38545.fb2 Krolowa Bona. Smok w herbie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Krolowa Bona. Smok w herbie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Ale było inaczej, niż przypuszczała, bo któregoś dnia królowa wezwała obu Italczyków, podskarbiego Carmignano oraz Pappacodę, i kazała się zaprowadzić do zamkowych piwnic. Z Polaków towarzyszył jej tylko ochmistrz Wolski, ale i on nie usłyszał z jej ust żadnych wyjaśnień. Po południu poleciła odnaleźć w mieście i sprowadzić na zamek żupnika krakowskiego Bonera. Przyjęła go natychmiast, gdy pokojowiec zaanonsował:

– Wielkorządca krakowski pan Seweryn Boner.

W luźnej szacie kryjącej jej stan wyglądała jeszcze tak pięknie, że bez protestu przyjęła hołd oddany urodzie przyszłej matki, po czym rzekła z uśmiechem:

– Niezawodny in permanenza. Zawsze! Ilekroć do was jako do królewskiego bankiera prośby zanoszę, wstyd mi, że obiecana kasztelania do dziś nie w waszych rękach.

– Mnie wystarcza, miłościwa pani, mój tytuł krakowskiego żupnika – odparł hardo.

– Wiem, wiem. Dochodów własnych macie tyle, że i na pożyczki starcza. Cóż... Nie będę taić. Obejrzałam dzisiaj dokładnie pomieszczenia, gdzie mieści się skarbiec. Sklepienia tam mocne.

– Tak więc królewski skarbiec całkiem bezpieczny – zażartował.

– O si! I strażników, za darmo jedzących nasz chleb, ma dosyć. Incredibile! Po co ich tylu, skoro skarbiec pusty? Wciąż jeszcze pusty.

– Jeszcze? – powtórzył. – Miłościwa pani ma jakowąś nadzieję?

– O Dio! Gdybym jej nie miała, siedziałabym na tronie zgoła niepotrzebnie. Jak owi strażnicy na swoich stołkach. I jak oni... ziewała z nudów. Ale mnie w Italii nauczono liczyć. Tu także nie będę płaciła za nic. Nikomu.

– Nie jestem tego taki pewien – rzekł po namyśle. – Polska to nie księstwo Bari.

– Och! Wciąż słyszę, że było małe i nie tak bogate jak Rzeczpospolita. Bogata! Bogata W co? W ziemie, które rozdali wielmożom poprzedni władcy? Albo może w złoto, którym płaci się żołd? Ale na zaciężne wojsko nie ma dukatów, więc i zaciężnych wciąż brak. Za to coraz więcej darmozjadów pilnujących pustego skarbca. Ale basta! Basta!

Przynajmniej mój przestanie być pusty. Uzyskam od króla zgodę na wykup królewszczyzn w Koronie i w Wielkim Księstwie.

– Niesłychane! – zdołał wyszeptać.

– A jednak. Podobno na Litwie jest wiele ziem nieuprawnych, ugorów i dóbr koronnych nie wiadomo w czyich rękach. Teraz część się wykupi, część odbierze. A tak! Właśnie tak. Trzeba w całej Rzeczypospolitej przebadać dowody władania ziemią z dawnych nadań królewskich.

Milczał długo, zanim rzekł:

– Plany słuszne, rzecz postulowana przez część szlachty od lat, lecz... Na Boga! Sprawa... drażliwa wielce...

– Si. Wiem. Kto dochodzi swego, niemiły innym. Ale wreszcie może znajdzie się ktoś w tym kraju – gdzie podobno każdy umie rozpoznać chwast, ale nikomu nie chce się schylić, by go zerwać – a tak, tak, znajdzie się ktoś, kto to uczyni. I, per Bacco, będzie miał z tego pieniądze. Duże. Dlatego myślę, że nie spotkam się z odmową, prosząc was dziś o pożyczenie mi na razie sum... małych.

Boner poruszył się niespokojnie.

– Śmiem przypomnieć, że najjaśniejsza pani zamówiła niedawno we Flandrii bardzo kosztowne tkaniny.

– Wykupię je później. Teraz potrzebne mi dukaty na sprawę ważniejszą. Kiedy sukcesja Augusta na Mazowszu niepewna, trzeba baczniejszą uwagę zwrócić na Czechy i Węgry. Jeżeli już niedługo urodzi się nam drugi syn, a to będzie na pewno królewicz, si, o si, jego przeznaczymy na następcę po naszym bratanku Ludwiku.

– A jeśli na świat przyjdzie... królewna?

– Wtedy... Wtedy August powinien zostać dziedzicznym władcą nie tylko Korony i Litwy, ale też wszystkich innych obszarów rządzonych przez królów z rodu Jagiellonów.

– Ależ Ludwik Węgierski – protestował Boner – choć słabego charakteru władca, liczy dopiero lat dwadzieścia i cieszy się niezgorszym zdrowiem.

Zdziwiła się.

– E allora? Książę mazowiecki zmarł także w młodych leciach. Subito. A Ludwik ucztuje i bawi się, jak tamten, ponad miarę.

Starał się wykręcić żartem od znaczącej odpowiedzi.

– Widzę, że najjaśniejszej pani dobrze znane nasze przysłowie: "Jeszcze niedźwiedź w lesie, a już skórą kupczą".

– Och! Zaraz kupczą! Kupczą! Może więc nieprawda, że o tym węgierskim Jagiellonie krążą ostatnio bardzo dziwne wieści?

– To prawda, krążą, ale...

– Żadnego "ale"! Madonna mia! Kto chce, wypisuje sobie tam nadania, a on je podobno zatwierdza nawet nie czytając. Nie daje za to ani dukata na umocnienie zamków granicznych, choć Turcy grożą mu wojną. Chyba szalony? Kupuje jedwabie, których potem na oczy nie ogląda lub owija się w nie na wpół nagi. Do jego komnat wchodzi każdy, kto zechce. I bene. Tym łatwiej wejdzie tam ktoś z naszych ludzi na przeszpiegi.

– Czy najjaśniejsza pani pamięta – zapytał – że Ludwik ma za doradcę i opiekuna margrabiego Jerzego? Rodzonego brata księcia Albrechta?

– Tego deprawatora? O Dio! Czy pamiętam! Hohenzollernów widzę nawet we snach. Są wszędzie! Na Pomorzu, w Czechach i na Węgrzech! W Budzie panoszy się margraf Jerzy, a w Warszawie i Albrecht, i Wilhelm żenić się chcą z Anną Mazowiecką.

Boner westchnął.

– Król ma słabość do Albrechta i jego braci przez wzgląd na ich nieboszczkę matkę – przypomniał, ale tą uwagą rozgniewał ją tylko.

– I cóż z tego, że była jego siostrą? Czy ci jego siostrzeńcy dobro Jagiellonów mają na względzie? Dbają jedynie o sukcesję dynastii własnej, pruskiej. To, tak. Ale, Deo gratias, nie oni mają smoka w herbie, tylko ja! Dlatego wyślę zaufanych ludzi na dwór Ludwika.

– Miłościwy pan lada dzień wraca z Mazowsza. Warto by z tym zaczekać na jego powrót – próbował doradzać.

– Nie! Nie! Wyślę zaraz. Do Budy, Pragi, a także do Rzymu.

– Do papieża? – zdziwił się.

– A czyż kościół nie jest narażony na Śląsku i w Czechach na poważne szkody? – spytała. – Margrabiowie, bracia Albrechta, jak i on sam, od niedawna wyznawcy Lutra. Santa Madonna! Teraz to nasz obowiązek ustrzec przed heretykami oba trony: węgierski i czeski. Cieszyłabym się wielce, gdyby w tym była także jakaś zasługa... wasza.

– Miłościwa pani... – zaczął i umilkł.

– Potrzebne mi złoto na zbożny cel – powiedziała po chwili, przyglądając mu się bacznie – ale nie usłyszałam odpowiedzi. Więc tak?

Próbował jeszcze zyskać na czasie.

– Któż z jej poddanych śmiałby powiedzieć: nie? Odmówić najjaśniejszej pani?

– To znaczy: tak? Grazie. Umiem cenić wiernych, oddanych przyjaciół...

Wyciągnęła rękę, którą bankier ucałował. Czekał jeszcze na dalsze wyjaśnienia, na podanie wysokości żądanych sum, ale Bona milczała. Audiencja dobiegła końca.

Jakby wstąpiły w nią nowe siły, bo wkrótce potem poprosiła na poufną naradę marszałka Kmitę. Ale, ku jej niezadowoleniu, ten zjawił się nie sam, o czym oznajmiła jej Marina.

– Miłościwa pani, jest z nim mąż młody jeszcze, wielkiej urody.

– Wiesz kto? – Była zdumiona nie mniej od dworki.

– Nie mówił. Nie wiem.

Bona zmarszczyła brwi.

– Insolente! Ale proś, proś.

Marszałek, skłoniwszy się, wyjaśnił już od progu:

– Ośmieliłem się stawić na rozkaz miłościwej pani z krewniakiem moim, kasztelanem Stanisławom Odrowążem ze Sprowy. To główny świadek w sporze z Tarnowskim o moje dobra. Może zaświadczyć, że choć sąd wydał znów wyrok na moją korzyść, pyszny Leliwita ustąpić nie chce.

– O sławnej nienawiści Tarnowskiego i Kmity głośno już i poza granicami naszego kraju – odparła królowa. – Obaj mężowie wielce w Polszczc zasłużeni, możni i bogaci. Ród Odrowążów stoi po stronie Kmitów?

– Po stronie słuszności, miłościwa pani. I gotów bronić sprawiedliwych praw – odparł nieproszony gość.

– Bene. Te słowa na razie za oświadczenie starczą. Dziękuję za przybycie, mości kasztelanie – odprawiła młodzieńca, a gdy wyszedł, wybuchła: – E allora? Zrozumieć trudno! Spieszno mi pomówić z wami o ważnych sprawach, a tracimy czas na oglądanie jakiegoś tam Apollina ze Sprowy.

– Miłościwa pani mówiła niedawno – tłumaczył – że dla Anny Mazowieckiej warto poszukać odpowiedniego małżonka. Tedy, zamiast słowami takiego wychwalać, pokazać chciałem.

– Oddany nam? Wasz krewniak? Si, wielce urodziwy. Ale czy Anna zechce zamiast Hohenzollerna polskiego szlachcica, choćby ten zwał się Odrowąż?

– To ród znamienity, wielce zasłużony dla dynastii – bronił swych racji Kmita. – Jakub Odrowąż załatwiał ongiś sprawę sukcesji Jagiellonów w Czechach.

– A? Jeśli tak, trzeba się będzie zastanowić nad losem tego Apollina...

– Doszły mnie wieści – dodał Kmita – że książę Albrecht przestał zabiegać dla siebie o rękę Anny. Żeni się z Dorotą, królewną duńska. Na placu został tylko Wilhelm. A sądzę, że Odrowąż zwyciężyć z nim potrafi w zapasach, którym patronuje Wenera.

Wahała się już tylko krótką chwilę.

– Bene – zgodziła się – spróbuję także i tym sposobem przy waszej pomocy, panie marszałku, walczyć o Mazowsze z Anną do końca. I zdobyć je dla Augusta, dla Jagiellonów...

Tego samego wieczoru królowa, leżąc już w łożu, słuchała gry Anny Zarembianki. Ale choć dźwięki lutni były czyste, skinęła ręką.

– Pięknie grasz. Na dzisiaj jednak dosyć.

– Mam czytać listy?

– Po co? Ten jeden, naprawdę ważny, z Warszawy nie nadszedł. Król zbyt długo nie wraca. Zawsze daleko, kiedy ja jestem w takim stanie!

– Najjaśniejsza pani wygląda piękniej niż kiedykolwiek.

– Ale on nawet nie przysyła gońców! Nie pyta o moje zdrowie! – wybuchła. – Siedzi na Mazowszu i od tylu miesięcy rozmyśla: otruty czy nie? Waha się, czy zakończyć śledztwo i pochować trupa? Czy aby nie słuszne są roszczenia księżnej Anny? Zawsze gotów słuchać cudzych skarg, ulegać różnym doradcom! Tylko nie mnie! Nie mnie!

– Mój Boże! A na zamku, po ostatnich tak licznych audiencjach u miłościwej pani, mówią...

– Ktoś podsłuchiwał? Powtarzał? – zaniepokoiła się Bona.

– Tego nie wiem, ale słyszałam, co gadają. Pono o naszym królu wnuki nie będą mogły powiedzieć kiedyś: panował. Regnavit.

Zdziwiła się, wyglądała na zaskoczona.

– Nie będą mogły powiedzieć "regnavit"? Nie rozumiem. Tylko co?

– Reginavit – szepnęła dworka.

– Jak? Powtórz?

– Reginavit... – powiedziała, wymawiając to słowo już z trudem.

– A... Regina – królowa. Tedy reginavit – powtórzyła szeptem Bona. Zdawała się ważyć usłyszaną ocenę swojego wpływu na króla. Anna, czując się nieswojo, przypadła do jej rąk.

– Wybaczcie, najjaśniejsza pani. Wiem. Nie wolno słuchać i powtarzać głupstw, którymi bawią się dworacy, błazny i karły.

– Głupstwo? – zastanawiała się nad tym określeniem. – Mnie samej nie przyszłoby to na myśl, ale... Per Bacco! Reginavit. To brzmi nie najgorzej. O żadnej królowej angielskiej czy francuskiej nie mówiono tak nigdy. Ancora no.

Grymas podobny do śmiechu rozchylił jej wargi. Anna nisko pochyliła głowę, ale usłyszała, zamiast nagany, tylko jedno słowo:

– Wyjdź.

*

Dwór, mimo tragicznej śmierci Janusza, bawił się w samej rzeczy powtarzaniem złośliwych plotek i dowcipami Stańczyka. Trucicielka Radziejowska zbiegła po ukaraniu jej sług. A może jest już w Krakowie? Może uczy karlicę Dosię sztuczek? Zresztą, zna je i córa italskiej principessy. której król chyba unika, skoro tak długo nie wraca? Jej łaski? Nie wykazała słusznego umiaru, obdarzając Krzyckiego tytułem eminencji. Rozdawać godności kościelne należy z większym pomiarkowaniem i wyłącznie z nakazu króla jegomości. Od wielu lat Krzycki był tylko sekretarzem królewskim i nagle został biskupem, wyjechał na przesłuchania warszawskie. Po co? Kogo miał tam osłaniać czy bronić? Czy tę, która pod pozorem wzmocnienia się przed bliskim już rozwiązaniem każe teraz przynosić do swych komnat wielkie misy pełne krwistych pomarańczy i dojrzałych, soczystych cytryn sprowadzanych z Bari? Kto to jest Odrowąż i czemu Kmita wprowadził go do królowej?

Nie mniej ważną sprawą dla italskich dworzan, i to taką, o której plotkowano najczęściej, były zabawy, muzykowanie zamkowej orkiestry i tańce pozwalające pannom olśniewać urodą, pięknym strojem i zdobywać na męża, jak Beatrice, możnego pana czy nawet dostojnika. Tymczasem na Wawelu było cicho niby w grobie i nawet słabość królowej nie mogła jej uchronić przed złośliwością pominiętych w rozdawaniu łask lub też skarconych publicznie w chwilach słynnych jej wybuchów gniewu.

Nieświadoma tych zjadliwych komentarzy, które Pappacoda, będąc pominiętym przy mianowaniu nowego burgrabiego, wolał raczej powtarzać innym niż swej pani, Bona wsparta na ramieniu Alifia przemierzała godzinami zamkowe krużganki.

– Przechadzać się każą. Głupi lekarze! – mówiła gniewnie. – Chodzeniem nie wychodzę syna. A tak nam potrzebny w tym okropnym roku dwudziestym szóstym! Wszystkie nieszczęścia naraz: śmierć Janusza, najazd turecki na Węgry. Niechby przynajmniej była ta pociecha – drugi syn.

– Astrolog nadworny... – zaczął Alifio.

– Nie wspominajcie o nim! To głupiec! Są jakieś wieści z Budy?

– Niestety, Turcy podeszli aż pod Mohacz. Jednakże zgadnąć trudno, czy król Ludwik zechce im stawić czoło u stóp tej twierdzy, w otwartym polu, czy też zamknie się w murach i zaniesie się na bardzo długie oblężenie?

– Nie znam się na wojowaniu. I czasem tego żałuję. Może mogłabym służyć radą królowi...

Milczał, wice obrzuciła go badawczym spojrzeniem.

– Wiem, o czym myślicie: że on tego nie żałuje. Czy nie tak?

– Och, miłościwa pani... – próbował zaprzeczyć.

– Nie kłamcie, bo robicie to źle – przerwała. – Tedy prośmy Boga już tylko o jedno: żeby jak najprędzej powrócił z Mazowsza. Postara się chyba być obecny przy urodzinach drugiego syna?

Ale i te rachuby zawiodły. Król powrócił z Mazowsza już po tym dniu, kiedy Bona umęczona wielogodzinnymi bólami porodu otworzyła oczy i spytała szeptem:

– Princeps?

A ponieważ stojący przy łożu medycy milczeli, z trudem uniosła głowę i powtórzyła głośniej:

– Królewicz?

Anna, trzymająca białą kukiełkę w ręku, podeszła z dzieckiem do łożnicy – Presto! Presto! – nalegała królowa. – Syn?

– Bellissima principessa – odważyła się odpowiedzieć dworka. Wysiłkiem woli Bona podniosła głowę jeszcze wyżej i spojrzała na prezentowane jej dziecko.

– Znowu? – spytała z niedowierzaniem. – Czwarta?

Wszyscy milczeli, ale w tejże chwili ciszę przerwał donośny krzyk niemowlęcia.

– Uciszyć! – rozkazała opadając na poduszki. – I zabrać to stąd! precz! Precz! Chcę być sama. Pomyśleć w spokoju... w spokoju... W zupełnym spokoju...

I tym razem król przyjął po powrocie wiadomość o nowych narodzinach bez słowa wyrzutu, zgodził się bez protestu na wybrane przez małżonkę imię Katarzyna i od razu przeszedł do sprawy dla niego najważniejszej: to nie on zwlekał z pogrzebem, tylko Anna Mazowiecka i tamtejsi dygnitarze, pragnący widzieć ją władczynią niezależnego księstwa.

– Dux Masoviae? – zadrwiła.

– Tedy już wiecie. Dux, nawet nie ducissa. I dopiero kiedym przyrzekł szlachcie, że zachowam wszystkie ich prawa oraz przywileje, złożyli mi hołd, a dla Anny wyprosili Dwór Mały na zamku aż do zamęścia i dobra wokół Czerska i Warszawy. Wtedy nareszcie książę Janusz został pochowany i spoczął w podziemiach kolegiaty obok swojego brata.

Królowa, już w pełni sił po ostatnim porodzie, próbowała jeszcze walczyć o oddanie tej dzielnicy Augustowi, zamiast wcielać ją do Korony, tedy nie powstrzymała się od uwagi:

– Ale jedno pewne: ostatnia księżna mazowiecka nie powinna poślubić żadnego z książąt obcej krwi.

– Już to słyszałem.

– Zwłaszcza Hohenzollerna. Tedy... Czy nie byłoby dobrze jak najprędzej znaleźć dla niej odpowiedniego małżonka?

– Ba! – roześmiał się król. – Jej upór tylko trochę mniejszy od waszego.

– Ale może potrafię więcej? Poczyniłam już nawet pewne kroki...

– Wy? – zdziwił się. – W tak trudnej sprawie?

– Znalazłam kogoś, kto mógłby zdobyć względy tej niezbyt urodziwej niewiasty. Myślę o kasztelanie Stanisławie Odrowążu. Młodszy od niej, piękny i bogaty.

Król żachnął się niecierpliwie.

– Ma do wyboru prócz obcych książąt wielu kniaziów litewskich, ale wymiarkowałem, że woli w stanie panieńskim trwać aż do końca i coś znaczyć, choćby w części warszawskiego zamku.

– Ona, ale nie ja – odparła gniewnie Bona. – Nie zniosę, aby ktoś rządził częścią Mazowsza. Jeśli jest tak, jak mówicie, trzeba tym bardziej odebrać jej prawa do dóbr mazowieckich przez wydanie za mąż za Odrowąża.

– Nawet na niego nie spojrzy – mruknął król. – A zresztą, czy on zdoła ją zdobyć? Czy potrafi?

Przerwała mu śmiechem.

– A serce? A jego wielka uroda? Może się przecież rozmiłować w tym młodzieńcu...

– Widzę – rzekł – że myślicie zawczasu o wszystkim. I nie ustępujecie w niczym.

– Santa Madonna! – odparta. – I to was dziwi? Przecie mówiliście o mnie sami: "kanclerska głowa". Zwaliście nawet "polską Junoną".

Przyznał niechętnie:

– Nosicie szaty niewieście, ale to prawda, że nudzą was białogłowskie sprawy. Nawet miłowanie... – dodał po chwili z żalem.

– Incrcdibile! To ma być wyrzut czy skarga? – błysnęła oczami. – W ciągu siedmiu lat urodziłam wam aż pięcioro dzieci, a szóste...

Zygmunt zbliżył się do jej fotela.

– Szóste? – powtórzył.

Uśmiechnęła się jak dawniej, zalotnie, kusząco.

– Smok Sforzów wciąż jeszcze trzyma dziecię w pysku – szepnęła.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Przypomnę wam te słowa, kiedy zwalczycie chorobę – rzekł z naciskiem.

– Och! – roześmiała się. – Cóż to za choroba? Niewieści gniew?

Przez chwilę patrzyli na siebie i król pierwszy przerwał to milczenie.

– Zawsze czemuś nierada, a pożądana zawsze – rzekł.

– Chciałabym – odparła nie spuszczając oczu – być dla was ponad wszelkie pochwały. Io sola. Jedna. Jedyna. Caro mio...

Tym razem nieprędko opuścił komnatę królowej.

*

Sala rady królewskiej napełniała się z wolna dostojnikami i doradcami Zygmunta. Obecni byli arcybiskup Łaski, biskupi Latalski, Międzyleski i Krzycki, marszałek Kmita, a wreszcie najznaczniejsi: wielki kanclerz koronny Szydłowiecki, podkanclerzy Tomicki, hetman litewski Konstanty Ostrogski i Tarnowski. Ku zdziwieniu panów król nie zjawił cię na obrady sam, ale w towarzystwie Bony ubranej na czarno, i nie zasiadł na swym zwykłym miejscu, tylko stojąc oznajmił:

– Zebraliśmy się tutaj, aby pomówić o nowym nieszczęściu, które na nas spadło. Wiadomo już, że Turcy rozbili czesko-węgierskie hufce pod Mohaczem. Ale do niedawna był jeszcze cień nadziei, że bratanek nasz uszedł z pola walki, że ciężko ranny został, jak mówiono, dobrze ukryty przez swoich. Wszelako dziś... Nadeszła wieść już pewna, że Ludwik, król Czech i Węgier, na polu bitwy pod Mohaczem sławnie polegnął trupem.

Nastała chwila milczenia, wszyscy pochylili głowy.

– Jutro prymas odprawi w katedrze uroczyste nabożeństwo za duszę tego młodzieniaszka, obrońcy chrześcijańskiej wiary. Straszno pomyśleć, że Turcy weszli już do Budy, wyrżnęli załogę i spalili miasto.

Tarnowski nie zdzierżył i dodał:

– Uprowadzili też wielki jasyr! Droga na północ i zachód stoi teraz przed nimi otworem.

– Spraw do rozważenia jest tedy kilka. – Król usiadł, a za nim inni.

– Sukcesja czesko-węgierska po zabitym bratanku naszym Jagiellonie. Powstrzymanie pochodu niewiernych i wreszcie układy z Habsburgami, którzy uważają się także za sukcesorów Czech i Węgier.

– Bałabym się mniej Turka niż Habsburgów – wtrąciła królowa.

– Ja zaś przeciwnie – nachmurzył się Tarnowski. – Turek to nasz wróg najgroźniejszy.

– Ależ cesarz Karol usiłuje na zachodzie osłabić do szczętu Francję i Italię, a jego bratu Ferdynandowi Wiedeń przestał wystarczać – upierała się Bona. – Pcha się na południowy wschód i już widzi się panem Czech i Węgier.

– Jest mężem siostry Ludwika, Jagiellonki – przypomniał Szydłowiecki.

– Tedy najpierw sukcesja po moim bratanku – zwrócił się król do arcybiskupa. – Co myślicie o tym, Wasza Eminencjo?

– My, poddani Waszej Królewskiej Mości – odpowiedział – pragniemy gorąco, aby posiadł oba te królestwa z nami graniczące. Wszelako rozważyć trzeba, czy starczy nam sił i dukatów, aby podźwignąć z ruiny spaloną Budę i kraj obrócony przez Turków w perzynę? Mniej trudne wydaje się utrzymanie Jagiellonów na tronie czeskim. Ale... wojska Ferdynanda nie będą chyba czekać, aż ruszymy my.

– Tak więc, próbując zająć Czechy i Węgry – wtrącił się znów Tarnowski – Wasza Królewska Mość będzie zmuszony walczyć na dwie strony: z półksiężycem i całą potęgą habsburską.

– Ale zjednoczenie Czech z Polską mogłoby pozwolić na powrót do Korony reszty księstw śląskich, piastowskich. Gotowam nawet oddać za to Habsburgom italskie księstwo Bari. Osłodziłoby to im gorzką pigułkę – nie dawała za wygraną królowa.

– Kiedy mogą, w myśl umów wiedeńskich z 1515 roku, dziedziczyć po Ludwiku, nie zadowolą się byle jaką wymianą! – zniecierpliwił się Szydłowiecki.

– Byle jaką? – spytała dotknięta.

– Darujcie, miłościwa pani, lecz sprawa jest znacznie trudniejsza niż zrzeczenie się księstwa Bari. Dlatego i radzić warto nad nią... dłużej.

Hetman Ostrogski przytaknął:

– Klęskę mohacką wykorzystać gotowi i Tatarzy. Dla nas wdać się teraz w wojnę z Turcją, to znaczy pogodzić się z pustoszeniem ziem wielkiego księstwa i uprowadzaniem jasyru przez ordy tatarskie.

Król próbował podjąć decyzję, wysłuchawszy po kolei głosów wszystkich obecnych.

– Zabiegać teraz siłą o dziedzictwo po bratanku – rzekł – to, jak widać, wojna z Habsburgami, Turcją i Tatarami. Tedy przyjdzie chyba czekać na zaproszenie na tron od samych Czechów i Węgrów.

A Tomicki dorzucił:

– Co mogą uczynić i uczynić powinni, jeśli zrozumieją, że decydują teraz o losie środkowej Europy. Grozi jej po Mohaczu albo niewola turecka, albo władztwo niemieckie, i to może na długo.

– Trzeba posłać tam zaufanych posłów. Niech zasięgną języka – doradzał Krzycki.

Zygmunt zwrócił się do milczącego dotychczas Kmity.

– Wasze zdanie, mości marszałku?

– Ja popieram plany królowej – odważył się przyznać. – Ani Habsburgów w Budzie, ani w Czechach. Byłoby także z korzyścią odzyskać Śląsk...

Królowi było już jednak pilno do zakończenia narady.

– Tedy dziękuję wszystkim – rzekł – za wyrażone sądy i uwagi. Wyślemy pojutrze zaufanych posłów, a także listy. Do Pragi oraz do Budy.

– Przez chwiejność i zwłokę – usiłowała jeszcze protestować Bona – narazić się możemy na przegraną.

– Habsburgowie bez walki nie zrezygnują z niczego – odparł Zygmunt. – Na razie jedno więc czynić wypada: jak najdłużej odwlekać zhołdowanie Śląska przez nowego króla Czech. Jeżeli nim zostanie król Ferdynand.

– A nie wy? – nalegała.

– Jak ze wszystkiego widać, którym, w samej rzeczy, nie zostanę ja – przyznał.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Zygmunt wstał i panowie, skłoniwszy się ich królewskim mościom, zaczęli się rozchodzić w milczeniu. Została w wielkiej sali sama i jej smukłe palce poczęły drzeć w strzępy koronkową chusteczkę. Ostatni upadł na posadzkę skrawek z wyhaftowanym srebrną nicią smokiem Sforzów.

Cały swój gniew wyładowała jednak dopiero za chwilę, ciskając w swojej komnacie wszystkim, co jej wpadło pod rękę. Pappacoda w milczeniu podnosił cenniejsze, nie roztrzaskane wazy i pucharki.

– Czekać! Czekać! – krzyczała. – Ancora! Aż przyjdą inni i wyrwą nam z rąk dwa złote jabłka! Ale basta! Kogo z oddanych nam ludzi król wyśle teraz w poselstwie do Budy?

– Może Krzyckiego?

– Zręczny i pewny. Ale Wiedeń bliżej i Habsburgowie mogą być szybsi.

– Są tam już przecie od niedawna wysłannicy miłościwej pani – przypomniał.

– Dobre i to. Santa Madonna! Gdyby nie złoto dane nam wtedy przez Bonera... Zostało jeszcze dużo tych jego dukatów?

– To zależy, na co byłyby teraz potrzebne?

– Powiedzmy na odbudowę Budy. To znaczy... na taką obietnicę daną Węgrom.

Pappacoda westchnął.

– Miłościwa pani! Moglibyśmy z tego, co zostało, odbudować zameczek myśliwski w Niepołomicach, gdyby się spalił od pioruna. A może jeszcze...

– Dosyć! – przerwała. – Bez głupstw, od tego jest Stańczyk. Wybadacie, możliwie jak najprędzej, czy to prawda, że kanclerz Szydłowiecki bierze dukaty od Habsburgów.

– A jeżeli bierze? – spytał.

– Horrendum! – wybuchła, ale po chwili dodała spokojniej: – Dowiecie się także, kto w kancelarii królewskiej układa listy pisane w języku czeskim. I sprowadzicie tego właśnie sekretarza do mnie jeszcze dziś, przed wieczerzą.

Skłonił się i wyszedł, ale zaraz za progiem zderzył się ze stojącą pod drzwiami Mariną.

– Szaleje? – spytała.

– Jak zawsze, kiedy rzecz idzie nie po jej myśli. Ale jest i coś nowego. Gotowa odstąpić Habsburgom Bari. W zamian za czeski Śląsk.

– Dziedzictwo Sforzów? Bari? – nie dowierzała dworka.

– Nie do pojęcia, ale tak. Nasze Bari! – potwierdził.

Sprowadzony wieczorem sekretarz królewski był rodowitym Czechem, mężem już w sile wieku, który należał do rycerskiego pocztu Zygmunta jeszcze przed jego wyniesieniem na tron, kiedy to królewicz przebywał lat parę u swego brata Władysława, króla Czech i Węgier. Pappacoda twierdził, że posiadając do dziś wiele krewnych i rozległe włości wokół zamku Auders, mógłby dostarczyć królowej ważnych nowin.

– Świadkiem jestem – stwierdził po pierwszych pytaniach Jakub Auderski z Audersu – że król już wtedy w Pradze ciekaw był wielce planów nowych budowli wznoszonych w Czechach przez włoskich mistrzów i mogę zaświadczyć, że i mój zamek w Krasnym Dworze...

– Mnie obchodzą nie tamte sprawy – przerwała – tylko bliższe. Czy to prawda, że bratanek nasz, Król Ludwik, słuchał we wszystkim Jerzego Hohenzollerna?

– Mówiłem już o tym kiedyś kanclerzowi Alifio – przyznał pan na Audersie. – Margrabia tak wiele mógł u swego wychowanka, że ten zgodził się nawet scedować na niego prawa do części Śląska. Kiedym przebywał przed rokiem w Pradze, słyszałem, że podpisał już nadanie Jerzemu obu księstw: opolskiego i raciborskiego.

– A co słyszeliście ostatnio?

– Że Ferdynand uzyskał zgodę cesarskiego brata na zgłoszenie roszczeń do spadku po Ludwiku. Wiedeń zgłosić ma lada dzień jego kandydaturę na króla Czech i...

– A ostrzegałam! – przerwała mu Bona. – Trzeba było zaraz po Mohaczu zgłosić i naszą. O Dio! Tedy Czechy dla Jagiellonów jakby stracone?

– Mam dopiero pisać w tej sprawie listy, miłościwa pani – odparł wymijająco.

– Bene. Ale pod pozorem ich dostarczenia pojedziecie tam sami. I nie oddacie wcześniej pism królewskich, zanim nie będziecie całkiem pewni, że zabiegi Habsburga o koronację w...

– W katedrze na Hradczanach – podpowiedział.

– Istotnie. Że owe zabiegi mogą być uwieńczone sukcesem. Pozostaniecie z dala od nas tak długo, jak będzie trzeba, ale nie zapomnijcie przysyłać do Krakowa częstych gońców.

– Do kancelarii królewskiej?

– O Dio! Nie! Tylko do mnie albo do mego kanclerza. I zechciejcie pamiętać: o waszym zadaniu nikt nie może wiedzieć ani tutaj, ani też w Pradze czy w Wiedniu.

– Przez zaufane sługi będę słał wieści z Audersu – rzekł. – Ale ta tajna misja nie będzie łatwa.

– Lubię rzeczy trudne...

To były ostatnie słowa, które usłyszał od niej przed pożegnaniem i pierwsze, którymi powitała Krzyckiego, gdy w parę tygodni później wrócił z Budy. Biskup twierdził, że nieubieganie się Zygmunta o sukcesję po Ludwiku było posunięciem raczej roztropnym, bowiem prócz Ferdynanda austriackiego zgłosił pretensje do węgierskiego tronu także wojewoda siedmiogrodzki Jan Zapolya i uzyskał od razu poparcie większości Węgrów.

– Ku wściekłości Habsburgów – stwierdziła królowa. – Tedy przynajmniej w Budzie nie my i nie oni. Zapolya... To chyba jakiś krewniak Jagiellonów?

– Brat pierwszej żony miłościwego pana, Barbary.

– A? Dla której buduje się kaplicę? Bene. Skoro tak, warto utrzymać go na tronie. Może nawet spróbować małżeństwa z królewną Jadwigą?

– Toż to jego rodzona siostrzanka! – zgorszył się Krzycki.

– E allora? Dlatego są dyspensy. A jak nie z nią, to z Izabelą albo Zofią. Po co w końcu mam aż tyle córek?

Krzycki nie zaprzeczył.

– W tym duchu przedstawiłem sytuację Janowi Zapolyi – rzekł. – Primo – może liczyć na poparcie Wawelu. Secundo – w przyszłości na mariaż z polską królewną. Ten odnowiony związek Zapolyów z Jagiellonami mógłby się stać jakimś ostrzeżeniem dla Habsburgów.

– O, tak! Cieszę się, że moje zamysły znalazły w was, eminencjo, tak świetnego wykonawcę.

– Działał też w Budzie sprawnie – przyznał Krzycki – wysłany zaraz po mnie Odrowąż ze Sprowy. Czemu miłościwy pan chciał go, jak mówił, wypróbować, nie wiem, ale bardzo nalegał, abym się dobrze przyjrzał jego poczynaniom na Węgrzech.

Bona uśmiechnęła się, ale nie zainteresowawszy się bliżej osobą kasztelana, zaczęła usilnie nalegać:

– Przedstawicie królowi nasze plany dotyczące Zapolyi. Ale wy. Wy sami.

– Nie omieszkam – przytaknął wyraźnie rad, że tylko jemu przypadną pochwały za zręczne posłowanie.

Odprowadzany przez Annę do drzwi, nie mógł słyszeć szeptu Bony:

– Reginavit? Jednak si. Reginavit...

*

Koniec owego feralnego roku 1526 nie zapowiadał się lepiej od miesięcy poprzednich, o czym królowa zamierzała powiadomić małżonka, ledwo powrócił z nowej podróży na Mazowsze. Wniesiono właśnie kolorowo przybrane srebrne półmiski i już postanowiła przemówić, kiedy nagle wpadł Stańczyk i obiegając stół zaczął natrząsać się z wieczerzy.

– Podróżnego nakarmić, zgłodniałego napoić – najpierwszy z obowiązków. Ale włoscy kuchmistrze jakby się zmówili. Na powrót miłościwego pana z Warszawy zamiast dziczyzny czy mięsiwa same ciasta italskie, zieleniny jakoweś i owoce.

– Wyjdź! – rozkazała Bona i dodała pośpiesznie: – Polska kuchnia nadto tłusta, obfita. I jada się tak mało jarzyn. Tedy myślałam...

Zygmunt westchnął.

– Kto wie, czy niewiasty powinny aż tyle myśleć? – rzekł.

– I tyle wiedzieć, prawda? – zadrwiła. – Nikt z dworzan ani z waszych doradców nie ośmieliłby się wam zatruć złą wieścią radości powrotu. I to zaraz po tak trudnych ostatnich przetargach z Anną Mazowiecką.

– Natomiast niewiasta... Tedy jaką złą nowinę ma dla mnie gniewna Junona?

– Santa Madonna! Nie dziwcie się, że gniewna. Jak słyszę, inkorporacja Mazowsza do Korony jest już postanowiona?

– I nie do odrobienia. Natomiast wasze plany co do wydania Anny Mazowieckiej za Odrowąża chyba rozsądne. Posłował ostatnio na Węgry i sprawił się niezgorzej. Można będzie wysłać go na Mazowsze, niech próbuje zjednać sobie Annę. Nie bardzo w to wierzę, chociaż ostatnio mówiła, że lęka się cudzoziemców. Wracajmy jednak do waszej nowiny.

– Donoszą z moich dóbr wołyńskich i poleskich, że na całym pograniczu szerzy się zaraza. Straszliwa – westchnęła. – Wyludnia wsie, miasta... Na ulicach płoną stosy z pościelą zakażonych. Zaczyna się już plądrowanie kramów.

– Zaraza? Cóż... Dla nas to nie pierwszyzna. I zanim morowe powietrze dojdzie aż do Krakowa, dwór zdąży wyjechać do Niepołomic.

– Wy z nami?

– Nie zaraz. Ja także mam złe nowiny. Kacerze zaczęli buntować mieszczan w Gdańsku.

– Więc jednak? Książę Albrecht jako wyznawca nauki Lutra już działać zaczyna?

– Tego nie wiem, ale pojechać i sprawdzić wypadnie. Za to do przyszłej jesieni, tuszę, że i zaraza minie, i wasz gniew wygaśnie. Wpraszam się tedy na któryś z ulubionych łowów polskiej Junony.

– W Niepołomickiej Puszczy? O si, si! Na niedźwiedzia! Pozwólcie – prosiła. – Od dawna mam taką ochotę! Ubić burego, złego niedźwiedzia.

– Ba! – zaśmiał się z dziwacznego pomysłu. – Najpierw musiałby taki być w tamtejszych lasach. Toż to Małopolska, nie Litwa.

Ale ona prosiła żarliwie:

– Zostawcie to mnie! Prego. Kiedy czuję w was oparcie, wiem, że mogę wiele. Że mogę wszystko.

– A sama? – zapytał niby to żartem, ale przyglądając się jej uważnie.

– Sama? – zdziwiła się. – Co może żona króla? I to polskiego? Zupełnie nic! Wierzcie mi: niente! Niente!

Zaraza dotarta tak szybko do Krakowa, że kto mógł, uciekał z miasta. Z zamku wyjechał długi rząd kolas i Bona patrzyła ze zgroza, jak po wąskich uliczkach miotali się przerażeni ludzie. Jedni zabijali okna na głucho, rzucali przed drzwi płachty nasycone odkażającym płynem, inni znaczyli krzyżami z wapna domy już nawiedzone morowym powietrzem. Łapiduchy z osłoniętymi twarzami poganiali konie ciągnące wózki, na których piętrzyły się zwłoki zebrane z chodników i sprzed bram kamienic. Złodzieje wynosili łupy z opuszczonych kramów i z domów pańskich zupełnie bezkarnie. Ku bramom grodu ciągnęli też waganci i kuglarze unosząc swój pstry dobytek, a także piszczące małpki oraz gadające papugi. Na Rynku i na wszystkich placach pachołkowie palili pościel wyrzucaną przez okna i zakażone ubrania zmarłych. Dzwony biły głucho, pospiesznie, na trwogę.

Jakaś żebraczka skradając się do dymiącego stosu wyciągnęła z niego nietkniętą, krytą złotogłowiem kołdrę i nadpalone prześcieradło. Pogonił za nią człowiek w kapturze na głowie i z kołatką w ręku, ale nie odstraszył jej ani złowrogi stuk, ani krzyk pachołka. Zaczęła biec i po chwili zniknęła w tłumie. A tłum, choć parł naprzód ku bramom, choć oglądał się na dymy nad miastem, śpiewał:

"Od powietrza, głodu, ognia i wojny...

Zachowaj od zarazy, od morowego powietrza, a domy nasze od ognia!

Zachowaj, zachowaj, Panie..."

Kolaski i wozy królewskie torowały sobie z trudem drogę, dążąc do Niepołomic. Po drodze widać już było ludzi leżących w rowach, ciała skurczone w przedśmiertelnej męce. Siwowłosy starzec wił się w bólach na skraju pola. Pod nim leżała nadpalona czerwona chusta, wyciągnięta chciwą ręką z palącego się stosu...

Na rozległej leśnej polanie, która zastępowała trawnik przed gankiem zamku w Niepołomicach, Bona stała pośrodku gromadki rozbrykanych królewiąt. Ale śmiech zamarł na jej ustach, kiedy dostrzegła, że z wnętrza domu wyszedł zaaferowany ochmistrz Wolski.

– Per amor di Dio! – krzyknęła, idąc mu naprzeciw. – Czyżby znowu coś złego? Tylko nie mówcie, że przywleczono zarazę tu, do Niepołomic?

– Wieść inna, niestety nie lepsza. Król Zapolya, tak niedawno obrany królem...

– Zagrożony przez Wiedeń?

– Gorzej. Pobity na głowę przez Habsburga pod Tokajem. Po bitwie ledwie zdołał ujść z garstką rycerstwa.

– Ferdynand... Miserabile! Uderza na Węgrów, kiedy wie, że nasze pogranicze szarpane przez Tatarów, wyniszczone zarazą.

– Ferdynandus wezwał już naród węgierski do poddania się jemu jako prawowitemu władcy.

– Wojny! Wojny ciągłe, in permanenza! Znieść już tego nie sposób!

A król znowu daleko, na Pomorzu.

– Właśnie przybył goniec.

– I mówicie to dopiero teraz? Perché? Co kazał oznajmić król? Presto!

– Że powróci z Gdańska lada dzień. Bunt kacerzy już uśmierzony.

– Nareszcie! Nareszcie! Grazie a Dio! A przywieziono niedźwiedzia?

– Nie rozumiem – zdumiał się ochmistrz.

– Niedźwiedzia z litewskiej puszczy. W klatce.

– To ważne... teraz? – pytał ogłuszony.

– Wszystkie moje rozkazy są ważne. Zawsze, nawet w czasie klęsk.

Gdzie trzymają tego zwierza?

– Nie wiem, miłościwa pani.

– Miał być feroce. Dziki. Zapytajcie łowczych, gdzie jest?

– A jeśli nie przywieziony? – odważył się spytać.

– To niech ktoś zajmie się wreszcie jego złowieniem. I to presto! Presto!

Szybciej jednak niż dzikim niedźwiedziem trzeba było tejże zimy zająć się odparciem nowego najazdu Tatarów, którzy dotarli aż pod Pińsk. Tym razem świetne zwycięstwo pod Olszanicą odniósł hetman Ostrogski i wjechał triumfalnie do Krakowa, prowadząc ze sobą kilkuset jeńców i odbity jasyr. Zaraza już wygasła dzięki siarczystym mrozom i oboje królestwo wzięli udział w dziękczynnym nabożeństwie oraz w powszechnej radości ocalałych mieszczan podwawelskiego grodu. Na zamku było huczno i tym gwarniej, im więcej rycerzy i dworzan gromadziło się wokół Tarnowskiego, który po Firleju otrzymał wreszcie upragnioną hetmańską buławę.

W tym zamieszaniu, zgiełku i ciągłym ucztowaniu posłańcy z Czech docierali niemal niepostrzeżenie do komnat królowej. Ich pan donosił z Audersu, że ukoronowany w lutym na króla Węgier Zapolya musiał po ostatniej klęsce uchodzić przed Ferdynandem, od końca lutego takoż królem Czech, i że walka obu legalnych władców zapowiada się na długą i ciężką. Król Zapolya miał wprawdzie wielu zwolenników i w Pradze, a Kmita gotów był – aby przypodobać się Bonie – przysłać mu zbrojną pomoc, ale wobec przewagi sił po stronie Habsburga Jan z Siedmiogrodu wolał zrezygnować z pretensji do Czech i jako narodowy król upierać się tylko przy tronie węgierskim. Zwłaszcza że chciał zapobiec koronowaniu się Ferdynanda także i na króla Węgier, co mogło nastąpić już w kilka miesięcy po jego zwycięstwie pod Tokajem. I co nastąpiło rzeczywiście w początkach listopada, po czym posłańcy przestali przemykać się do komnat Alifia, a do kancelarii zamkowej powrócił znów znawca spraw czeskich, pan na Audersie, sekretarz królewski.

Bona raz tylko zapytała króla, co sądzi o wojnie dwóch monarchów węgierskich, ale ten odpowiedział zgodnie z jej pragnieniami:

– Dopadł mnie wysłannik Habsburga w ogromnym strachu, że wojna o węgierską koronę obudzić może w Polsce zapał dla sprawy Zapolyi. Ale zasłoniłem się obawą zaplątania w wojnę z Turcją, która stanęła po stronie narodowego króla.

– Nie myślicie, że Habsburgowie namówią papieża, abyście zaczęli walkę z półksiężycem?

– Prze do niej Tarnowski, ale ani on, ani ojciec święty nie mogą nas przecie zmusić do walki z niewiernymi.

– Nareszcie zgodni, nareszcie myślimy tak samo! Wspólnota chrześcijan? Rozpadła się już i z sułtanem musicie żyć w pokoju, wbrew radom hetmana. A Szydłowiecki? Czy nie sprzyja Habsburgom?

Król zamiast wyśmiać te obawy, nachmurzył się.

– Przyznać muszę, żeście odgadli: Szydłowiecki oddany Habsburgom. Po zwycięstwie pod Tokajem wysłał nawet do Ferdynanda, w swoim imieniu, gratulacje i wyrazy podziwu.

– Polski kanclerz? – zgorszyła się Bona. – Och, gdybym mogła, odebrałabym mu zaraz urząd kanclerski i kasztelanię krakowską.

– Żeby to ofiarować komu?

– Chociażby Kmicie.

– Właśnie jemu? – zdziwił się. – Zuchwały, nadto pewny siebie.

– Skoro hetmanem został Tarnowski, niechby Kmita otrzymał wielką pieczęć koronną – nalegała.

– Tych dwóch – mruknął Zygmunt – nienawiść podobnie łączy i niszczy jak miłość.

– Tedy może Boner? Krzywicie się? Albo Gamrat? Zręczny z niego polityk.

Król skrzywił się znowu.

– Nie. Jeszcze nie, za młody. Żaden z nich nie ma kanclerskiej głowy.

– I pewnie dlatego żaden nie bierze habsburskich dukatów – powiedziała już z gniewem. – Ale basta! Mówmy o łowach. Przywieziono z Litwy groźnego niedźwiedzia, tedy pojedziemy do Niepołomic. Kazałam postawić skrzynię nad Wisłą, aby zaraz, mając odcięty odwrót, musiał się w las zapuścić. Trzystu wieśniaków z oszczepami ochraniać będzie myśliwych.

– Dalibóg! – rzekł uśmiechając się. – Gdybyście to wy poszli na odsiecz Czechom i Węgrom? Kto wie? Może by nie było wtedy klęski ani pod Mohaczem, ani pod Tokajem...

Przed wyjazdem na wielkie łowy do Niepołomic królowa pytała parokrotnie Pappacodę, czy dowiedział się o rzekomej stałej sumie rocznej wypłacanej przez Wiedeń Szydłowieckiemu, ale jej wszechwiedzący skarbnik zawiódł. Nie wiedział o niczym lub też udawał, że nie wie. Zwróciła się więc z tym samym pytaniem do Alifia i już po paru dniach otrzymała odpowiedź: Kanclerz nie tylko brał złoto od Habsburgów, ale także otrzymał niedawno od cesarza Karola z Hiszpanii odpisy sprawozdań Corteza z podboju Meksyku oraz wizerunek zwycięzcy tej części Nowego Świata.

– Pisał wam o tym Dantyszek? – spytała. – A czemu nie powiadomił o tym... nas?

– Sądzę – odparł po chwili wahania – że to z tego źródła król dowiedział się prawdy o Szydłowieckim. A nie powiedział najjaśniejszej pani, ponieważ nie chciał ośmieszyć osoby swego doradcy. Bo Dantyszek doniósł także i o tym, że wielki kanclerz prosił Carolusa o przysłanie mu w darze choćby jednego... żywego Indianina.

– Żywego…? – zdumiała się Bona. – Zamiast karła? Jako zamorskie dziwo?

– Istotnie – przytaknął Alifio.

Patrzyli na siebie przez chwilę i nagle oboje wybuchnęli śmiechem. Nie śmiali się tak beztrosko już od bardzo dawna, od czasów, gdy przerzucali się pitką w ogrodach Bari.

– "Nunc est ridendum" – zdołała wreszcie wyrazić swój sąd Bona, a jej kanclerz patrząc z podziwem na królową stwierdził:

– Oda Horacego, trzydziesta siódma. – Parafraza.

Skinęła głową z uśmiechem. W istocie, rozumieli się zawsze, odgadywali w pół słowa...

*

Polowanie w Niepołomicach zgromadziło wielu gości i cały dwór. W jesiennym słońcu kawalkada jeźdźców na koniach różnych maści ruszyła z polany przed zameczkiem, królowa na swej białej wierzchówce. W niebieskiej sukni bramowanej sobolami i sobolowym kołpaku na głowie zwracała na siebie uwagę wszystkich myśliwych. Za pas miała zatknięty sztylet o złotej rękojeści, a tuż za nią jechał pachołek trzymając w pogotowiu nabitą arkebuzę – dar Franciszka Valois. Niektórzy myśliwi byli uzbrojeni w strzelby, inni pysznili się pięknymi kordelasami, przyboczni pachołkowie i naganiacze mieli w rękach oszczepy. Król jechał w kolasce, a tuż obok kłusował Stańczyk potrząsając grzechotką. Mijając błazna zaczepił go dworzanin Morawiec:

– Nie boisz się, waszmość, tylko z grzechotką iść na grubego zwierza?

– Bać się? – wykrzyknął Stańczyk. – Niby czemu? Mniej niebezpieczny litewski niedźwiedź od italskiego smoka! A ja i tego się nie lękam.

Morawiec minął go w pośpiechu i dołączył do innych myśliwych. Tymczasem rozległy się okrzyki, dźwięki rogów, zaskowyczały psy, gdzieś odpowiedziało im groźne, wściekłe ujadanie reszty królewskiej sfory: to był znak, że z wielkiej klatki ustawionej na brzegu Wisły oszczepnicy wygonili już niedźwiedzia i pędzili w głąb lasu, naprzeciw kawalkadzie jeźdźców. Kmita jadący obok Bony słuchał jej wyjaśnień, że część chłopów z widłami tworzy łańcuch wzdłuż rzeki, aby zwierzowi odciąć powrót na brzeg. Patrzył z upodobaniem na jej uśmiechniętą twarz, rozbłysłe czarne oczy odbijające pięknie od płowych włosów i jasnych soboli.

– A król? – spytał.

– Och, całkiem bezpieczny. Kazał rozbić dla starszych dostojników namioty na polanie pod dębem i czeka tam na wynik łowów, na ubitego niedźwiedzia. Pierwszego tu, w Niepołomicach.

Była szczęśliwa i dumna ze swojego pomysłu, a kiedy zajęła stanowisko pod rozłożystym drzewem, pozostał przy niej. Za nimi warował konny pachołek ze słynną francuską arkebuzą. Alifio przystanął tuż obok i wierzchowce zaczęły wkrótce kręcić się niespokojnie, podniecone okrzykami naganiaczy oraz ujadaniem psów. Kmita podjechawszy tak blisko, że jego koń otarł się o bok rumaka Bony, rzekł chyląc głowę:

– Nie darmo powiadają, że polskie królestwo do partii szachów podobne. Król stoi w miejscu, a tylko królowa w nieustannym ruchu.

– To źle? – spytała zalotnie.

– Ręka Waszej Królewskiej Mości tak mocno dzierży cugle – odparł – że jej skoczek i trzy pola na szachownicy przesadzi. Ale niedźwiedź to zwierz groźny. Chyba że ten od małego chowany i przywiózł go z Litwy wasz niedźwiednik?

– Ależ nie! Nie! – oburzyła się. – To dziki zwierz z puszczy i ponoć nad podziw silny.

– Słyszałem – rzekł podjeżdżając bliżej Alifio – że jest polskie przysłowie: "Idziesz na niedźwiedzia – gotuj łoże".

– Jak? Gotuj łoże? – powtórzyła.

– Tym razem tylko po to go wypuszczą z klatki, żeby padł pod oszczepem królowej – zapewniał Kmita.

– Nie mam oszczepu. Z francuskiej arkebuzy strzelać będę. Jak już strzelają inni. Słyszycie?

– Tak. Chyba nadchodzi?

Odległe szczekanie psów rozległo się nagle bardzo blisko, słychać było okrzyki z wielu stron: "Niedźwiedź, niedźwiedź!" Na ukos przez polankę, w stronę drzewa, pod którym rzucała niespokojnie łbem klacz królowej, sadził teraz galopem dworzanin Morawiec i wymachiwał ręką. Zbliżywszy się zaczął wołać:

– Rozsierdzon wielce! Ze sto psów pobił i na strzępy poszarpał. Oślep bieży na myśliwych.

– Jest już blisko? – spytała królowa.

– Blisko. Nadbiegłem ostrzec! Pana Ożarowskiego przewrócił z koniem. Tarle broń z rąk wydarł i byłby go pokaleczył, żeby nie ludzie z oszczepami. Psy dopadły zwierza i pogryzły w nogi. Ale strząsnął z siebie wszystkie i poszedł!

– Dokąd?

Morawiec obejrzał się i spojrzał w las.

– Tu idzie! – krzyknął. – Prosto na nas!

– Santa Madonna!

I ona zobaczyła wielkiego niedźwiedzia wybiegającego spoza drzew. W pewnym oddaleniu widać było ścigające go, ujadające psy i chłopów pędzących z oszczepami. Z boku, starając się zabiec drogę zwierzowi, wypadło kilku konnych jeźdźców.

Bona patrzyła jak urzeczona na bure cielsko, na chrapiące konie swoich dworzan pchane do przodu, żeby ją osłonić przed atakującą bestią, na pustą polanę, której panem był teraz on, dziki niedźwiedź pojmany na jej rozkaz w puszczy litewskiej. Chciała krzyknąć, aby pachołek podał jej arkebuzę, czego widać ze strachu nie uczynił, ale głos uwiązł w gardle, nie mogła zdobyć się nawet na szept. Zdumiona ścisnęła mocniej lejce i w tejże chwili jej klacz stanęła dęba, a potem zarżała krótko i rzuciła się do tyłu, pod drzewo. Usłyszała jeszcze głos Kmity, że jest przy niej, że trzeba wyplątać się spod gałęzi i gnać, gnać w stronę królewskiego namiotu, gdy nagle przerażona klacz zaczęła kręcić się w kółko, jakaś potrącona gałąź zerwała najpierw kołpak z jej głowy, po czym koń znów stanął dęba i – uwolniwszy się od jeźdźca – pognał przed siebie.

Padając, poczuła ostry ból przeszywający jej łono, brzuch, uda i straciła przytomność. Po chwili, otwierając oczy, usłyszała głos Kmity:

– Wasza Królewska Mość! Na Boga! Stało się coś złego?

– Nie – próbowała zebrać myśli – nie, nic.

– Głowa? Nogi? – dopytywał się, pochylony nad leżącą.

– Cale. I ręce władne.

– Bogu dzięki! – odetchnął i dodał: – To musiał być okrutny wstrząs!

– Niemały – przyznała. – Ale niente! Pomóżcie mi, proszę, wstać. Jego troskliwe ręce uniosły ją w górę jak piórko i oparły o pień drzewa. Stała chwilę bez słowa, wreszcie szepnęła, krzywiąc się:

– Jednak dokucza. Gdzie Alifio? Morawiec?

– Zajechali drogę niedźwiedziowi, aby nie dopuścić do miłościwej pani i spłoszyli go tak, że rzucił się w bok. Pachołek zaś popędził za wierzchowcem.

– Wszystko inaczej, niż chciałam – szepnęła. – Mieliście zobaczyć celny strzał, a byliście świadkiem upadku królowej...

Próbował zażartować, choć patrzył z niepokojem na jej pobladłą twarz.

– Kto się tak prędko podnosi, wiecznie stać będzie.

– Pochlebca... – westchnęła. Przymknęła oczy i otworzyła je znowu, szepcząc: – A wokół mnie wszystko kołuje, kołuje, kołuje...

Kmita zbliżył się, aby podtrzymać królową.

– Na Boga! Miłościwa pani... Rozkazujcie! Co mam uczynić? Jak pomóc?

Potrząsnęła głową.

– Nic. Non importa... To zaraz przejdzie. Drzewa już stoją prosto. Idźmy w stronę namiotu. Nie, nie! Nie wsiądę na waszego konia...

Zaczęła iść powoli, oparta na ramieniu Kmity. Nie skarżyła się już, słyszał tylko jej przyśpieszony, nieco chrapliwy oddech...

Król ze swoim dworem popijał grzane piwo siedząc przed namiotem, gdy wtem dał się słyszeć tętent puszczonego w skok konia i przed panem, gubiąc grzechotkę, zsunął się z siodła i padł na ziemię zawsze skory do żartów Stańczyk. Zygmunt czekał na jakiś nowy dowcip ulubieńca, ale błazen nie udawał wystraszonego, był nim naprawdę, kiedy zawołał:

– Na Boga! To żaden niedźwiedź! To sam zły...

Król przyglądał się wesołkowi dobrotliwie, ale przyganił:

– Było z grzechotką na łowy nie chodzić. Począłeś sobie jak prawdziwy błazen, żeś tak przed misiem uciekał.

Spodziewał się tłumaczeń, krotochwilnej odpowiedzi, ale nie tego, co usłyszał. Wściekły z powodu dyshonoru, który go spotkał, Stańczyk odrzekł zuchwale:

– Ja? Owa! Większy ten błazen, co mając w skrzyni niedźwiedzia, puszcza go na swoją szkodę.

Król zmarszczył brwi, ale w tejże chwili jakiś pachołek osadził konia przed namiotem i począł wołać:

– Najjaśniejszą panią wierzchowiec zrzucił i chyba pokaleczył. Marszałek Kmita przy niej. Tu idą.

Król zerwał się z siedziska.

– Mocny Boże! Toż ona... – urwał i zaraz począł wydawać rozkazy: – Z noszami w las! Wyjść naprzeciw. I słać umyślnego po kolaskę do Niepołomic! Bez zwłoki! Zaraz!

A kiedy po krótkim czekaniu wniesiono królową do namiotu i usadzono wygodnie opierając o barwną tkaninę ściany, Zygmunt, trzymając ją za rękę, rzekł z wyrzutem:

– Jak można było! Tak nieroztropnie, w czwartym miesiącu... Choć dotychczas oczy miała przymknięte i oddychała z trudem, poprawiła go natychmiast:

– W piątym... Nie do wiary – dodała uśmiechając się słabo – ale nikt z myśliwych nie domyślił się, nie zmiarkował. Tym razem udało się zachować tajemnicę.

– Zgoła niepotrzebnie – zaczął król, lecz widząc grymas Bony, spytał: – Boli?

– I tak, i nie. Ale potłuczonam okrutnie... – A po chwili szepnęła:

– I boję się...

– Dopiero teraz? Czego? – zdziwił się Zygmunt.

– Wróżb. Ktoś powiedział: "Idziesz na niedźwiedzia – gotuj łoże". O Dio! Jednak łoże... W Bari, pamiętam, mówił mag: "Widzę... widzę łapy dzikiego zwierza na końskim grzbiecie. Zabija..."

_ Wierutne bajdy! – przerwał król. – Niedźwiedź uszedł i tylko psy poszarpał. Chwała Bogu, że skończyło się dla myśliwych właśnie tak.

– Oby i dla mnie! – westchnęła. – Jak myślicie? Czy święty Mikołaj z Bari może...

– On chyba może wszystko – przytaknął.

– Czy może – kończyła – także o rodzie Sforzów... zapomnieć?

Nie odpowiedział, a ona umilkła i dopiero po chwili zaczęła cicho jęczeć. Do karety wniesiono królową już nieprzytomną i w Niepołomicach natychmiast wezwano jej nadwornego medyka. Ten nic mówić nie chciał, od razu wyprosił wszystkich z komnaty i zostawiwszy do pomocy tylko lekarza króla, Marinę oraz Annę, pochylił się nad leżącą. Jęczała coraz głośniej rozgorączkowana, półprzytomna i przywoływała, ku zdumieniu obecnych, nie małżonka, tylko zmarłą matkę.

– Principessa... Carissima... Mamma! Nie! Nie dam się... Nie dam! Ancora no! No...

Umilkła i nagle ciszę sypialnej komnaty rozdarł krzyk dziecka. Alifio, który czatował za drzwiami, zapytał od progu:

– Żyje?

– Zdumiewające, ale tak – odpowiedziała głośno Anna. – Pięciomiesięczna kruszyna...

Bona poruszyła się nagle. Z jej ust wydobył się chrypiący szept:

– Żyje? Kto... żyje?

– Syn wasz, miłościwa pani.

– Syn?

– Dziś narodzony chłopiec. Królewicz.

– Syn! O Boże! Jednak syn! Grazie a Dio! Sukcesor... Princeps. Gdzie jest? Muszę go zobaczyć. Dotknąć. Jest, naprawdę jest! Niech będą dzięki świętemu Mikołajowi z Bari. Malutki, mniejszy niż kiedyś August. Ale jest... Trzeba go ratować. I ochrzcić. Z wody. Zaraz...

Alifio zbliżył się do łoża.

– Skoro urodził się, choć przedwcześnie, zdrów i cały, nie ma powodu...

– Si. Wiem. Tamten mag był głupi, ale on taki maleńki... Chcę mu nadać imię sama. Sama! I to już dzisiaj. Będzie się zwał Olbracht. Na co czekacie? Presto! Presto! Wołajcie do mnie Olbrachta. Niech przyjdzie! On. Nie córki. Drugi następca tronu. Drugi... Syn. Jagiellon. Królewicz Olbracht. Olbracht...

Traciła przytomność i medyk znów pochylił się nad majaczącą, dając znak ręką, aby wyniesiono niemowlę. Zabrała je Anna i gdy w parę chwil potem okazano chłopca królowi, który wraz z Kmitą czekał w sąsiedniej komnacie, ten rzekł:

– Powiedzcie medykowi, niech dołoży wszelkich starań, aby nowo narodzony...

– Bardzo słaby, miłościwy panie – odważyła się powtórzyć słowa lekarza Anna. – Ale i tak dziw, że po tym wstrząsie, jakiego doznała jego dostojna matka...

Przerwał jej Kmita, nie kryjąc wzburzenia.

– Klnę się na Boga, żem nie wiedział! Na rękach bym zaniósł! Nie pozwoliłbym wstać i iść o własnych siłach...

– Jam wiedział i polować nie zabronił – rzekł po chwili król. – A to syn tak bardzo upragniony, z dawna oczekiwany... Królowej nie grozi nic? – zwrócił się do Alifia.

– Powiedzieć coś pewnego trudno. Aliści...

Przerwał niecierpliwie:

– Przytomna?

– Chwilami przytomna. Wciąż przyzywa do siebie królewicza.

– Augusta?

– Nie, Olbrachta.

– Olbrachta... – zdziwił się król i nagle prawie krzyknął: – Muszę tam być. Muszę ją zobaczyć!

– Powiedział medyk, że królowej potrzebny jest teraz spokój. Jak najwięcej spokoju.

Zygmunt, jakby nie słyszał tych słów, ruszył ku drzwiom sypialni. Przed wejściem odwrócił się i rozkazał:

– Zróbcie wszystko, żeby opieka nad królewiczem...

– Nie spuszczę go z oka – zapewnił Alifio.

Wyszedł z Anną niosącą niemowlę do dalszych komnat. Kmita zostawszy sam zaczął uderzać z pasją pięścią o pięść i powtarzać głuchym, zmienionym głosem:

– Że też pozwoliłem! Że też mogłem pozwolić...

Wieczór tego dnia wlókł się w nieskończoność. Medyk to wchodził do pokoju królowej, to czuwał przy dziecku. Grupki dworzan szeptały po kątach i rozpierzchły się dopiero, gdy Alifio wywołał Annę z królewskiej sypialni.

– Stało się coś złego? – spytała.

– Słabnie z godziny na godzinę. Medyk nie wie, czy dożyje ranka.

– Na miły Bóg! To zabije najjaśniejszą panią!

– Robi się więcej niż w ludzkiej mocy. Ale leśna głusza w Niepołomicach to nie Wawel.

– O Boże! – westchnęła.

– Głowę tracę! – przyznał. – Tu umierające dziecko, tam principessa, której nie ośmielę się donieść o nieszczęściu.

– Jeszcze go nie ma! – krzyknęła. – Czemu kraczecie? Jest lepiej. Prawda? – zwróciła się do wchodzącego medyka, ale ten pochylił tylko nisko głowę.

– Nie – rzekł. – Nic więcej nie udało się zrobić. Przed chwilą wyzionął ducha.

Anna nie uwierzyła. Biegła do dziecka z krzykiem:

– To nie może być! Nie powinno być! Nie! Nie!

Medyk spojrzał na Alifia i rozłożył bezradnie ręce.

Przez dwa następne dni stan zdrowia królowej był tak ciężki, że lekarze nie odstępowali ani na chwilę jej łoża. Dopiero trzeciej nocy usnęła spokojnym, mocnym snem i zbudziła późnym rankiem. Marina stojąc w oknie patrzyła wówczas w dół, na drzwi dworskiej kaplicy. Patrzyła, jak otwierają się z wolna i wąskim, wewnętrznym podwórcem między zamkiem a kościółkiem zaczyna posuwać się kondukt żałobny: przodem szedł nadworny kapelan, za nim ciągnął się rząd pacholąt, w komżach, a dalej – dworzan na czarno. Czterech z nich niosło trumienkę. Za nią z pochyloną głową i w stroju żałobnym kroczył król, z tyłu zaś tłoczyły się dworki w czarnych welonach na głowach i liczni dworzanie. Kiedy trumienkę przenoszono przez próg kaplicy. Marina zaczęła kreślić znak krzyża na piersiach, a jednocześnie odezwały się dzwony. Zagłuszył je jednak głos królowej. Pytała:

– Co to? Dzwonią? Perché?... Czy to już południe?

– Pójdę zobaczyć, zapytać... – zaczęta, ale królowa przywołała ją do łóżka.

– Zawsze wykręcasz się, kłamiesz! Patrz mi w oczy i mów prawdę. Nie uratowali go?

Była tak blada, tak wzburzona, że dworka zwlekała z odpowiedzią.

– Miłościwa pani...

– Nie uratowali? – Jej palce wpijały się w ramię Mariny.

– Nie.

– I teraz. Odprawiają modły. Chowają... Może już pochowali? O Dio! Beze mnie? Kto im pozwolił? Kto kazał? Nie milcz! Mów!

– Sam król.

Nie dowierzała, patrzyła przed siebie zdumiona.

– Król?

– Si – potwierdziła Marina.

Puściła jej ramię i opadła na poduszki. Po chwili dworka usłyszała głuchy szept:

– Sam pochował. Sama zabiłam. Jak to może być? My jego? Upragnionego syna. Olbrachta... Santa Madonna! Jeżeli możesz, zmiłuj się nad nami...

– Najjaśniejsza pani, trzeba mieć litość i nad sobą.

– No! No! – krzyknęła. – Nie ma litości! Żadnej litości dla tego, kto zabija nadzieję...

Wtuliła głowę w poduszki i aż do wieczora nie usłyszano od niej ani jednego słowa. Dopiero następnego dnia zgodziła się na odwiedziny króla.

W dwa tygodnie później królewna Jadwiga z Anną i Dianą zabawiały dzieci przed domem grą w chowanego. Ulubione psy Zygmunta, przywiezione do Niepołomic jeszcze w czasie ostatniej zarazy, brały udział w zabawie. Przy srebrnej kołysce piastunka czuwała nad pierwszymi krokami najmłodszej królewny. Koniec października był niemal upalny i Bona przyglądała się, siedząc przy oknie, zabawom dzieci. Nie drażniły jej już ani ich głośne krzyki, ani radosne poszczekiwania psów i Marina tę chwilę właśnie wybrała na wypowiedzenie słów, które od dawna cisnęły się jej na usta.

– Królewna Katarzyna silna nad podziw – stwierdziła.

– Już chodzić zaczyna. Kołyska znów będzie pusta... Dio! Kto wie, jak długo?

– Medycy mówią...

– E allora? Przecie słucham. Dlaczego milczysz?

– Perché? Bo... Miłościwa pani...

– Marina!

Dworka przypadła jej do nóg.

– Mówią, że Wasza Królewska Mość już więcej rodzić nie powinna...

– Och! Nie oni decydować będą o moich powinnościach! Nie oni!

– Si... Ale mówią także: rodzić już nie będzie. Nie może.

Bona poruszyła się gwałtownie.

– Coś powiedziała? Powtórz!

Zacinając się i coraz niżej spuszczając głowę, powtórzyła:

– Mówią: już rodzić nie może...

– Dio... – Po długiej chwili, przesuwając ręce po brzuchu, po biodrach, królowa wyszeptała: – Więc to ciało. Nie mózg, tylko ciało pierwsze odmówiło posłuszeństwa. Odmówiło? Mnie? Odejdź! – krzyknęła nagle. – Presto! Chcę być sama.

Marina wysunęła się w zupełnej ciszy. Bona siedziała jeszcze jakiś czas, potem dźwignęła się z trudem i stanęła przy oknie uczepiona słabymi rękami portiery. Jeden głęboki wdech, drugi... Drzewa przestają się kołysać, ich korony wirują jeszcze, krążą, ale coraz wolniej, wreszcie oczy widzą jak dawniej. Na zielonym gładkim trawniku bawią się jej córki. Obok najmłodszej stoi srebrna kołyska z Bari. Pusta. Co orzekli medycy? Że nie będzie więcej synów krwi królewskiej. Nie będzie nigdy żadnych innych następców Zygmunta, prócz małego Augusta? Jakże niepewne są losy dynastii... Oto zrzuciła ją pieszczona biała klacz. Łowy... Niedźwiedź... Kto powiedział "Idziesz na niedźwiedzia – gotuj łoże"? Czemu nikt nie mówił o trumnie? O śmierci? Nie ostrzegł jej, nie zakazał? Król wiedział przecież, a jednak przyzwolił... Czy teraz zna prawdę? Czy jest świadom, że kołyska Jagiellonów będzie już odtąd zawsze pusta, pusta, pusta...

Widywali się od dnia pogrzebu małego Olbrachta równie często jak dawniej, ale w niej przełamało się coś, pękło. Cel życia: utwierdzenie panującego domu, przysłużenie się potężnej dynastii i uczynienie jej jeszcze bardziej znaczącą na świecie, równą potędze Habsburgów, okazał się nie do osiągnięcia. Po ośmiu latach jej ciało dało życie aż czterem córkom, ale nie potrafiło urodzić drugiego syna. I buntowało się teraz, nie pożądało żadnych obłapek, uścisków, pieszczot.

– Jak zimne jest wasze łoże... – powiedział niedawno.

Z trudem powstrzymała się od wypowiedzenia gorzkich słów, od krzyknięcia mu prosto w twarz, że zimna stała się także ona sama, rozżalona, gniewna, a jednocześnie znużona, śmiertelnie znużona. Musiał wyczuć jakiś obcy, może nawet fałszywy ton w słowach, jakimi skarżyła się na zmęczenie, na wielką słabość, bo pod pozorem pilnych spraw, które musiał załatwić w Gnieźnie, zostawił ją samą w Niepołomicach na przeszło dwa tygodnie. Słał co prawda często gońców i czule dowiadywał się o zdrowie Jej Królewskiej Mości, ale kiedy powrócił, po raz pierwszy zapytał wieczorem, czy może przyjść do jej komnaty. Tej nocy starała się, by jej łożnica nie była zimna, ale zły duch przekory nie pozwolił na okazywanie tej czułości, do jakiej przywykł i jakiej chyba pragnął. Może rozumiał, że musi przełamać w niej żal za odebranie matce prawa do objęcia ramionami trumienki syna? Może wiedział, że musi zdobywać ją jako kochankę od nowa, i nie czuł się na siłach, aby odnieść w tym boju zwycięstwo? Ją, urażoną do głębi, bał się urazić dopiero teraz. Presto, presto, presto! Niech więc ją ma, skoro chce, skoro jest jego ślubną małżonką. A potem zaspokojony, ale niezbyt pewny, czy zaznała równie wielkiej co on rozkoszy, niech pozwoli jej zostać samej, niech da zapamiętać się we śnie i wraca do swoich komnat. Presto! Presto!

Ale była ciągle młoda, piękna i, choć przekroczyła trzydziestkę, dzięki radom principessy wciąż jeszcze nikt o tym nie wiedział. Tej tragicznej jesieni w Niepołomicach świętowano bez żadnego rozgłosu dwudziestą ósmą rocznicę jej urodzin, ale tegoż dnia Anna przyniosła jej w darze pergaminowy zwój i oznajmiła, że jest to poema biskupa Krzyckiego, które sam przywiózł do Niepołomic.

– Chciał wejść, ale go nie wpuściłam – meldowała dworka świadoma nastroju swej pani.

– Przyjechał sam? – zdziwiła się Bona i dodała, wpatrzona w dostarczony jej rękopis: – Bene. poproś biskupa.

Wszedł jak zawsze pogodny, z drwiącym błyskiem w oczach, ale złożył jej życzenia z należną powagą i tłumaczył, że nie mógł sobie odmówić przyjemności ofiarowania królowej komentarza do 21 psalmu, takoż ułożenia odpowiedniej dedykacji. Odparła, że dziękuje gorąco i prosi o jej odczytanie.

Usiadła, a biskup rozwinął pergamin i czytał jego treść stojąc:

"Tobie, sławna królowo, dzieło to postanowiłem poświęcić, gdyż prócz znakomitych zalet ciała i duszy, tak dalece wyróżniasz się nauką, mądrością, miłością Rzeczypospolitej, że nie masz żadnej heroiny w naszym wieku, która by z tobą mogła się równać".

Zdziwiły ją i zaskoczyły te pochwały, ale odparła:

– Wzruszonam wielce. I już na tyle zdrowa, że w Krakowie wznowimy nasze zwykłe wieczorne dysputy. Zaproszę także panów poetów na wieczerzę. Tym razem nie każę wam jeść żadnej zieleniny. No, no! Będą zające upolowane w puszczy zamiast niedźwiedzia.

– Na cześć jednego z nich jużem ułożył elegię. Odczytać? – spytał.

– Ależ tak! I siadajcie, proszę.

Przymknąwszy oczy słuchała jego deklamacji.

"Szybszego ode mnie nie znano zająca,

Lecz gdym zobaczył przecudną królową,

Stanąłem, dziwnym olśniony urokiem.

Dałem się schwytać, by na nią spoglądać,

Uległem z dumą, że mnie ta schwytała,

U której Jowisz chciałby być w niewoli..."

– Mamma mia! – roześmiała się mimo woli. – Szybszego od was nie znano pochlebcy! Ani większego.

– Być może – przyznał. – Ale nie wstyd nim być w orszaku samej Junony.

– Grazie... Więc dał się, biedaczek, schwytać, by na mnie spoglądać? Carino – śmiała się już głośno.

Krzycki skłonił głowę, kładąc rękę na sercu. Nie wiedział, że przybył w samą porę, że ten śmiech rozbrzmiał we wszystkich pokojach i że zaraz po jego odjeździe z ust do ust leciała powtarzana w zameczku wieść: Śmieje się! Pierwszy raz od tylu dni! Jutro chce widzieć na rannej audiencji królewicza. I córki. Nie do wiary! Córki? Si, si! Chce nawet wyjść do ogrodu".

Wyszła istotnie z komnat następnego popołudnia, kiedy kurzawą leciały przez trawnik rude liście, i odetchnęła pierwszy raz pełną piersią. Świat istniał mimo jej smutków, niebo nad jej głową było granatowe, błyszczały w bladym słońcu nici babiego lata. Usłyszała szczekanie psów i cała ich sfora wypadła nagle zza węgła, rzucając się ku niej. Opędzała się od hałaśliwych towarzyszy królewskich polowań najpierw dobrotliwie, potem z rozdrażnieniem, któremu podlegała coraz częściej .

– Łasicie się i szczekacie. Wy także. Nie gryź! Nie liż! Basta! Muszę zebrać myśli. Przepędzić psy! – krzyknęła wreszcie do nadbiegającego pachołka. – Chcę być sama. Zupełnie sama!

Starając się opanować rozszczekaną sforę, patrzył nie bez zdziwienia, jak idzie pustą aleją, jak oddala się i wreszcie niknie w jej głębi.

*

Królewski dwór powrócił na zamek wawelski i od razu jedna zła wieść z południa zaczęta gonić drugą. Król Ferdynand nie ustępował z Węgier, Zapolya także abdykować nie chciał.

Przerzucając listy przywiezione z Budy przez specjalnych gońców, Bona podała jeden z nich kanclerzowi Szydłowieckiemu. Obok niej stał Alifio, którego chciała mieć za świadka tej rozmowy.

– Nieszczęsne Węgry – westchnęła. – Wszędzie pogorzel, ruiny. A Turcy, jak pisze król Ferdynand, czyhają gotowi do ataku. Nie! Nie! Potrzebujemy wreszcie pokoju. I ludzi. Nie pozwolimy co roku pędzić jasyru na wschód.

– Wiedeń nalega na wspólną rozprawę z Turkami. Zanim ruszy Soliman – zauważył kanclerz.

– No! Nie teraz. Powzięliśmy już decyzję. Z Turcją zawrzemy pokój bez oglądania się ma Wiedeń.

– Ależ, miłościwa pani, król rzymski...

– Ma to, czego sam chciał. Bez nas zadecydował o sukcesji, tedy i wojnę z Turkami będzie prowadził bez nas.

– Może to zostać zrozumiane przez niego i przez cesarza jako zerwanie stosunków z Habsburgami – przypomniał Szydłowiecki.

– I słusznie. Nadto rosną w potęgę. Cesarz Carolus wypiera z Italii Walezjuszów. Ferdynand pozbywa się nas z Pragi i z Budy. Na przyszłość potrzebne Jagiellonom całkiem inne alianse. Pewniejsze.

Szydłowiecki przygryzł wargi.

– To gra wielce niebezpieczna. Także Tarnowski widzi konieczność włączenia się naszych wojsk do rozprawy z Turkami.

– Och, Tarnowski! – W jej głosie była nutka pogardy. – Opętan żądzą walki z półksiężycem. Dlatego i prohabsburski, że Turcji przeciwny.

– A czy miłościwemu panu znane są plany Waszej Królewskiej Mości? – zapytał po chwili kanclerz.

Roześmiała się dobrotliwie.

– O si! Si! Czyż robię cokolwiek wbrew jego woli? Tym właśnie jestem silna, że opieram się na królewskim ramieniu mocno, bardzo mocno. Pamiętam, że smok Sforzów jest niczym wobec wielkiego, potężnego smoka na Wawelu...

Szydłowiecki skłonił głowę i wycofał się w milczeniu. Gdy została sama z Alifiem, spytała:

– Widzieliście jego oczy? Bardzo złe.

– Ale tym razem kanclerz nie myli się – odparł. – Miłościwa pani zaczyna grę niebezpieczną. Tarnowski w strachu, że Turcy mogą zająć część Węgier, a potem zagrozić i naszym południowym ziemiom.

– Jeśli zawrzemy z nimi pokój? No! Certamente no! Tarnowski umie bić wroga, ale nie umie myśleć. I choć zawsze stawia na Habsburgów, przegra teraz ze mną. Pragnę zmiany aliansów. Francja! Oto czego nam trzeba dla pohamowania ataków sąsiadów.

– Walezjusze zajęci walką z cesarzem – próbował doradzać.

– Tymczasem ani cesarz, ani Ferdynand nie darują, będą się mścić. Mimo zakończenia warszawskiego śledztwa w Wiedniu już zaczęto powtarzać plotki o otruciu mazowieckich książąt.

– Wiem. Otruciu! przeze mnie. Santa Madonna! Tedy mam stać w miejscu? Bo tylko ten, co stoi, nie natrafia na opór. A ja stać nie chcę!

Nie chcę! Nie chcę!

Wiedzieli o tym dobrze jej wrogowie zebrani nazajutrz u Szydłowieckiego.

– Królowa gani teraz wszystko i wszystkich – zapewniał kanclerz Tarnowskiego i Drzewickiego. – Co wczoraj było dobre, dzisiaj złe.

– Słyszałem sam – przyznał Tarnowski – jak mówiła: "Polakom zawsze się zdaje, że ulepieni są z innej gliny aniżeli wszyscy ludzie".

– Kallimach dla niej najdoskonalszym wzorem, bo Italczyk. A tymczasem z rąk do rąk przechodzi ten oto zjadliwy traktat... – Szydłowiecki pokazał gościom jakiś pergamin.

– Czyj? Może Krzyckiego?

– Och! – mruknął kanclerz. – Tego przeciągnęła na swoją stronę. I stępiła jego dowcip. Nie. To utwór anonima. Tytuł: "Rady Kallimachowe". Na szczęście, jeszcze powszechnie nie znany.

– Ciekawe – rzekł biskup Drzewicki. – I jakież są te rzekome rady?

Szydłowiecki rozwinął rulon i zaczął czytać na głos:

"Primo – król winien nie dopuszczać do uchwalania żadnych nowych przywilejów dla szlachty. Secundo – winien oprzeć silną władzę na pełnym skarbcu. Niech stan szlachecki płaci podatki także i na stałe wojsko. Tertio – winien urzędy nadawać uczciwym, a z braku uczciwych, sprzedawać je przez zaufanych pośredników. Quarto – tym, co nie pracują i mają czas, dać się wygadać; i quinto – dać się napić i najeść. Bo jak Polak głodny – to zły".

Drzewicki oburzył się bardzo szczerze.

– Okrutne drwiny z Kallimachowych rad. Z jego myśli przecie niegłupich.

– Cóż! – odparł Tarnowski. – Nam w Polszcze myśli owego Italczyka nie w smak. To nie Mediolan, nie Neapol i nie królestwo Bari. To Kraków.

– Królowa ma nas, wielmożów, za nic – stwierdził kanclerz. – A dla poetów i mężów uczonych więcej robi Kmita na Wiśniczu niż Bona na Wawelu.

– Kmita? Wolne żarty! Gromadził wokół siebie podejrzane żywioły, jedna stronników. Urządza biesiady dla krzykliwej zgrai szaraczków – wybuchnął Tarnowski.

– Mości panowie! Więcej spokoju! – łagodził biskup. – Mieliście mówić o zmarłym Kallimachu i jego radach, a nie o żywym Kmicie.

Ale Tarnowski zaprzeczył:

– Chcieliśmy mówić o niej, głównie o niej! Królowa próbuje tak i owak. Odmienić chce wszystko, nawet naszą politykę. Nie widzi niebezpieczeństwa ze strony Turków, którym teraz już tylko w przymierzu z Wiedniem możemy stawić czoło.

– Czyżby to była prawda, że za cel życia postawiliście sobie walkę z niewiernymi? Jakowąś krucjatę? – dopytywał się Drzewicki.

– Ale tak! Tak, właśnie – przyznał. – Przysiągłem sobie wyprzeć ich zewsząd, gdzie są w Europie, odrzucić daleko od naszych granic. I chcę czy nie chcę, muszę być sojusznikiem tych, którzy w walkę z półksiężycem są uwikłani. Już teraz! Dziś.

– Królowa zarzuca wam właśnie to: sojusz z Habsburgami – szepnął biskup.

Tarnowskiemu krew buchnęła do twarzy.

– A mnie już obrzydły i jej sąd, i zuchwałe rządy. Nie bywało tak, kiedy przodkowie moi, Leliwici, doradzali Piastom. Dalibóg, ich żaden babski trzewik nie uwierał i nie cisnął!

– To prawda – przyznał Szydłowiecki – że zaczyna już rozdawać dworskie urzędy, i to cichcem, Italczykom. Obsadza też biskupstwa swoimi stronnikami. Jeszcze trochę, a...

– Mości panowie! – przerwał Drzewicki. – Czy nie daliśmy się zastraszyć my, dojrzali mężowie, jednej niewieście? Bardzo jeszcze młodej?

– Ma smoka w herbie – rzucił Tarnowski.

– Ale ów smok trzyma dziecię w pysku – sprostował biskup wstając. – Nie jestem niemowlęciem i nie dam się pożreć. A to ulotne pismo może być wielce niebezpieczne.

– Czemuż to?

– Bo zawiera, mimo drwin i szyderstwa, także ziarenka prawdy. A przecież wasze miłoście nie chcą chyba, aby te ziarna zakiełkowały w polskiej ziemi?

Skłonił się i wyszedł, a Tarnowski z Szydłowieckim przerzucili się spojrzeniami. Czyżby i tego dostojnika przeciągnęła na swoją stronę ta niewiasta ze smokiem w herbie?

Ona tymczasem skarżyła się swemu kanclerzowi:

– Był to rok pełen nieszczęść i zgryzoty. Może następne będą lepsze? Za parę dni świętować mamy rocznicę urodzin króla. Już sześćdziesiątą pierwszą. I zaraz potem rocznicę mojego tu przybycia. Wiecie, którą?

– Nie do wiary, ale dziesiątą – odparł Alifio.

– Si, nie do wiary. Kiedy o tym myślę, kiedy liczę lata tu przebyte, czuję się zmęczona, pragnęłabym odpocząć...

– Może wyjechać na jakiś czas? – zapytał. – Choćby do Bari. Tam od Adriatyku zaczyna już zawiewać ciepły wiatr...

– Przestańcie! – krzyknęła. – Basta! Tyle mam jeszcze do dokonania tutaj. Po śmierci Olbrachta byłam załamana, ale zrozumiałam jedno: czekanie na trzeciego następcę tronu może być tylko próżnym czekaniem. Pora więc otoczyć szczególną opieką tego, który już jest. Myślę, że zgodnie z obietnicą tajnej Rady litewskiej nadszedł czas, aby wynieść go na tron wielkoksiążęcy.

Patrzył na nią zdumiony, niepewny, czy dobrze zrozumiał.

– Wynieść na tron... nieletniego? – powtórzył.

– Si. Dlaczego by nie?

– Najjaśniejsza pani przyzna, że to pomysł... nader śmiały.

– Śmiały? – zdziwiła się. – A jakież mogę mieć pomysły? Nieśmiałe?

– Będzie wielu przeciwnych jego wyniesieniu. Zaczną bruździć niechętni waszej miłości: Tarnowski, Szydłowiecki...

– Tego się nie boję – przerwała. – Kanclerz piastuje teraz w Koronie aż dwa intratne urzędy, a tak być nie powinno. Na pewno nie zechce narażać się sejmowi i będzie milczał.

– Miłościwa pani...

– Och, przestańcie! Chcę działać, póki nie minęła młodość.

– A czy najjaśniejszy pan wie już o tych planach? – zapytał nieśmiało.

Obrzuciła go drwiącym spojrzeniem.

– Czy wie? – powtórzyła. – Tak, to jest pytanie właściwe. Dowie się o nich jeszcze dzisiaj wieczorem.

I dotrzymała obietnicy. Krążyła dookoła króla siedzącego w fotelu jak ćma wokół płomienia świecy tak długo, aż zmęczony zaczął bronić się coraz słabiej, i zrozumiała, że wkrótce ulegnie.

– Wynieść, wynieść! – powtarzał. – Ależ to nie na siły wasze.

– Czemu? – wybuchła. – Starczy mi sił i chęci. Mam już dosyć błogosławionych stanów...

Urwała, a on patrzył na jej piękną, dumną głowę, na oczy ciskające gromy, na całą postać wciąż jeszcze zgrabną, strojną w złotogłów i purpurowy aksamit.

– Macie dość... – powtórzył, jakby nie dowierzając.

Ale ona zmieniła nagle ton i powiedziała ciszej, ze smutkiem:

– Dręczy mnie ustawiczny lęk o przyszłość Augusta. Niepewną... I dlatego...

Milczeli chwilę, wreszcie król rzekł:

– Tedy wynieść... Ale jak takiej rzeczy dokonać? Obietnicę Litwinów przekształcić w czyn? Każdy powie o tym: horrendum!

– Wiem – zgodziła się – że to nie będzie łatwe. Ale jeśli przygotuję dobrze grunt, urobię, kogo trzeba w Radzie wielkoksiążęcej... Pozyskałam niedawno starostę żmudzkiego Kieżgajłę. To wielki pan, ma wiele tysięcy poddanych i licznych zwolenników wśród szlachty.

– Kieżgajło? A jaką otrzymał obietnicę? – spytał król.

– Wakującą kasztelanię trocką... Pozyskani także przeze mnie: wojewoda połocki Piotr Kiszka, dziedzic ogromnych dóbr, i wojewoda nowogrodzki Zabrzeziński.

– To wiele, ale zgoda Rady nie wystarcza. Wyniesienie na tron wielkoksiążęcy wymaga uchwały litewskiego sejmu.

– Jako władca Litwy możecie zwołać sejm do Wilna na jesień...

– Już teraz? – spytał. – Tak wcześnie?

Poprawiła się szybko:

– Tego roku świętować będziem uroczystość mojego przybycia na Wawel. Tedy może na jesień przyszłego roku? Jednakże działać trzeba już teraz, i to presto, presto! Czytaliście rady Kallimachowe? Ktoś buntuje panów małopolskich przeciwko mnie. Warto wykorzystać życzliwość litewskich wielmożów i wysłać do Wilna męża zaufanego, wielce roztropnego...

– Tedy wyślijcie znów biskupa Międzyleskiego. Zna tam wszystkich i najlepiej, najostrożniej działać potrafi.

– Przednia myśl... Santa Madonna! Gdyby w tymże roku udało się jeszcze doprowadzić nie tylko do upragnionej przez was inkorporacji Mazowsza, ale i do zaślubin księżnej Anny z Odrowążem – byłby to rok szczęśliwy. Należy się nam taki za wszystkie ostatnie niepowodzenia. Za gorzkie zawody...

Biskup Międzyleski w asyście Alifia stawił się na audiencję już w dwa dni potem.

– Radam wielce – przywitała go królowa – że to wy z wyboru króla załatwicie sprawę.

– Powołania królewicza na tron wielkoksiążęcy? – zapytał. – Ale czy Wasza Królewska Mość w samej rzeczy nastaje na to, aby po uchwale sejmowej, jeśli taka zapadnie, uroczystości odbyły się w tronowej sali zamku wileńskiego?

– Si, nastaję. Mają mu bić czołem przedstawiciele wszystkich litewskich stanów. Miecz i kołpak wielkoksiążęcy wręczy królewiczowi Rada, a potem złoży mu powinny hołd.

– Rozumiem. Ma to być akt, z waszej woli, nad wyraz uroczysty?

– Tak. W imieniu małoletniego syna król przyrzeknie, że wszystkie przywileje wydane na Litwie przez jego poprzedników zostaną zachowane.

Biskup zastanawiał się, coś w sobie ważył.

– A kiedy można spodziewać się przyjazdu Waszych Królewskich Mości do Wilna? – spytał wreszcie.

– Sejm nie zbierze się tej jesieni. Dlatego stąd, z Wawelu, będziemy śledzić wasze poczynania. Ślijcie często gońców. Wierzę, że spotkamy się z Waszą Eminencją na zamku wielkoksiążęcym już za rok. Si. Najpóźniej za rok...

*

Jesień 1529 roku była świetlista, pogodna i tak sucha, że wcześnie zaczęły czerwienieć buki i złocić się dęby. Ale na zamku królewskim w Wilnie panował smutek, dworzanie snuli się po komnatach bez szmeru i rozmawiali tylko półgłosem. Zaraz po przybyciu na uroczystości związane z wyniesieniem na tron wielkoksiążęcy Augusta król poważnie zachorzał. Medycy mówili o przeziębieniu, o osłabieniu serca długą podróżą, ale Bona wiedziała, że dolega mu niepewność, obawa przed dokonaniem czegoś, czego nie znały dotychczas dzieje królestwa. Uciekł w gorączkę, jak niedźwiedź zapadający w zimowy sen i jak on leżał bezwładny, potężny a zupełnie bezbronny.

Królowa nie opuszczała komnaty chorego ani na chwilę i odtrąciła gwałtownie rękę Anny, gdy ta próbowała podać jej gorącą polewkę.

– Mówiłam: odejdź.

– Najjaśniejsza pani...

– Wyjdź.

– Odkąd przyjechaliśmy do Wilna, miłościwa pani nie miała nic w ustach.

– E allora? Nie będę jadła. Nie będę piła. No!

– A przecież najjaśniejszy pan ma się już lepiej. Gorączka od wczoraj spadła.

– Nie wierzę! – upierała się królowa. – Ani naszym medykom, ani wileńskim. Patrzę na śpiącego i drżę z lęku. Santa Madonna! A nuż się nie obudzi?

– Koronacja i uroczystości na zamku dopiero za tydzień. Do tego czasu najjaśniejszy pan będzie zdrów...

– A jeżeli nie? O Dio! Nie mogę o tym mówić. Nie mogę nawet myśleć...

Gdy dworka wyszła, pochyliła się nad śpiącym i dotknęła ręką jego czoła. Ku jej zdumieniu Zygmunt poruszył głową i otworzył oczy. Milczał długo oszołomiony, wciąż jeszcze senny, wreszcie wyszeptał:

– Królowa?

– Si. Jestem – pochyliła się jeszcze niżej nad łożem.

– Jesteście?

– Jakże inaczej?

Wykonał bezsilny ruch ręką, wyrażający powątpiewanie.

– Wierzcie mi – przekonywała go gorąco – ja przy was. Zawsze? Zawsze! Może nieraz mówiłam w gniewie, sprzeciwiałam się waszym rozkazom... Ale to wszystko nic nie znaczy.

– Teraz... – skinął głową.

– Teraz ważne tylko jedno: żebyście zmogli chorobę. Wstali z łoża.

Mówił już głośniej, z jawną goryczą:

– Inaczej przyszłość Augusta nie dość jasna?

– Także i to. Ale, o Dio, przecież ja...

Przerwał jej znowu:

– Nie starajcie się wyjaśniać, przeczyć...

– Zaprzeczyć muszę! – zapewniała. – Jesteście potrzebni. Wasza generosita, wasza dolcezza! Będziecie zdrowi. Dla mnie. Si, dla mnie! Bo chcecie być zdrowi. Caro mio...

Z pobłażliwym i gorzkim uśmiechem na wargach król znowu przymknął oczy. Nie chciał, mówić, czy nie mógł? A może zasnął?

Uroczystość wyniesienia na tron wielkoksiążęcy odbyła się według sugestii Bony i była wielkim triumfem zarówno pary królewskiej, jak i dziewięcioletniego księcia. Wyszedł ze świątyni pierwszy, strojnie odziany, w kołpaku wielkoksiążęcym na głowie, a zebrany tłum Litwinów i Polaków wiwatował długo na jego cześć. Po wspaniałej uczcie, gdy Zygmunt udał się na odpoczynek, królowa weszła do swych komnat z Alifiem.

– Nareszcie! Nareszcie! – powtarzała szczęśliwa, podniecona. – Grazie a Dio! I aż dziw, że poszło łatwiej z litewskim sejmem niż przed laty z tajną Radą.

– Widać zdążyli oswoić się z ową myślą – zażartował.

– Niełatwo nauczyć się tej Polski. Tedy jak? Nadal oswajać czy zaskakiwać? – spytała.

– Można próbować obu sposobów – doradził.

– E vero! Bene. Powiadomimy o dzisiejszej uroczystości wszystkie królewskie dwory, a także cesarza i Rzym. Przed nami dalsza walka: koronacja Augusta na polskiego króla.

– Sposobem którym?

– Raczej... zaskoczeniem. Dalej dochodzi ten, kto stąpa w miękkich ciżmach. In silenzio...

– Miłościwa pani nie boi się niczego i nikogo – stwierdził z podziwem.

– Wy i pochlebstwo? Po co? Santa Madonna! Dobrze wiecie, że jednego boję się jak ognia: elekcji i zamieszek po... po śmierci najjaśniejszego pana. Tron niepewny, nie dziedziczny jak na Litwie. Zgłosić się mógłby nawet Albrecht pruski. Si, si! August jeszcze dziecko, potrzebowałby pomocy opiekuna, regenta. Nie sądzę, aby zechciano powierzyć regencję mnie. Tedy czyż nie lepiej od razu mieć dwóch królów?

Starego i młodego!

– Ależ odkąd Polska Polską nie rządził w niej równocześnie ojciec i syn! – zgorszył się kanclerz.

– Nigdy?

– Nigdy.

– Mój Boże! Wszystko na świecie zdarza się kiedyś po raz pierwszy! Una novita? Si. Ale nie mamy wyboru. Po śmierci Olbrachta jest w Polsce tylko jeden królewicz. I musi mieć zapewniony tron.

Alifio miał jednak wątpliwości, zastrzeżenia.

– Przypominam najjaśniejszej pani, że w Koronie król powinien liczyć się z Radą, przywilejami szlachty i odwiecznym obyczajem. Należałoby zgodnie z ustawą zwołać sejm elekcyjny, w którym wzięliby udział delegaci wszystkich ziem...

– Wszystkich? – przedrzeźniała. – E allora? Jak wtedy zachować tajemnicę? No! Obiorą go królem na najbliższym, zwykłym sejmie w Piotrkowie. I starczy!

– Boję się, że prymas wytknie bezprawie, jako że dynastyczne prawa do polskiej korony zabrała ze sobą do grobu królowa Jadwiga. Potomstwo Jagiełły nie może być siłą narzucane narodowi. To byłby gwałt i wielmoże pierwsi krzyk podniosą! A prymas Łaski tak pragnął odsunięcia możnowładców od wpływów. Teraz, choćby nie chciał przyznać im słuszności, będzie musiał liczyć się...

– O Dio! Niechże przestanie liczyć się, a zacznie sam działać! Zjednaliśmy sobie panów litewskich. Spróbujemy teraz przekonać albo zaskoczyć wielmożów w Krakowie i w Wielkopolsce. Niech prymas Łaski pozwoli im popełnić błąd. Postąpić wbrew prawu i obyczajom. Si. Zrobią swoje, potkną się i cóż, taka kolej rzeczy, będą musieli odejść. Za błędy trzeba, niestety, płacić.

– Boję się, że wytkną najjaśniejszej pani brak znajomości tutejszych zwyczajów. I, powiedzmy, umiaru – upierał się przy swoim.

– Och! Umiar lepiej zachować w marzeniach, nie w rządach.

– Przypuśćmy. A ci ze szlachty, którzy żądają reform? Obiecano im rewizję praw?

– Z tym będą musieli poczekać. Piano, piano... Za to później otrzymają o wiele więcej. Już po wyniesieniu Augusta na oba trony.

– Przez wielmożów?

– Per amor di Dio! Wiecie dobrze, że nie przez tych... Jakże się o nich mówi? Szlachetków... Król tak bardzo nie był pewny reakcji szlachty, że zaraz po uroczystości zapytał Wolskiego, co mówią o kołpaku wielkoksiążęcym na głowie dziewięciolatka.

– Niektórzy twierdzą... – zaczął ochmistrz.

– Kto? Gdzie? – przerwał Zygmunt.

– Dworzanie królowej. Tu, na zamku. Że skoro już tak się stało, na grudniowym sejmie w Piotrkowie ktoś mógłby wystąpić także z wnioskiem o elekcję w Koronie, choćby sam podkanclerzy.

– Tomicki? I myślą, że chciałby to uczynić?

– Tak. Że królewicz mógłby już w roku przyszłym być obrany i ogłoszony... królem.

– To wiem – uciął Zygmunt.

– Myślałem, że... to tylko plany królowej, że... – plątał się Wolski.

– Toście źle myśleli. Nic nie dzieje się tutaj bez mojej wiedzy i woli. Ani też – wbrew. Natomiast wszystkim tym gadkom macie zaprzeczać jako marszałek dworu Jej Królewskiej Mości. Liczę na was.

Skinął głową i Wolski wycofał się zmieszany. W drzwiach spotkał się jednak z wchodzącą królową i pożałował własnej szczerości.

Bona patrzyła za nim z drwiącym uśmieszkiem.

– Przychodził donieść o dworskich plotkach? – spytała.

– Tajemnica niełatwa do utrzymania. Sam wiem, że dopiero w Piotrkowie rozstrzygnie się wszystko: albo posły i senatorzy dadzą się zaskoczyć wnioskiem Tomickiego i powiedzą "tak", albo...

– Nie wierzę, by zdążyli się skrzyknąć i głosować "nie" – zapewniła.

– Mogą się opamiętać i zrobić to po sejmie, już w Krakowie...

– Trzeba więc mieć posłów na oku stale, in permanenza – radziła. – I nie zostawiać im czasu do opamiętania.

Ale król znał szlachtę lepiej.

– Gotowi pytać, kiedy odbędzie się koronacja? – rzekł.

– Certamente no! Nie przyjdzie im na myśl, że stanie się to tak prędko, kilka miesięcy po uroczystości wileńskiej. Jednakże – dodała – warto skrócić przygotowania do koronacji.

– A jeżeli...

– Po elekcji nie boję się już żadnego "jeżeli". Mówicie: terminy? Dają się one przyśpieszać albo opóźniać, ugniatać jak wosk. Per Bacco! Po to chyba wymyślono terminy?

Jednakże ich przyśpieszania przez parę królewską i przygotowań do koronacji nie dało się ukryć. Rządy Zygmunta, od chwili wtrącenia się do nich Bony, stały się tak odmienne od tego, do czego nawykła średniowieczna Polska, że musiały stać się przedmiotem rozmów, narad, plotek. Magnaci bronili się zarówno przed atakami szlachty żądającej naprawy Rzeczypospolitej i ograniczenia władzy senatu, jak przed jawnymi już teraz zakusami królowej. Ta pojętna uczennica Machiavella i Kallimacha dążyła wyraźnie do wzmocnienia władzy królewskiej, do narzucenia wszystkim woli własnej.

Niepokoili się więc wszyscy, choć tym razem królowa na jakiś czas stała się mniej ruchliwa, mniej czynna. Przyczyną jej troski była nagła, ciężka choroba biskupa Międzyleskiego. Był oddanym, bardzo zręcznym dyplomatą i to jego zabiegi na Litwie przyczyniły się głównie do wyniesienia Zygmunta Augusta na tron wielkoksiążęcy. W czasie przygotowań do koronacji mógłby być bardziej przydatny niż kto inny. Nakazała więc sprowadzić do łoża chorego najlepszych medyków, dowiadywała się co dzień o stan jego zdrowia. Ale Międzyleski – choć raczył odwiedzić go także prymas Łaski i zapewniał, że wyzdrowieć musi, albowiem nikt go nie zastąpi ani u jego boku, ani jako doradcy królowej – wysłuchiwał tych nieco spóźnionych dowodów uznania z pobłażliwym uśmiechem. Był dobrze świadom roli, jaką odgrywał w okresie sporządzania z inicjatywy prymasa zbioru praw, nazwanego potem "Statutem Łaskiego", a także wiedział, z jakim trudem przyszło mu ugłaskanie i zjednanie dla planów Bony wielmożów litewskich. Jego serce przemęczone nadmiarem pracy odmawiało teraz, zbyt wcześnie, posłuszeństwa. Co jednak oznaczają słowa "zbyt wcześnie"? Nic. Miał życie ciekawe, bogate, dążył do naprawy Rzeczypospolitej, zdobył szacunek w Koronie i na Litwie. Jedyną rzeczą, jaką by sobie wyrzucał, byłoby przedwczesne wyniesienie na tron małego księcia, a zarazem królewicza. Jakieś plotki dochodziły teraz do jego łoża, powodując za każdym razem tępy ból w sercu. Dwaj królowie w Polsce? Temu musiałby się sprzeciwić, odradzić prymasowi udzielenia zgody na taką koronację. I kto wie, czy to nie święty Wawrzyniec, którego imię nosił, powalił go w chwili, gdy musiałby zostać obalony i znienawidzony przez Bonę? Może chciał mu zaoszczędzić tej nierównej walki? Czuł, że śmierć jest już bliska, ale wolał widzieć jej triumf, niż zobaczyć triumfującą królową u stóp swego łoża... Bo mógł służyć jej wiernie tylko w zgodzie z sumieniem własnym, nie inaczej...

*

Śmierć biskupa Międzyleskiego, chowanego bardzo uroczyście przez samego prymasa, wzbudziła nadzieję w obozie przeciwników Bony i na krótko przycichły wieści o jej ambitnych planach dotyczących syna. Ale już jesienią tego samego roku, gdy August został wielkim księciem Litwy, sam król zaczął omawiać sprawę elekcji Augusta na tron Polski z podkanclerzym Tomickim, po czym wezwał na Wawel swych najwierniejszych sprzymierzeńców: kanclerza Szydłowieckiego i hetmana Tarnowskiego. Siedzieli obaj, czekając na audiencję w jednej z sal zamkowych, i zgadywali, co za chwilę usłyszą.

– Czyżby elekcja już teraz, na najbliższym sejmie w Piotrkowie? – zastanawiał się Tarnowski. – To byłoby wbrew spodziewaniu wszystkich. I nie mogłoby dojść do niej, gdyby na uroczystości do Wilna zjechał był książę Albrecht pruski.

– Ale nie zjechał – odparł kanclerz Szydłowiecki – bo w myśl umowy miał być zapraszany tylko w wypadku ważnych i uroczystych aktów w Koronie. Nie zostanie też zaproszony na sejm piotrkowski, ma to być bowiem sejm zwykły, nie elekcyjny.

– Zgłosi protest – mruknął kanclerz.

W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Kmita.

– Kto zgłosi protest? – zapytał.

– Każdy, kto uczciwy – rzekł wykrętnie Szydłowiecki.

A Tarnowski dodał napastliwie:

– Wy wiedzieliście, mości marszałku, że coś się tu szykuje? Wiedzieliście i kryli z tą wieścią. Wygodniej było milczeć, niż ostrzec wszystkich senatorów.

– Dalibóg, napaść na gładkiej drodze! Nie wiedziałem i nie wiem o niczym – odparł Kmita.

– Łgarstwo! – warknął Tarnowski.

– Jak? Obraza to i oszczerstwo – zaperzył się pan na Wiśniczu.

– Wstyd i hańba! – atakował już Tarnowski. – Senatorem będąc nie powiadomić nikogo z nas. Nawet mnie, waszego krewniaka.

Ale Kmita wycedził przez zęby tylko jedno słowo:

– Szczebrzeszyn.

– Tu nie idzie o waśnie rodowe – żachnął się hetman – tylko o dobro całej Rzeczypospolitej! O narzucanie nam bez zgody senatu, podstępem, nowego władcy! O łamanie prawa!

– Prawa? – drwił Kmita. – I to mówicie właśnie wy? A mój Szczebrzeszyn?

– Mości panowie... – próbował łagodzić Szydłowiecki.

– Szczebrzeszyn zostanie przy mnie, bo i ten proces wygram, i następny! Nie ustąpię. Słyszysz?! Aż do zgonu! – pienił się hetman.

– To dobra moje, matczyne!

– Siostrzane – sprostował Tarnowski, ale jego daleki krewniak upierał się przy swoim.

– Matczyne!

– Na Boga, ciszej! Nie teraz! – prosił kanclerz.

– I jeszcze za jedno zapłacisz Leliwitom: za zdradę rodu – mruknął już ciszej Tarnowski.

– Lepsze to niż zdrada królowej – odparł Kmita.

– A? W tym rzecz? Wysoko mierzysz. Za wysoko. I przegrasz! Pamiętaj: kto nie z nami, tego zdusim jak najlichszego robaka.

– Czemuż to? Bo król jest wasz, zawsze po stronie senatorów? Ale czy będzie tak na najbliższym sejmie?

– Więc wiesz?

– Nic nie wiem – wycofał się Kmita. – Przecie to wy przypięci do królewskiej ręki, nie ja. Ale jeśli myślicie, że król sprzeciwi się woli małżonki, to na ten raz jesteście w błędzie. Po śmierci Międzyleskiego pomagać jej zaczął sam w przeprowadzeniu planu koronacji Augusta. I jest po jej stronie.

– Ten zwykły sejm nie może przeprowadzić elekcji. To byłoby bezprawie! – upierał się Tarnowski.

Ale Kmita zatrzymał się w drzwiach.

– A Szczebrzeszyn? – spytał i wyszedł.

– Dalibóg, nie zdzierżę! Ubiję! – miotał się hetman.

– Hamować się wypadnie i pogadać z królem – radził kanclerz. – Może da się uzyskać choć tyle: koronacja nieprędko, po latach, gdy Zygmunt całkiem z sił opadnie.

– Otóż to! Obietnica dziedziczenia, a nie obiór drugiego króla – zgodził się Tarnowski. – Tamto byłoby rzeczą niesłychaną! Spiskiem uknutym przeciwko senatorom. Ten italski smok pożreć wkrótce gotów wszystkich!

Szydłowiecki zmarszczył brwi.

– Kto by uwierzył, że w Piotrkowie może wkrótce dojść do zamachu stanu? Ciekawe, co wtedy powiedzą na to Habsburgowie? I książę Albrecht?

Ale nikt nie zdążył sprzeciwić się ani przyganić, ponieważ obu dostojników Zygmunt zobowiązał do zachowania jego zamiarów w tajemnicy, a przybyli na zwykły sejm posłowie i senatorzy nie spodziewali się, że zamieni się on w sejm elekcyjny. I kiedy podkanclerzy Tomicki zgłosił wniosek w sprawie wyniesienia na tron polski wielkiego księcia Litwy, nie odważył się zaprotestować nikt. Tak więc bardzo pośpiesznie, za zgodą wszystkich, obrano królem dziewięcioletniego Jagiellona.

Dopiero w Krakowie, jak przewidywał Zygmunt I, szlachta oprzytomniała na tyle, aby szukać pomocy u prymasa Łaskiego. Ten przyznał, że taka koronacja vivente rege, a więc za życia króla, nie była przewidziana w jego statutach praw, niezgodna jest z ustawą Nihii novi i ze zwyczajem, ale na tym oświadczeniu poprzestał. I gdy na dwudziestego lutego wyznaczono koronację młodego władcy, arcybiskup gnieźnieński, a zarazem prymas Polski sam zgodził się ukoronować nieletniego Augusta.

*

Uroczystość zapowiadała się nad podziw wspaniale. Zjechał na nią książę Prus Albrecht z małżonką, przeszło dwudziestu wojewodów oraz kasztelanów, możni panowie z Litwy, liczna szlachta.

Na tronach ustawionych niedaleko ołtarza zasiadła para królewska, młody książę podszedł do ołtarza w białej dalmatyce rozciętej na piersiach i plecach. Bona pamiętała tylko jak przez mgłę uroczystość własnej koronacji i nie spuszczała teraz oczu z chłopaka, który – ciemnowłosy i ciemnooki, bardzo piękny i do Sforzów podobny – poddawał się z wielką powagą rytuałowi ustanowionemu od wieków. Jednakże, ku zdziwieniu królowej, odmienny dla króla był i sam przebieg obrzędu, i formuła wypowiadana przez obu: prymasa oraz koronowanego władcę. Słuchała więc uważnie, ażeby zapamiętać, co musiał przyrzec młody król i o ile większą otrzymał w tej chwili władzę od niej, gdy klęczała przed tymże ołtarzem przed dwunastoma laty.

Przysięga królewska była odmienna, prymas bowiem zadał mu aż dwa pytania: "Czy chce zachować wiarę katolicką i służyć uczynkom sprawiedliwości?" – na co młodzik odpowiedział głośno i wyraźnie: "Chcę". To samo słowo powtórzyć musiał przy pytaniu: "Czy chce królestwo dane mu od Boga strzec, rządzić nim sprawiedliwie i stawać w jego obronie?" Wtedy prymas zwrócił się do asystujących tłumów w katedrze i zapytał donośnym głosem:

– Czy chcecie być poddanymi królowi, jako swojemu przełożonemu, utwierdzać jego królestwo i być posłusznymi jego rozkazom?

Czekała na odpowiedź "tak", ale cała świątynia wypełniła się krzykiem powtórzonym po trzykroć:

– Radzi! Radzi! Radzi!

Dopiero po tej aklamacji biskupi koncelebrujący włożyli infuły i usiedli na taboretach, prymas zaś, wciąż jeszcze stojąc przed królem-dzieckiem, rozkazał:

– Przysięgnij!

Słyszała, pełna wzruszenia i dumy, jak wypowiadał spokojnie, nie myląc się, te słowa:

– Przysięgam wobec Boga i jego świętych Aniołów, że będę strzegł prawa i sprawiedliwości, zachowywał pokój świętego Kościoła Bożego, poddanym – wedle możności – okazywał miłosierdzie, a biskupom i prałatom Kościoła oddawał cześć należną.

Na chórze czyste i jasne głosy zaintonowały "Kyrie eleison", a zaraz potem "Agnus Dei", prymas zaś zaczął błogosławić miedzianka:

– Boże, który wszystkie królestwa trzymasz w swojej mocy, błogosław tego króla Zygmunta Augusta, jak błogosławiłeś króla Dawida, by jak Salomon rządził swym królestwem w pokoju, a w jego dniach obfitowała sprawiedliwość i przez to z radością osiągnął królestwo niebieskie. Przez Chrystusa Pana Naszego. Amen.

Ze stropu buchnęło triumfalne "Alleluja" i dwaj biskupi podali prymasowi oleje w złotym kielichu okrytym jedwabną sukienką. Pacholęta niosły nad tym kielichem baldachim. Po czym arcybiskup Łaski namaścił głowę, pierś, plecy i ramiona Augusta, mówiąc:

– Namaszczam cię na króla olejem poświęconym w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Pokój z Tobą.

Tak samo jak przed laty chór radował się, iż "namaścił Salomona Sadok kapłan i Natan prorok na króla Syjonu", ale zaraz potem prymas narzucił purpurowy, złotem bramowany płaszcz na ramiona króla, mówiąc:

– Przyjmij pałasz, który oznacza cztery strony świata poddane mocy Bożej – i włożył mu do prawej ręki nagi miecz.

Jej nie dano miecza, patrzyła więc jak urzeczona na syna. Tymczasem ten odwrócił się ku wiernym, a zarazem swoim poddanym, i z niejakim trudem złożył się mieczem na cztery strony świata, po czym oparł go o lewe ramię. Podszedł miecznik, odebrał miecz i włożywszy do pochwy podał prymasowi, ten zaś błogosławił białą broń, mówiąc:

– Błogosław, Panie, ten miecz, aby służył ku obronie Kościoła i Ojczyzny, wdów, sierot i wszystkich Bogu służącym przeciw napaści nieprzyjaciół...

Zaraz potem, przy pomocy asystujących biskupów, przypasał ów miecz do boku Augusta, włożył na jego palec pierścień – symbol godności królewskiej, w końcu zaś, patrząc na koronę unoszoną nad głową młodzika przez biskupów koronatorów, wypowiedział te słowa:

– Przyjmij koronę królestwa, która oznacza chwałę i moc twego panowania.

Już w koronie Zygmunt August otrzymał do prawej ręki berło, z zaleceniem:

– Przyjmij berło mocy i posługi sprawiedliwości, abyś kochał słuszność i miał w nienawiści nieprawość...

Jeszcze lewa ręka króla wyciągnęła się po złote jabłko z krzyżykiem i już rozległy się od ołtarza słowa ostatniego błogosławieństwa:

– Niech cię błogosławi i strzeże Bóg, który cię ustanowił królem nad narodem, aby ci dawał pomyślność w życiu doczesnym i uczynił cię uczestnikiem wiecznego szczęścia. Amen.

Bona patrzyła z dumą, jak biskupi współkoronatorzy odprowadzają jej syna-pomazańca przy śpiewie chóru do tronu naprzeciwko i siadają po jego obu stronach. Usłyszała znowu przejmujące "Te Deum" i przy spiżowym dźwięku królewskiego dzwonu cała świątynia zatrzęsła się od okrzyków:

– Vivat rex! Vivat! Vivat:!

To była – musiała przyznać – zgoła inna koronacja, inna wspaniałość. Nikt nie podawał królowej miecza, nie narzucał płaszcza na nie namaszczone ramiona, nie odprowadzali jej od ołtarza do tronu biskupi, jeno panowie świeccy. I wówczas, przed laty, nikt nie wolał jak teraz: "Radzi! Radzi! Radzi!", jakby szlachta i magnaci wiedzieli, że już po pierwszym dziesięcioleciu współrządów radzi jej nie będą. Musi dowiedzieć się od ochmistrza Wolskiego, czemu nie namaszczono jej ramion? Czemu nie żądano przysięgi na wierność od tłumów? Te myśli przeszkadzały jej cieszyć się w pełni odniesionym w tej chwili zwycięstwem, ale też zagrzewały do dalszej walki o prawo do współrządów, do kierowania polityką królewskiego małżonka.

Tymczasem dzwon nie przestawał bić, tłumy wznosiły wiwaty, uśmiechała się więc, jak łaskawie i przyjaźnie uśmiechał się Zygmunt. Tym razem oboje zgodnie postawili na swoim: dali Rzeczypospolitej Obu Narodów prawowitego następcę, koronowanego władcę i mogli mieć pewność, że po nich, bez żadnych sporów oraz walk, panem i królem na Wawelu zostanie nie kto inny, tylko Zygmunt August, ich pierworodny syn, Jagiellon.

Ale pod koniec koronacyjnej uczty, gdy gwar był już tak wielki, że nikt nie słyszał słów sąsiada, hetman Tarnowski, zupełnie trzeźwy, mówił do Szydłowieckiego:

– Zadrwiła z nas! Wywiodła w pole. Raz jeszcze italski smok triumfuje.

– Na dworach habsburskich popłoch – przyznał kanclerz. – I książę Albrecht nie tai zawodu. Jakże to? August już koronowanym królem?

– A główni winowajcy – kto? Kmita i Międzyleski! Prymas Łaski też dobry. Przyganiał, ale do końca milczał i w końcu namaścił i ukoronował dziesięciolatka w obecności miłościwie nam jeszcze panującego Zygmunta Starego.

– Powiedzieliście... jak? Starego? Słyszę to pierwszy raz. I jakoś dziwno. Zygmunt Stary. Ale cóż, prawda, stary. Mój rówieśnik.

– Nie chciałem urazić... – zmieszał się Tarnowski.

– Nie czas na układne słowa. Tedy Stary. Ale nasz przeciwnik, prymas Łaski, jeszcze starszy. Co najmniej o lat dziesiątek.

– Myślicie, że...?

– Myślę, że jeszcze nie wszystko stracone, choć na ten raz zwycięstwo po stronie italskiego smoka. Nie zaczął jeszcze obrad sejm koronacyjny. A na nim król i opiekun królewicza muszą poręczyć, że po dojściu do lat dojrzałych zatwierdzi wszystkie dawne przywileje szlacheckie.

– Poręczycieli musi być chyba aż dwóch?

– Nie zawsze. Ale gdyby było dwóch, drugim mógłby być... książę Albrecht pruski. Jako lennik, senator, najbliższy krewniak elekta, może przyszły regent?

– Zjechał na koronację – zauważył hetman – lecz nie kryje obrazy. Jako lennik miał zapewnione układem krakowskim najbliższe miejsce przy królu. Tymczasem zaskoczono go i elekcją w Piotrkowie, i koronacją pacholęcia.

– Jeżeli będzie poręczycielem, odegrać może przy młodym władcy tę samą rolę, co jego brat Jerzy przy Ludwiku. Rolę piastuna. Mentora. Doradcy…

– To rozwścieczy Bonę, zadowoli raczej Hohenzollernów niż szlachtę.

– Sądzę – rzekł po namyśle Szydłowiecki – że sejm koronacyjny mógłby także uchwalić nową ustawę. I to teraz, od razu. Posłowie na tyle wzburzeni, że z pewnością przegłosują wszystko, co się im podsunie niezgodnego z wolą królowej.

– A ta ustawa mówiłaby o czym?

– O zakazie łamania prawa. Na przyszłość. Na Boga! – gorszył się kanclerz. – Toż to była elekcja za życia panującego! Po raz pierwszy i ostatni! To się powtórzyć nie może. Odtąd sejm elekcyjny – tylko po śmierci monarchy!

– Myślicie, to uspokoi senatorów? I postów! – wątpił Tarnowski.

– Warto jakoś okazać niezadowolenie z samowoli królowej. Bo a nuż urodzi nowego syna? Utrzyma go przy życiu i także vivente rege wyniesie na tron?

– Obok Augusta? – zdziwił się hetman.

– A czemuż by nie? I wtedy nie będzie już końca jej rządom. Nie, nie! Elekcja dopiero po śmierci panującego – kończył swoje wywody już bardzo cicho kanclerz, choć nie podsłuchiwał go nikt.

– Taka ustawa może być plastrem na ranę – przyznał Tarnowski.

– Krwawiącą, mości hetmanie. Mocno krwawiącą...

Ale ponieważ wiwatowano znowu, wzniósł w górę i swój puchar.

Jednakże królowej, zaraz po muzykowaniu i pląsach, które zakończyły uroczystość koronacyjną, dopiekło także coś, co zaskoczyło ją samą.

Kazała prosić do swej audiencjonalnej komnaty Zygmunta Augusta. Wszedł po chwili w asyście marszałka Wolskiego i kanclerza królowej Alifia, w płaszczu koronacyjnym, w koronie na głowie, do małego bożka podobny. A że słychać było jeszcze donośne dzwonienie w całym Krakowie, Bona, gdy stanął przed jej siedziskiem, rzekła:

– Jeszcze grają dzwony. Słyszysz? Od dzisiejszego ranka zmieniło się wszystko. Jesteś już królem, pomazańcem. Godziło się chłopcu bawić z paziami i dworakami, przebywać w komnatach sióstr – teraz to wszystko jest poza tobą. Rozumiesz?

Powiedział poważnie, z wielką godnością:

– Tak. Mam kołpak, koronę, miecz i berło. Czy będę, jak ojciec, zasiadał w majestacie?

Wahała się, co odpowiedzieć na tak trudne pytanie.

– Si... Masz naśladować najjaśniejszego pana w postawie, w ukłonach, w królewskich gestach...

– Także naradzać się z hetmanem? Chodzić na wyprawy?

– Nie! Na to jeszcze czas.

– Uczyć się rządzić? Od kanclerza Szydłowieckiego? Tomickiego?

Czuła, że wzbiera w niej gniew.

– No! No! I jeszcze raz nie! Skąd ci to przyszło do głowy?

Wyprostował się nagle, uniósł wysoko głowę.

– Jestem królem.

– Jesteś jeszcze nikim, rozumiesz? – wybuchła. – Małym chłopcem. Rozumiesz? Bambino! Bambino!

Skrzywił się, zmarszczył czoło.

– Miało się wszystko zmienić. A tymczasem...

Wpadła w pasję.

– Nie wykrzywiaj się! Nie znoszę min! Trzeba ciebie teraz na nowo formare. Przed przyszłym królem jeszcze długa edukacja. Zajmie się nią marszałek Wolski oraz Italczyk Siculus. Poza tym... Si. Turnieje, psiarnia i łowy... – dodała łagodniej.

– Konie? – zapytał.

Ożywił się, jego oczy zabłysły.

– Konie, tak. Tylko uważaj! Czasem zrzucają z grzbietu i ponoszą. A ty jesteś jedynym następcą tronu.

– Już nie następcą. Królem – sprostował.

Znów wpadła w gniew.

– Basta! Król? Król z naszej łaski! Z mojej woli! Chciej o tym pamiętać. A teraz... Wasza Królewska Mość może już odejść. Audiencja skończona.

Skłonił się i wyszedł z obu dostojnikami, jednak za drzwiami rzekł do Alifia:

– Nie rozumiem. To przecież ja powinienem teraz udzielać audiencji? Tak czy nie?

Alifio skłonił głowę, lecz odparł wykrętnie:

– Właściwie tak. Ale raczej... nie.

Zygmunt August wzruszył ramionami i westchnął:

– Santa Madonna!

Nie byt świadom, że powtarza słowa matki zapamiętane od dzieciństwa, że w tej samej chwili ona, zrywając cenny naszyjnik w swojej sypialni i rzucając go Marinie, wymawiała je z gniewem, ze złością:

– Santa Madonna! Jeszcze i to! Szczenię pokazuje zęby! Imbecille! Na co mu nauki Tarnowskiego, Tomickiego? Żeby wnikał w tajemnice władzy? Po co harce bitewne? Żeby rósł na bohatera w koronie? Co mu się marzy? Nie sądzi chyba, że zepchnie z tronu... mnie? O Dio! Co za ambicje! A może plany podsunięte przez naszych wrogów? Nie słyszałaś?

– Na dworze plotki, szepty, komentarze. Senatorowie zgorszeni i wściekli...

– Tylko oni? Ja także.

– Najjaśniejsza pani postawiła mimo wszystko na swoim. Królewicz stał się królem – starała się uspokoić swoją panią Marina.

– Si – przyznała. – Nie muszę się już bać elekcji. Drżeć ze strachu jak wtedy, kiedy w Wilnie najjaśniejszy pan był chory. Ale nie po to zdusiłam jeden strach, żeby lękać się znowu. August! Dziesięcioletnie pacholę! Trzeba od razu uciąć wszystkie jego roszczenia, fochy, dąsy! Musi zrozumieć, że w Polszcze nie zmieniło się nic. Jest dwóch królów, ale rządzi tylko jedna królowa.

– Królowa matka – potwierdziła Marina.

– Jak? Powtórz. Boisz się? Więc i ty przeciwko mnie? Stupida! Nie życzę sobie. Nie pozwalam! Żadnych zmian! I żadnych dodatków do tytułu. Królowa matka? No! Przez dwanaście lat mówiono o mnie po prostu "królowa". I będą tak mówić jeszcze długo, bardzo długo. Regina. Regina Poloniae.

– Si. O si! Regina – potwierdziła pośpiesznie dworka.

Nazajutrz czekała ją jeszcze jako królową trudna rozmowa z księciem Albrechtem pruskim. Wiedziała, że Zygmunt przebaczył księciu wszystkie przewiny jako wielkiemu mistrzowi krzyżackiego zakonu i widzi w nim tylko wiernego lennika, syna rodzonej siostry. Ona jednak obawiała się go jako brata Wilhelma, tak niedawno jeszcze zabiegającego o rękę Anny Mazowieckiej, i niebezpiecznego sąsiada dążącego do poszerzenia swych granic. Toteż gdy książę zapytał na wieczerzy w prywatnej jadalni króla, jaki jest program dalszych uroczystości koronacyjnych, odparła:

– Będziecie zawsze przy nas, nieprawdaż, miłościwy panie?

– Tak – odparł król. – Wtedy gdy pokłoni się Augustowi jutro na Rynku cały Kraków i gdy za kilka dni zacznie się sejm koronacyjny.

Przyglądając się uważnie swemu zwycięskiemu krewniakowi, Albrecht spytał:

– Czy to znaczy, że jutro w czasie uroczystości na Rynku po prawej stronie nowego króla zasiądziecie wy, miłościwy panie, a ja zajmę miejsce po jego lewicy?

– Po mojej lewicy – sprostował Zygmunt – a to w myśl powojennych układów krakowskich. Natomiast obok syna siądzie królowa, jego matka.

– Wszelako – nie ustępował książę – sądziłem, że na koronacyjnym sejmie będę drugim poręczycielem Augusta, jako jego brat cioteczny...

– Och! Nie pamiętaliście o tych związkach krwi przez tyle lat wojen... – jakby z żalem odparła Bona.

– Nie jestem już wielkim mistrzem Zakonu – zaprzeczył żywo.

– Tak – przyznała. – Ale jako innowierca nie możecie poręczać przysięgą w katolickim królestwie. Zresztą... Najbliższymi krewniakami i opiekunami małoletniego króla bywają zawsze jego rodziciele.

– Czy mam rozumieć – zapytał po chwili – że i miłościwa pani ręczyć będzie za Zygmunta Augusta?

Odpowiedziała przekornie:

– Kto wie? Być może.

Albrecht spojrzał na króla, ten jednak oświadczył krótko:

– Ręczyć będę ja. Ja sam.

*

Jednakże sejm nie przebiegł tak gładko jak hołd, który złożyli wielmoże, część szlachty, władze miasta i cały Kraków na Rynku podwawelskiego grodu. Siedząc na tronie między rodzicami, dziesięcioletni król dokonał pasowania rycerzy i, choć czynił to z wielką godnością oraz powagą, naraził się na złośliwe docinki, a nawet protest wielu starszych rycerzy. Jak to? Więc pas rycerski jest już w tak małej cenie, że otrzymują go dzielni młodzieńcy i szlachta wsławiona w bojach z rąk dziecka? A gdyby koronowano niemowlę, to na podwyższeniu, zamiast tronu, stałaby srebrna kołyska? Powtarzano sobie na ucho dowcip Stańczyka, że wtedy dziecię trzymane przez smoka w pysku pasowałoby na rycerzy nie uderzeniem miecza, lecz grzechotką.

Wśród szlachty narastał gniew, że dali się tak podejść, tak łatwo zmusić do wyrażenia zgody. I, chociaż sprzymierzeńcy królowej robili, co mogli, aby temu zapobiec, sejm koronacyjny uchwalił w Piotrkowie ustawę przeciwko elekcji vivente rege. Elekcja nowego monarchy może nastąpić dopiero po śmierci poprzedniego króla. Tym razem senat i posłowie postanowili zgodnie, że na przyszłość może być tylko tak, nie inaczej.

Rozjechali się wszyscy z poczuciem połowicznego zwycięstwa: sejm i senat, ponieważ uchwalili konstytucję dla swoich dzieci czy wnuków, sami zaś dali się zaskoczyć, ulegli woli królowej; oboje królestwo, ponieważ czuli, że ta ustawa jest jakby wyrzutem skierowanym przeciwko nim, naganą za to, co się stało.

Bona nie wychodziła ze swoich komnat przez parę dni, pouczając Augusta, że nie może wynosić się ponad przydzielonych sobie dworzan, że jego obowiązkiem jest uczyć się, nie zaś rozprawiać o rządach i odmawiać posłuszeństwa swoim preceptorom czy też Pappacodzie. Ale mimo że była zajęta ostrzeganiem syna przed urażaniem nawet towarzyszy dotychczasowych zabaw oraz gonitw i tłumaczeniem mu, w jak delikatnej sytuacji znalazł się po sejmie koronacyjnym, oczy miała otwarte na wszystko, co działo się w zamku, w mieście, w całej Rzeczypospolitej.

Któregoś dnia poprosiła do siebie Kmitę i zwierzyła się, że jej zausznicy nie przestają donosić o niezadowoleniu szlachty.

– Basta! – stwierdziła zaraz po powitaniu marszałka. – Mam dosyć tego rozdzierania szat, tych wszystkich lamentów i protestów.

– Protestów poniewczasie – uspokajał.

– Och, głupcy spóźniają się zawsze – odparła – ale później tym głośniej krzyczą.

– Uchwalili tylko jedną nową ustawę – przypomniał.

– Jedną. My także daliśmy im tylko jednego króla. Ale ta ich ustawa! Santa Madonna! Następny sejm elekcyjny dopiero po śmierci Augusta! I to za zgodą całej szlachty! Kto zaręczy, że wtedy zostanie wybrany jego syn, mój wnuk? Z krwi Jagiellonów i Sforzów?

Kmita patrzył pełen podziwu na jej zarumienioną gniewem twarz.

– Miłościwa pani jest wieczna – zapewniał. – Doczeka i tamtej elekcji. A wtedy znów postawi na swoim.

– Och! No! No! Nie czas na żarty! – broniła się przed pochlebstwem.

Ale Kmita tłumaczył już z całą powagą:

– Wasza Królewska Mość kłopocze się zgoła niepotrzebnie. Dziedzictwo tronu na razie zapewnione, od Krzyżaków i Turków nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Mazowsze włączone do Korony w ubiegłym roku. A to wszystko – ze szkodą Habsburgów i Hohenzollernów.

– Ze szkodą... – nie dowierzała. – A sukcesja po Ludwiku Węgierskim? A Tatarzy, wciąż jedzeni przez księcia Wasyla? A sprawa Zapolyi?

– Miłościwa pani wie, że gotów byłem zawsze stanąć zbrojnie w jego obronie, ale teraz, gdy Zapolya zawarł nareszcie rozejm z Ferdynandem, wierzyć trzeba, że potrafi sami utrzymać się na węgierskim tronie.

Przyznała niechętnie:

– W istocie, może potrafi... Tylko że ja... Pierwszy raz zmęczyli mnie ci krzykacze. Basta! Nagle zamarzyły mi się niepołomickie lasy... A może czas poznać bory litewskie? Foresta virgine? Cisza. Pustka... Santa Madonna! Czyż królowa nie może nigdy czuć się zupełnie bezpieczna? Spokojna?

– Przy mnie tak, miłościwa pani... – zaczął, ale zmroziła go uwagą:

– Myślałam o szaraczkach, nie o karmazynach. O ustach wciąż otwartych do protestu, do krzyku. Wy... Zapraszaliście nas wielokrotnie do zamku w Wiśniczu, mości marszałku – rzuciła nagle, widząc cień na jego twarzy. – A więc bene. Powiem królowi, że przyjęłam wasze zaproszenie.

– Miłościwa pani...? – nie dowierzał.

– Także w jego imieniu – pośpieszyła zgasić błysk w jego oczach.

– A zaraz potem pojadę na Litwę, zobaczyć tamtejsze puszcze. Po drodze przyjrzę się także tym, co z daleka krzyczą. Dla moich uszu o wiele za głośno...

Zaraz po wyjściu marszałka kazała Marinie wołać kanclerza Alifia i Pappacodę. A gdy weszli, wróciła do sprawy, która ją drażniła najbardziej: do uchwały sprzeciwiającej się elekcji vivente rege.

– Mają swoją ustawę. Nową. Bene. Ja także oprę się teraz na ustawach, tyle że dawnych. I na przywilejach danych mi w ciągu dziesięciu lat królowania. Jeszcze w tym miesiącu przyjmie nas marszałek Kmita w Wiśniczu, co zaświadczy o naszej życzliwości dla wiernych stronników, ale zaraz potem wyruszymy na Litwę. Zabiorę ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty. Leżą w tamtej skrzyni, odszukajcie – zwróciła się do Pappacody. – Ostatni przywilej papieża Klemensa, nadający mi prawo rozdawnictwa beneficjów w kościołach katedralnych.

– Tylko w Polonii, nie w księstwach italskich – przypomniał Alifio.

– Wiem, pamiętam.

A gdy Pappacoda podał jej rulon, zaczęła czytać pismo.

– Tak, to ten właśnie. "Bonae reginae commendandis et per eam nominandis personis". Otóż to. Mogę wpływać na nominację kanoników i biskupów. Prawnie, zgodnie z papieskim przywilejem. I odtąd od nominatów będę brała opłaty na rzecz skarbu. Weźmiemy poza tym na Litwę wszystkie akty i nadania króla. Primo: nadanie mi puszcz litewskich wzdłuż granicy Podlasia. "Nos, Sigismundus, Dei gratio rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae..." Tak, właśnie to. Król daje mi zaniemeńskie puszcze "przez wzgląd na roztropne we wszystkich sprawach postępowanie, ład i mądre rady". Bene. I wreszcie akt najważniejszy: upoważnienie do wykupu lub odebrania nadań królewskich w Polszcze i na Litwie. Zaczniemy od Wielkiego Księstwa. Jerzy Radziwiłł będzie musiał zwrócić dobra w starostwie grodzieńskim, Gasztołd Bielsk i Brańsk, a inni... O tych pomyślę po powrocie z Wiśnicza. Ale to ważny dokument.

– Miłościwa pani! Jednakże winien być przedtem potwierdzony pieczęcią kanclerską – zauważył Alifio.

– Król dał zgodę. To tak, jakby złożył podpis.

– To było kilka lat temu. Bez potwierdzenia nowym podpisem królewska kancelaria...

– O Dio! – wybuchła Bona. – Znowu przypominać, wyjaśniać, prosić! Mówić więcej, niż się chce, bo on milczy, zawsze milczy! I zwleka. Rozważa każdą rzecz dłużej, niż mogę to znieść! – I dodała ciszej: – Jechałam tutaj tak pełna ufności, nadziei... Chciałam być królową i wielką i szczęśliwą. Powiedzcie wy, którzy na wszystko macie odpowiedź, czy popełniłam jakiś błąd? Za co mnie nienawidzą?

– Tu niewiasty nie zwykły tak jawnie rządzić mężczyznami – rzekł po namyśle kanclerz.

– A skrycie? – spytała.

– Kto odgadnie? Miłościwa pani zetknęła się ze światem nam zupełnie obcym – odparł Alifio. – I może zbyt szybko próbowała narzucić tym inaczej myślącym ludziom rządy sprawowane wzorem italskim? Silna władza, umocnienie dynastii. A oni... Cóż... Im chyba bliższy interes własny niż dynastii Jagiellonów.

– Im wszystkim?

– Może nie – przyznał Alifio. – Prymas Łaski, Ossoliński... potrafi skupić przy sobie ludzi naprawdę pragnących zmian. Ale czy ich nowe ustawy, ich plany naprawy Rzeczypospolitej będą po myśli najjaśniejszej pani?

– Tego nie wiecie? Ja także. Jestem tedy sama, znowu zupełnie sama.

– Dopóki kanclerska pieczęć królowej w moim ręku... Dopóki stoję tak blisko tronu...

– Wiem. Mogę wam ufać. I tylko wam. Wierny. Pronto al sacrificio.

Wahał się, czy mówić całą prawdę, wreszcie rzekł:

– Gdyby miłościwa pani raczyła ważyć każdą rzecz nieco dłużej. Być czasem mniej gwałtowną, niecierpliwą...

– Och! – odparła. – Nie byłabym wtedy sobą! Muszę zmieniać wszystko, co wydaje mi się złe. Sperimentare, formare... Ugniatać niekształtną bryłę w ręku, aż powstanie coś, co w moich oczach jest doskonałe.

Alifio westchnął.

– Na to potrzeba czasu...

– E allora? Zacząć modelować i ugniatać można od razu. Presto! Presto! Pójdę do króla. Nie, nie tylko z tym. Powiem mu o zaproszeniu do Wiśnicza, ale będziecie mieli ten podpis jeszcze dzisiaj.

– A jeżeli...

– Nie może odmówić. Obiecał – ucięła, po czym zwróciła się do Pappacody, który przez cały czas milczał.

– Signor Pappacoda! Nie dowierzam strażnikom tutejszego skarbca, po powrocie z Wiśnicza zabierzemy na Litwę wszystko, co cenne.

– Rozumiem. Złoto potrzebne na wykup dóbr...

– Nie tylko – przerwała. – Także przedmioty z hebanu, kryształu, kości słoniowej. I nie zapomnijcie o srebrnej kołysce.

– O niczym nie zapomnę – zapewnił wychodząc.

Niemal przewrócił Marinę przytuloną do drzwi. Spojrzała na niego pytająco, ale odparł złośliwie:

– Przecie słyszeliście. Wyjeżdżamy do Wiśnicza, a potem do Wielkiego Księstwa. Na długo. I zabieramy ze sobą wszystko, co cenne.

Także srebrną kołyskę.

– Cóż – wydęła wargi. – Smok Sforzów ciągle jeszcze trzyma dziecię w pysku.

– Ale chyba już tylko... na postrach? – zadrwił Pappacoda.

Roześmieli się oboje.

– To wiem ja. Wiecie wy. Ale inni? – szepnęła Marina i dodała: – Cii... Ktoś idzie.

Kroki zbliżały się, więc rozeszli się w różne strony.

Po godzinie Pappacoda spotkał się na krużgankach z nadchodzącym Alifiem, przystanął i zapytał:

– Idziecie z kancelarii królewskiej?

– Tak.

– Jednak podpisze?

– Podpisze – zbył go krótko kanclerz królowej.

Wyjeżdżając z królem do Wiśnicza Bona zostawiła na Wawelu Augusta; nie chciała, aby oddawano mu honory takie, jak parze królewskiej.

Po raz pierwszy natomiast dołączyła do swego orszaku pasierbicę Jadwigę, już siedemnastolatkę, niezbyt urodziwą, ale wdzięczną i postawną, był już więc czas, aby zacząć ją pokazywać jako kandydatkę na żonę cudzoziemskich książąt. Towarzyszyła jej młodsza o dwa lata Beata Kościelecka, tak wysoka, tak pięknie uformowana, że wydawała się równa wiekiem tamtej. Królowa od roku włączyła ją do orszaku swych dworek i wkrótce przywiązała się do niej mocniej niż do królewskiej córki.

Jechały we trzy w pięknej karocy, król bowiem, po ataku podagry, wolał ruszyć przodem tylko z nadwornym medykiem. Dopiero przed sam zamek para królewska miała zajechać w jednej kolebce ciągnionej przez czwórkę białych koni.

Po drodze obie młódki wracały wciąż do uroczystego obrzędu koronacji małego Augusta, do pląsów i zabaw po wspaniałej uczcie. Jadwiga pytała:

– A czemu namaszczono Augustowi ramiona?

Bona, której ciekawość w tej mierze zaspokoił już ochmistrz Wolski, tłumaczyła, że młody król wziął na swe barki ciężar nie tylko władania orężem w obronie kraju, lecz także obowiązek pasowania rycerzy. Ale Jadwiga, podnosząc na macochę swe jasne, przejrzyste oczy, spytała:

– A czemu monarchowie pragną mieć tylko syna? Czemu tylko on może zostać następcą ojca, królem? I on jeden liczy się na dworze? Czy być córką to grzech? Kara boża?

Po raz pierwszy, odkąd się znały, Bona przyjrzała się Jadwidze uważniej. Zazdrościła więc Augustowi? Jako pierworodna córka Zygmunta, Jagiellonka, czuła się odepchnięta na drugi plan, skrzywdzona... Odpowiedziała dopiero po chwili:

– Ani to kara, ani grzech. Ale tylko syn może być rycerzem dającym przykład szlachetnej młodzi, a potem silnym mężem, który chwyci za miecz i poprowadzi rycerstwo do zwycięskiej walki. Syn to obrońca granic i praw swojej ojczyzny, to wódz i sędzia, a także nadzieja rodu, pewność, że ten nie wygaśnie. A córka... Wcześniej czy później oddana obcemu księciu czy królowi będzie rodzić synów dla innej, obcej dynastii. Jak ty mogłabyś urodzić Januszowi Mazowieckiemu tylko Piasta, nie Jagiellona.

Jadwiga zamyśliła się głęboko.

– I nie bywają niewiasty, które sprawują rządy? – spytała po chwili.

Bona przygryzła wargi. Pomyślała o neapolitańskiej królowej Giovannie Czwartej, o swojej matce principessie Bari, i już miała na ustach odpowiedź, że rządy te bywają słabe, że te księżne czy królowe nie stają na czele swoich wojsk. Ale pomyślała o sobie i przyszło jej na myśl, że jeśli nawet nigdy sama nie weźmie udziału w walkach orężnych, to potrafi je rozpętać lub zawrzeć pokój, że chce i pragnie sprawować rządy. Czy mogłoby się to stać u boku młodego, ambitnego małżonka? Chyba nie... Ale Zygmunt ukończył już sześćdziesiąt trzy lata, często choruje i nade wszystko kocha pokój. "Rex pacificus", jak go nazywa cała Europa. Przy nim... Tak, przy nim będzie mogła zapomnieć o tym, że urodziła się córką. Nawet dla butnego Kmity, dla biskupa Krzyckiego tytuł Regina Poloniae już teraz wiele znaczy...

Zamek w Wiśniczu był okazałą budowlą o czterech okrągłych basztach, wielu przybudówkach i niezliczonej liczbie komnat. Pan na tym prastarym zamku, Piotr Kmita, powitał orszak królewski strzałami z moździerzy, a w rycerskiej sali obitej szkarłatem, na której ścianach wisiały cenne zbroje i miecze, zastawione stoły lśniły od sreber, kunsztownie rzeźbionych świeczników i pozłacanych kubków. Marszałek podejmował swoich dostojnych gości wspanialej niż innych, ale Krzycki pochwalił się Bonie, że bywał tu na podobnie wystawnych wieczerzach z gronem najwybitniejszych krakowskich poetów, magistrów Akademii, mężów uczonych i muzyków.

– Tak więc pan Kmita mecenasuje wam lepiej ode mnie? – zadrwiła królowa, ale poprawiła się natychmiast: – I bene. Mnie wystarcza moja italska kapela, a od wierszy ciekawam bardziej rzeźby i prac budowniczych. Wolałabym wznosić zamki, kościoły i pomniki, niż słuchać nudnych nieraz oracji.

– Ale nieobca Jej Królewskiej Mości sztuka przerzucania się żartem i ripostą ostrą jak sztylet? – zapytał.

– Si, o si! – I dodała przekornie: – Może nawet dlatego jeden z polskich poetów został biskupem?

Jego odpowiedź zagłuszyła muzyka, jednakże królowa pytała dalej:

– I w tej samej rycerskiej sali pije marszałek na umór ze szlachtą? Do białego rana?

– W tej samej. Tyle że więcej tu wtedy błaznów, karłów i krzyku, a mniej strojnej służby i tak przedziwnej piękności dzbanów, jak choćby ten, który niesie dla nas to śliczne pacholę. Za to i uciecha większa, i... pożytek. Niech miłościwa pani daruje. Natomiast dla braci szlachty honorem jest ucztowanie u samego marszałka, pana na Wiśniczu. I gotowa nieraz, wiwatując na jego cześć, przyrzec wszystko, czego sobie życzy... polska królowa, Król wstał właśnie od stołu, oszczędził więc Bonie niełatwej odpowiedzi. Ale zapamiętała zarówno to, co o roli Kmity powiedział jej Krzycki, jak i dalszy ciąg uroczystego przyjęcia. Na dziedzińcu zamkowym odbyły się gonitwy do pierścienia i jeźdźcy na pięknych rumakach pędzili z drzewcami w rękach, próbując zdjąć metalowy pierścień zawieszony na sznurze, a późnym wieczorem tańczono i muzykowano wszędzie, zarówno na podwórcu, jak w ukwieconych zamkowych komnatach.

Jakoś po północy podbiegła do królowej Beatka Kościelecka zaróżowiona, mocno zawstydzona i zaczęta szeptać, że młody książę Ostrogski nie odstępuje jej ani na chwilę i że skłamała mówiąc mu o swoim wieku.

– Śmiał o to pytać? – zmarszczyła brwi Bona.

– Tak, bo on... On mówi, że najjaśniejsza pani obiecała jego ojcu oddać mu za żonę najpiękniejszą ze swoich dworek i że właśnie ja...

A więc pamiętał stawny wojownik Konstanty Ostrogski powitanie przyszłej małżonki króla Zygmunta w Morawicy u Tęczyńskich? I kto wie, czy młodziutki Ilia nie myli się mówiąc, że otrzyma kiedyś rękę najurodziwszej z panien jej dworu, Beaty Kościeleckiej...

*

Zaraz po powrocie z Wiśnicza królowa zagłębiła się w przeglądaniu dawnych nadań królewskich i rachunków, które jej dostarczał Pappacoda. Postanowiła, skoro nie może napełnić pustego skarbca koronnego, gdyż podatków nikt płacić nie chce, zająć się zabezpieczaniem funduszu, który nazywała dynastycznym, czyli napełnianiem skarbca własnego przeznaczonego dla Jagiellonów, dla Augusta. Otrzymała – jako oprawę królowej, a jednocześnie zabezpieczenie wniesionego posagu – ziemie w Koronie oraz znacznie większe dobra na Litwie oraz Rusi i chciała teraz wykupić wszystkie królewszczyzny pozostające w rękach wielmożów. Tak udało się jej jeszcze przed koronacją syna odkupić od Tęczyńskich ich dobra oraz cła lwowskie, teraz zaś miała zamiar dokonać na swoich ziemiach tego, czego nie potrafili dokonać podskarbiowie królewscy w ciągu panowania Aleksandra i Zygmunta. Na to jednak, by nie dać się oszukać ani okłamać, trzeba było być na miejscu, przyjrzeć się bliżej złej gospodarce zarządców ziem królewskich, a także jej własnych.

Król nie sprzeciwiał się temu wyjazdowi, ale go też nie pochwalał.

Bał się zadrażnienia stosunków z magnatami, z których wielu nie uznawało żadnej "egzekucji dóbr", tym bardziej czynionej przez niewiastę, choćby była królową. Toteż zaskoczyła go wyjazdem nagłym, ukrywanym przed senatorami, posłami, a nawet jego dworem. I kiedy weszła któregoś dnia do komnaty Zygmunta, już w stroju podróżnym, król zmarszczył brwi, choć nie wyrzekł ani jednego słowa nagany. Wyczuła jednak jego niezadowolenie, bo kładąc rękę na ramieniu siedzącego w fotelu męża, rzekła:

– Nie chcę zostawiać was tak chmurnym, milczącym. Taciturno... Nie pochwalacie tego wyjazdu?

– Czemu? Od dawna był w waszych zamysłach – rzekł chłodno.

– W naszych – sprostowała. – Nie tylko w moich. Mówiliście o tym od tylu dni. Zamiary Wasyla niepewne, warto przyjrzeć się bliżej wschodniej granicy. Ponadto Tatarzy... Tłumaczono mi, że ich hordy nie mogłyby uczynić u nas aż takich szkód, gdyby przepraw przez dolny Dniepr strzegły stale konnica i piechota.

Zygmunt zmarszczył brwi.

– Tłumaczono? To znaczy kto?

– Non importa. Czy to nieprawda? – pytała ciekawie.

– Nawet prawda. Ale czy ten "ktoś" uzyska na to zgodę posłów litewskich? I zapłaci żołd wojskom zaciężnym? Bo szlachta litewska i ruska nie pójdzie z dobra woli pilnować żadnych przepraw ani brodów.

– Można by zbudować graniczne twierdze, zamki warowne...

– Za co? – spytał już zniecierpliwiony. – Narzekaliście zawsze, że skarb jest pusty.

– Teraz, kiedy August został waszym prawnym następcą, przestanę narzekać. Zajmę się liczeniem złota w obu skarbcach: jego i waszym.

– Ach tak? A przecież chcieliście riposare. Odpocząć, polując, po trudach koronacji, układów, sejmowych sporów...

– Odpocznę piú tardi – odparła. – Zresztą... Wierzę, że wkrótce, po załatwieniu najpilniejszych spraw, wy także przyjedziecie do Wilna. Podniósł głowę i przyjrzał się jej uważnie.

– Zależy wam na tym? Jeszcze? – zapytał.

Zmieszała się, rumieniec zabarwił czoło, policzki.

– Miłościwy panie! – szepnęła.

– Nie takiej czekałem odpowiedzi – nalegał.

– O Dio! Co mogę rzec? Wyjaśnić? Nie dowierzacie mi ostatnio.

– Czy niesłusznie? – zapytał.

– Ależ tak, bez żadnego powodu! Będąc w czasie waszych wojennych wypraw rozdzieleni, musieliśmy nieco odwyknąć od siebie. Si. Myślimy teraz mniej zgodnie niż w pierwszych latach po ślubie.

– O tak – przyznał z goryczą.

– Santa Madonna! – wybuchła. – Ale przecież to wy, nie ja, postawiliście w końcu na swoim. I w sprawie inkorporacji Mazowsza, i co do sukcesji po Ludwiku. Nie byłam z waszej woli ani na pogrzebie Janusza, choć położyłoby to kres wielu przykrym dla mnie plotkom, ani na – jakże pośpiesznym, znośnie tajnym – pochówku małego Olbrachta.

Jego ręka zacisnęła się w pięść.

– Nie wybaczyliście mi tego. Do dziś... – westchnął.

– Jestem matką. Mam prawo do stanowienia o moich dzieciach.

– Także umarłych? – zapytał.

– Maledizione!

–Tak – A więc d'accordo! Jeszcze i to. Chorowałam ciężko w Niepołomicach i bardzo długo...

– Całe zło zaczęło się od tamtej choroby – przyznał.

– Si. Ale to i wszystko. Nie ma w tym niczyjej winy.

– Powiedzmy, niczyjej.

– E allora? Czy często skarżyłam się na to, że w chwilach trudnych byłam zdana na własne siły, nawet w czasie porodów? Sama, zawsze sama w tym zimnym zamku, pełnym mętnych dworaków, opieszałych sług i intryg wielmożów…

– Aż tak bezbronna? – nie dowierzał.

– A wam przychodzą na myśl zęby smoka? – podniecała się. – Wam także? Italska przemyślność i sztuczki Machiavella? Poślubiliście królową zbyt żądną władzy? O Dio! A któż wam bronił trzymać mocniej cugle w ręku? Nie tylko wojować, ale także dbać bardziej – nie mówię już o mnie – ale o dobro dynastii? O odzyskanie ziem rozdrapanych albo skradzionych skarbowi? O przyszłość córek i syna?

– Waszego syna – mrugał. – Wychowujecie go wy i Italczyk Siculls.

– Santa Madonna! Tedy nuże! Bierzcie się do tego bambino! Kto może zabronić wam, monarsze, przebywać z nim częściej? Na Litwie byłoby dość czasu, by rozważyć i tę sprawę.

– Po waszej myśli – dociął.

– Och! – poskarżyła się. – Nie wiem już, zaprawdę, czy jakakolwiek myśl kołacze jeszcze w mojej głowie tak zmęczonej, tak pustej...

– Dobrze – rzekł po chwili – postaram się przyjechać.

– Jak najprędzej?

Milczał i wtedy, rozżalona, spróbowała ataku:

– Czemu nie chcecie odpowiedzieć? Dawniej bywało nie tak, nie tak... Wy także chcecie odpocząć? Ode mnie? Si czy no? Santa Madonna! Ja gniewam się. Często krzyczę, tak! Ale niczego nie ukrywam. A wy patrzycie na mnie i milczycie, zawsze milczycie! Nawet bez zawziętości, choć wolałabym po stokroć wybuchy gniewu, niesprawiedliwe zarzuty... Te mogłabym przynajmniej odeprzeć. Wolałabym wszystko, byle nie tę pobłażliwość. I nie ten kamienny upór, o który potykam się, a którego nie potrafię przełamać. Nigdy! Nigdy!

Milczał dalej, ale nie patrzył już na nią. Zaczęła więc mówić po chwili spokojniej:

– Trudno. Zostaje mi tylko jedno: pazienza i speranza. Będziemy was wyglądali z nadzieją, z utęsknieniem. Ja, August, a także cały dwór. Bywajcie zdrowi...

Podeszła do niego i wyciągnęła rękę do uścisku, do pocałowania, ale on nieoczekiwanie przyciągnął ją do siebie, przyglądał się przez chwila z bliska, bardzo uważnie, i wreszcie pochylił się, aby ucałować. Lecz Bona przez przekorę, której pożałowała od razu, odwróciła lekko głowę i usta króla dotknęły tylko jej policzka. Puścił ją natychmiast i stali tuż przy sobie jakiś czas, milcząc. Wreszcie królowa powiedziała bardzo cicho:

– Późno już. Kolaski czekają.

Odpowiedział tylko jednym słowem:

– Tak.

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, pierwszy raz, odkąd się znali, zmieszana, jakby w poczuciu winy. Gdyby odezwał się do niej teraz, pożegnanie wypadłoby zgoła inaczej, ale Zygmunt milczał.

Odwróciła się bez słowa i zaczęła iść w stronę drzwi.

Na Litwę jechała z całym dworem swoim i Zygmunta Augusta, ale bez córek. Przedtem jeszcze, zanim nastąpiło owo niezręczne pożegnanie, wytłumaczyła Zygmuntowi, że chce, aby młody król i książę Litwy przyglądał się od najmłodszych lat jej poczynaniom i aby panowie i szlachta tamtych ziem widywali go często, zanim dorośnie. Szło mu już na trzynasty rok, a że był wysmukły i nad podziw zgrabny, wyglądał na starszego. Jego kolaska jechała tuż za karocą matki, za nimi ciągnęły inne powozy i ładowne bryki, a cały orszak otaczali zbrojni jeźdźcy.

Zjechali wreszcie z szerokiego traktu na leśną drogę i karoca królowej zaczęła chwiać się na wybojach. Ale jej uwagę zaprzątała puszcza: zielona, gęsto podszyta i tak zwarta, że oczy nie mogły przebić żywych ścian tworzących korytarz pachnący igliwiem. Wychyliła głowę przez okienko i wdychała z rozkoszą świeże, wonne powietrze. W tej samej chwili uwagę jej zwrócił jeździec prowadzący ku jej pojazdowi przestraszonego chłopa w brudnej koszuli i skórzanych łapciach. Chciała zapytać kłusującego obok Alifia, co się stało, ale orszak już stawał, Pappacoda także ruszył do przodu, na drodze przed nimi ktoś krzyknął. Spytała:

– Dlaczego stoimy?

Ale zanim Alifio zdążył odpowiedzieć, do karocy podjechał Pappacoda z glinianym garncem w ręku i schylając się w stronę okna, rzekł:

– Miłościwa pani chciała spróbować litewskiego miodu. Właśnie znaleźliśmy w puszczy bartnika.

Alifio zeskoczył z konia i odbierając garniec z rąk Pappacody, podał go królowej wraz z drewnianą łyżką. Przyjrzała się jej tak nieufnie, że Marina natychmiast podała srebrną z pudła leżącego na dnie kolasy.

Królowa zanurzyła ją w naczyniu i podniosła do ust łyżkę ociekającą złocistym, gęstym miodem. Musiał jej smakować, bo powtórzyła ten gest raz i drugi. Wreszcie, ocierając chusteczką lepkie wargi, spytała:

– Kto z eskorty potrafi się dogadać, niech dowie się od chłopa, czyje są te bartne drzewa.

Ale Pappacoda odparł od razu, bez namysłu:

– I pytać nie trzeba. To królewska puszcza. Tedy i barcie najjaśniejszej pani.

Zdziwiła się:

– Moje sosny? Moje barcie? A miód nie mój, tylko tego bartnika? Co za głupstwa! Trzeba będzie założyć księgi bartne. Każdy, kto ma wstęp do boru, zapłaci od barci po garncu miodu albo kilka groszy.

– Jednorazowo? – zapytał skarbnik.

Oburzyła się.

– Za taki wspaniały miód? Opłata coroczna. Nadto każdy bartnik powinien mieć zezwolenie starosty umocnione pieczęcią.

– A jak zapłacić nie zechce? – wtrącił Alifio.

– Wtedy odda swoje drzewa naszym bartnikom. Będę ich odtąd miała.

– A ci ludzie, jak rozpoznają nie opłacane barcie? – dociekał dalej Alifio.

Wahała się tylko przez chwilę.

– Każemy oznaczać drzewa. Jak konie w stadninie. Klejmem. I kto czynszu nie zapłaci, starosta odbierze mu klejmo. Zapytajcie, czy wchód do puszczy był całkiem bezpłatny.

Któryś z jezdnych podszedł do chłopa i wdał się z nim w rozmowę, a następnie złożył meldunek Pappacodzie.

– Mówi: a jak inaczej? Wiadomo, wstęp wolny – powtórzył skarbnik jego słowa.

– A mówiłam! – prawie krzyknęła królowa. – Jaka tu gospodarka leśna! Wycina, kto chce, nowych drzew nie sadzi nikt. Zanotujcie: urzędnicy dokonają rejestru wszystkich wchodów. Prócz barci ustali się też opłaty za sianożęcie. Bo przecież muszą być łąki w lasach? W Neapolu wszystkie pastwiska książęce przynoszą dochód. A tu, jak i w królestwie, ile okradanych drzew bartnych, ile leśnych polanek!

– Będą kary dla bezprawnych wchodów? – spytał Pappacoda.

– Si. Duże. I od zaraz. Kto ośmieli się złamać ustawę – zostanie schwytany przez strażników leśnych i ukarany.

– Ależ tu nie ma żadnych strażników! – zauważył Alifio.

– Mamma mia! Więc będą! – krzyknęła, rzucając łyżkę Marinie.

– Nie mogę więcej, za gęsty, za słodki.

– Oddać mu resztę? – spytał Pappacoda.

– Oddać? – zdziwiła się. – Taki miód? Każcie powiedzieć bartnikowi, że w drodze łaski zalicza mu się ten garniec jako tegoroczny czynsz. Z jednego drzewa.

Zatrzymywali się w każdej wsi, w każdym miasteczku Litwy, Wołynia i Podola. Podróż była uciążliwa, ale królowa znosiła ją lepiej niż jej dworacy i dworki. Tylko August wciąż wysiadał z kolebki i harcował konno, bardzo rad, że nie musi słuchać nauk Siculusa. Za to królowa kazała często zaglądać Pappacodzie do akt królewskich nadań i przepowiadała sobie jak zapamiętaną lekcję:

– Ziemie nadane nam jeszcze w dwudziestym czwartym roku na Litwie nad rzeką Supraśl. W województwie trockim od Goniądza do Grodna. Puszcze litewskie od Grodna po Kowno. Ziemie na północy i nad Niemnem, starostwo kownieńskie. Bene. Grodzieńskie wykupię teraz lub za rok, dwa od Jerzego Radziwiłła. Na Podlasiu włości sprawdzić, jakie? Dalej: Kobryńskie, Horodelskie, Kamieniec i na Wołyniu ziemie kowelskie. Zobaczcie, co jeszcze? To, czego nie mam, będę miała z wykupu królewszczyzn. Wioski muszą tu być zabudowane inaczej, chaty wszystkie w jednym rzędzie po obu stronach traktu, aby dostęp do nich byt łatwiejszy. Basta! Na dzisiaj dosyć. Chociaż nie. Co tam widać? Jakowąś rzeczkę? Czyżby i osadę?

– Bardzo nędzną, miłościwa pani – zauważył Pappacoda.

– To nic. Obejrzeć chcę wszystko. Wysiadamy na placyku, bo jest i coś w rodzaju rynku. A jeśli rynek, to musi też być ktoś w rodzaju burmistrza czy wójta. Wołajcie go do mnie.

I już po chwili szła przez wpół spalone miasteczko, istotnie bardzo nędzne i małe. U jej boku kroczył wystraszony "burmistrz" oraz August, a za nimi podążał cały dwór. Doszli tak do krańców zniszczonego, niemal wyludnionego osiedla i stanęli na urwistym brzegu. Widok był rozległy, za niebieską wodą czerniał wąski pas lasu.

– Pięknie tu – rzekła po chwili. – Tedy powiadacie, że waszą osadę wciąż łupią i palą Tatarzy? Co to za rzeka?

– Boh – wyjaśnił zapytany.

– A osada nazywa się jak?

– Rów, miłościwa pani.

– Rów? – zadrwiła. – Do rowu wlezie każdy, nawet krowa. Basta! Zbudujemy tutaj twierdzę. Miejsce jest na wzgórzu, jakby wymarzone , do obrony. Zanotujcie, signor Alifio. Fortyfikacje, bastiony, obronny zamek. Za rok – dwa przyjadę obejrzeć, co zrobiono i jak. Ten widok przypomina mi żywo Italię.

– A to tylko Rów – mruknął kanclerz.

– Nie! – zaprzeczyła. – Skoro obwarowanie tego grodu biorę na siebie, chcąc potomności pamiątkę po sobie zostawić, zmienię i nazwę. Odtąd będzie tu miasto i twierdza... powiedzmy: Bar.

– Nie Bari? – wyrwało się Pappacodzie.

– Bari? – skarciła go. – Bari jest tylko jedno na świecie. Jedyne, najpiękniejsze... Dalekie. Tu będzie Bar. Wraz z Krzemieńcem powstrzyma najazdy Turków i Tatarów. Zanotujcie jeszcze: założone nad rzekami miasteczka mają mieć przystanie dla spławu produktów rolnych i leśnych. Co siedem dni dzień targowy. Cła pod moim zarządem. Mostowe, drogowe i targowe. Kupcy od każdego wozu soli zapłacą... powiedzmy... pomyślę, ile. Jedno macie wiedzieć: z woli króla biorę w dzierżawę komory celne na Litwie i Wołyniu. Wszystkie.

– A kto na czele komór? – spytał miejscowy urzędnik.

– Burmistrze. Tedy i wy, od dziś mianowany przeze mnie burmistrz miasta Bar, obejmiecie zarząd komory. Co pół roku przedstawicie mojemu podskarbiemu rejestra, rachunki i pieniądze.

Nowo mianowany wpadł w popłoch.

– Ależ osady tutaj popalone, ludzie uprowadzeni w jasyr...

– Wiem. Toteż będziemy zasiedlać pustki. Także trzebić puszcze nad spławnymi rzekami. Chcę tu mieć dużo kwitnących osad i miast. Burmistrz próbował bronić się, tłumaczyć.

– Wójtostwa tutejsze wszystkie w rękach wielmożów. Kto z nich słuchać mnie zechce?

Ale ona nie widziała żadnych trudności.

– Wójtostwa wykupimy. Ile zechcą Siemaszkowie, na przykład, za wójtostwo łuckie? Jak myślicie, signor Alifio?

– Dużo – odpowiedział. – Pięćset kóp groszy najmniej.

– Damy czterysta pięćdziesiąt. Opłaci się. Odtąd i sądownictwo grodzkie będzie w naszych rękach. Koniec z rozbojami i grabieżą na traktach! Opryszków i złodziei macie karać nie folgując.

– Rozboje zwalczali do dziś starostowie. Jakże zrobię to wszystko ja? Ja sam? – przeraził się tubylec.

– Zdumiewacie mnie, burmistrzu – odparta. – A czyż od wielu miesięcy nie przymierzam wzdłuż i wszerz tutejszych ziem? Nie wglądam we wszystko? Ja sama? Ale owszem. Przyjrzę się także i pracy starostów...

*

Król zjechał do Wilna z królewnami Jadwigą i Izabelą dopiero w czerwcu tysiąc pięćset trzydziestego trzeciego roku i wydał się Bonie postarzały, już nie tyle spokojny i opanowany, co bierny, nieruchawy, jeszcze łatwiej ulegający swoim doradcom.

Spotkał ją jednak bardzo serdecznie, wyraźnie rad, że mimo tak wielkiej różnicy temperamentów i usposobień ma z kim porozmawiać szczerze, a może nawet i ulec woli silniejszej od własnej. Podziwiał Augusta, ponieważ ten przez rok zmężniał, opalił się i nauczył świetnie jeździć konno, a jednocześnie dobrotliwie podkpiwał z Izabeli, która bardzo tęskniła za bratem i tak zazdrościła mu litewskiej podróży, że musiał ulec jej prośbom i zabrać obie starsze córki ze sobą.

Już w parę dni po spotkaniu się całej prawie rodziny na zamku wileńskim Zygmunt przy wieczerzy spożytej z małżonką i jej kanclerzem oświadczył:

– Ledwom na Litwę zjechał, opędzić się nie mogę. Wszyscy skargi zanoszą.

– Aż taki strach padł na wielmożów? – pytała zaciekawiona.

– Dziwią się, skąd ten pośpiech? Ja sam przed laty zacząłem rządy od próby odzyskania nadań królewskich. Ale wy...

– Cóż ja?

– Czego przez dziesiątki lat nie dokonało państwo, chcecie zrobić w rok? W dwa? – pytał już z całą powagą.

– A jak inaczej? – zdziwiła się. – Przerwano wykup królewszczyzn, bo wasz skarbiec był pusty. Ale ja mam dosyć swojego złota. I chcę obejrzeć dowody własności ziemi już teraz. Zaraz. Jeśli się sprawa odwlecze, bojarzy zdążą sfałszować akta nadania. Czyż nie tak? – zwróciła się do Alifia.

– Może i zdążą – przyznał.

– Wielu z nich jest w posiadaniu dóbr królewskich od wielu pokoleń. I nie ma na to żadnych dokumentów – stwierdził Zygmunt.

– Skoro nie ma – orzekła – znaczy to, że trzyma bezprawnie. I musi oddać. Nie, nie ustąpię! Zawezwijcie, signor Alifio, wszystkich na okazanie praw i nadań. Pierwszy przegląd odbędzie się, jak już mówiłam, za miesiąc.

– Wszystkich panów litewskich będziecie mieć przeciwko sobie – ostrzegł król.

– A po cóż mi oni teraz? – odrzekła pogardliwie Bona. – August jest już wielkim księciem i królem. Mogą się trochę podąsać...

Ale nic były to zwykłe dąsy: wielki strach padł na bojarów i wielmożów piastujących najwyższe urzędy. Oto puszcze i ziemie, które z łaski dawnych królów uważali za swoje i swoich potomnych, mieli zwrócić lub zgodzić się na wykup po okazaniu nadań z pieczęcią i podpisem kancelarii wawelskiej. I tego piekielnego posunięcia dokonać chciała ona, przeklęta Włoszka spod znaku smoka, rodzona matka ich wielkiego księcia.

Po miesiącu w kancelarii Alifia zebrali się pomniejsi i co zuchwalsi ze szlachty. Radzili przed wejściem do komnaty kanclerza królowej, jak by wykpić się i obejść zarządzenie królowej. Każdy z nich argumentował inaczej.

– Nie pójdę. Wołami mnie tam nie zaciągną! – mówił jeden.

– Ani mnie. Krzyku takiego narobię, że... – basował mu drugi.

– Po ojcach moje ziemie dziedziczę! Jakie tam nadania? Czyje? – gorszył się trzeci.

– Tatarzyn dwór złupił i jeszcze z dymem puścił. Skąd papiery, a? – oburzał się Wołyniak.

– Ja, znaczy, płynął czółnem. Papiery, nu tak, wiózł. Aż tu jak nie zerwie się wicher! Chlup – jedna fala. Chlup – druga. Ledwie mnie z toni rybak wyciągnął, bo już ja tonął. Oczy bielmem zaszli i bul, bul, bul... – potakiwał mu Poleszuk.

– A taki wyciągnął? Z papierami? – ciekawy był Litwin.

– E tam! Bumagi szczuka zjadła. Wszystkie. Zubasta była. Pocięła W drobny mak.

– Ejże, szczuka? – nie dowierzał Wołyniak.

– A ty, bracie, czego? Jaż nie mówił: "Ejże, Tatarzyn?" – rozgniewał się dotknięty do żywego Poleszuk.

– Starczy. Skakać sobie do oczu będziecie jutro. Teraz trzeba głowa ruszyć, czym uwagę królowej od nas odwrócić?

– Czym? Wiadomo. Włościami wielmożów. My biedne bojary, ale ot, weźmy Radziwiłłów. Tykocin ichni, tak?

– Nu, ichni.

– I Goniądz ich. Ale każdy tutejszy człek wie: między tymi dobrami powinna być puszcza jodłowa. Nie Radziwiłłów, tylko wielkoksiążęca Knyszyńska. I co, jest?

– Prawda, nie ma żadnego klina. Jak okiem sięgnąć – wszystko włości Radziwiłłów.

– I z tym my do niej. Była Puszcza Knyszyńska i nie ma puszczy. Już od lat nic nie oddziela Tykocina od Goniądza.

– Ale uciecha! Zgubił się taki szmat ziemi! I kto jego odnalazł? My! Toż to więcej warte od bumagi zjedzonej przez karpia.

– Ja mówił: szczuka zjadła, nie karp – prostował Poleszuk.

– Ejże, szczuka? – droczył się Litwin.

W tej chwili wszedł Alifio i zażegnał starcie słowami:

– Jej Królewska Mość prosi waszmość panów. Każdego z osobna. Z dowodem własności.

– A kiedyż my wszyscy razem. Dowody u nas takie, że nie potrzeba lepszych, ale wspólne. Wiecie wy, wasza miłość, czyj jest Knyszyn i Puszcza Knyszyńska? – zagaił Litwin.

– Puszcza? Nie, nie wiem – przyznał kanclerz.

– A my wiemy. I zaświadczym! Każdy z osobna i pospołu. Wszyscy! Wielkoksiążęca ona. Ot, co!

– Znaczy, królewska. Jam to wypatrzył – pochwalił się sąsiad.

– Ale świadczyć będziemy razem. Wszyscy razem! – mówili zgodnym chórem.

Kanclerz królowej dobrze znał zasadę: "Divide et impera", przeto, doceniwszy wagę ich oświadczeń, zaprowadził wszystkich czterech przed oblicze królowej.

Bardzo wczesnym rankiem, gdy mgła stała nad Wilnem, po warzywniku założonym przed rokiem przez Bonę zaczęły się snuć jakieś cienie.

Kilka kobiet zginało grzbiety, pełzało na kolanach, przysiadało przed grządkami wyrywając koper włoski, włoską kapustę, pietruszkę i selery. Ładowały ową zieleninę do przyniesionych worków i koszyków, niektóre zaś wynosiły łup w fartuchach. Po ich odejściu pozostało w warzywniku niewiele: połamane paliki, stratowana ziemia, nie tknięte, bo niedojrzałe jeszcze warzywa.

Bona nie omieszkała królowi pokazać zniszczonych owoców pracy swoich ogrodników.

– Spójrzcie, miłościwy panie – mówiła. – Nie może być żadnej pomyłki. Ziemia zryta, wszystkie warzywa wykopane.

– Tedy kradną? – zapytał.

– Tak się cieszę! Si! Si! Kradną!

– Dalibóg! Pierwszy raz widzę was chwalącą złodziejaszków – zdziwił się Zygmunt.

– Bo przedtem wszyscy tylko wydziwiali. Mówili: italskie ziele, włoszczyzna. A teraz zakradają się do moich ogrodów, żeby kraść! To znaczy – smakuje im! Chwalą i włoską kapustę, i koper, i pory...

– Was także chwalą.

– Mnie? – podniosła na niego zdziwione oczy.

– A jakże. Wczoraj Mikołaj Radziwiłł aż czołem bił. Prosił i błagał, żebym dla Augusta przyjąć raczył Knyszyn i puszczę do niego przyległą.

Bona zaczęła się śmiać.

– Udało się bojarom z tą Puszczą Knyszyńska! Choć ich majątki także prawem kaduka nabyte, ale jak takim ziemię odbierać?

– Kaptujecie sobie sojuszników? – spytał rozweselony.

– Cóż... W Neapolu izba skarbowa ma dokładne dane o wszystkich włościach: jaki w nich obszar ziemi uprawnej, a jaki łąk, lasów, ilu poddanych, jakie kto płaci cła i podatki. Alifio musi stworzyć taki sam urząd dla wszystkich ziem Wielkiego Księstwa. I właśnie jemu przydadzą się owi szlachcice. Dobrze wiedzą, na czym kto siedzi... O Dio! Jakże byli śmieszni! Jednemu papiery spalił Tatarzyn, a drugiemu zjadła szczuka.

– Zjadła?

– Ależ tak! – śmiała się królowa. – Szczuka! Zubasta szczuka!

Ale prócz wesołych bywały dla królowej chwile trudne. Zwracając się do pokojowca, Bona mówiła wkrótce potem:

– Proś kanclerza Alifia. Witam was, dottore. Nasza narada w cztery oczy, tajna. Muszę wiedzieć: czy w moich rękach całe pogranicze litewsko-pruskie?

– O ile wiem, część tylko, ale znaczna.

– Otóż donosi mi tutejsza szlachta, że książę Albrecht próbuje wycinać szeroki pas puszcz po naszej stronie. Słyszeliście o tym?

– Nie da się zaprzeczyć, miłościwa pani. Książę Albrecht wykorzystuje sposobność. Wie, jak bliskim jest krewnym miłościwego pana.

– I stąd zuchwałość? Ależ to znacznie więcej! To osadnictwo wzdłuż naszych dóbr, a przez to przesunięcie na wschód nie tylko granic jego ziem, ale i granic Prus Książęcych.

– Na to wygląda, nie przeczę – zgodził się kanclerz.

– Ale król nic o tym nie wie?

– A może nie chce wiedzieć? – spytał po chwili wahania.

– Nie wierzę. Nie wie! I zaoszczędzimy mu sporu z tym rzekomo życzliwym krewniakiem. To ja nie daruję tamtemu ani jednej wyciętej sosny po naszej stronie!

– Miłościwa pani bierze na swoje barki trud niemały.

– Jak wzięłam już na siebie odium wykupu nadań... trudno. Ktoś musi być niemiły grabieżcom.

– Książę od niedawna domaga się oficjalnej rewizji granicy prusko-litewskiej.

– I może kiedyś będzie ją miał – odparła. – Ale nie teraz. Od jutra zarządzam ochronę pogranicznych puszcz i szybkie zasiedlenie pustaci po naszej stronie. Presto, presto! Muszą tam powstać osiedla ludzkie, tartaki, smolarnie. Niech tysiące oczu śledzą bezprawne poczynania księcia.

– Ale czy król nie sprzeciwi się? – wahał się Alifio.

– Biorę i to na siebie. Podobnie też uczynię na Polesiu. Pora i tam rozgraniczyć dobra Czartoryskich od naszych.

– Zaczynają już mówić o wielkiej hodowli łąkowo-stepowej bydła miłościwej pani. O zakładaniu folwarków, stadnin. Także o planie budowy mostu na Niemnie i kanału pod Pińskiem.

– Niech mówią! Buduję za własne pieniądze. Takoż umocnię Kamieniec i postawię kościół w Łomży. A zamków nadgranicznych, da Bóg, zostanie po mnie więcej niźli rodzonych dzieci. Santa Madonna!

Toż w tych puszczach pełno drewna i miodu, i skór zwierzęcych pod dostatkiem. Ale, aby to sprzedać, trzeba mieć spławne rzeki i mosty. Aż dziwno, że nikt przede mną o tym nie pomyślał. Toż w tym kraju dukaty leżą przy gościńcach, jeno schylić się, aby zebrać.

– Któż by się chciał tutaj schylać? I zliczać? – mruknął Alifio.

– Nikt? Tym lepiej dla mnie. Jutro wyjeżdżam do moich nadgranicznych puszcz. Na inspekcję i łowy.

Wyjechali z liczną eskortą skoro świt, ale po dwóch godzinach Bona ściągnęła cugle, nadsłuchując. W oddali rozległ się wyraźny stukot siekier.

– Rąbią las. Po naszej stronie. Avanti! W cwał! Pędzili jak burza. Na widok konnych kilku drwali rzuciło piły, ratując się ucieczką.

Bona osadziła białą klacz i krzyknęła do swoich:

– Basta! Nic gonić! Jutro tu nie przyjdą, a pojutrze zastaną już warty na pograniczu.

– Postawi się tutaj straż leśną? – zdziwił się Alifio.

– Nie tylko. Może też i celników.

– Celników? Tutaj? Po co?

– Zobaczę, czy da się ustanowić nowe cła. Bardzo liczne. Na wywożony od nas wosk i miód. Na... Sprawdźcie, czym jeszcze handlują na pograniczu Prusacy? Gdyby na każdy towar wyznaczyć cło, wkrótce nie mieliby co tu robić. O Dio! Jak wścieknie się Albrecht, kiedy się o tym dowie! Odechce mu się kolonizacji i handlu. Wracamy.

Jechali jakiś czas milcząc, dopiero po chwili Bona ruchem głowy przywołała Alifia.

– Jechaliśmy dziś wzdłuż Niemna. Co z jego ujściem? W czyim władaniu?

– Dawniej Krzyżaków. Dziś Prus Książęcych.

– Znowu ten Albrecht! Mamy rzekę bez ujścia i bez dostępu do morza! Tak nie powinno być!

– Myślicie, miłościwa pani, o... wojnie?

– No. Certamente no. Ale pomyślę jeszcze o tym. Później...

Stańczyk towarzyszył królowi w podróży na Litwę i próbował bawić go jak dawniej, ale chyba zestarzeli się obaj, czy też spoważnieli, bo błazen coraz rzadziej mógł rozśmieszyć swojego pana.

– Niezabawne te twoje fraszki – rzekł kiedyś król.

– A cóż zabawnego może być teraz na zamku wileńskim? – wydziwiał Stańczyk.

– Czemu? – zapytał monarcha.

– Szlachta pcha się do kancelarii królowej, mądrzy się, ponad innych wynosi, a zagadnięta, jedno ma tylko zdanie na ustach: "U nas będzie jak w królestwie Neapollu". Neapolu... A żeby ich! Dotychczas kancelaria na Wawelu wydawała każdemu takie papiery, jakich potrzebował.

– A teraz czas sprawdzać pieczęcie. Kto to ma robić? Chyba nie wielmoże, jeno drobniejsza szlachta.

– Jak w Neapolu? – zadrwił Stańczyk.

– Otóż to. Jak w Neapolu. A teraz zmykaj! – klasnął w ręce Zygmunt. – Prosić podkanclerzego Chojeńskiego!

Podkanclerzy przybył poprzedniego dnia do Wilna z nowinami z Korony.

– Tedy mówcie. Coście umyślili w Krakowie?

– Nic. Konceptu braknie. Jak z takimi wieściami stanąć przed królową?

– Książę Joachim brandenburski czeka na odpowiedź już bardzo długo.

– Wiem – przyznał Chojeński. – Za długo. Alem nie śmiał dawać żadnej odpowiedzi. Boję się, że królowa będzie temu małżeństwu przeciwna.

– Cóż... Widziała się jej Jadwiga na mazowieckim tronie – rzekł król. – Ale Janusza nie ma już w żywych, a Albrecht pilnie zabiega o ożenienie elektora.

– Książę Joachim to Hohenzollern – westchnął podkanclerzy.

– Ale nasz krewniak. Chcę obu książąt bliżej z nami związać.

– Myśl przednia i czynię, miłościwy panie, wszystko, co w mojej mocy. Tylko że królowa...

– Dobrze. Niech książę Joachim jeszcze poczeka na odpowiedź. Co zrobimy ze sprawą drugą?

– Nie da się ukryć, że przywiozłem żałobną wieść o śmierci prymasa. Królowa wprawdzie teraz w rozjazdach, ale dowie się i tak. Wysunie zaraz swoich kandydatów, zauszników...

– Łaski odgrywał znaczną rolę w jej planach...

– Ale liczył osiemdziesiąt lat. Są młodsi – zaczął wyliczać Chojeński. – Oddany królowej Gaimrat...

– Ten? Nie. Niech czeka. Jest jeszcze Krzycki. Dyplomata, bardzo zręczny i nam oddany.

– Zwolennik silnej władzy królewskiej – przypomniał podkanclerzy.

– I królowej. Ale rozwagi mu nie brak. Tedy niech będzie Krzycki. Wiadomość o zgonie prymasa można przekazać dworowi już dzisiaj. A zabiegi brandenburskiego elektora o rękę Jadwigi... Królowej w Wilnie nie ma, tedy na razie... tak, na razie trzeba zachować to w tajemnicy.

*

Wielkie stado bydła szło gościńcem. Woły przepłynęły wpław rzeczkę, a potem, rycząc, stłoczyły się na szerokiej, zakurzonej drodze. W tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechała kolebka eskortowana przez zbrojnych pachołków oraz dworzan, skręciła na pobocze i z okna wychyliła się królowa.

– Piękne stado. Zapytajcie, signor Alifio, czyje? Nie, nie wy. Potrafi to lepiej Ostoja.

Dworzanin zeskoczył z konia i zbliżył się do pastucha:

– Czyje te woły? – zapytał.

Ale ten przekrzywił głowę i wpatrzył się tępo w strojnego dworzanina.

– Czyje stado? – powtórzył Ostoja, wskazując ręką na woły.

Ten gest chłop widać zrozumiał, bo wyjaśnił:

– A! Hosudarini naszoj, wielikoj kniahini litowskoj.

– Polskiej królowej? – dopytywał się Ostoja.

– Nu, miłostiwoj polskoj korolewy.

Dworzanin zawrócił do kolebki.

– Najjaśniejsza pani słyszała odpowiedź?

– Si – odparła. – Cieszę się, że jest tak, jak chciałam.

– Ale kurz tutaj straszliwy – rzekł Alifio, dławiąc się kaszlem.

– Ruszamy! – rzuciła rozkaz. – Każcie wjechać głęboko w las.

Zatrzymali się na leśnej polanie dla odpoczynku i przygotowania gorącego posiłku, lecz królowa w towarzystwie Alifia, Anny, Ostoi i Morawca zaczęła iść po zielonej, zalanej słońcem trawie.

– Nie ma to jak puszcza! – westchnęła. – Dosyć na dzisiaj skarg i rozstrzygania sporów. Basta! Nie chcę słyszeć o niczym. O niczym!

– Wszyscyśmy radzi z tej chwili wytchnienia – przyznał Alifio.

– Iść w słońcu. Wdychać przeczyste powietrze. Nie myśleć... Cóż za rozkosz! – mówiła depcząc łąkowe ziele.

– Gdybym była królową – wtrąciła Anna – robiłabym zawsze to co chcę. Dlaczego najjaśniejsza pani...?

– Nie mów. Nie kończ! Dlaczego? Perché? Okropne słowo. Właśnie o nim chciałabym dziś zapomnieć!

– Szkoda, że nie zabraliśmy muzykantów – rzekł Morawiec.

– A oni po co? – zdziwiła się. – Słyszycie? Ptaki śpiewają. Tak dawno już nie słyszałam ptaków.

Posuwali się dalej w milczeniu. Anna zrywała różnobarwne kwiaty, królowa niosła cały ich snop. Szła z uniesioną w górę twarzą, z na wpół przymkniętymi oczyma. Po raz pierwszy Alifio widział ją w Polsce zupełnie odprężoną, uspokojoną wewnętrznie i zmarszczył brwi usłyszawszy nagle szczekanie psa. Jakiś bury kundel wypadł z lasu i zaczął ujadać na idących. Królowa stanęła, jej pogodny nastrój pierzchnął.

– Uciszcie to głupie zwierzę – rozkazała, Morawiec z Ostoją pobiegli w stronę psa, ale w tejże chwili z lasu wyszedł jego właściciel, starszy człowiek niosący na plecach wiązkę skór bobrowych. Bona, zbliżając się, śledziła bacznie przebieg pertraktacji i zachowanie się chłopa, który pośpiesznie dopadł kundla i chwycił go za kark. Morawiec wrócił do królowej.

– Już będzie cicho. Przestraszył Waszą Królewską Mość?

– Nie. Co to za chłop? Czy nie kłusownik?

– Chyba leśniczy. Skóry bobrowe niesie.

– Bobrowe? Dokąd? Dlaczego? Idźcie zapytać.

Nie ruszyła się z miejsca, ale już po chwili otrzymała odpowiedź. Morawiec tłumaczył:

– To nie jest królewski leśnik. Gajowy u kniazia Wiśniowieckiego na służbie.

– Ach tak? Więc panowie nie chronią żeremi i każą bić moje bobry? Dla siebie? A przecież zakazałam. Signor Alifio!

– Słucham – rzekł podchodząc.

– Zechciejcie sprawdzić, kto łamie nasze zakazy? Gony bobrowe miały być wyłącznie moje, królewskie. Czyż nie opłacam bobrowniczych dla ochrony tych cennych zwierząt? Mieli gonów bronić i nie dopuszczać do niszczenia żeremi przez właścicieli tutejszych dóbr. Więc dlaczego, dlaczego?

– Nie wiem, czemu kniaź Wiśniowiecki...

– Kniaź – nie kniaź, nic jemu do tutejszych bobrów! Każcie pachołkom odebrać skóry.

– I zatrzymać chłopa? – spytał Ostoja.

– Nie. Co on wie? Moich zarządzeń nie czytał. Ale powiedzcie gajowemu, dlaczego nie zaniesie kniaziowi tych skór. I dosyć! Basta! Wracamy do Wilna.

Odwróciła się gwałtownie i zaczęła iść w stronę kolebki. Patrząc na nią, Alifio stwierdził z żalem, że to już inna niewiasta: rozgniewana, mroczna, niespokojna. Idąc uderzała bukietem polnych traw, wręczonym jej przez Annę, mijane krzewy. Głowę miała spuszczoną, twarz złą. Nie słuchała śpiewu ptaków.

Ledwo wrócili na wileński zamek, Pappacoda zabiegł drogę, królowe idącej do swych komnat.

– Miłościwa pani dla mnie ostatnio niełaskawa. Ale mógłbym dowieść, że wiem więcej niż kanclerz Alifio! – rzekł.

– Więcej? Ciekawe. Więc co wiesz? Tylko nie zmyślaj.

Drgnął, bo po raz pierwszy mówiła mu "ty", ale nie zamilkł.

– Wiadomość z pewnego źródła – szeptał. – Elektor brandenburski Joachim...

– Wiem. Chciałby, żeby Albrecht, nie mający syna, jemu przekazał kiedyś w spadku lenno pruskie.

– Żeby tylko to!

– O Dio! Cóż może być gorszego niż połączenie Brandenburgii z Książęcymi Prusami?

Pappacoda jeszcze bardziej ściszył głos.

– On... stara się o rękę królewny Jadwigi.

Królowa stanęła jak wryta.

– Oszalałeś? Hohenzollern o Jadwigę? A któż mu ją da?

– Wedle zwyczaju, ojciec – odparł.

– Nie rozumiem. Czyj ojciec? – starała się zrozumieć jego szept.

– Waszej pasierbicy, królewny Jadwigi.

Królowa przez chwilę patrzyła na niego, nie rozumiejąc jeszcze, wreszcie wybuchła:

– Coś ty powiedział?! Coś ty śmiał powiedzieć?!

– Ja nie przypuszczam – tłumaczył. – Ja wiem. Książę Joachim długo czekał, ale teraz lada dzień ma otrzymać przyrzeczenie. Na piśmie.

– Od króla? Łżesz! Łżesz! – krzyknęła. – Santa Madonna! Jadwiga w ich rękach?! Po tamtej stronie?! To nie może być! Nigdy!

Odtrąciła go i niemal pobiegła do komnat Zygmunta. Pappacoda patrzył za odchodzącą ze złośliwym uśmiechem na ustach.

A ona już stała przed królem i, usłyszawszy potwierdzenie nowiny zadrwiła:

– Słuchałam uważnie, jak najuważniej. Ale jakież są te powody, które skłaniają was do wydania Jadwigi za Hohenzollerna?

– Cesarz Carolus i Ferdynand znoszą się tajemnie z Moskwą. Podburzają ją przeciwko nam...

– Nigdy nie ufałam Habsburgom – przerwała.

– Ale po sekularyzacji Prus są oni w ciągłych zatargach z domem Hohenzollernów. Sądziłem więc, że będzie nam wygodnie mieć Albrechta i Joachima przy sobie, przeciw Habsburgom. A także przeciw Moskwie. Bo na pograniczu niezbyt spokojnie.

– O Dio! Nie darmo kancelarią królewską zarządza biskup Chojeński – westchnęła. – Wiadomo, jak boi się walki z dwoma przeciwnikami naraz. Układać się chce to z tym, to z tamtym. Przysięgnę, że nikt inny, tylko on obmyślił to małżeństwo.

– Nie przysięgajcie. Sam tego chciałem.

– I nie boicie się dynastycznych planów Joachima? Ani Albrechta? Połączenia Brandenburgii z Prusami? Nie wadzi wam to, że książę pruski wypędza już teraz z pogranicza naszych chłopów? Że stara się zniszczyć nasze ziemie i część Mazur?

– Mnie starcza, że przeszkadzacie mu w tym wy. Boże wielki! Kiedy próbuję wprowadzić w czyn tak chwaloną przez was politykę króla Francji, jesteście także przeciwko mnie?

– Politykę francuską? Jaką? – spytała.

– Popierać heretyków w krajach Habsburgów. Walki religijne i zamieszki to broń nie mniej groźna niż miecz.

– A elektor Joachim sprzyja nowinkom?

– Rzekliście – odparł.

Namyślała się przez chwilę.

– Ale jak popierać obcych różnowierców, a jednocześnie nie rozzuchwalić własnych?

– Niełatwe to – przyznał. – I z tej właśnie przyczyny politykę wypada zostawić doświadczonym mężom.

Nie patrzył jej wprost w oczy, zaczęła więc iść ku drzwiom, ale w progu stanęła, mówiąc:

– Słyszę te słowa nie pierwszy raz. Bene, róbcie, jak chcecie. To wasza córka, nie moja. I waszym krewniakiem jest książę Albrecht. Dwulicowy, niebezpieczny. Ostrzegam was, niebezpieczny...

Królewna Jadwiga musiała słyszeć o planach ojca, bo dowiedziawszy się od Anny o sprzeciwie królowej, wybuchnęła płaczem.

– Tyle łez... Oczu szkoda – pocieszała ją dworka. – Jeżeli waszej książęcej mości małżeństwo z Joachimem po myśli...

– Po myśli, tak – przerwała Jadwiga. – Ale macocha...

Nie mówiła tak nigdy o Bonie i Anna westchnęła tylko:

– Król jegomość nie zawsze królowej ustępuje.

W tejże chwili weszła Marina.

– Istne szaleństwo – rzekła. – Co pod ręką o ziem ciska, miota się, nogami ze złości tupie.

– Co mówi? – spytała Jadwiga.

– Że Hohenzollernowie jednego tylko pragną: połączenia wszystkich ziem pruskich. A królewna dla nich jeno przynętą.

– Nie może być! Pisał, że mnie miłuje! – krzyknęła Jadwiga.

– A co miał pisać? – ośmieliła się zauważyć Marina. – Że królowa ma go w podejrzeniu?

– Nie uwierzę w to nigdy! Miłuje mnie. Miłuje!

Anna spojrzała na Marinę, ale ta odwróciła oczy.

– Może być i tak – przytaknęła bez przekonania. – Tedy nie płaczcie już. Nie płaczcie...

Atak z Krakowa okazał się silniejszy, niż przypuszczała Bona, bo po stałych doradcach króla zjechał do Wilna hetman Tarnowski. Na audiencji u monarchy obecny był Wolski i to on powtórzył królowej, o co oskarżają ją małopolscy panowie, nieradzi, że para królewska już przeszło dwa lata przebywa na Litwie. Tarnowski zanosił skargę:

– Miłościwy panie! Nie wiem, co odpowiadać, kiedy senatorowie pytają o młodego króla. Nauczył się ponoć uroczystych gestów, kroków, umie celebrować swoją królewskość. To tak! Ale kształcą go jakies Italczyki, skryby królowej. Rozumiem, nie zniesie jarzma, bo czuje się królem i panem. Ale czemu jest wciąż przy matce, czemu wiesza się białogłowskiej zgrai? Kiedym bił hospodarza wołoskiego pod Obertynem, młody pan mógł wziąć udział w wyprawie. Ale jemu obce cnoty rycerskie i choć otrzymał od was świetną złotą zbroję, woli bawić się i ujeżdżać na Litwie konie ze stadniny królowej.

– Młody jeszcze – bronił syna Zygmunt. – Ma dopiero piętnaście lat...

Jednakże Tarnowski upierał się przy swoim.

– Krzywousty pasowan był na rycerza już w dwunastym roku życia.

Miłościwy panie! Źle wychowuje przyszłego władcę królowa-matka.

– Przebywa z nią i jej doradcami, aby poznać ustrój i zasoby Wielkiego Księstwa. Przygląda się zakładaniu nowych wsi i miast, budowie grodów warownych. To także nauka – odparł król.

– Ale tylko przy hetmanach zdobędzie sztukę zdobywania obcych grodów i twierdz nieprzyjaciela! Nabędzie rycerskiego animuszu i zasłynie męstwem! – gorączkował się już Tarnowski.

– Nie przeczę. Nie jest jednak odpowiednia pora do interwencji w tej sprawie. Planowane małżeństwo Jadwigi dostatecznie niepokoi królową.

– Zawsze, niestety, jest niestosowna pora do sprzeciwiania się najjaśniejszej pani – mruknął hetman.

Zygmunt z trudem pohamował narastające zniecierpliwienie.

– Zawsze? – spytał. – Tedy obiecuję, że młody król weźmie udział w najbliższej wojennej wyprawie.

– Słyszeliście, mości marszałku? – zwrócił się hetman do Wolskiego. – Mój jest na wypadek wojny.

Król sprostował natychmiast:

– Ale w czas pokoju należy do całego królestwa. Do Korony, Mazowsza, a zwłaszcza Litwy, jako jej wielki książę. Zechciejcie pamiętać o tym, mości hetmanie.

Tarnowski zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

– Jak mi Bóg miły, nie zapomnę – rzekł.

*

Nie zdały się na nic protesty i ostrzeżenia królowej: Zygmunt Stary chciał wierzyć Chojeńskiemu i podkanclerzemu Tomickiemu, że ślub Jadwigi z Brandenburczykiem przyniesie korzyści Koronie, umocni bowiem wpływy polskie nad Bałtykiem. Uważał za śmieszne obawy królowej, że Brandenburgia może dążyć do połączenia z Prusami Książęcymi. Co znaczą Szczecin i Królewiec wobec Krakowa, Poznania, Wilna? Polska była królestwem, potęgą w środkowej Europie.

– Ta podejrzliwość i niechęć do obu dynastii niemieckich jest chorobliwa u najjaśniejszej pani – skomentował to zastrzeżenie Tomicki.

Ale tym razem król wahał się, czyby nie poprzeć żądania małżonki. Wahał się, choć wierzył, że nigdy obaj bracia nie zagrożą leżącym między ich ziemiami Prusom Królewskim...

Tymczasem rok trzydziesty piąty przyniósł koniec wpływów dotychczasowych doradców Zygmunta: po powrocie z Wilna zmarł przychylny Albrechtowi Tomicki, nieco wcześniej – kanclerz Szydłowiecki. Jednakże obu zastąpił podkanclerzy Jan Chojeński, stronnik Hohenzollernów i główny sprawca małżeństwa Jadwigi z Brandenburczykiem. Bona, licząc na wzmocnienie własnego stronnictwa w Krakowie, przestała pozornie interesować się losem pasierbicy.

Trzeba było szykować się do wyjazdu z Wilna, król bowiem wyznaczył uroczystości ślubne na koniec tegoż roku.

Jadąc z Alifiem na ostatni, krótki już objazd swych litewskich włości, spytała go, czy pobyt na Litwie uważa za udany. Odparł, że był jednym pasmem jej zwycięstw i gospodarczych sukcesów.

– Najjaśniejsza pani zdołała nawet uzyskać od Czartoryskich dobra, które zagarnęli po śmierci ostatniego pińskiego księcia. Fedor Jarosławicz nigdy nie myślał, że kiedyś jego ziemiami władać będzie principessa Bari. Nie da się zliczyć i innych wykupionych lub odebranych królewszczyzn. Pustacie nad granicą pruską zaczynają się zamieniać w uprawne pola. A ileż pobudowanych zamków i dworów, choćby ten najpiękniejszy w Mejszagole. Czy Pappacoda obliczył dokładnie, ile dochodu mamy teraz ze wszystkich posiadanych ziem?

– Si. Dużo. Rocznie na Litwie trzydzieści sześć tysięcy złotych. Z Bari i Rossano – dwadzieścia tysięcy dukatów. A w Koronie... Kiedy wrócimy, zajmę się gospodarką i w tamtych dominiach. Liczę, że uzyskam z nich prawie dwadzieścia tysięcy złotych więcej niż z ziem litewskich.

– To bardzo dużo – mruknął kanclerz – może aż za dużo? Będziemy mieli coraz więcej przeciwników i zazdrosnych.

– O Dio! – wykrzyknęła. – Niechże robią to samo co ja: dozorują innych, liczą, gospodarzą. Tego jednego nie broniłam w tym kraju nigdy nikomu.

Ale choć była rada z dokonań w Wielkim Księstwie, gniewała ją myśl, że musi wziąć udział w uroczystości zaślubin Jadwigi. Oglądając kiedyś klejnoty podawane jej w pięknie rzeźbionej szkatule przez Marinę, rzuciła w stronę Alifia i Pappacody asystujących przy otwieraniu skarbczyka:

– Nie! Na ten przeklęty ślub weźmiemy ze sobą wszystkie klejnoty. Tylko skarbiec zostanie tutaj i Pappacoda razem z nim. Wrócę na Litwę tak prędko, jak tylko zdołam.

Pappacoda milczał chwilę, wreszcie rzekł:

– A złota zbroja? Młody król chce ją zabrać do Krakowa.

Zdziwiła się:

– Złotą zbroję? Po co mu to? Nie nosił jej nigdy. A zresztą... Niech ma swój kosztowny amulet, jak ja srebrną kołyskę. Ale do wyjazdu żadnych zmian! Jak zawsze: łowy, uczty, maskarady i pląsy. Możecie odejść – skinęła ręką, odprawiając swego skarbnika i Marinę.

Kiedy została sama z Alifiem, spytała go o ostatnie nowiny. Nie mógł zataić, że Tarnowski ganił nadmiar zabaw na dworze młodego króla i dogadzanie wszystkim jego chętkom.

– Cóż – skrzywiła usta – jego rzeczą jest ganić. Moją – tłumić w Auguście żądzę władzy. Z naszej woli jest królów dwóch: stary i młody, ale panuje tylko jeden.

– Miłościwa pani naprawdę chce jeszcze wrócić na Litwę?

– Ależ tak! Trzeba skończyć z budową zamków obronnych i zasiedlaniem pustaci. Zaraz potem zarządzę pomiar wszystkich ziem.

– Och, tutejsze ziemie mierzone tylko na oko. Dobra królewskie od wieków przemieszane ze szlacheckimi, kościelnymi i chłopskimi.

– Właśnie dlatego, że pomieszane. Kawałki, spłachetki, kliny! Ziemia leży odłogiem, a o gruntach mówią: nikczemne, piaszczyste. Tak jakby na piaskach nie można było hodować trzody chlewnej, a na ugorach wypasać bydła!

– Miłościwa pani, tu nie ma, jak w Neapolu, mierniczych. Mówiąc że był jeden taki na Litwie, ale i ten z dawna już pomarł.

Roześmiała się.

– Znajdę innych wśród drobnej szlachty. Ale teraz nie to ważne, popilnujcie, żeby przed ślubem nie było obietnic scedowania na młodą parę praw Albrechta do Prus Książęcych.

– Miłościwa pani od tego warunku nie odstąpi? Królewna Jadwiga tak dumna z tego małżeństwa...

– Nie ona ważna, tylko dziedzictwo Jagiellonów! Nie dam go uszczuplić. Co z tego, że Jadwiga będzie żoną brandenburskiego elektora? Nic. Ale jeżeli Joachim otrzyma obietnice sukcesji po Albrechcie, Prusy Książęce przepadną dla Korony. Tedy dopilnujcie. Inaczej nie pojadę do Krakowa. I nie będę na weselu.

– Ma być ono z woli króla bardzo huczne.

– Ma być – odparła gniewnie. – Ale może nie być. Czyż nie tak? A ponieważ cisnęła ciężką złotą bransoletą na ziemię, zamiast ją włożyć na rękę, skłonił się w milczeniu i wyszedł.

Jeszcze przed wyjazdem udała się do najbliższej stadniny w otoczeniu całego dworu, żeby wybrać konie obiecane kiedyś Jadwidze w wawelskich ogrodach. Stała obok Alifia i Anny na kobiercu rzuconym wprost na trawę, a koniuchowie przepędzali przed nią co najpiękniejsze rumaki. Oglądała je okiem miłośniczki i znawczyni.

– Ta klacz bardzo szlachetna w linii, odprowadzić na bok. I ten ogier wart doktorskiej stajni. Zaczekaj! Przeprowadź go jeszcze raz. Wspaniały...

– To ulubieniec młodego króla – uśmiechnęła się Anna.

– Dużo wiesz. A co słyszałaś... o jego ulubienicach?

– Doprawdy, niewiele. Młodzieniaszek to jeszcze.

– Jutro, pierwszego augusta, zacznie rok szesnasty. O Dio! Te kilka lat spędzonych na Litwie i nad Prypecią przeleciało jak jeden dzień. Niewiarygodne, ale nie dostrzegłam, kiedy przestał być dzieckiem.

– Miłościwa pani w ciągłych podróżach, rozjazdach...

– Zabezpieczam przyszłość jego i córek. Ta klacz przypomina arabkę posłaną kiedyś w darze królowi Anglii. Dam Jadwidze jeszcze i tę. Mówiłam jej kiedyś o stu koniach w posagu, ale dla żony brandenburskiego elektora to za dużo. Wystarczy kilkanaście. Odprowadzić.

– Dostanie także klejnoty? – spytał Alifio.

– Od ojca, od ojca! Ale co do klejnotów... Podobno August znów kazał Pappacodzie kupić naszyjnik. Tym razem z turkusów. Anno, czy wiesz, dla kogo?

– Może potrafiłaby na to odpowiedzieć... – zacięła się, ale dodała po chwili: – Diana di Cordona?

– Diana? – zdziwiła się królowa. – Ależ ona jest młodsza ode mnie zaledwie o dziesięć lat! Mogłaby być jego matką. To znaczy... prawie. Wróć! Przeprowadź tę kasztankę jeszcze raz. Obejrzałam ją nieuważnie. Rzadkiej urody i maści! Oczy ma bardzo piękne. Ale oczy nie wystarczą. Jest za stara. Turkusy na jej szyi! Dlaczego milczysz? Przyznaj się, że tę plotkę wyssałaś z palca?

– Po prostu próbowałam zgadnąć – broniła się dworka – kto gromadzi te kosztowności, o które pytała miłościwa pani. Bo, że nie nosi ich nikt, to pewne.

Bona skinęła głową.

– To prawda. Nie nosi nikt. – I nagle krzyknęła na koniucha: – Per Bacco! Czemu narowisz konia? Nie szarp tak, nie zatrzymuj! Biegnij razem z nim. I przy nim. Prędzej! Jeszcze prędzej!

Przesuwały się przed jej oczyma coraz to inne, coraz piękniejsze rumaki, rozwiewały się ich grzywy, ogony, ale ona widziała tylko białą szyję kobiecą zdobną w naszyjnik z turkusów. August i Diana? Pappacoda wiedział i nie doniósł?

Kanclerz Alifio nie spodziewał się nigdy, że wielmoża litewski Mikołaj Radziwiłł, zwany Rudym, poprosi go o chwilę rozmowy. Byli sami i pierwszy zaczął gość.

– Wprosiłem się do was, bo do miłościwej pani gadać próżny trud, a król jegomość myślami już w Krakowie. Poważają was wszyscy. Tedy powiedzcie, ku czemu zmierza królowa? Najpotężniejszych magnatów na Litwie ma przeciwko sobie. Gasztołd nienawidzi jej tak, że nie cofa się już przed użyciem gwałtu na jej urzędnikach. Bo i prawda! Puszcze nasze objeżdża, nawet te, które nigdy nie były królewszczyznami. A przy tym cała szlachta wie, że dobra, niby to wracające do królewskiego skarbu, naprawdę stają się jej własnością. Jakże tak? – pytają. – Na co królowej tyle włości? I wiedzieć chcą. Możliwe to, że co roku wpływa do jej szkatuły aż tyle tysięcy złotych? Takie dochody wszystkim solą w oku.

Alifio westchnął:

– Każdy medal dwie strony ma. Zgarnia dukaty, to prawda. Ale też naprawia drogi, buduje wsie, zamki. Małoż to?

– Może i dużo, ale niechby to robiła w swoich dobrach koronnych, nie na Litwie. Obejdziem się bez włoskiej gospodarki na naszych ziemiach. A do tego, darujcie, jej zausznicy – sami cudzoziemcy. Obce to, nieżyczliwe. Ujmę majestatowi przynoszące.

Alifio zmarszczył brwi.

– Chyba trudno zaliczyć do nich drobną szlachtę z Podlasia na urzędach siedzącą? Dybowski, Kamieński, Hryńkowicz i Jundziłł. Czy to cudzoziemcy?

– Wy, mości kanclerzu, zawsze w jej obronie.

– Kancelaria najjaśniejszej pani i jej polski dwór promieniują na całą Litwę i Wołyń – odparł Alifio. – Nie da się temu zaprzeczyć.

– A nam to po co? Dla silniejszego powiązania z Krakowem? Tak czy owak niezadowolonych coraz więcej. Słyszana to rzecz, żeby w czasach bardzo niespokojnych, kiedy pachnie wojną i Szujski gromadzi przeciw nam wojsko na granicy, dwóch królów zamiast na wojnę, na wyprawę wojenną, jechało na wesele?

– Hetman Tarnowski – odparł kanclerz – także nie ruszył jeszcze z miejsca ku granicy.

– Nic tu po mnie, widzę – mruknął Radziwiłł wstając. – Że też zachciało mi się u was sprawiedliwości szukać!

– Istotnie – przyznał Alifio – każda strona ma swoje racje. Ale po czyjej stronie słuszność, sprawiedliwie ocenić bardzo trudno...

Pożegnalny wieczór taneczny na wileńskim zamku udał się nad podziw. Młodzież pląsała przy pochodniach, w pierwszej parze tańczył młodziutki król z Dianą di Cordona. Oboje piękni, choć ona o tyle starsza, ale zdobiły ich jednako białe kwiaty: jej zatknięty we włosy, jego zapasem.

– Turkusy na szyi, ogień w oczach... Już się nawet nie kryje – szepnęła Marina, pochylając się nad Boną.

– Di Cordona... Znakomity hiszpański ród. Im dłużej o niej myślę, tym jestem spokojniejsza.

– Perché? Signora Diana – wulkan prawdziwy.

– Może to dobrze? Odciągnie go od niebezpiecznych projektów hetmana, który chce z Augusta zrobić wojownika. To ostatnia miłość Diany, a taka równie wyłączna jak pierwsza.

– A jeżeli pokrzyżuje małżeńskie plany? – spytała dworka.

– Plany? Jakie? On jest jeszcze za młody.

– Mówi się coraz częściej na dworze, że przeznaczona mu Elżbieta austriacka...

– Nie za mojego życia. Habsburżanka na Wawelu?

– Ośmieliłam się tylko powtórzyć... – wyszeptała Marina.

– Basta! Basta! Robisz się nieznośna. I stupida! Dokuczliwa jak Stańczyk. Nie zgodzę się na żadną kandydatkę poza królewną francuską. I ślub nie wcześniej niż za lat dziesięć. Tymczasem niech tańczy. Niech tańczy! Zaczekaj, zostań. Kto poza tobą domyśla się prawdy?

– Anna. Certamente Anna. Zazdrosna jest o tamtą.

– Oszalałaś? Była przy narodzinach Augusta.

– A Diana nie? Przybyłyśmy razem na Wawel.

– Tedy myślisz, że Anna... Dio! Skończyła już chyba trzydzieści lat.

I nigdy nie mówiła o zamęściu. To dziwne, istotnie dziwne...

– Kto wie, czy nie zatrzymuje jej na dworze także coś innego – dorzuciła jadowicie dworka.

– Co?

– Nie wiem, nic nie wiem... Ale słyszałam, że zmarły kanclerz Szydłowiecki brał dukaty od Habsburgów. A Zarembianka chyba biedna jak mysz kościelna...

– Pleciesz! – oburzyła się Bona. – Jej zmarły niedawno ojciec był kasztelanem.

– Darujcie, miłościwa pani. Ale zastrzegłam się: nie wiem, doprawdy nic nie wiem...

Odeszła, a królowa zaczęła z kolei przyglądać się Annie tańczącej z Ostoją. Wyglądała młodo, ładnie, mogła od dawna wydać się za mąż. Co więc sprawiło, że wolała trwać, i to cnotliwie, w staropanieństwie? A może... Może to Marina jest zazdrosna o tę polską dworkę, tak jej zawsze bliską? Gorzej, że Anna wie... Gdyby zarzucano królowej popieranie rozpusty młodziutkiego syna, gdyby go porównywano z czeskim Ludwikiem, mogłaby twierdzić, że nie domyślała się nawet, że nie tolerowałaby takiego romansu na dworze. Ale Anna wie. Jak to niedobrze, jak bardzo niedogodnie...