignani: nie wierzy, aby doczekał się męskiego potomka.

– Może tak mówić umyślnie, na przekór Valentino. Jest o niego zazdrosny – Bystrości wam nie brak – przyznał Marina zacisnęła wargi – Królowa jest innego zdania – powiedziała z goryczą.

– Od dnia koronacji – przytaknął – nie liczy się z naszym zdaniem. Zaczyna szukać sprzymierzeńców wśród Polaków.

– A wy nie? – spytała.

– Gdybym został burgrabią zamku, musiałbym, rzecz jasna, mieć zaufanych wśród tutejszych dworzan. Ale tak...

– Boję się, że z was dwóch wybierze Alifia.

– Zawsze i wszędzie on! Tedy czas pomyśleć o sobie. Wiedeński dwór interesuje się mną znacznie żywiej niż królowa. Wydawała się zaskoczona.

– To rzecz nowa – rzekła.

– Ale ważna. Czemu Habsburgowie nie mieliby przez jedną z cór królewskich zawładnąć Polską?

– Mówicie mi to wszystko ot tak, zwyczajnie, przy lampce wina? – spytała zdumiona.

– Niezupełnie. Mam swój plan i swoje powody. Wiedeń czeka niecierpliwie na dzień, kiedy Bona zlegnie.

– I chcą, abyście wtedy co uczynili?

– Ja? – zdziwił się z kolei. – Nic. Oczywiście, że nic. Ale wy... To byłaby taka mała przysługa, zupełnie niewinna...

Jeżeli liczył na to, że ma ją w ręku, to się pomylił. Otuliła się nagle szczelnie barwistym szalem.

– W tym okropnym kraju nawet najmniejszy wysiłek... kosztuje – westchnęła.

– Si – musiał przyznać.

– Co to za przysługa?

– Właściwie głupstwo. W owym dniu dowiem się pierwszy, przed wszystkimi innymi...

– Czy urodził się syn?

– Ależ nie! Córka. Tamtych obchodzi tylko córka!

– Ciekawe... Alifio może zostać burgrabią w Krakowie – rzekła po namyśle. – A na jaki urząd w Wiedniu liczycie wy?

– Po gorzkich doświadczeniach krakowskich nie liczę na nic. Urząd? Nie. Raczej oczekuję należytej oceny. Wdzięczności... Ale o tym nie pora jeszcze mówić.

– Sicuramente, no – przyznała dolewając wina. – Nie pora.

*

Królowa nie wstawała ostatnio z łożnicy i choć zbliżał się ostatni dzień lipca, nie wspominała o bliskim rozwiązaniu. Napytania medyków odpowiadała uparcie: "No". Nie czuje żadnych bóli, a nie wstaje, bo nie chce narazić się na jakiś wstrząs czy upadek, nie życzy sobie przedwczesnego porodu. Medycy przerzucali się spojrzeniami, jako że o przedwczesnym rozwiązaniu nie mogło być mowy, obliczyli, że połóg musi nastąpić pod koniec lipca. Ale Bona nie chciała dopuścić ich do łoża, nie pozwalała się zbadać i codziennie odchodzili z niczym, coraz bardziej zdumieni. Dworki widziały wprawdzie, jak nieraz leżała bez słowa z zaciśniętymi ustami, jak czytała nocami, żeby nie zasnąć, ale bały się pytać, czym się trapi, czemu jest tak niespokojna, zamknięta w sobie, nieżyczliwa lekarzom? Tylko Marina odważyła się czasem zagadnąć o zdrowie, tylko Anna pytała, patrząc ze współczuciem na jej zwężone oczy, pobladłą twarz:

– Czy mam zaśpiewać?

Odpowiadała jak co dzień:

– Nie.

– Zawołać lutników? Błaznów?

– Nie.

– Stańczyka?

– Męczysz mnie. Czy były wieści od najjaśniejszego pana? Z pola walki?

– Nie było żadnych wieści, miłościwa pani.

W tej chwili do komnaty wszedł Wolski.

– Pan wojewoda Zaremba prosi o posłuchanie – rzekł.

– Ojciec? – ucieszyła się Anna. – Tu, w Krakowie?

– Właśnie wjechał na zamek – przytaknął ochmistrz.

Królowa ożywiła się nagle.

– Prosić! Prosić! Presto!

Pan Jan Zaremba wszedł pośpiesznie, zdrożony wielce, ale widocznie rad, że widzi królową w dobrym zdrowiu, choć w łożnicy.

– Z rozkazu miłościwego pana przybywam pozdrowić Waszą Królewską Mość i zapytać…

Przerwała mu:

– Radam widzieć was na zamku. – Wyciągnęła rękę i spytała krótko: – Listy?

– Nie mam żadnych listów – stropił się wojewoda.

Cofając rękę, powtórzyła jak echo:

– Żadnych listów...

– Ale król niepokoi się wielce – zapewniał Zaremba. – Prosi, aby miłościwa pani dbała o siebie.

Zmusiła się do uśmiechu.

– Ach tak... Cóż. Jestem, widzicie, w dobrym zdrowiu. Ciągle jeszcze czekam. Jaki przebieg wyprawy?

– Na początku, owszem, zwycięski – odparł. – Zdobyliśmy Kwidzyn, i to głównie dzięki tym ciężkim działom, które nadeszły z Krakowa. W maju gdańszczanie szturmowali Kłajpedę, a król ruszył na Królewiec. Ja z nim. Potem nieproszone pośredniki, przyjaciele Albrechta, zjawiły się w obozie.

– A król?

– Srodze był tym dotknięty. Ci posłowie papiescy i cesarscy radzili mu zawrzeć pokój, a już co najmniej – rozejm. Chcieli, żeby zdał się na ich sąd rozjemczy...

– A on? – nalegała.

– Rozgniewał się bardzo.

– Król? – W jej głosie było zdziwienie, jakby nie mogła uwierzyć w wielki gniew małżonka.

– On sam. Zapytał papieskiego legata, czy Rzym wyraziłby zgodę na jego rozjemstwo w sprawie Rawenny i Bolonii? Legat zdziwił się – odrzekł, że przecie oba te miasta papieskie były i są. Od zawsze.

– A król?

– Rzeki: "Powtórzcie więc temu, kto was wysłał: takoż wszystkie te nadmorskie ziemie z dawien dawna – moje. Królewskie. I żadnego tu rozjemstwa nie potrza". Pośrednicy na to odpowiedzi nie znalazłszy, zaczęli twierdzić, że nie godzi się wielkiemu monarsze walczyć z nierównym, o tyle słabszym przeciwnikiem. Odrzekł na to, że wie dobrze, co mu się godzi czynić, a co nie. I już było po krótkiej przerwie w walkach, a zaraz potem wojska zaciężne z zachodu ruszyły ku Wielkopolsce na pomoc Albrechtowi.

– A król?

– Przeciw tym wojskom powołał pospolite ruszenie, sam zaś poszedł pod Poznań. Ja z nim. Teraz przyjdzie się nam bronić na Wiśle, koło Bydgoszczy. Trzeba za wszelką cenę utrzymać przeprawę na rzece.

– Tedy jest źle? – nalegała.

– Nie najlepiej – przyznał. – Korzystając z przewlekłych rokowań, wielki mistrz uderzył już teraz, w lipcu, na Mazowsze.

– I gotów wygrać wojnę?

– Do końca daleko. Jeśli obroni się osaczony Gdańsk, jeżeli nie padnie Tczew...

– Jeżeli... Jeżeli... – powtarzała już z gniewem. – Wracacie zaraz do króla?

– Mam zabrać stąd resztę zamkowej załogi i iść w sukurs do Gdańska.

– Resztę załogi? – nie dowierzała.

– Miłościwa pani! To bój na życie i śmierć. Albo zwyciężym, albo utracim Pomorze.

– Wracacie już jutro do obozu?

– Do jutra nie zdążę zebrać zbrojnych. A i miłościwy pan liczył, że wrócę z nowiną.

– Jaką? – zdawała się nie rozumieć.

– O urodzinach królewskiego syna – odważył się przyznać.

Uśmiechnęła się drwiąco.

– A... Widzę, że zostaliście obdarzeni niełatwą misją. Nie mówcie nic. Pocieszcie się, że ja także. Anno, odprowadź gościa. Macie urodziwą córkę, mości wojewodo.

Skłonił się nisko.

– Oby potrafiła zawsze być wam mila, miłościwa pani.

Odwrócił się i wyszedł, ale przedtem jego oczy obiegły całą komnatę, jakby w poszukiwaniu czegoś. Nie pytał już o nic, lecz idąc krużgankami wybuchnął:

– Pilnie wracać muszę, a tu ani śladu kołyski. Król myślał, że zlegnie teraz, w ostatnich dniach lipca.

Skinęła głowa.

– I tak myśleli medycy, ale Marina... Ta chyba wie najwięcej i twierdzi, że królowa wolałaby urodzić w pierwszych dniach sierpnia. Że ma dość siły woli, aby to sobie nakazać.

Wojewoda zdumiał się tak, że aż przystanął.

– A to czemu? Bo mniej dokucza letni skwar?

– Nie. Bo urodzony w sierpniu przyniósłby sobie imię rzymskich cesarzy – wyjaśniała pośpiesznie.

– August? Urodzony w miesiącu auguście? Na Boga! Nie przyszłoby mi to do głowy. Nigdy!

– Wam nie – przyznała. – Ale jej... Żyje tylko tą myślą. Nie do wiary, choć to prawda: odwleka decydującą chwilę.

– Co za niewiasta! – rzekł i nagle chwycił córkę za ramię. – Słuchaj! Jesteś mi teraz potrzebna. Nie tylko królowej zależy na następcy tronu. Królowi także. Tedy i mnie, jego wysłannikowi.

– W czym mogłabym dopomóc? – starała się zrozumieć jego słowa.

– Będę czekał na znak. Dzień, dwa, dłużej nie mogę tu zostać. Wywiesisz z okna sypialni królowej czerwony pas, to znaczy, że wszystko po myśli i mogę wracać z dobrą nowiną. Przyjdzie na świat córka, nie zbliżaj się do okna. Zapamiętasz?

Skinęła głową.

– Tak. Czerwony pas.

Duszna, upalna noc. Na niebie pełno było gwiazd, ale księżyc miał kolor rudawy, więc pierwszy dzień sierpnia zapowiadał niepogodę. Anna stojąc przy uchylonym oknie, patrzyła na wysokie niebo rozpięte nad zamkiem, nad Wisłą i nagle usłyszała stłumiony jęk. Marina drzemała w fotelu nie poruszając się, musiała się chyba przesłyszeć. Po chwili jednak jęk powtórzył się i Anna pobiegła w stronę łoża. Królowa leżała z twarzą wtuloną w koronki poduszki i gryzła jej róg.

– Marina – szepnęła Anna, budząc dworkę. Teraz już obie pochyliły się nad łożnicą i posłyszały żałosną skargę:

– O Dio, Dio!

– Trzeba już stać po medyków, miłościwa pani.

Potrząsnęła przecząco głową.

– Jeszcze nie.

– Ulżą cierpieniom. Przyśpieszą... – błagała Marina.

– No! No! Stulta! Miałaś powiedzieć, kiedy minie północ. Ale spałaś.

– Tylko przez chwilę.

– Więc ile... ile jeszcze... do północy?

– Pół godziny, może trochę mniej.

– Zapalcie świece. Dużo świec! – rzuciła nagle rozkaz.

– Jak na wielką uroczystość? – spytała Anna.

– Na bardzo wielką. O czym szepczecie? Że to może nie być... on?

– Ależ miłościwa pani! – zaprzeczyły obie.

– Czułam się nie tak, kiedy rodziła się Izabela. Było zupełnie inaczej . Łatwiej.

– Si. O si! – przyznała Marina, stawiając świecznik tuż przy łożu.

– Santa Madonna! Czy minęło już piętnaście minut? Czemu milczysz?

– Jeszcze nie. Ale dziesięć na pewno.

– Przed samą dwunastą wezwiecie nadwornych medyków. O Dio! Znowu..

– Tu, obok, obaj czekają: doktor Valentino i Catignani.

– Obaj? Czekają? – I nagle krzyknęła: – Tedy niech wejdą! Niech wejdą! Nie zniosę tego dłużej.

Nie ukrywała już teraz niczego. Jej ciało wygięte w łuk świadczyło o szarpiących je bólach, o porodowej męce.

Słońce przedarło się z trudem przez mgłę i oświeciło ciemne mury wawelskiego zamku. Wstawał ranek pierwszego sierpnia 1520 roku. W izbie, z której widać było skrzydło królowej, siedział kaliski wojewoda. Przed nim na stole leżały jakieś spisy, mapy, ale Zaremba, zmęczony podróżą, kiwał się na zydlu i co chwila to zapadał w drzemkę, to przecierał zmęczone oczy i patrzył przed siebie. Nagle na drugim piętrze, w apartamentach królowej, ktoś szerzej uchylił okna. Zaremba zerwał się przewracając stołek i zastygł w napięciu, wpatrzony w jeden punkt.

– Tak albo nie? Tak czy nie? – kołatała w mózgu jedna tylko myśl. Okno, w które się wpatrywał, było już szeroko otwarte, ale nie dostrzegł oczekiwanego znaku. Gniewny zaczął bić pięścią we framugę.

– Mówiłem nie zbliżać się, jeżeli... I nie otwierać. A ona... W tej chwili jednak kobiece ręce wyrzuciły za okno czerwony pas. Na tle ciemnych murów wyglądał jak strużka krwi. Życiodajnej?

– Jednak tak! – krzyknął. – Nareszcie! Bogu niech będą dzięki! Jarost! Jarost! Do mnie! A żywo!

Pachołek wpadł natychmiast.

– Możemy jechać. Narodził się nam Augustus! Pojmujesz? Królewicz! Czego się gapisz? Szykować konie, skrzyknąć ludzi! Wracamy do króla.

– Dzisiaj? – zdziwił się pachołek.

– Zaraz! Najdalej za godzinę. Śpiesz się! Leć!

Alifio, Pappacoda i kilka dworek znajdowało się w tydzień później w sypialni królowej, która już wpółsiedziała w łożu. Tuż obok stała srebrna kołyska.

– Przysuńcie bliżej – zażądała Bona. – Jeszcze bliżej. Żebym mogła dotknąć ręką.

– Najjaśniejsza pani nie powinna... – zaczęła Anna.

– Teraz już nic – przerwała królowa – zaszkodzić mi nie może. Śpi?

– Ciągle śpi – pośpieszyła z odpowiedzią Marina.

– Szkoda – westchnęła królowa. – Chciałam go dotknąć. Gdyby najjaśniejszy pan byt tutaj, a tak... Dowie się nieprędko.

– Ojciec wyruszył w drogę od razu, skoro świt – zapewniła Anna.

– Bene. Goniec powinien więc być lada chwila. A listy? – zwróciła się do swego kanclerza. – Czy poszły już listy z dobrą nowiną do wszystkich monarchów?

– Tak – odparł. – I do znaczniejszych dworów książęcych.

– Principessa obiecywała uczcić radosną wiadomość turniejem rycerskim w Bari. Teraz już na pewno zjedzie na Wawel.

Nie potwierdził, zauważył tylko:

– Pierwsze gratulacje właśnie nadeszły. Wiedeń musiał coś wiedzieć, zanim otrzymał nasze listy.

– I Habsburgowie nie kryją zawodu? – spytała ciekawie.

– Życzenia są tak chłodne, jak tylko na to pozwala dyplomacja.

Roześmiała się nagle.

– Będą jeszcze bardziej wściekli, zjeżdżając na huczne chrzciny. Biedacy! Stracili nadzieję na wymarcie rodu Jagiellonów. – I dodała spojrzawszy na kołyskę: – Wciąż jeszcze śpi?

– Si.

– Będzie go podziwiała w blasku świec i dymie kadzideł cała Europa.

W jej głosie było tyle radości i dumy, że Alifio powiedział z żalem:

– Tak licznego zjazdu monarchów nie da się urządzić przed listopadem albo grudniem.

Zdziwił się, że nie wydawała się tym przejęta.

– Im później, tym lepiej. On urośnie, będzie jeszcze piękniejszy – orzekła. – I do tego czasu wojna chyba się skończy?

– Miejmy nadzieję, że tak – stwierdził.

– Powrót zwycięskich hufców prymas Łaski uczci nabożeństwem dziękczynnym i zaraz potem w katedrze odbędzie się ceremonia chrztu. Przy biciu wszystkich krakowskich dzwonów. To będzie wielki dzień! I podwójny triumf.

Jej promienne oczy znowu zwróciły się w stronę kołyski.

– Jeszcze śpi?

– Obudził się, uśmiechnął – odpowiedziała Marina.

Bona wyciągnęła obie ręce:

– Dajcie mi go, dajcie!

Przytuliła dziecko, a potem, pochylając nad nim twarz, wymówiła z nabożeństwem jego imię:

– Augustus...

W tej chwili do komnaty wszedł Wolski z nowiną:

– Goniec z listem od najjaśniejszego pana.

– Nareszcie!

Oddając Marinie dziecko, niemal wyrwała list z rąk ochmistrza dworu i próbowała czytać, ale po chwili głowa jej opadła w tył na poduszki.

– Nie mogę – wyszeptała. – Mam mgłę przed oczyma. Zostawcie mnie. Wszyscy. Niech tylko Marina z Anną...

Umilkła i Marina zaczęła pośpiesznie nalewać do kubka jakąś pokrzepiającą miksturę. Bona umoczyła w niej wargi i nagle, cisnąwszy kubek na ziemię, rozkazała Annie:

– Przeczytaj. Od początku do końca. Powoli i wyraźnie.

List nie był długi, pisany pośpiesznie, na postoju.

"Najjaśniejsza Pani!

Podwójnej a niezmiernej radości doznaliśmy z listu W.K.M. dowiadując się, że i połóg szczęśliwie się odbył, i że z łaski Pana Boga mamy najmilszego syna, wieczny zakład naszej wzajemnej miłości. Za tak szczęśliwą i radosną wiadomość najmocniej dziękujemy W.K.M. i usilnie prosimy Ją, aby o zdrowiu swoim jak największe starania miała. Najukochańszemu Synowi Naszemu racz kazać dać na chrzcie imię Zygmunt, które teraz we dwóch nosić będziemy".

Bona przerwała nagle.

– Nie do wiary. Jeszcze raz.

Anna czytała posłusznie:

– "... Synowi Naszemu racz kazać dać na chrzcie imię Zygmunt, które teraz we dwóch nosić będziemy".

Królowa milczała chwilę, ale nie mogła powstrzymać się od wybuchu.

– O Dio! To jasne. Nic wraca i nie liczy na szybkie zakończenie wojny. Chrzest miałby się odbyć bez niego? Nie! Daj list. Musiałaś to źle odczytać.

Przeczytała ostatnie słowa sama i raz jeszcze powtórzyła z goryczą:

– ..... racz kazać dać na chrzcie imię Zygmunt". Więc jednak... Tak chce: jego imię i ceremonia nie uświetniona królewską obecnością.

Wojna ważniejsza od narodzin upragnionego syna. A ja tak marzyłam o tym dniu! Tak czekałam...

– Miłościwa pani może sobie zaszkodzić... – zdobyła się na odwagę Anna.

– Nie ja sobie – zaprzeczyła gwałtownie. – Ten list zaszkodzi nam. Uroczysty chrzest bez króla zasiadającego w majestacie? Kto przybędzie na taką półuroczystość? Nessuno! Na pewno nikt z królów, nikt z możnych książąt! Przyślą swoich zastępców, jakichś tam reprezentantów. posłów, hrabiów. Znowu wszystko nie tak, nie tak! Nie będzie to żaden wielki triumf, tylko...

Podając jej znowu dziecko. Marina zaczęła wyliczać:

– A przecież narodził się Jagiellon, krewny cesarza i króla Czech oraz Węgier, następca tronu Polski. Litwy. Rusi. Prus, a także sukcesor księstwa Bari i Rossano.

– Przestań! – przerwała jej Bona. – Sama wiem, kim jest mój syn...

– Zygmunt – dodała nieostrożnie dworka.

– August! August! – krzyczała już królowa. – O Dio! Dlaczego Jestem tu, a on tam! To wszystko troppo difficile! I trwa za długo! Dlaczego ja sama nie walczę? Dlaczego nie mogę być królem?

Uspokoiła się nieprędko i po namyśle kazała przywołać do siebie kanclerza, który słuchał uważnie instrukcji Bony, wreszcie rzekł:

– Czy dobrze zrozumiałem? Chrzest ma się odbyć z okazałością, a jednocześnie z wielkim pośpiechem?

– Tak. Następcę tronu trzeba uczcić nabożeństwem, biciem w dzwony, uroczystą procesją i festynem. To wszystko.

– W dniu pierwszego września? – dopytywał się Alifio.

– Si. Im wcześniej, tym lepiej.

– Miłościwa pani chciała, mówiła...

– Zmieniłam zdanie – przerwała szorstko.

Alifio wciąż nie dowierzał:

– Ależ... Nie zdąży się powiadomić na czas zaprzyjaźnionych dworów.

– Właśnie dlatego, że się nie zdąży.

– Nie przyjedzie nikt, miłościwa pani.

– I bardzo dobrze. Nie zobaczę krzywych gęb, nie będę witać niczyich posłów. I to byle jakich. Zresztą... Czuję się jeszcze zmęczona.

– Można by pchnąć umyślnego przynajmniej do Bari – nalegał – i za miesiąc, za dwa principessa...

– Basta! Nie zniosę sprzeciwu! Przynajmniej do Bari? – dodała drwiąco. – A czemuż to "przynajmniej", a nie "nawet"? Czemu nie "nawet do króla Francji"? Albo "nawet do władcy Anglii"? Na chrzest naszego syna, gdybym tylko chciała, mógłby przyjechać nawet Henryk Ósmy. Dostał przecież moją ulubioną wierzchówkę. Nie pamiętacie? To był dar principessy.

– Miłościwa pani... – szepnął zgnębiony.

– Skończyłam. Uroczystość chrztu za czternaście dni.

– Nie będzie się czekać na przyzwolenie króla? – nie dowierzał.

– Oto słowa listu: "racz kazać dać na chrzcie imię..." A więc raczę.

I tym razem będzie, jak ja chcę.

Alifio skłonił nisko głowę.

– Jeszcze tylko jedno: biskup krakowski pytał wczoraj o imię nowo narodzonego.

– Jego imię? August.

– August? – powtórzył z wahaniem w głosie.

Sprostowała błyskawicznie, ale patrzyła na niego z wyrzutem, z gniewem.

– To znaczy... Zygmunt... Zygmunt August.

Zaremba wrócił na zamek dopiero w kilka miesięcy później, ale tym razem Bona przyjęła go oficjalnie, w asyście biskupa Drzewickiego, Andrzeja Krzyckiego i bankiera króla, Seweryna Bonera. Wojewoda przywoził wieści nadspodziewanie dobre: Krzyżacy zostali pobici, wielki mistrz wycofał się do Królewca i poprosiwszy o zawieszenie broni zawarł niedawno rozejm na lat cztery.

– Za krótko – stwierdziła królowa. – Ale tego odmienić się już nie da. Ważniejsze, że najjaśniejszy pan powraca. Nie był na Wawelu prawie półtora roku. Si! Liczyłam dni, tygodnie. Gorzej, że na zamku przez ten czas nic nie robiono. Wiem, wojna. Ale kiedy tu był, rozmawiał z italskimi rzeźbiarzami, oglądał plany, wyznaczał terminy. A dziś? Roboty we wschodnim skrzydle przerwane. Kaplica, gdzie ma spocząć pierwsza małżonka królewska, niegotowa. Santa Madonna! Przecież to można będzie tłumaczyć moją niechęcią i do niej, i do pasierbicy, królewny Jadwigi.

– Miłościwa pani, któż by śmiał? – zaprotestował biskup Drzewicki.

– Accusare? Och! Zawistnych nie brak. Krótko: król wraca, potrzebne są pieniądze. A skarbiec jak zawsze pusty. Czy niepodobna odmienić choć tego?

– Wyłożyłem już pewne sumy niezbędne do podjęcia przerwanych robót – zapewnił Boner.

– Grazie. Ale myślałam o czym innym. Czy nie można by wydać ustawy podatkowej? – spytała, przyglądając mu się uważnie.

– Jak to? Bez zgody sejmujących stanów? – zdziwił się.

– Si. Jeszcze przed powrotem króla. Teraz.

Boner zmilczał, ale Drzewicki ośmielił się wyjaśnić:

– Miłościwa pani, u nas nigdy nic nowego bez zgody sejmu.

– Czy to znaczy, że król nie może sam nakładać żadnych podatków? – nalegała.

– Nie może ich narzucać swoim poddanym, miłościwa pani.

– A? Tedy się raz w końcu dowiem, czego jeszcze nie może polski król?

– Wyznaczać samowolnie swego następcy, zawierać małżeństwa bez zgody senatu, a także dzielić posiadanych ziem koronnych.

– Choć jest najwyższym sędzią, naczelnym dowódcą hufców zbrojnych i może mianować wszystkich dostojników, nawet opatów i biskupów?

– Takie są prawa Rzeczypospolitej, miłościwa pani – przytaknął Drzewicki.

– Va bene! Tedy zastanie zamek, jak go zostawił. Z pustym skarbcem. bez armat i z nie ukończoną kaplicą. O co jeszcze, poza naszym zdrowiem, troskał się król? – zwróciła się do Zaremby.

– Pytał o wielki dzwon odlewany z dział zdobycznych. Z woli najjaśniejszego pana ma się zwać "Zygmunt".

– A? Jak on sam?

– Pytał także, jaka inskrypcja zostanie wyryta wewnątrz dzwonu?

Ubiegł ją w odpowiedzi Drzewicki:

– Pióra tu obecnego poety pana Andrzeja Krzyckiego. Zechciejcie przypomnieć.

Krzycki nie dał się prosić i zaczął recytować:

"Jeśli ci się, wędrowcze, zdam zbyt wielkim dzwonem,

Powiedz – jakie dzieło Zygmunta małością grzeszy?"

– Udatna inskrypcja – przyznał Zaremba. – Szkoda tylko, że polska. Przybywający do Krakowa z obcych ziem nie znają tego języka.

– Pan Krzycki ułożył ten wiersz w języku Horacego – sprostowała Bona. – Łaciński tekst zaczyna się od słów... Przypomnijcie, proszę – zwróciła się do poety i ten zacytował:

"Si tibi magna nimis videor..."

– Tak. tak właśnie – potwierdziła. – A dzwon zostanie wciągnięty na dzwonnicę zaraz po triumfalnym wjeździe króla do Krakowa.

– Deo gratias, że da się spełnić życzenie najjaśniejszego pana – dodał biskup.

*

Wojna została zakończona pomyślnie, wielki mistrz zapłacił drogo za niedotrzymanie warunków pokoju toruńskiego i musiał uznać się za pokonanego. Prusy Królewskie z Malborkiem, które usiłował z powrotem zdobyć dla Zakonu, nie tylko zostały przy zwycięzcach, ale dalsza walka groziła podbiciem całego państwa krzyżackiego. Musiał się tedy układać i wybrał drogę, której do niedawna nie mógł przewidzieć nikt. Na razie zwlekał, przypominał, że czas rozejmu jest też czasem namysłu i obliczaniem zysków oraz strat.

Kraków cieszył się na powrót zwycięskich wojsk i na powitanie króla nie mniej niż królowa i jej dwór, a gdy wreszcie nadszedł ten dzień upragniony, wiwatom oraz okrzykom nie było końca. Zygmunt wjeżdżał na Wawel po tak długiej nieobecności niepewny powitania małżonki, ale wyszła mu naprzeciw jeszcze piękniejsza niż dawniej, promieniejąca dumą i bardzo pogodna. Stali chwilę w jej komnacie objęci gorącym uściskiem, szczęśliwi, że są razem, że mogą cieszyć się krzykiem, który rozlegał się od strony okna.

– Słyszycie? To on, August. Wasz następca.

– Nareszcie – westchnął i dał się pociągnąć w stronę srebrnej kołyski.

Bawił się przy niej grzechotką, pełzając po kobiercu, malec nie mający jeszcze roku, ale zwinny i duży nad podziw. Król chwycił go na ręce i uniósł w górę. Po czym rzekł:

– Krew z krwi Jagiellonów. Zdrowy. Dorodny. Brak mi słów wdzięczności dla was.

– Chciałam być matką królewskiego syna...

– I jesteście.

– Chciałam być szczęśliwa.

– A jesteście?

– O si! Jestem. Da allora. Tak, od teraz jestem! I nic nigdy nie wymaże z mojej pamięci dzisiejszego dnia.

Szczęśliwe okazały się także dni i tygodnie następne. W lipcu barwny tłum mieszczan wyległ na ulice Krakowa, aby przyjrzeć się transportowi wielkiego dzwonu, który przez Bramę Sławkowską i Rynek toczył się na dwóch walcach ku dzwonnicy, aby wkrótce na niej zawisnąć. W uroczystości zawieszenia "Zygmunta" brali udział królestwo z całym dworem, a tysiące mieszczan wpatrywało się w osiłków oblanych potem, uwieszonych na końcu grubych lin. Powoli, majestatycznie dzwon unosił się w górę, ku lipcowemu niebu, aby następnie rozkołysać się i odezwać wspaniałym spiżowym głosem.

– Gra – zaszumiał tłum. – Na zgubę Krzyżakom! Gra "Zygmunt".

Bona, siedząca obok króla, zwróciła ku niemu strojną w klejnoty głowę.

– Powiedzcie, "jakie dzieło Zygmunta małością grzeszy"? – spytała półgłosem.

Zdziwił się.

– Pochlebstwo? Nie do wiary. W waszych ustach?

– Nie. W samym sercu tego dzwonu – odparła.

Zapatrzony w dzwonnicę, wsłuchany w głos tego, który głosił jego chwałę jako zwycięzcy, król przyznał:

– W samej rzeczy, w sercu dzwonu...

Te letnie miesiące należały jeszcze do królowej, do małego Augusta, ale już wczesną jesienią król musiał opuścić Wawel, aby wziąć udział w piotrkowskim sejmie. Bona świadoma już postanowień konstytucji Nihil Novi zabraniającej władcy nowych praw bez uprzedniej zgody sejmu, po naradzie ze swym kanclerzem postanowiła wybadać, jak Zygmunt zamierza zapewnić następstwo tronu tak niecierpliwie oczekiwanemu synowi? Wiedziała już, że Jagiellonowie dziedziczyli wielkie Księstwo Litewskie, musieli natomiast zabiegać, aby zapewnić synom królewskim elekcyjny tron Polski. Alifio twierdził, że króla Olbrachta trzeba było nawet podeprzeć w czasie elekcji oddziałem zbrojnych, gdyż kandydaturę swoją zgłosił jednocześnie książę mazowiecki, powołujący się na pochodzenie władców tej dzielnicy z rodu Piastów. Dla Bony ta wiadomość była wstrząsem. Sądziła, że urodził się upragniony następca tronu, a tymczasem należało zabiegać w przyszłości o zgodę senatu oraz sejmu na koronację i czekać wiele lat, aż do zgonu Zygmunta, aby potem uzyskać pewność, że jest się matką króla Polski, a nie tylko wielkiego księcia... Ta myśl dręczyła ją tak, że postanowiła nie taić jej przed Zygmuntem, i któregoś dnia, gdy król przyglądał się z upodobaniem nauce chodzenia syna, zaczęła karcić malca:

– Idź prosto, nie biegnij. Idź, carino! Chodzi jak wy. Pójdź teraz w stronę okna. I zaraz wracaj. Caro mio! Słyszysz? Wróć do mnie.

Ale August zwrócił w jej stronę nadąsaną twarz i krzyknął trzymając się kurczowo okiennej ramy:

– Nie! Basta! Basta!

– To ma po was – uśmiechnął się król.

– E vero – przyznała niechętnie. – Ale oduczę go uporu i... oporów. Zabierz królewicza – rozkazała piastunce. – Santa Madonna!

Królewicz! Co to za tytuł? Właściwie żaden. Żaden!

– Nosili go moi bracia i długo ja sam... – wyjaśnił pogodnie.

– Ale wy... Zasiadaliście przedtem na tronie wielkoksiążęcym w Wilnie. Podobnie jak wasz ojciec i brat Aleksander...

– Nie widzę związku. Byłem królewiczem, tak. Potem zasiadałem w Wilnie, wreszcie obrano mnie królem. I co z tego?

– Że droga do krakowskiego tronu wiedzie zwykle przez Wielkie Księstwo Litewskie. I że nasz syn powinien mieć tytuł własny. Być wielkim księciem. Sigismundus Augustus, magnus dux Lithuaniae. To już jakoś brzmi. I coś znaczy.

– Da Bóg, będzie nim, kiedy dorośnie – przytaknął.

Zaprzeczyła gwałtownie.

– Czekać? Perché? I na co? Można postarać się o to, aby Litwini wynieśli na tron Augusta już teraz, zaraz.

Śledziła bacznie wyraz jego twarzy, ale orzekł spokojnie:

– To myśl zgoła niedorzeczna.

– Czemu? – nalegała. – Próbować można zawsze, mimo wszystko.

– To, czego chcecie, byłoby sprzeczne z tutejszym obyczajem i prawem – wyjaśnił.

– Al contratio. Skoro księstwo litewskie należy do Jagiellonów prawem dziedzictwa...

– Ale zgodnie z uchwałą w Horodle – przerwał – jego księcia nie mianuje król, tylko powołują pospołu panowie litewscy i polscy.

– Głupia uchwała. I wielce niewygodna. Nie chcecie mieć pewności, że August zostanie królem?

– Ależ on... zaczął dopiero rok trzeci...

– Pytałam: nie chcecie mieć tej pewności? Milczycie? A przecież na Litwie istnieje osobna Rada wielkoksiążęca, osobny sejm. Można by zwołać tajne posiedzenie Rady i uzyskać obietnicę osadzenia Augusta na tronie wileńskim.

Odpowiedział już niecierpliwie:

– Do tak dziwacznej uchwały nie uda się nakłonić żadnego z tamtych wielmożów. Ani Jerzego Radziwiłła, ani Gasztołda: ani Ostrogskiego. Poza tym mówiłem już: muszę mieć także zgodę panów polskich. Com usłyszał w dniu własnej koronacji? "Jego Miłość nie dlatego został królem, że jest dziedzicem Korony i Litwy, lecz że obie Rady zrobiły to z dobrej woli i z dobrego mniemania o Jego Książęcej Miłości".

– Tak powiedzieli? – zdumiała się. – Zuchwalcy! Ale Rady można zjednać po kolei. Albo skłonić. Caro mio! Trzeba zawsze próbować. Tentare.

– Czego? Wyniesienia dwulatka? – spytał.

– Och – rzuciła niedbale – dzieci mają taką właściwość, że rosną. Sprawa potrwa. Jako wielki książę August będzie już miał lat trzy, cztery...

Zygmunt roześmiał się nagle.

– Di iromortales! Co za kanclerska głowa! I jaki upór.

– Jedno słowo: Si? Tak? – nalegała.

– Mówię "tak", bo nie wierzę, że tym razem uda się wam postawić na swoim.

Przytuliła się do króla, dziękując.

– Grazie! Grazie! Jesteście doprawdy wspaniałym władcą...

– I pełnym podziwu dla królowej. Ale także obaw... – dodał. – Czy zawsze będzie robiła to, co chce?

– Jeżeli król powie "tak". A przecież wyraziliście zgodę...? Musimy zapewnić Augustowi każdą z możliwych sukcesji: po mojej matce, po waszym węgierskim bratanku, po mazowieckich i śląskich Piastach.

– Mierzycie wysoko. I chcecie wiele. Może za wiele...

Uśmiechnęła się, już pewna swego, rada z odniesionego zwycięstwa.

– E vero! Ale wasz dzwon, największy z wielkich, zawisnął takoż na wysokiej wieży. Perché? Bo jakież dzieło Zygmunta małością grzeszy?

Nie mieszkając, wezwała nazajutrz na rozmowę biskupa Międzyleskiego.

– Znacie na Litwie obyczaje ludzi. To przecież was, eminencjo, wysyłał niedawno najjaśniejszy pan do Wilna dla pogodzenia zwaśnionych wielmożów: Jerzego Radziwiłła i wojewody Gasztołda?

Międzyleski przytaknął niechętnie.

– Niezbyt udana była ta misja: ich waśń do dziś wstrząsa Wielkim Księstwem.

– Mówił mi kanclerz Alifio, że ostatnio Gasztołd zapalał nienawiścią także do hetmana Ostrogskiego?

– Tak mówią. Może zazdrosny jest o względy okazywane przez króla hetmanowi? Ale też przyznać trzeba: wojownik to znamienity, zwycięzca wojsk moskiewskich pod Orszą.

– Nienawiść dzieli – przyznała Bona – ale waszą rzeczą będzie sprawić, aby zjednoczyła tych wszystkich wielmożów.

– Przeciwko komu? – nie rozumiał.

– Och, choćby przeciwko panom polskim. Nie dziwcie się, proszę.

Nie na długo. Certamente no! Na czas jakiś... Powodów chyba starczy. Prima di tutto Kraków. Czyż panowie małopolscy pragnący inkorporacji Litwy nie patrzą koso na tych wszystkich kniaziów i bojarów ze wschodu? Gdyby tamci, z Wielkiego Księstwa Litewskiego, mogli im odpłacić pięknym za nadobne?

– Najjaśniejszy pan nigdy nie zezwoli na...

Przerwała mu niecierpliwie.

– Wiem, wiem. Zawsze ostrożny. Zastanawia się długo, waży każde słowo. Ale tym razem nie stanie wam, księże biskupie, nic na przeszkodzie. Mam jego zgodę na starania o kołpak wielkoksiążęcy dla królewicza Augusta.

Międzyleski namyślał się, wahał, wreszcie rzekł:

– Niebezpieczna to gra. I niełatwa.

– Ale pilna. Załatwić ją trzeba póki trwa układ z Krzyżakami, a na granicy wschodniej cisza. Podobno książę Wasyl ucierpiał mocno od wojsk chana Gireja?

– Zabiega nawet o rozejm z Rzeczpospolitą.

– Grazie a Dio! Tedy przed nami parę lat spokoju. Lat bezcennych dla zapewnienia sukcesji Augustowi. Jedźcie na Litwę nie mieszkając. Obaczcie na miejscu, kogo należy skłócić ze sobą, a kogo pogodzić. Wreszcie, kogo... kupić.

Międzyleski oburzył się, zgorszył.

– Ależ, miłościwa pani...

Zrozumiała, że popełniła błąd, że ten dostojnik nie zechce słyszeć o przekupstwie.

– Non importo! – rzuciła pośpiesznie. – Tym zajmie się kanclerz Alifio, który będzie wam towarzyszył. Obyście wrócili obaj z dobrą nowiną. I to presto! Presto!

Na wawelskim podwórcu stały czterokonne wozy, a służba królewska znosiła do nich paki, zbroje, przybory myśliwskie i kobierce. Wokół wozów kręcił się Stańczyk, aż wreszcie dopadł Pappacody, pytającego zbrojnego z eskorty:

– Jak długo będziecie jechać do Wilna?

– Ze trzy niedziele, jeśli dobrze pójdzie – odpowiedział za tamtego woźnica.

– Tedy jedźcie ostrożnie. W skrzyniach wiele wszelakiego dobra.

Stańczyk wpadł mu w słowo:

– Srebrnych łańcuchów, pucharów i szat wyszywanych srebrem. Santa Madonna! I to wszystko dla kogo? Czyżby dla litewskich panów?

– A wam co do tego? Ja o niczym nie wiem.

– Jakże to? Wasza miłość nie wyjeżdża razem z signorem Alifio? – zdziwił się błazen.

– Nie. Starczy, że biskup kamieniecki już tam jest.

– Międzyleski? – zdziwił się. Stańczyk. – Teraz ja powiem: Nic mi o tym nie wiadomo. Ale dowiem się, jak król tylko wróci z sejmu. Z Piotrkowa.

– Będziecie wiedzieli lub nie, bo król jegomość zaraz potem takoż na Litwę pociągnie. Ładować wozy! Szybciej, żwawiej! – starał się przerwać rozmowę Pappacoda.

Stańczyk zmrużył oko i wykrzywił się pociesznie.

– Ciekawe, czy smok Sforzów popełznie za nim? Dalibóg! Odkąd tu jest, zamiast oświecać zakute łby, sam muszę rozwiązywać trudne zagadki. I to presto! Zaiste, zbierają się jakieś chmury nad Wawelem. Nie pozwalają jasno widzieć w świetle słońca...